- Opowiadanie: Semyhora - Zwierzątka lorda Raventoada cz. I

Zwierzątka lorda Raventoada cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zwierzątka lorda Raventoada cz. I

Lord Raventoad zasiadł za Stołem Zakładów i rozpalił kosztowne i grube cygaro, które – jak przystało na lordowskie cygaro – było tak kosztowne, jak grube. Zanim strzepnął popiół, już miał nad sobą pucułowatego młodzieńca w srebrnym cylindrze. Chłopiec ukłonił się elegancko, trzymając cylinder za rondo i nie zdejmując go z głowy, jak nakazywała klubowa etykieta.

– Załóżmy się – rzekł tonem młodego i naiwnego hazardzisty, który tak mocno wierzy w wygraną, że zapomina o własnych nieprofesjonalnie trzęsących się rękach. Raventoad odwzajemnił ukłon, podtrzymując dłonią swój purpurowy fez i uformował na twarzy perfekcyjny uśmiech przedstawiciela Szlachetnej Rasy.

– Sprawi mi to niewypowiedzianą przyjemność – odparł, wypuszczając przez nos strużkę fioletowego dymu. – Co będzie przedmiotem zakładu?

– Wolna wola. Czuję się zobowiązany udowodnić panu, że wolna wola nie istnieje.

Raventoad pokiwał głową i zerknął dyskretnie na Tablicę Zakładów, chcąc upewnić się, czy przypadkiem nikt nie wymyślił czegoś ciekawszego.

W południe klub tętnił życiem. Hazardziści przetaczali się chmarami przez bar, zostawiali po sobie ostentacyjnie dymiące niedopałki i lepkie blaty, a potem, stawiając zamaszyste, pewne siebie kroki, przenosili się do klubowej aulei, sali reprezentacyjnej, w której uprawiano wszelkie formy hazardu, z wyłączeniem gry w kości. Odkąd lord Tappers wykupił wszystkie nababejskie fabryki kości, każdy rzut nimi stawał się bezsensowny, jeśli nie było się lordem Tappersem.

W aulei, migoczącej blaskiem plazmowych kandelabrów i mikrofalowych lampionów, prowadzono negocjacje, palono egzotyczne tytonie i – przy sześciokątnych stołach, służących również za szachownice, odbiorniki hiperwizyjne i podstawki pod drinki – zawierano dżentelmeńskie umowy. Lord Lancaster ustalał właśnie reguły klasycznego zakładu militarnego z lordem York. W hazardowym amoku, York skłonny był kiedyś zobowiązać się, że przetrwa tydzień bez wątróbki z Guajanów. Problematyka tego zakładu powracała na salony zawsze wtedy, gdy trwał dyskurs na temat granic możliwości. Nabuzowany adrenaliną York zamawiał do stolika drinki tak ekskluzywne, że zwierzątkom ze strachu futro stawało dęba, kiedy na szklanych tacach roznosiły chlupoczące wielokrotności własnych wypłat. Klasyczny zakład militarny opierał się na założeniu, iż zwierzątko któregoś z lordów przeżyje w dymiących zgliszczach planety, która wybrana przez arbitrów metodą „to może niech teraz spłonie jakaś dżungla, uwielbiam swąd lian o poranku”, stanie się sceną dla zjawiskowego teatru wojny. Nie ma znaczenia, czy zwierzątko utrzyma się na posterunku ze znikomą ilością kończyn, pijane od smrodu zwęglonego futra – ważne, żeby poświadczyło komisyjnie do kogo należało, kiedy na planecie jeszcze rosła trawa. W takim zakładzie, zważywszy na uwarunkowany genetycznie dryg Szlachetnej Rasy do dewastacji, najpewniejszym wariantem do obstawiania był remis, nazywany w klubowym żargonie „totalnym spustoszeniem”. Przy innym stoliku lord Verne, znany ze swojego zamiłowania do podróży, deklarował, że zdąży w osiemdziesiąt dni przelecieć dwa megaparseki wokół własnych włości, nie korzystając z zaginania czasoprzestrzeni, ani kostkarki do lodu. Strzygąc uszami z podniecenia, zwierzątko sekundujące wyliczyło jego szanse na trzydzieści dwa procent i zawiesiło na tablicy zakładów przelicznik stawek.

– Nie bez powodu proponuję taki zakład. – młodzieniec wyciągnął z kieszeni kamizelki szmaragdowy monokl i położył go na stole. – Zwykł pan powtarzać bez przerwy, że wszystko zależy od nas samych.

– Czyżby? – zdziwił się Raventoad w ten urzekający, wytworny sposób, w jaki wyrażają zdziwienie przedstawiciele Szlachetnej Rasy. – Wydawało mi się, że jedyne, co robię bez przerwy, ma związek z zarabianiem pieniędzy.

– Wciska pan wszystkim słodkie kłamstwa o wolności. Kupiłem poradnik pańskiego autorstwa, ten z czerwoną okładką. „Twoje życie w twoich łapkach, czyli jak zostać bogatym zwierzątkiem”. Jest gruby, ale skusiłem się, bo miał naklejkę „bestseller w pięciu wszechświatach”. Pisze w nim pan, cytuję: „Nie zgadzam się z przedstawicielami Szlachetnej Rasy, którzy głoszą, że wszystkie zwierzątka są uwikłane w swoją zwierzęcość i nigdy nie osiągną takiego statusu materialnego, jak lordowie. Trzeba po prostu przekraczać siebie; w każdym zwierzątku drzemie potencjał, by stać się nadzwierzątkiem”. Koniec cytatu.

