- Opowiadanie: TASHUNKA - Znajda (szabla i kontusz, troszkę inaczej)

Znajda (szabla i kontusz, troszkę inaczej)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Znajda (szabla i kontusz, troszkę inaczej)

-Józwa rusz dupę i podłóż drwa do ognia bo robi się chłodno, w tych kurewskich ciemnościach szkopy i tak nas nie dojrzą– mówiący te słowa skiną głową na niskiego, barczystego mężczyznę. Józwa wstał i bez słowa ruszył po drewno. Miał gdzieś to że cały pluton wysługuje się nim, wiedział po co tu jest i tylko to się liczyło. Za oddalającym się Józwą podążył śmiech towarzyszy. Tak, znowu z niego szydzą tego jak wygląda i kim jest. To prawda, był sierotą wychowanym w chłopskiej rodzinie. Tatuś znalazł go gdym miał 3-4 tygodnie, leżał zawinięty w łachmany obok przydrożnej kapliczki, stary Sabat potraktował znalezisko jako dar niebios i wychował jak rodzonego. Znajduch był wyjątkowo odporny na wszelkie choroby, kompletnie nic go nie brało, nie wiedział nawet co to katar. Była też druga strona medalu , malutki Józwa był wyjątkowo paskudny, wręcz odpychający, odstające uszy i łysa jak kolano głowa na której nie zawitał nigdy, choćby kosmyk włosów. Gdy stał się młodzieńcem, wygląd jego ewaluował również, Józwa ,,dostał” włosów, niestety na całym ciele oprócz głowy, jego sylwetka natomiast, poszerzyła się. Całość przywodziło na myśl trolla bagiennego. Tatuś tłumaczył mu że Bozia zabierając mu urodę ofiarowała w zamian mnóstwo innych zalet. Niestety jednak, nikt w całych Stropopsinach o zaletach Józwy nie wiedział nic, wszyscy jednak znali jego wady. Gdy poszedł do wojska sytuacja trochę się polepszyła. Oficerowie doceniali Józwę, mówiąc że ma odporność szczura i siłę konia, poza tym znajda wykonywał wszystkie bez wyjątku polecenia nie tylko przełożonych ale również kolegów. Tak było i tym razem, Józwa wziął kilka polan i wrzucił do ognia, patrzył zafascynowany na tańczące języki ognia, w oddali słychać było strzały. Tak– jego misja niebawem się skończy i będzie mógł wrócić do Tatusia, ale teraz trzeba iść spać.

*

-Plutoooon baczność!!!! Cisza! Dzisiaj kilku z was będzie miało kolejną okazje spotkać się z wrogiem twarzą w twarz. Potrzebuje dwóch ochotników do zwiadu, który poprowadzę sam!-młody, przystojny oficer otaksował wyzywającym spojrzeniem stojących przed nim żołnierzy-Ochotnicy wystąp!

Józwa bez chwili zastanowienia wystąpił z szeregu, wreszcie nadarza się okazja by wypełnić przeznaczenie i zamknąć to co rozpoczął wstępując do 18 pułku piechoty-jego oczy wpatrzone były w dowódcę jak w święty obrazek.

-Sabat, wiedziałem że mogę na ciebie liczyć, kto jeszcze? -głos porucznika Niwińskiego zawisł nad żołnierzami niczym bat nad starą szkapą.

-Panie poruczniku, nie przepuszczę takiej okazji żeby dokopać szkopom-wysoki, szczupły siwowłosy mężczyzna, zrobił krok do przodu i dumnie wyprężył pierś.

-Dobrze, Sabat i Rojek za 15 minut ruszamy. Zostawcie wszystko co zbędne, bierzecie tylko broń i amunicje. Jak będziemy mieć szczęście to może złapiemy jakiegoś szkopa żywcem-spojrzał na swoją szable wiszącą na rapciach– ciebie wezmę na szczęście.

 

*

Poranna mgła otaczała całe przedpole, czołgali się przez wrzosowisko tyralierą , słyszeli tylko własne urywane oddechy. Stalowe hełmy zsuwały się na czoła ograniczając pole widzenia. Józwa parł naprzód, trzymając mausera przed sobą. Lubił tę broń choć tak naprawdę ufał tylko zimnej stali którą czuł na udzie, bagnet– poręczny, cichy i niezawodny przyjaciel to on zakończy dzisiaj ludzki żywot. Dotarli do linii drzew, młode brzózki dawały dodatkowe schronienie przed niepożądanym wzrokiem. Zatrzymali się, na skraju wsi majaczyły sylwetki żołnierzy wermachtu. Porucznik przyłożył do oczu lornetkę i zlustrował całą okolice. Józwa widział wszystko jak na dłoni, nie potrzebował lornetki-pojedynczy wartownicy, gdzieniegdzie dwuosobowe patrole.

-Dobra nasza, cisza i spokój, chyba jeszcze śpią-wyszeptał dowódca.

Tak, Niemcy najwyraźniej odpoczywali– Niemcy –Sabat miał już z nimi styczność i nawet ich polubił. Przyjechali kiedyś do wsi, dwaj starsi, eleganccy panowie, do każdego się uśmiechali i powtarzali ,,Ja, ja, gut, gut”. Józwa zapamiętał te słowa– dobra pamięć to była jedna z wielu nieznanych światu zalet Józwy Sabata, choć tak naprawdę rzadko wykorzystywaną. Nie tym jednak ujął on przyjezdnych panów, ale inną, zgoła niespotykaną zdolnością. Józwa opiekował się chlewikiem jaśnie pana, robił to z obowiązku (bo taką miał funkcje) i z zamiłowania krótko mówiąc miał ,,dyg” do świń. Lubił te zwierzątka na krótkich nóżkach bardziej niż ludzi, zresztą z wzajemnością. Świnie słuchały swojego opiekuna jak dzieci matki, każda z dwunastu świń miała imię, zawołana przychodziła niczym pies. Ludzie śmieli się z tego, ale po cichu podziwiali. Cyrkowe zdolności świń i wzorowy porządek w chlewie przypadły do gustu wizytującym posiadłości jaśnie pana Niemcom, do tego stopnia iż Józwa otrzymał od nich w nagrodę dwa worki ziemniaków. Teraz Józwa przypomniał sobie twarze starszych panów, może są wśród tych– tutaj.