– Tylko w pięciu? – Raventoad uniósł brew, sugerując niedowierzanie. – Och, zdaje mi się, że podchodzi pan do tego za bardzo emocjonalnie. To tylko poradnik; zresztą stare wydanie, wnioskując po naklejce. Jeśli dobrze pamiętam, jest tam ciekawy akapit o metodach osiągania spokoju wewnętrznego, warto zerknąć. Pewnie nie dobrnął pan do rozdziału „Jak rozbudzić w sobie kreatywność – słowo o substancjach psychoaktywnych”?

– Ja jednak – chłopiec wpatrywał się w czerwoną okładkę jak zahipnotyzowany – nie wierzę w możliwość wyboru. Wszystko jest przewidywalne.

– Doprawdy? A zatem przewidział już pan swoją wygraną i chce zgarnąć pulę bez zawierania zakładu? Bardzo sprytne.

Raventoad świsnął chłopcu książkę sprzed nosa i rozpłynął się w kokieteryjnym uśmiechu.

– Obawiam się jednak – dodał, zdrapując naklejkę z obwoluty – że to wbrew klubowym zasadom.

Pucuś zapomniał się na chwilę i prychnął. Każdy młody i naiwny hazardzista – a zwłaszcza taki, który mocno wierzy w wygraną – czasem zapomina o Regule Granitowego Oblicza. Istnieją osoby, które na podstawie pojedynczego fuknięcia mogą szczegółowo określić kondycję prychającego, począwszy od jego bieżącego stanu umysłu, przez stan jego portfela, na stanie cywilnym kończąc. Nietrzymanie gardy w towarzystwie lordów prowadzi przeważnie do ciężkich urazów finansowych.

– Jak pan myśli – pucuś zmaterializował w dłoni opalizującą monetę – czy lord Założyciel, którego wąsy wypełniają większą część rewersu, ma wolną wolę?

– Jego wąsy skolonizowały nawet otok rewersu – zauważył Raventoad.

– Chodzi mi o to, czy po podrzuceniu monety, kiedy ta jeszcze wiruje w powietrzu, można stwierdzić, że zarówno rewers, jak i awers, wąsaty lord i miniatura klubowej baszty, mają tę samą pięćdziesięcioprocentową szansę na to, że upadną brzuchem do góry?

– Nie do końca… – Raventoad pokręcił głową. – Czy był pan w tym roku na jarmarku wiosennym? Można tam postrzelać do gumowych Yavian; należy tylko pamiętać, że miejsce, które podświetla celownik i miejsce, w które rzeczywiście trafia promień B-lasera, to dwa odległe od siebie miejsca. Pamiętam zwierzątko, które zachęcało przechodniów do zakładu z monetą. Zabawne, że lord wypadał tylko wtedy, kiedy obstawiło się basztę. Być może jest coś na rzeczy, być może kiedy moneta wiruje w powietrzu, jej upadek jest już z góry przesądzony. Skoro jednak w pewnych sytuacjach atrybut losowości zanika, to przekaźnikiem wolnej woli musi być wtedy coś innego; na przykład gibki knykieć zwierzątka. Do czego zmierzam: bywa, że niektóre działania determinują inne działania. Chodzi tu o prostą zasadę, że szczęściu można pomagać. Przyjmijmy, że za zamkniętymi drzwiami trwa walne zebranie akcjonariuszy, na którym ustala się przyszłe inwestycje spółki. Jeśli chcemy zarobić, mamy parę opcji. Opcja A: zdajemy się na łaskę losu. Kto wie, może jakiś akcjonariusz zaproponuje: „A słyszeliście o Welurze 300? Bardzo sympatyczna, nierentowna planeta. Zalewa rynek pluszowymi rękawiczkami. Raventoad wystawił ją na sprzedaż trzy lata temu i do tej pory nikt jej nie chciał. Kupmy ją, to prawdziwa okazja!”. Jeśli jednak mamy dość rozumu, wybierzemy opcję B. Opcja B znana jest szerzej pod nazwą „dywersja i sabotaż”. Przypadkowo zjawimy się na zebraniu z parą rękawiczek pod pachą i grzecznie spytamy: „Czy ktoś coś ZGUBIŁ? Znalazłem to na korytarzu…”. Tutaj mała dygresja: przymiotniki typu „luksusowy”, „komfortowy” czy „wytworny” są zawsze na miejscu, gdy chcemy coś sprzedać; sprawmy zatem, by rękawiczki z najtańszego pluszu stały się przedmiotem pożądania dla tych, którzy szastają całymi wszechświatami. Kiedy lordowie zaczną się przekrzykiwać: „To na pewno moje!”, albo „Łżesz, MacMurphy!”, albo „Gdzie jest Joyce, widziałem Joyce’a w identycznych?”, delikatnie zasugerujemy, że nam na szczęście nie zdarzają się takie sytuacje, odkąd nabyliśmy Welur 300. Słowo „zgubić” jest kluczowe dla opcji B. Lordów najbardziej determinuje do działania lęk przed stratami; wolą zaopatrzyć się w kilotony galanterii, niż zgubić jedną parę zimowych rękawiczek w lecie. Żeby jednak być z panem szczerym: czasem dopadają mnie irracjonalne myśli i niekiedy naprawdę wydaje mi się, że mój los nie zależy tylko ode mnie, że spoczywa w czyichś rękach.

Raventoad strzepnął popiół i zreflektował się:

– Mimo to wiem, że, koniec końców, te ręce też potrzebują rękawiczek.

– Ciepło, ciepło. – chłopiec obrócił monetę w dłoni i spojrzał na nią pod światło. – Istnieje naukowy schemat, wedle którego funkcjonują wszystkie wszechświaty, schemat, który przewidzi wybuch supernowej, atak migreny, czy nawet to, że wdepniemy w kupę Syriona.

– Ten schemat to zdrowy rozsądek? – strzelił Raventoad.

– W pewnym sensie. Najlepiej zobrazuje go prosty eksperyment.

Pucuś położył monetę na palcu wskazującym i dał prztyczka w nos Założycielowi; w tym samym momencie szmaragdowy monokl zalśnił zielonym światłem i zabrzęczał, jak zepsuta lodówka:

LORD.

– W rzeczy samej, lord. – stwierdził Raventoad, kiedy moneta upadła i zatrzymała się na kancie stołu. – Widzę, że dobrze opanował pan technikę gibkiego knykcia.

– Ale ja sam nie wiedziałem, co wypadnie! – zaprzeczył pucuś. – Mój przenośny komputer dokonał obliczeń, rozumie pan?

Raventoad z nieufnością przyjrzał się szmaragdowemu szkiełku.

– Doprawdy – wyznał – gdybym miał czas i ochotę, rzucałbym tą monetą cały dzień. Najpierw z zawiązanymi oczami, następnie odbijałbym ją od ścian, żyrandoli i innych lordów; w końcu wrzuciłbym ją do akwarium, żeby zapędzić pański uroczy monokl w kaphrioński róg. Rozumiem zatem, że ów naukowy schemat to prawa fizyczne, wpływ siły uderzenia na trajektorię lotu? Pęd, energia, masa? Biliony fascynujących wzorów z iksami?

– Wystarczy sam pęd i położenie materii.

Raventoad poczuł znajome mrowienie pod czaszką. W ten sposób komunikowała się z nim wrodzona podejrzliwość. Szepnęła do niego: „Ostatnim razem tak wiele za tak niewiele oferowano ci na wyprzedaży opuszczonych baz kosmicznych. Nie przyszło ci do głowy zapytać, czemu są opuszczone”. „Przecież przerobiłem je na obozy survivalowe…” – zaczął w myślach Raventoad, ale podejrzliwość nie pozwoliła mu dojść do słowa, zalewając go falą dokuczliwego mrowienia. Lord westchnął i wyraził zwątpienie:

– To bez wątpienia szalenie praktyczne. Aż chciałbym się z panem zgodzić. Jedna myśl nie daje mi spokoju: czy podczas obliczeń uwzględnia pan wszystkie najdrobniejsze czynniki? Co z tymi nieprzewidywalnymi? Co, gdybym nagle kichnął i zakłócił ruch monety? Jednym słowem: jak się ma do tego Teoria Łupieżcy z Zamohrdii?

– Ta, która mówi, że gdy na jednej planecie obrazimy Łupieżcę, to może to wywołać zamieszki na całkiem innej planecie?

– Albo zamachy bombowe. Albo falę podpaleń.

Pucuś nie zrozumiał pytania. Nawet przedstawiciele Szlachetnej Rasy – a w szczególności młodzi i naiwni hazardziści o nadąsanych twarzach – nie znajdują przyjemności w obrażaniu Łupieżców z Zamohrdii. Nie ma nic przyjemnego w głębokich poparzeniach trzeciego stopnia. Spróbował odpowiedzieć jak naukowiec:

– Teoria stała się modna tylko dlatego, że niedokładne komputery potrafią rozwiązać to samo równanie w różny sposób, dając różne wyniki. To tylko teoria, ale trafia w sedno: bez dokładności nie da się niczego przewidzieć.

– Ani tym bardziej zarobić. – zgodził się Raventoad. – Nadal jednak nie rozumiem, w jaki sposób zamierza mi pan udowodnić nieistnienie wolnej woli. Pojęcie wolnej woli, drogi panie, wykracza poza proste kalkulacje i analizy. Czasem, choćby wszystko przemawiało za jakimś wariantem, następuje nieoczekiwany splot wydarzeń. Bo ktoś ma zwykłą zachciankę. Prawda, w świecie maszyn, które funkcjonują według priorytetów, można mówić o sensownych, przewidywalnych działaniach. Natomiast w świecie materii organicznej, z której składają się byty nieograniczone w swej głupocie, zachodzą zjawiska, o jakich nie śniło się szmaragdowym monoklom.

– Przykład! – zaskrzeczał pucuś, któremu od małego wpajano, że „bez przykładu nie ma obiadu” i że „dobry przykład planety wart”.