Cichy szept dowódcy sprowadził Józwę na ziemię

-Rojek idziesz na prawo, wiesz co masz robić, rozejrzyj się dokładnie, każdy szczegół jest

ważny, ty Józwa idziesz ze mną, spróbujemy złapać jakiegoś żywcem.

Ruszyli zgodnie z rozkazem, nisko przy ziemi, Rojek oddalał się coraz bardziej aż znikną z pola widzenia. Sabat czołgał się za Niwińskim, przez nikogo nie zauważeni dotarli do zabudowań, stara stodoła i przydrożny płot, dawały chwilowe schronienie. Józwa spojrzał na oficera, teraz wypełni się przeznaczenie, lepszej okazji nie będzie. Porucznik wychylił się zza rogu stodoły i skiną ręką na Sabata

-Za mną– Skuleni, prawie na czworaka dobiegli do najbliższej chałupy. Przy wejściu do chaty stał wartownik. Oparty o ścianę wydawał odgłosy niczym jedna z podopiecznych Józwy, chyba nawet granat by go nie zbudził. Niwiński, bardzo powoli podniósł się i zajrzał przez otwarte okno do środka. Czterech Niemców, prawdopodobnie oficerowie– spali jak zabici, na stole leżały mapniki i jakieś dokumenty.

-Mamy szczęście, ja idę po papiery a ty zajmij się wartownikiem. Józwa bezszelestnie podszedł do Niemca i bez ceregieli zaprawił go kolbą w głowę, ten jak szmaciana lalka osuną się na ziemie. Sabat zarzucił go na plecy i udał się w kierunku drzew. Starał się iść cicho bacznie obserwując otoczenie. Bezpiecznie dotarł na umówione miejsce i bezceremonialnie zrzucił Niemca na ziemie. Usłyszał cichy jęk, czyżby się budził, na wszelki wypadek jeszcze raz poczęstował szkopa kolbą. Teraz spokojnie poczeka na porucznika, zdjął hełm i otarł rękawem spoconą łysinę. Spojrzał przelotnie na orzełka który wyraźnie odznaczał się na tle zielonej farby hełmu. Wyciągną bagnet i osełke, powolnym wyrobionym ruchem rozpoczął ostrzenie. Zaraz odpłaci jaśnie panu za całą dobroć serca, porucznik Niwiński dowie się przed śmiercią za co umiera. Sabat już kilka razy miał okazje wyrównać rachunki z porucznikiem ale nie interesowało go wbicie bagnetu w plecy znienawidzonego wroga, dlatego odkładał ten moment, chcąc skrzyżować swój bagnet ze znienawidzoną szlachecką szablą. Chciał zobaczyć strach w oczach Niwińskiego. Mijały minuty znienawidzony oficer jednak nie wracał. Józwa na wszelki wypadek związał i zakneblował Niemca, i ruszył na poszukiwanie dowódcy. W połowie drogi do wsi zatrzymał się zaniepokojony, ostrożnie wychylił łysą głowę znad trawy, niestety we wsi wrzało. Wszędzie było widać biegających Niemców, niezrażony tym widokiem Józwa doczołgał się do najbliższych budynków. Jeszcze raz zlustrował okolice, od groma szkopów a Niwińskiego nie widać. Cichutko z brzuchem przy ziemi ruszył dalej starając się okrążyć zabudowania. Dotarł w pobliże dużej szopy, znów się zatrzymał aby rozeznać się w sytuacji. Nagle z wnętrza budynku dobiegł go wrzask. Przyłożył oko do ściany, przez szparę między deskami zajrzał do środka:

– Ano cię zdybałem-wyszeptał do siebie. Porucznik klęczał na ziemi, z rozbitego nosa ciekła krew po podłodze walała się szlachecka szabla. Nad nim stał Niemiec i coś krzyczał obok jeszcze jeden, w eleganckim mundurze z generalskimi dystynkcjami. Mimo całej nienawiści do Niwińskiego nie poczuł satysfakcji, to on miał wymierzyć kare a nie Niemcy, przypomniał sobie jak pierwszy raz zobaczył Niwińskiego z Magdą. Niby nic tylko rozmawiali, ale Sabat widział roziskrzone oczy dziewczyny wpatrzone w tego fircyka. Drugi raz widział już ich na sianie, Magda cicho jęczała a Niwiński robił swoje. To wtedy zaprzysiągł że pomści hańbę dziewczyny. Dziewczyna była córką sołtysa, ładna choć trochę grubiutka, przypominała mu jedną z jego świnek. Magda nie zgłaszała żadnych zastrzeżeń co do zajścia na sianie, co więcej z dumą rozpowiadała o tym po wsi. Sabat powziął decyzje pod wpływem impulsu, chciał zetrzeć butny uśmieszek z twarzy znienawidzonego szlachcica, czekał jednak na dogodną chwilę. Dlatego wiedziony pragnieniem zemsty, podążając za Niwińskim zaciągnął się do wojska,. Nie obchodziła go wojna chciał tylko wykonać ,,swoje zadanie”. W jednej chwili zdał sobie sprawę, że może być pozbawiony przyjemności zabicia Niwińskiego. Bezzwłocznie ruszył w poszukiwaniu wejścia do szopy. Gdzieś z tyłu słychać było strzały, wybuchy, jednak te odgłosy nie docierały do Józwy, znalazł otwór w ścianie przypominający okno. Nie zastanawiając się wskoczył do środka. Niemcy zdziwieni nagłym pojawieniem się intruza zastygli na sekundę. To wystarczyło znajdzie, na ,,dzień dobry” poczęstował ,,bykiem” najbliższego Niemca, ten jękną cicho i osunął się nieprzytomny. Drugi chciał sięgnąć ręką do kabury, nie zdążył Józwa rozpłatał mu gardło bagnetem. Teraz wreszcie został sam na sam z Niwińskim. Szlachcic klęczał, ciężko oddychając, jego twarz pokryta była siniakami i zakrzepłą krwią, podniósł głowę i spojrzał z ufnością na swojego żołnierza-Dziękuję Józwa, nigdy Ci tego nie zapomnę! -po czym padł nieprzytomny na ziemie. Co teraz? Sabat podrapał się bagnetem po łysej głowie-Tatko mówili, że nie bije się leżącego, nawet szlachcica, a co dopiero szlachtować. Odgłos strzałów na zewnątrz przyspieszył podjęcie decyzji, znajda zarzucił oficera na plecy podniósł z ziemi szable i ruszył do okna. Na zewnątrz sytuacja uległa kolejnej metamorfozie. Niemcy owszem, dalej biegali ale szybciej a krzyczeli jakoś głośniej. Józwa nie zważając na panujący wokół chaos bez ceregieli wyrzucił Niwińskiego przez okno, po czym sam wygramolił się na zewnątrz. To, co zobaczył zaciekawiło go niezmiernie. Powodem wrzasków Niemców, byli jeźdźcy, od których aż się roiło. Spienione konie i błyszcząca stal na chwile zahipnotyzowały znajdę, spojrzał na trzymaną w ręku, znienawidzoną szable, nie pisany symbol szlachectwa, wiedziony impulsem ruszył na Niemców. To, co wydarzyło się później Józwa dowiedział się od ułanów. Pierwszego Niemca który był najbliżej ciął z boku po żebrach, drugi wpadł na Józwę ,,przypadkiem” uciekając przed kawalerzystą, ten stracił głowę w dosłownym tego słowa znaczeniu. Obleczony w hełm czerep potoczył się do stóp leżącego Niwińskiego. Wiedziony instynktem Józwa odwrócił się w bok, w samą porę by odbić szablą zmierzający w jego stronę bagnet, Niemiec siłą rozpędu poleciał do przodu przewracając się w błoto. Znajda dobił go wbijając głownie w plecy. Usłyszał świst, potem ukłucie w boku, ból otrzeźwił oszalały umysł. Józwa rozejrzał się wkoło, było po wszystkim, Niemcy stłoczeni w jedną ,,bezładną kupę” składali broń, żołnierze z orłem na hełmach przeszukiwali zabudowania i wyprowadzali kolejnych jeńców. Kawalerzysta na gniadym koniu podjechał do Sabata : – Żołnierzu idźcie do sanitariusza niech opatrzy wam ranę– Józwa skiną głową i bez słowa ruszył na poszukiwanie łapiducha. Sanitariusz klęczał przy Niwińskim i opatrywał mu głowę. Znajda usiadł przy dowódcy opierając się plecami o ścianę szopy : – Uff, to żem się zmachał-wydyszał, i spojrzał na dowódcę, Niwiński powoli odzyskiwał przytomność.

*

Jechali kłusem polną drogą w długiej 40 osobowej kolumnie, Niwiński z przodu na siwku zaraz przy rotmistrzu, , Sabat na końcu na starej wielkiej chabecie znalezionej we wsi. Koń był wdzięczny, ale znajda nie miał zaufania do zwierzęcia, jadąc wiercił się i kręcił posapując.

Niwiński zawrócił i ruszył w kierunku swojego żołnierza, Józwa zacisną zęby widząc znienawidzonego dowódcę.

-Jedziesz jak byś siedział na rozżarzonych węglach– zaczął Szlachcic.

-Jam piechur nie ułan-odciął się znajda.

-Słyszałem Józwa jak wywijałeś szablą, niezłą jatkę tam urządziłeś, nawet ci kawalerzyści

byli pod wrażeniem, odciąć łeb jednym cięciem ………no no!

-Tak jakoś wyszło.

-Uratowałeś mi życie, chciałem ci podziękować, weź tę szable umiesz nią robić, to będzie

znak naszej przyjaźni.

-Szabla nie dla mnie paniczu, długie to to nieporęczne -wysyczał przez zęby.

-Masz wziąć to rozkaz, szabla jest rodowa doceń to przyjacielu -Józwa wziął oręż i przeczytał

napis na głowni ,,Bóg, honor, ojczyna” popatrzył na porucznika i pogrzebał wielkim

paluchem w uchu.-Ano jak rozkaz to rozkaz. Niwiński odwrócił się i ruszył w kierunku

czoła kolumny-Aha bracie ruszamy na odsiecz Warszawie -rzucił na odchodnym.

Józwa wyciągną z kieszeni powróz, przeplótł go przez oko pochwy i zarzucił szable na

plecy, po czym spojrzał spod oka na swojego dowódcę-jeszcze cię pomacam bagnetem

jaśnie panie.