– Bardzo proszę: lord Preskill założył się kiedyś z lordem Hawkingiem. Zna pan tę historię? Hawking przez nieuwagę spłukał w toalecie banknot bilionkredytowy i był przekonany, że pieniędzy nie da się odzyskać, bo nawet jeśli wyłowi banknot, to będzie on wymięty, podarty i wypłukany z farby. Preskill argumentował zaś, że fakt, iż banknot zmienił swą postać, nie oznacza, że informacja na temat jego wartości zniknęła; ona gdzieś tam jest, w kanałach. Ponieważ nie można było tego w żaden empiryczny sposób udowodnić, a Preskill miał intuicję, ale brakowało mu inteligencji, zakład skończyłby się rezultatem jeden-zero dla Hawkinga. Skończyłby się, gdyby ten – wiedziony najprawdopodobniej uczciwością, wielkim hamulcowym dobrobytu – nie dowiódł matematycznie na tłustej od pączka serwetce, że jeśliby spłukać całą wodę z kanałów i podgrzać ją tak, aby wyparowała, można by znaleźć i banknot, i drobiny farby. I góry szlamu przy okazji. Matematyczna formuła nie tłumaczyła tylko, kto ma się przegrzebać przez ten szlam. Tak, czy inaczej, Hawking wysilił się, żeby przegrać zakład, a więc postąpił wbrew przewidywaniom. Założył się, żeby przegrać. Wykazał wolną wolę. A mógł się przecież nie odzywać.

– O co się założyli? – spytał pucuś. Wiedział, że czasem trzeba zadawać pytania, żeby inni myśleli, że się ich słucha.

– O spłukany banknot. Hawking włożył kalosze, zszedł pod ziemię, a potem przez lata łączył atomy farby z atomami papieru.

Młody hazardzista zarechotał i zarzucił nonszalancko nogę na nogę, eksponując w ten sposób modne, lśniące półbuty marki Stoletzmann. Aby powstały takie buty, czternaście zwierzątek przez dwa lata opiekuje się kawałkiem skóry, suszonym w świetle dwudziestu sześciu księżyców.

– Mógł się nie odzywać – skonstatował – ale się odezwał. Jakieś spostrzeżenia?

Pucuś zrobił znaczącą pauzę, dając Raventoadowi czas na sformułowanie spostrzeżeń, które miały brzmieć następująco:

– Losowość we wszechświecie jest pozorna. Czy pozornie wolne w wyborze decyzje nie są zawsze determinowane zewnętrznymi czynnikami? Najbardziej skomplikowane działania w każdym z wymiarów opierają się przecież na pędzie i położeniu materii, która ma to do siebie, że zachowuje się zgodnie z przynależnym jej właściwościom. Jeśli wydaje się panu, że lord Hawking – przegrywając zakład – wykazał wolną wolę, to proszę zauważyć, że na taką decyzję wpłynęło wiele czynników. Na przykład chęć wykazania się, albo poczucie naukowej sprawiedliwości.

Raventoad pokręcił głową, dając do zrozumienia, że widzi to trochę inaczej.

– Widzę to trochę inaczej. Po prostu Hawking, przy całym swym geniuszu, jest mało rozgarnięty.

– Aha! – sam pan widzi! – to jeszcze jeden czynnik, który wywołał reakcję. A jeśli sprowadzić wszystko do cząstek elementarnych? Ten stół, dym z pańskiego papierosa i pan – ciało, ale również to, co uważa pan za „ja” – to czterowymiarowa układanka. Niektóre jej części się przyciągają, niektóre odpychają, wszystko odbywa się według zasad.

– I pan zna te zasady? – odezwała się za lorda wrodzona podejrzliwość.

– Zasady? Są w pamięci komputera. Trudno spamiętać właściwości trzystu osiemdziesięciu bozonów, fotonów, gluonów i innych cząstek elementarnych, z których większość istnieje tylko po to, żeby uzasadniały istnienie pozostałych.

„Ha, a jednak biliony wzorów” – szepnęła podejrzliwość. „Zadziwiające, że jeszcze istnieją nieskomplikowane teorie opisujące skomplikowane zjawiska. W życiu częściej spotyka się trzystustronicowe instrukcje mycia rąk”. „Nieprawda, prawo kromki, która spada zawsze…” – zaczął Raventoad. Następnie, z uciążliwym mrowieniem w głowie, spróbował wygłosić myśl:

– A więc jestem układanką. Już widzę te reklamy w hiperwizji: „Lord Raventoad 4D – rewolucyjne puzzle! Poruszają się, knują, zarabiają – czysta finezja w pudełku!”.

– Doskonały slogan. Mógłby pan kręcić reklamy – zauważył pucuś.

– Być może. Nigdy tego nie robiłem…

Raventoad nie potrzebował reklam. Miał dość staroświeckie podejście do komercji. W „Twoje życie w twoich łapkach” napisał: „Naiwnością jest wierzyć, że klient kupi coś z własnej woli. Sekret dobrego handlowca tkwi w szybkim wciskaniu tego czegoś do łapek i jeszcze szybszym ulatnianiu się, zanim klient zacznie się zastanawiać, po co mu to coś”.

– A więc dobrze, układanka. Trudno się nie zgodzić. Trzeba by jeszcze dopisać w instrukcji: „Nie łączyć elementów na siłę, nie podpiłowywać ani nie przypalać. Jeśli po złożeniu w okolicach czaszki znajdziemy śladowe ilości rogów lub piór, znaczy to, że źle ułożyliśmy układankę i kod genetyczny lorda uległ zmianie”. Wynikałoby z tego, że procesy myślowe istot samoświadomych też muszą być materialne i przewidywalne?