Zaczęło padać, droga stała się błotnista i śliska, tempo jazdy spadło. Sabatowi deszcz w niczym nie przeszkadzał, a nawet pomagał – orzeźwiał , ale reszta żołnierzy skuliła się w siodłach drżąc z zimna. Jechali tak aż zaczęło zmierzchać, w oddali płonęła jakaś wioska, jednak nikt nie zwracał na to uwagi. Józwa uważnie lustrował okolicę, jego zmysły mimowolnie lustrowały okolice, a ,,wbijająca” się w plecy szabla nie pozwalała na rozluźnienie. Uszy wielkości dłoni (a te uwierzcie mi– nie należały do małych) rejestrowały każdy szmer. Kiedy kolumna minęła ciągnący się wzdłuż drogi sad, Józwa wyczuł jakiś ruch,

spiął konia i zawrócił. W dole z boku drogi jęczał cichutko jakiś kształt. Znajda zeskoczył, na ziemi leżała kobieta. Józwa poskrobał się za uchem, cicho cmokną i zarzucił ciało na konia niczym worek ziemniaków. –Będziesz żyć kobiecino-wymamrotał do siebie, po czym wskoczył na chabetę. Kolumna z Niwinskim powoli znikała za zakrętem. Józwa pogonił szkapę, która chrapiąc i sapiąc próbowała zadowolić jeźdźca ale balast w postaci kobiety nie pozwalał na rozwinięcie odpowiedniego tępa do tego jeszcze szabla wisząca na postronku przypominała o sobie bolesnym kłuciem w plecy. Niecałe dziesięć minut potrwało za nim znajda dogonił towarzyszy broni. W strugach deszczu nikt nie spostrzegł ani zniknięcia ani pojawienia się jeźdźca. Zmęczenie i chłód uśpiło czujność żołnierzy ale nie Józwy. W oddali na prawo od kolumny poruszały się jakieś cienie, znajda wyczuwał też drżenie ziemi. To nie wróżyło nic dobrego, na wszelki wypadek ruszył do swego dowódcy. Nagle huk rozdarł powietrze, wokoło zaczęły świstać kule. Ułani zeskoczyli z koni, pospiesznie zajmowali pozycje strzeleckie, nie do końca wiedząc skąd nadchodzi niebezpieczeństwo. Warkot silników był coraz wyraźniejszy, drżenie ziemi tylko utwierdziło polskich żołnierzy w przekonaniu jakiego rodzaju niebezpieczeństwo nadciąga. W kierunku Polaków zmierzały niemieckie czołgi, całe szczęście bez asysty piechoty. To stwarzało pewne możliwości, jako oficer piechoty Niwiński dobrze o tym wiedział. Odszukał wzrokiem swojego żołnierza. Józwa właśnie zmierzał w jego kierunku, jako jedyny został na koniu nic sobie nie robiąc z latających wokół kul. Minę miał jednak nie tęgą, szabla raz po raz dźgała go w plecy, a leżąca przed nim kobieta boleśnie uciskała jadra.

–Józwa kto to jest?– oniemiały porucznik wskazał na bezładne ciało.

-Nie wiem, chyba baba– odparł po zastanowieniu Sabat.

-Nie ważne, złaź szybko z tej chabety a tą panią połóż na ziemi, najlepiej za jakimś drzewem.

Znajda bez słowa wykonał polecenie przełożonego, po czym wrócił do dowódcy. Czołgów było cztery, stanęły w tej samej sekundzie jakby stanowiły jeden organizm , ostrzał jednak nie ustał. Duża odległość do stalowych potworów nie pozwalała użyć granatów a ogień prowadzony z karabinów nie mógł wyrządzić Niemcom żadnej szkody. Niwiński wyjaśnił Józwie plan działania. Znajda chwilę zastanowił się, skinął głową i ruszył na czołgi pod osłoną karabinów kawalerzystów. Granaty ściskane kurczowo w dłoniach miały ,,zamknąć stalowe paszcze”. Józwa zerkną na bok, po drugiej stronie w kierunku czołgów biegł jego znienawidzony dowódca. To właśnie Niwiński dopadł pierwszą maszynę, wskoczył na pancerz, chwile siłował się z górnym włazem po czym wpakował granat do środka. Czołg głośno ,,jękną” i zamilkł. Porucznik ruszył do następnego. Sabat w tym czasie wspiął się na pancerz swojej maszyny, otworzył właz i…… upuścił odbezpieczony granat który potoczył się pod gąsienice. Wybuch wstrząsną czołgiem nie uszkadzając pancerza. Józwa stracił równowagę i runą łbem do środka jednak jego ,,ulubiona szabla” nie pozwoliła mu wylądować na pokładzie. Oręż zaklinował się na ryglach włazu i znajda zawisł tuż nad przerażonymi Niemcami. Miotał się bezsilnie, machając wielkimi jak bochny chleba łapami aż ,,niechcący” strzelił najbliższego szkopa w plecy. Ten aż jęknął próbując łapać powietrze. Nagle postronki puściły Sabat gruchną na podłogę a dokładnie rzecz ujmując na ładowniczego. Czołgista po części na skutek przerażenia, po części z powodu ciężaru jaki wylądował mu na plecach stracił przytomność. Pozostali Niemcy mimo żelaznej dyscypliny wpajanej w czasie szkoleń załamali się widząc człekokształtną bestie w polskim mundurze. Jeden po drugim wyskakiwali z czołgu wprost pod lufy kawalerzystów. Szybkość reakcji czołgistów zaskoczyła nawet znajdę, który po chwili wygramolił się z czołgu zabierając wbrew sobie szable. Dookoła nadal świstały kule, Józwa skrył się za burtą maszyny. Sytuacja nie była ciekawa, czołgi co prawda zostały unieszkodliwione ale teraz nacierała spóźniona piechota. Zmęczeni długotrwałymi walkami kawalerzyści, próbowali zatrzymać Niemców strzelając z Mauserów ale kończyła się amunicja. Po drugiej stronie Niwiński oparty plecami o stalowego potwora dawał jakieś znaki kawalerzystom którzy strzelali coraz rzadziej, Niemcy byli coraz bliżej. Józwa spokojnie czekał na rozwój wypadków. Raptem ułani poderwali się i jeden za drugim wskakiwali na konie, z obnażonymi szablami ruszyli na wroga. Sabat widział jak rotmistrz pada pod gradem kul, kilku jego żołnierzy nie zdążyło nawet dosiąść koni. Niwiński dopadł najbliższego rumaka który sam kłusował w stronę Niemców, wskoczył na niego, wyciągną przytroczoną do siodła szable i pogalopował ku zbliżającej się piechocie. Józwa spojrzał na mijających go kawalerzystów, było coś magicznego w tym widoku. Znajda nie był filozofem, nie wiedział nawet co to znaczy ale odwaga tych ludzi i pogarda śmierci jaką okazali w obliczu wroga skłoniły go do chwili zastanowienia. Poczuł silną więź z towarzyszami broni a za sekundę silne uderzenie w bok głowy, czerwona posoka zalała mu część twarzy. Nie czuł jednak bólu, wyrwany z zamyślenia poszukał wzrokiem rumaka na którym mógłby stawić czoła wrogowi. Najbliżej była stara chabeta która pozostawiona sama sobie, spokojnie skubała trawę . Józwa ruszył w stronę ,,rumaka” i po chwili siedział już na grzbiecie. Skierował konia w stronę Niemców i poganiając szablą próbował skłonić do galopu. Chabeta próbując sprostać oczekiwaniom jeźdźca raźno podskakiwała. Józwa nie przyzwyczajony do konnej jazdy stękał i sapał z bólu za każdym razem kiedy jego,, orzechy” dotykały siodła. Kiedy dotarł do linii nieprzyjaciela walka wręcz trwała na całego. Kawalerzyści dwoili się i troili wobec przeważającej liczby Niemców, którzy nieprzyzwyczajeni do walki z jazdą powoli oddawali pola. Józwa rozejrzał się za dowódcą, ten walczył z dwoma piechurami, którzy po chwili ściągnęli go z konia. Znajda w mgnieniu oka znalazł się przy Niwińskim, cięciem z góry rozpłatał obojczyk najbliższemu, potem drugiemu wbił szablę w kark kiedy ten chciał bagnetem, przybić porucznika do ziemi. Nagle poczuł ukłucie w łopatkę, odwrócił się i zobaczył kolejnych trzech którzy starali się pchnąć go bagnetem, zawrócił konia tratując jednego z nich, coś nadal boleśnie kłuło go w plecy. Uderzył pięścią kolejnego Niemca ten osuną się bezładnie, trzeci widząc, że nic nie wskóra wziął nogi za pas. Sabat ruszył galopem w pogoń, stara chabeta szybko dopadła uciekającego pieszo Niemca, kolejne cięcie z góry odcięło ramie biegnącemu nieprzyjacielowi. Ten biegł jeszcze chwilkę po czym osuną się zemdlony. Bitwa już dogorywała, nieliczni żywi Niemcy stali z podniesionymi do góry rekami. Czterech ułanów zataczało wokół nich koła, pozostali zbierali broń i opatrywali rannych. Na placu boju zostało 12 ułanów którzy mogli stanowić jakąś wartość bojową, trzej postrzeleni w brzuch powoli wykrwawiali się opierając głowy na rękach towarzyszy broni. Znajda podjechał do swojego dowódcy –Józwa wyglądasz jak bóg wojny-wydyszał Niwiński, -gdzie masz do cholery ucho, jucha z ciebie leci jak z zarzynanej świni. Znajda poskrobał się po głowie-boli jaśnie panie– jękną głośno

-Nie masz ucha, musi boleć, zaraz cię opatrzymy– Niwiński rozejrzał się za kimś kto mógłby

udzielić pomocy.

-Panie poruczniku-wystękał– coś mnie nyje w plecach.-grymas bólu przeszedł po twarzy Sabata

-Odwróć się, o kurwa…..– Z pleców a dokładnie rzecz ujmując z prawej łopatki znajdy sterczał bagnet wbity do połowy ostrza. –Niech Cię szlag Józwa.

Znajda usiadł na ziemi i cicho jękną, Niwiński chodził wkoło niego jak kura wokół jajka. Już chwytał bagnet, to znów puszczał, skrobał się po głowie i rozglądał szukając wzrokiem pomocy. -Panie porucznik zaprowadźmy go do tankietek-stary ułan z wąsami jak szczecina dzika skiną w stronę czołgów. –Sam poleze– Józwa wstał i ruszył we wskazanym kierunku, szedł jęcząc jak stary wóz jadący po polnej drodze, za nim szła dumnie chabeta wyraźnie zadowolona ze pozbyła się jeźdźca. Znajda dotarł do czołgów i usiadł ciężko na pancerzu, spojrzał na trupy ułanów i ich koni -Psia mać!!!-wyszeptał cicho. Obok kręciła się kobieta którą zabrał z drogi. Chodziła od ciała do ciała próbując nieść pomoc, ale nikt jej już nie potrzebował. Sabat zerkną na dowódcę, wciąż rozmawiał z wąsaczem, wróciły dawne uczucia, zapomniał o bólu, chciał stanąć twarzą w twarz z Niwińskim. Mimochodem zacisną rękę na szabli którą wciąż dzierżył, skurcz przeszedł po całym ramieniu, oręż jakby zrósł się z ciałem. Józwa poczuł moc jakiej nigdy nie doznał, piana wstąpiła mu na usta, wstał i ruszył w kierunku dowódcy. –Proszę pana, proszę pana-znajda odwrócił się, przednim stała niska szczupła kobieta o subtelnej twarzy i długich ciemnych włosach -Jest pan ranny –skarciła go wzrokiem, jednocześnie zadowolona ze wreszcie może komuś pomóc. -Tam jest mój pan-Józwa wskazał na Niwińskiego– ja prosty chłop.

-Jestem Agata Król, uczyłam w pobliskiej szkole-trajkotała kobieta ścierając nieskazitelnie biała chusteczką krew z twarzy znajdy.