– Tak, bo mózg podejmuje decyzje zanim je sobie uświadomimy. Sama świadomość jest zresztą efektem pracy mózgu.

– Zaskakujące. Przyjmijmy zatem, że wypiję karafkę Bombowego Rubinu, ażeby elementy, które mnie tworzą, stworzyły coś chwiejnego, głośnego i nieprzewidywalnego. Czy wtedy również zwęszy pan moje myśli?

– Oczywiście. Błędnie wydaje się nam, że dokonujemy wyborów; w rzeczywistości nasza wolna wola ogranicza się do świadomego reagowania na bodźce, bądź nieświadomego poddawania się im. Badając w wybranym momencie wzajemne oddziaływania cząstek elementarnych, można przewidzieć przyszłość dokładnie, w stu procentach. Rzuceni w jakąś przestrzeń podlegamy jej prawom. A zatem nasza wolna wola nie istnieje faktycznie i jest tylko STANEM UMYSŁU, złudnym stanem umysłu, jak miłość, współczucie, czy nienawiść.

– Ciekawe – rzekł powątpiewająco Raventoad – jak do pańskich słów odniosłyby się zwierzątka, które straciły oszczędności życia z powodu bezmyślnych spekulacji znudzonych lordów. Nienawiść pojmowana jako stan umysłu nie pasuje mi do odciętych głów nabitych na kije golfowe.

Raventoad wykonał ręką gest nabijania głowy na kij i podsumował rozmowę:

– Gdybym z panem przegrał, stałoby się jasne, że zawieranie dżentelmeńskich umów ma tyle samo sensu, ile gra w trzy kubki ze zwinnym i doświadczonym zwierzątkiem. Mógłbym się oczywiście nie zakładać, co jednak pozostawiłoby problem wolnej woli otwartym i dyskusyjnym, a ja nie przepadam za dyskusjami, bo – proszę mi wybaczyć moją małostkowość – nie bogacę się od nich. Podniosę więc rzuconą przez pana rękawicę, mając świadomość, że nie jest to pluszowa rękawiczka i że biorę odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale również za klub.

Lord zgasił cygaro w misternie zdobionej popielniczce i powtórzył:

– Tak, panie Gaffon, również za klub.

Granitowym obliczem chłopca wstrząsnęły potężne drgania sejsmiczne, a Raventoad kontynuował:

– Panie Gaffon, nie przedstawił się pan, więc sam musiałem odgadnąć z kim mam do czynienia. Proszę się nie przejmować, bardzo lubię takie zgadywanki. Kiedy usłyszałem o przewidywaniu i analizach, przestałem mieć jakiekolwiek wątpliwości. Czy wie pan, jak ochrzcił go redaktor „Zblazowanej Jaskółki”?

– Nawiedzony głupiec – mruknął Gaffon, a następnie syknął, fuknął i okazał pogardę, dobrowolnie zrywając z kanonem przyjętych zachowań. – Może pan sobie myśleć, co chce. Zaprawdę, brak zrozumienia jest rzeczą gorszą od bezmyślnych spekulacji.

– Czyżby pańskie zwierzątka, które na…

– Na Aleksandrii.

– …które na Aleksandrii zostały wykorzystane jako bezwolne trybiki w maszynie, nie wykazały się głębokim zrozumieniem pańskiej szlachetnej idei?

– Nie pojmuję, skąd ten sarkazm, lordzie Raventoad. Zarówno zwierzątka na Aleksandrii, jak i sama Aleksandria należą do mnie…

– Drogi Gaffon – Raventoad uśmiechnął się rozkosznie szeroko; tak szeroko, jak przystało na przedstawiciela Szlachetnej Rasy, który nie zgadza się z rozmówcą. – W istocie, w naszych kręgach przyjęło się sformułowanie, iż zwierzątka do nas „należą”. Jednak mówienie w ten sposób zdradza nasz pogardliwy do nich stosunek. Czy jest pan przedstawicielem Szlachetnej Rasy, Gaffon?

– Przepraszam?

– Ależ oczywiście, że jest. Któż inny mógłby poświęcić całą populację dla podbudowania swojego ego. Czy byłby pan łaskaw przypomnieć mi, w jakim celu zatopił zwierzątka w gigantycznym kuble galarety?

Na druzgocącą ignorancję rozmówcy Gaffon odpowiedział zaniemówieniem. Kiedy się otrząsnął, sprostował:

– W półprzewodniku. Nie rozumiem tych złośliwości, przecież zgodziły się na to.

– Być może. Wykorzystał pan do tego starą sztuczkę psychomanipulacyjną „zagłódź i rządź”?

Gaffon westchnął. Nie potrafił odpowiadać wprost. Co innego w pokrętny sposób, używając rozbudowanych dygresji:

– Mózg ma ogromną moc obliczeniową, proszę sobie zatem wyobrazić miliardy mózgów pracujące dla wspólnego celu. Jeśli się chce zbudować superkomputer, trzeba najpierw wywołać potężny wzrost demograficzny. Goweeshe są w tym najlepsze. Nikt nie wie, czemu ów wzrost jest wprost proporcjonalny do poziomu biedy. Może dlatego, że bogate zwierzątka nie chcą się parzyć dla potomstwa, tylko dla przyjemności?

– Ekstrawagancja godna lordów – potwierdził Raventoad.