-Józwa Sabat, strzelec-chrząknął ranny. Krew która ciekła z dziury po uchu szybko zabarwiła

biały materiał-potrzebne będą bandaże-Agata nie zrażona bezcelowością zabiegów wycisnęła chusteczkę i z powrotem przyłożyła ją do dziury w uchu-niech Pan trzyma. Nagle Józwa bez słowa zwalił się na ziemie.

*

-Uff stary druhu, straciłeś trochę krwi, ale pani Agata zajęła się Tobą wyjęła bagnet i zdezynfekowała ranę-nad Józwą pochylał się dowódca, za nim stała nauczycielka dumnie wypinając małą pierś. –Dziękuje– Sabat skiną głową w kierunku kobiety. Uniósł się na łokciu i rozejrzał wokoło była noc, ułani siedzieli przy ognisku. Józwa bezwiednie poszukał czegoś ręką– Spokojnie, twoją szable czyści Stach-porucznik wskazał ręką-starego wąsatego ułana, który nucił coś pod nosem czyszcząc głownie.

-Musi pan coś zjeść, stracił pan dużo krwi-Agata pochyliła się nad znajdą z miską zupy, Józwa łapczywie siorbał ciepłą strawę. –Mówił pan że jest strzelcem, ale z tego co opowiadali pana koledzy to fechtuje pan szablą jak Podbipięta –Hmm– zamyślił się znajda, szukając myślami osoby o tym nazwisku-nie znam, jeśli to ułan może w innym szwadronie-wychrypiał.

-To Litwin– wytłumaczyła nauczycielka nie zrażając się ignorancją Józwy.

-Hmm– zastanowił się Józwa i filozoficznie skiną głową.

-Ma pan coś w kąciku ust– Agata, delikatnie palcem strąciła połówkę ziemniaka z ogromnych

ust znajdy-zostawię pana samego niech pan odpocznie. Józwa spojrzał za odchodzącą Agatę, szeroki grymas który miał być uśmiechem przeciął okrągłą jak księżyc twarz. Do znajdy podszedł stary Stach i podał mu szable-Naostrzona i wyczyszczona, godna twojej ręki-skinął głową i odszedł. Wrześniowe słońce wstawało nad lasem, Józwa spojrzał na napis ,,Bóg, honor, ojczyzna”, ścisną oręż który znów wypełnił go mocą. Ojczyzna– zastanowił się chwilę-cóż to może być, spojrzał na żołnierzy którzy siedzieli kołem obok dogasającego ogniska, z tyłu pasły się ułańskie konie. Nieoczekiwanie ogromny biały orzeł pojawił się na tle wschodzącego słońca. Sabat zerknął na Niwińskiego, ten uśmiechnął się wymownie i znów krew zawrzała w żyłach znajdy-jeszcze nadejdzie czas zapłaty-wysyczał przez zaciśnięte zęby.

*

Ruszyli w samo południe, dowództwo przejął Niwiński jako jedyny oficer w ocalałej grupie żołnierzy. Agata jechała na koniu jednego z poległych, choć zmęczona ciągłą niewygodą trzymała fason. Sabat jak zwykle na końcu, zamykał pochód. Stara chabeta przyzwyczaiła się do ciężkiego jeźdźca, dopasowała do jego ciała. Józwa choć przestał się bać konia to jednak ciągle mu nie ufał. Szabla, która jeszcze parę godzin temu boleśnie kuła w plecy, choć wisiała w tym samym miejscu teraz głaskała czule po rannej łopatce. Józwa nie rozmyślał wcale nad zmianą stosunku do znienawidzonego oręża, przyjął to obojętnie tak jak i to że zagubił się gdzieś jego ulubiony bagnet. No cóż nie ma bagnetu ale jest szabla.

Droga niemiłosiernie się dłużyła, choć słońce ogrzewało zmęczone ciała jechali w ponurych nastrojach, myśląc o poległych towarzyszach. Mijali pojedynczych uciekinierów, potem całe rodziny z dobytkiem. Drogą płynęła rzeka ludzkich istnień-pieszo, konno na wozach. Cywile z nadzieją w oczach spoglądali na kawalerzystów, którzy uśmiechem i śmiałym spojrzeniem starali się dodać otuchy uciekinierom. Józwa spoglądał na to wszystko obojętnym wzrokiem , nic go to nie obchodziło, jego umysł znów powrócił na stary tor, zemsta wypełniała jego serce.

Nagle przeciągłe wycie wypełniło powietrze, po nim nastąpił huk, jeden potem drugi, stalowe ptaki zasłoniły niebo. –Z koni i w las!!!!- warknął głośno Niwiński, kawalerzyści szybko wypełnili rozkaz i po chwili wszyscy łącznie z Agatą stali skryci za drzewami. Cywile jednak nie wykazali się taką przezornością, jedni biegali jak opętani, drudzy krzyczeli i wygrażali pięściami nadlatującym niemieckim maszynom, ginęli od bomb i karabinów pokładowych. Jeden z wybuchów zrzucił z drogi wóz wprost na małą dziewczynkę.

-Zostańcie na miejscu, Stachu obejmujesz dowództwo– wykrzyknął Niwiński i poderwał się z ziemi i ruszył na pomoc dziecku. –Orzesz ty!!-wyszeptał pod nosem Józwa i wybiegł za dowódcą. Wokół panował totalny chaos, Niwiński niczym kozica górska wymijał przeszkody, Sabat na krzywych krótkich nogach co chwilę zawadzał o porzucony dobytek, przypominał raczej ślepego starego odyńca. Porucznik dopadał już drogi gdy seria z nadlatującego bombowca ścięła go z nóg. Sabat zatrzymał się zdezorientowany, biegł na pomoc dziecku a teraz, hmm …………… Minął Niwińskiego, przeskoczył drogę (przeskoczył to trochę za dużo powiedziane) i znalazł się przy dziecku, które płakało nie miłosiernie. Dziecko miało 6 może siedem lat, Józwa zaparł się plecami o wóz i dźwigną do góry. Dziewczynce nie trzeba było mówić co ma robić, wyciągnęła nogę i podczołgała się do Józwy. Znajda spojrzał w zaczerwienione od płaczu wielkie oczy dziewczynki i uśmiechnął się czule. Dziewczynka wrzasnęła niczym rażona prądem ale za chwilkę uspokoiła się widząc że nic jej nie grozi ze strony wybawiciela.