– Kiedy już mamy planetę z gęstością zaludnienia mniej więcej trzysta zwierząt na kilometr kwadratowy, proponujemy populacji przeniesienie się do innego świata. Ponieważ społeczność planety jest tak biedna, że nie ma mowy o faktycznym przeniesieniu, oferujemy jej wirtualny wymiar. Zwierzątka zgodzą się, bo nie mają innego wyjścia. Zanurza się je wtedy w półprzewodniku, a do mózgów wgrywa ładne obrazki: piaszczyste plaże, srebrne jeziora, góry o szczytach tak wysokich, jak wskaźniki ubóstwa… Zyskujemy w ten sposób moc obliczeniową miliardów mózgów.

– Tylko po co? – spytał naiwnie Raventoad, a Gaffon trzy razy ugryzł się w język, zanim odpowiedział:

– W celu antycypacji wyników sportowych. Konkretnie gry w krachieta.

– Krachiet – Raventoad przybrał minę znawcy – jest bardzo przewidywalny. Nasza reprezentacja przez cały sezon załamie co najwyżej dwa, trzy rynki, mogę się z panem założyć. Wiem to bez wsparcia zwierzątek, Gaffon.

Pucuś nie miał pojęcia, jak uzewnętrznić stan swojej duszy, nikogo przy tym nie obrażając. Idąc na kompromis, przybrał minę zbitego Syriona.

– Doprawdy, nie wiem, o co panu chodzi. Czy kiedy zwierzątka umierają podczas tworzenia Bram, odzywają się w panu wyrzuty sumienia? Nie sądzę. Zyskuje pan nowe wszechświaty. Zarabia na zwierzątkach.

– Otóż to, Gaffon! – Raventoad przyklasnął rozmówcy i wskazał na monetę, jak gdyby była odpowiedzią na wszystkie pytania. – Zarabiam i z tego właśnie powodu darzę swoje zwierzątka szacunkiem. Szacunkiem, który nie pozwala mi na nurzanie żywych stworzeń w półprzewodzących galaretach. Pan natomiast, jak napisali w „Jaskółce”, nie zarobił NIC na swoim przewidywaniu, a przy okazji zniszczył dobrze prosperującą planetę.

– Nie zarobiłem, bo moc obliczeniowa komputera wciąż była za mała. Odpowiednio mocna jednostka dałaby mi nieograniczone możliwości. Mógłbym przewidywać procesy ewolucyjne rozwijających się ras. Na przykład sprawdzić, czy za milion lat Syriony wreszcie będą przynosić kapcie bez rozrywania ich na strzępy.

– To bardzo ciekawe – wyznał Raventoad i zabębnił palcami po stole dla potwierdzenia, jak bardzo jest to ciekawe. – Bądźmy jednak praktyczni. Ponieważ ani pan, ani ja nie posiadamy takiej jednostki, żeby przewidzieć naszą dalszą rozmowę, zmuszony jestem skorzystać z mocy pojedynczego, własnego umysłu. Pewnie wie pan, jako konstruktor, o cząstkach elementarnych, które poruszają się w sposób niemożliwy do przewidzenia?

– Tak, ale…

– To byłoby niezłym dowodem na istnienie wolnej woli i mogłoby zakończyć zakład już na samym jego początku. Ale, uwaga! – teraz będę przewidywał! – kiedy wygłoszę myśl o chaosie pośród drobin, pan najprawdopodobniej potraktuje mnie wywyższającym spojrzeniem… o, właśnie takim… i powie, że chaotyczny ruch cząstek nie ma żadnego wpływu na obiekty makroskopowe.

– Bo to prawda – zgodził się pucuś, patrząc z niepokojem na Raventoada.

– Co się stanie dalej? – spytał retorycznie lord, a potem odpowiedział sam sobie: – Przyszłość przyniesie nam uśmiech. Na pańskie spojrzenie odpowiem uśmiechem, proszę zobaczyć. Następnie trafnie zauważę, że w praktyce rzecz jest nie do udowodnienia, bowiem gdyby chciał pan przewidzieć dowolne zdarzenie w dowolnym z wszechświatów, potrzebowalibyśmy jednostki analizującej o minimalnej wielkości danego wszechświata, która oprócz zbierania informacji, musiałaby dodatkowo symulować przyszłość, a więc musiałaby być przynajmniej kilkukrotnie większa od obszaru badań.

– Nieprawda! – zaprotestował Gaffon. – Nie musi niczego zbierać, wystarczy raz wprowadzić informacje o wszechświecie do pamięci komputera, a on sam bez przerwy będzie symulował stan badanej czasoprzestrzeni, stanie się kopią jej przyszłości. Chociaż, rzeczywiście, komputer musi być od niej proporcjonalnie większy…

– …i właśnie tak pan powie, a ja oddam się rozważaniom, które będą przebiegać następująco: na początku założę, że ze względu na hipotetyczne rozmiary analizatora, musimy skoncentrować się na niewielkim, dopiero rozwijającym się wszechświecie; nasza słodka i przytulna Nababea, w której obecnie przebywamy, wydaje się niezłym punktem zaczepienia. Wobec takiego stanu rzeczy spytam: „Czy dysponuje pan wszechświatem, który zdołałby pomieścić jednostkę zdolną do przeanalizowania każdej pojedynczej cząstki Nababei?”. Proszę nie odpowiadać! Mając wzgląd na pańską skłonność do trwonienia dóbr własnych, oraz to, że pańskie nazwisko nie widnieje na liście stu najbogatszych przedstawicieli Szlachetnej Rasy, wydedukuję, że odpowiedź będzie negatywna; rozważę zatem opcję przeprowadzenia zakładu w jakiejś mniejszej skali. Wizja ta mnie jednak nie zauroczy. „Ale co…

– Ale co w tym złego…

– „…że zbadamy problem w mniejszej skali?” – spyta pan naiwnie; ja wtedy zniżę głos – Raventoad rzeczywiście zniżył głos – i wytłumaczę panu, że najbardziej cenię sobie dwie rzeczy: rozmach i polot. Dlatego też, w ramach dżentelmeńskiej umowy, zgodzę się udostępnić na czas trwania zakładu jeden z moich prywatnych wszechświatów, w którym jest dość miejsca, by zaludnić go zwierzątkami po najdalsze kwazary i zanurzyć je w stosownym kuble galarety. Pan się oczywiście zgodzi, a ja przejdę do ustalania reguł zakładu. A stanie się, jak powiem: jeśli przewidzi pan każde działanie, również myślowe, dowolny proces, jaki zaistnieje w każdym wymiarze Nababei, zgarnie pan pulę. Zbuduje pan dziesięciosekundowy analizator; proszę o wybaczenie, ale nie posiadam wszechświatów tak pojemnych, żeby zmieściły się w nich analizatory miesięczne, czy nawet godzinne. „Zasady niby uczciwe”, jak zwykł mawiać lord Pascal, gdy przegrywał zawrotne sumy w grze, którą sam wymyślił; dziesięć sekund wystarczy nam w zupełności. Będę miał cztery dni na sformułowanie czterech pytań o przyszłość Nababei. Jeśli rzeczywiście nie istnieją działania niczym nie determinowane, to wolna wola również nie istnieje. Stawką z mojej strony będzie cały wszechświat, w którym stanie symulator.

Rozpędzony Raventoad wyhamował, oszołomiony własnym rozmachem i polotem. Skinął na zwierzątko sekundujące i poprosił:

– Zapiszmy więc nasze postanowienia. Rzecz jasna, jeśli wszystko panu pasuje, Gaffon.

Pucuś odetchnął. Znów odzyskał pewność siebie, jak każdy młody i naiwny hazardzista, któremu wydaje się, że po zaciętej potyczce osiągnął upragnione zwycięstwo. Pozwolił sobie nawet na wyznanie:

– Szczerze powiedziawszy, nie wierzyłem, że pan się zgodzi.

– Obaj dobrze wiemy – Raventoad odebrał od zwierzątka wystawny długopis do podpisywania klubowych umów i złożył nim zamaszysty podpis w Księdze Zakładów – że ten upozorowany konflikt jest nam potrzebny. Przecież nie interesuje nas prawda, prawda? Pan, jako osoba względnie niezamożna, liczy na możliwość szybkiego wzbogacenia się. Dla mnie natomiast najważniejszy jest honor klubu, oraz, nie ukrywam, sposobność wykazania się w dziedzinie rozmachu i polotu. To smutne, Gaffon, ale od popisywania się można się uzależnić; szczególnie wtedy, gdy widziało się już wszystko i nuda zaczyna drążyć w głowie przepastne korytarze szaleństwa.

– To jak zastrzyk adrenalinowy? – spytał pucuś, któremu nieobce były eksperymenty z inwazyjnym polepszaniem nastroju.

– Lepiej. Już przy tysięcznej iniekcji można się uodpornić na adrenalinę. Natomiast podbudowana własnymi dokonaniami pycha nie uznaje dawki śmiertelnej; w końcu jest pychą.

– Pozostaje jeszcze kwestia tego, co mam panu dać w razie przegranej. Nie posiadam wszechświatów, ale mam dwie obiecujące planety: Cambridge i Sorbonę…

Raventoad zadumał się. Postronny obserwator powiedziałby, że lord beznamiętnie wpatruje się w Gaffona. W rzeczywistości Raventoad skanował pucusia wzrokiem, wwiercał się w jego myśli i analizował najdrobniejsze ruchy jego warg, powiek i brwi, żeby mieć jasność, z kim tak naprawdę zawiera zakład. Kiedy skończył, na jego twarzy pojawił się diaboliczny uśmiech, wróżący nadciągający kataklizm:

– Proszę zachować Cambridge i Sorbonę dla potomności. Dla mnie liczy się tylko splendor, majątek zdobywam innymi sposobami. W razie przegranej poproszę pana o zaspokojenie mojej próżności: publicznie ściągnie pan swój cylinder i ukłoni się przede mną tak nisko, żeby każdy przedstawiciel Szlachetnej Rasy mógł powiedzieć: „Oto kolejny szlachetny kark, który ugiął się przed Raventoadem; chwała i cześć młodzieńczej głupocie, bez niej świat byłby nudny!”.

Gaffon, który do tej pory usiłował trzymać fason, nie wytrzymał i okazał przerażenie. Bliski płaczu nie wiedział, czemu bierze do ręki wystawny długopis i dlaczego podpisuje się własnym nazwiskiem pod paragrafem „Zakład numer 637821 o nieistnienie wolnej woli”. Próbował sobie wmówić, że tymczasowo stracił kontrolę nad ciałem, że wygra z Raventoadem, że nikt się nie dowie. Obecni w klubie lordowie gratulowali hazardzistom, życzyli im pomyślności, ściskali ich prawice, a Gaffon nie rozumiał, co się dzieje, nic nie słyszał i czuł się miękki, jak gumowy Yavianin.