-Pan niema ucha-wskazała na dziurę z prawej strony sabatowej głowy, po czym wspięła się po kwadratowym tułowiu i zawisła na szyi.

-No, a juści, trzymaj się dziecko zaraz będziesz bezpieczna-dziewczynka wtuliła się w znajdę jak w pluszowego misia. Odgłosy wybuchów były coraz rzadsze, samoloty atakowały już tylko seriami z broni pokładowej. Sabat czekał na odpowiedni moment, by wrócić w bezpieczną gęstwinę. Nie zdążył, bombowce odleciały. Zapanowała przerażająca cisza, znajda słyszał tylko cichy oddech dziecka. Wstał, i rozejrzał się za Niwińskim, porucznik żył. Nauczycielka i stary Stach opatrywali mu nogę. Inni nie mieli tyle szczęścia, wokół leżały ciała kobiet i mężczyzn, porozrzucany dobytek, zniszczone wozy i martwe zwierzęta. Józwa podszedł do Agaty i starego ułana, dziecko wpiło się w znajdę niczym pijawka, nie puszczając ani na chwilę. Sabat staną nad dowódcą ze zmartwioną miną-Nie bój się stary druhu będę żył-wyjęczał ze słabym uśmiechem. Józwa skinął głową i ruszył w stronę drzew.

-Musi pana kochać jak brata– stwierdziła Agata zwracając się do młodego oficera.

– Tak choć nie wiem czemu, cieszę się że mam takiego przyjaciela, to dobry człowiek i wzorowy żołnierz-wyjęczał jednym tchem.

Sabat usiadł przy drzewie, i próbował ściągnąć dziewczynkę ale równie dobrze mógłby próbować, wyciągnąć głodnego kleszcza z grzbietu kudłatego psa.-Puść mała, musimy sprawdzić czy nic ci nie jest– Odpowiedziała mu cisza, poczuł delikatne ukłucie małych paznokci wbijających się w kark.-Psia mać-przeklął w duchu, wstał i ruszył w stronę Agaty.

-Jak to zdjąć, yyyyyy ……proszę pani?

Agata odwróciła się i spojrzała na dziewczynkę-choć dziecko. Mała pokręciła głową-niebój się sprawdzę tylko twoją nóżkę-dziewczynka wyciągnęła zranioną nogę. Nauczycielka obejrzała krwawiącą kończynę, oderwała kawałek bandażu i zatamowała krwawienie-wszystko w porządku– uśmiechnęła się do dziewczynki-jak masz na imię?

-Zosia prose pani-mała dalej wisiała na znajdzie.

-Niech pan ją stąd zabierze, ona musi odpocząć. Józwa posłusznie podreptał w stronę drzew, po chwili usiadł na mchu, nawet nie próbując ściągnąć ,,balastu”. Rozejrzał się w poszukiwaniu towarzyszy broni, dopiero teraz zauważył ich nieobecność, ułani dwoili się i troili udzielając pomocy rannym cywilom. Sabat zamknął oczy, odniesione rany dawały o sobie znać, powoli zatapiał się w objęciach morfeusza, szabla przewieszona przez plecy dawała poczucie bezpieczeństwa. Nie na długo znajda pozostał w błogostanie, z przyjemnego letargu wyrwała go pieśń idąca przez las. Zaciekawiony podniósł głowę, dziewczynka spała na jego piersi, odłożył ją na ziemie. Wstał i spojrzał w kierunku z którego dobiegał śpiew. Drogą przez las podążało wojsko-na koniach, z pieśnią na ustach, dumni niczym herosi. Osmalone prochem twarze, zabandażowane głowy w niczym nie ujmowały bohaterskiej postawy, utwierdzały w przekonaniu że ma się do czynienia z  pełnowartościowymi, zaprawionymi w boju żołnierzami.

-Stóóóój!!!!-kolumna zatrzymała się, śpiew zamilkł, postawny oficer w stopniu majora wydawał rozkazy s głosem nie tolerującym sprzeciwu-sanitariusz, do mnie !!!!-na czoło kolumny wyjechał młody kapral na gniadej klaczy-opatrzyć rannych, weźcie sobie do pomocy dwóch ludzi.

-Tak jest panie majorze-sanitariusz zsiadł z konia i przywołał dwóch ułanów. Po chwili wszyscy trzej krzątali się wśród leżących na drodze cywili.

-Wachmistrz Broda! Zabezpieczyć teren, wystawić posterunki, pozostali z koni!!!-kontynuował major.

Józwa poprawił mundur, na wszelki wypadek założył porzucony, leżący przy drzewie hełm z białym orłem, podniósł z ziemi mausera i zarzucił go na ramie. Ledwie to zrobił, przed nim jak spod ziemi wyrósł major, kary koń na którym siedział wyglądał niczym bestia z piekła rodem. –Coście za jedni żołnierzu?

-STRZELEC SABAT!!!!! panie majorze-ryknął na cały głos znajda, kilka szyszek spadło na głowę majora.

-Wujciu siusiu-rozbudzona Zosia ,,zapięła” rekami klamrę na kanciastej nodze Sabata.

-Gdzie dowódca? -spytał łagodniej oficer.

-Tam– znajda wskazał na miejsce gdzie Agata ze Stachem opatrywali Niwińskiego. Major skierował konia we wskazanym kierunku.-Zróbcie coś z tym dzieckiem-rzucił na odchodnym-to nie przedszkole. Sabat wzruszył ramionami-Hmm, ale co? -zapytał sam siebie. Spojrzał na dziewczynkę. Pamiętał jak chłopcy we wsi topili niechciane kocięta, on nie potrafił. Podrapał się wielkim paluchem w miejscu gdzie kiedyś było ucho-idź za drzewo. Zosia posłusznie schowała się za wielką sosną, za chwilę była z powrotem.

-Gdzie twoi rodzice?– Józwa skrzywił usta, przybierając minę która miała świadczyć o jego genialnym koncepcie.

-Zostali w Warszawie wujciu– koncept znajdy został storpedowany w jednej sekundzie.

-Aha-wyjęczał– to może jakie ciotki masz albo yyyy….. wujostwo.

-Mam teraz ciebie Wujciu– Zosia mocniej zacisnęła ,,klamrę” na nodze znajdy.

-Psia mać– zaklął pod nosem Józwa. Na szczęście w porę pojawiła się nauczycielka. Spojrzała głęboko w oczy dziewczynki, choć zdradzę Ci pewną tajemnicę, wzięła dziecko na ręce i odeszła na bok, cicho szepcąc jakieś słowa do ucha. Józwa odetchną z ulgą, poczuł się wolny. Poszukał wzrokiem Niwińskiego, dowódcę właśnie opatrywał sanitariusz, Stach rozmawiał o czymś z majorem. Józwa staną na baczność za plecami starego ułana i wypiął dumnie pierś.

-Panie majorze, z całego szwadronu zostało nas dwunastu, tych dwóch– tu wskazał na porucznika, potem na Józwę-znaleźliśmy pod Strykowem. Oficer to szlachcic, umie robić szablą, a ten tu, lepiej nie gadać, sieka ludzi na plasterki choć prosty chłop, czegoś takiego nie w życiu nie widziałem. Mają konie, dadzą radę, porucznik musi wydobrzeć ale to chłop na schwał i konno może jechać a……..

-Dobrze, dobrze, weźmiemy ich Stachu, teraz każdy człowiek umiejący strzelać jest na wagę złota. Przejmiesz komendę nad swoimi ludźmi, dopóki oficer nie wydobrzeje. Spraw się tak jak w 37 na ćwiczeniach w Braniewie.

-Tak jest panie majorze-stary ułan z uśmiechem skinął głową-choć Józwa pozbieramy swoich, zaraz ruszamy.

-TAAAAK JEST-wydarł się Sabat.

-No, krzyczeć to on potrafi-major spojrzał do góry w poszukiwaniu latających szyszek-i zrób coś z tą jego szablą, broni nie nosi się na sznurku do jasnej cholery.

*

Agata stała z boku drogi, trzymając Zosie na rękach, razem patrzyli na odjeżdżających w kierunku warszawy ułanów. Józwa ,,tradycyjnie” zamykał pochód, stara chabeta dumnie prężyła pierś. Znajda chorobliwie wpatrzony w jadącego przednim Niwińskiego zaciskał dłoń na przytroczonej do siodła szabli.

-Boże, jak on go musi kochać-wyszeptała do siebie Agata.

Koniec

Komentarze

Nie dałem rady doczytać do końca.Niestety.

O jeżu tęczowopióry i Qetzalcotlu kolczasty... Co, pomyliłem Was? Darujcie, to pod wpływem lektury kilku fragmentów...

P.S. (w pewnym sensie). Autorko, piękny błąd zrobiłaś już w tytule. "Trochę inaczej" odnosi się wszak do "szabli i kontusza", a Ty wyrzuciłaś to poza nawias. Pomyślałem coś na temat, jak może być napisany tekst, i, niestety, nie omyliłem się...

Gratuluję refleksu.
Poprawienie tytułu skłoniło mnie do ponownego poprzeglądania tekstu. Ale nie zmiany zdania o nim, niestety...
Najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, jest wycofanie opowiadania i poddanie go sumiennej korekcie. Językowej i treściowej. O co chodzi w tym drugim przypadku? Na przykład o manewry w Braniewie w roku 1937. Nasi ułani na manewrach tam i wtedy? Rzut oka na mapę w atlasie historycznym powinien kwestię wyjaśnić...
Błędów językowych jest co niemiara. Jeden przykład:
-No, krzyczeć to on potrafi-major spojrzał do góry w poszukiwaniu latających szyszek-i zrób coś z tą jego szablą, broni nie nosi się na sznurku do jasnej cholery.
Porównaj:
--- No, krzyczeć to on potrafi. --- Major spojrzał do góry w poszukiwaniu spadających szyszek. --- I zrób coś z jego szablą, broni nie nosi się na sznurku, do cholery.
To tylko jedno zdanie, jedna wypowiedź dialogowa. Nie ma innej rady: słownik ortograficzny, poprawnościowy i interpunkcyjny, sprawdzenie słowo po słowie, zdanie po zdaniu... A warto to zrobić, żeby tekst pokazał swoje walory.

 HAHAH !Zmieniłem tytuł zgopdnie z ze słuszna sugestią. Ale dalej nie dam rady, poddaje się. Pozdrowienia.
ps. Uwagi oczywiście przyjąłem-dziękuje.

Obiecałem sobie, że przeczytam wszystkie opowiadania konkursowe, ale z powyższym tekstem nie dałem rady. Przepraszam Autorze, lecz  ilość błędów zniechęca do lektury. Brak spacji przy myślnikach przeszkadza w czytaniu dialogów, przez co musiałem kombinować, gdzie początek, a gdzie koniec wypowiedzi bohaterów. Również  sporo denerwujących literówek. Pozdrawiam

Mastiff

Nowa Fantastyka