Szanse Raventoada wyliczono, według rachunku prawdopodobieństwa, na zero procent. Lord promieniał, bo znów dane mu było doświadczyć tego cudownego uderzenia gorąca, bez którego życie sprowadzało się tylko do uciążliwego generowania pieniędzy.

 

*

Zwierzątko sekundujące zapisało datę w Księdze Zakładów. Klub powoli wypełniał się hazardzistami i ich fantazyjnymi nakryciami głów; w obłokach papierosowego dymu podrygiwały lordowskie sombrera, kepi, trikorny i kołpaki, migotały rogatywki, fedory i szapoklaki, złote szlafmyce, barettiny i meloniki. Raventoad zjawił się przed czasem. Rozsiadł się w fotelu, aby dokończyć ulubiony kryminał; kolejny po „Kochanicy Zgona” i „Zgona kresie” popis suspensu, w którym szarmancki detektyw Zgon rozwiązuje skomplikowane zagadki i bada przyczyny śmierci, wdzięcznie jej przy tym unikając. Obok lorda przemykali kibice z proporcami; trochę dalej przemykali jego dłużnicy; jeszcze dalej ci, którzy przegrali z nim w zakładach. Hazardziści przyprowadzali ze sobą swoje pociechy i – odkrywając przed nimi tajemnice życia – szeptali konspiracyjnie: „To jest, dziubku, Raventoad, ucz się, żeby z nim kiedyś wygrać. A tak wygląda dłużnik. Ucz się, żeby nim nie zostać. A to lord, który przegrał zakład. On się nie uczył”.

Zakłady Raventoada zawsze nosiły znamiona Wydarzeń przez duże W. Pisano o nich w „Jaskółce”, dyskutowano na salonach, układano piosenki w chwytliwych rockowych aranżacjach. Kibicowali mu nie tylko lordowie. Zwierzątka pracujące w klubie oplatały się purpurowymi flagami, zwijały stare gazety w trąbki i skandowały: „Choć zapomniał płacić żołd, znowu wygra Raventoad!”. Śpiewały również: „Jak długo w naszym klubie w pokera będą rżnąć, tak długo cztery asy wykładać będzie ON!”.

Lord polizał palec i przewrócił stronę. Doszedł do fragmentu, w którym Zgon dowodzi niewinności lokaja szyjącego kapelusze z jelit denatów, gdy spod książki wyłoniły się, w następującej kolejności: brunatne czako, nalana twarz i żółte wąsy.

– Gratuluję zakładu. – zadygotały wąsy. Raventoad uśmiechnął się odruchowo, po czym dopasował wąsy do osoby i przestał się uśmiechać. Dygoczący zarost przypominał włochatego czerwia i jak czerw zmieniał w ruchu swą objętość:

– Życzę szczęścia. Niezwłocznie obstawię pańską wygraną, kiedy tylko odzyskam straconą galaktykę…

– Szanowny lordzie Tchitchikoff – Raventoad użył intonacji, której używa się w zdaniach typu „może jednak nie”, czy „idź pan sobie stąd” – odnoszę przedziwne wrażenie, że pańskie deklaracje nie będą tematem naszej dalszej rozmowy. Prosiłbym więc o szczerość, w granicach rozsądku rzecz jasna.

– W rzeczy samej. Mam nadzieję, że ze względu na naszą znajomość…

– Och, jeśli tak emocjonalnie odebrał pan fakt, że poprosiłem go kiedyś o zapalniczkę…

– …szybko dojdziemy do porozumienia. Czy dysponuje lord niepotrzebnymi, martwymi wszechświatami?

– Znalazłyby się takie. Na cóż jednak panu martwe wszechświaty?

– Powiedzmy… – Tchitchikoff się zmieszał i wziął głęboki oddech, jak gdyby odpowiedź wisiała w gęstym od dymu powietrzu. – Powiedzmy, że miałbym z nich pożytek. Oczywiście zapłacę za wszystko w dowolnej walucie.

Raventoad zmrużył oczy. Następnie długo wpatrywał się w nalaną, ropuszą twarz, próbując odpowiedzieć na wiecznie dręczące go pytanie: czy zło jest czystą inteligencją i wyrachowaniem, czy przeraźliwą głupotą? Gdy po raz kolejny utwierdził się w swym przekonaniu, ulepił elegancki uśmiech i oświadczył:

– Jeśli tak, drogi Tchitchikoff, to ze względu na naszą znajomość jestem gotów odsprzedać panu cztery martwe wszechświaty za cenę dobrej planety.

– Zbytek łaski, lordzie, zbytek łaski…

– Oto co pan zrobi: przejdzie się do posiadłości lorda Esseintesa, który w przerwach między nudzeniem się, umieraniem z nudów i celebrowaniem marazmu, pracuje dla mnie jako dysponent-hobbysta, ja pana zapowiem. Usiądzie pan na skórzanej wersalce, a zwierzątka Esseintesa przyniosą na diamentowej tacy wywar z ratatów. Ponieważ lord jest starym tetrykiem z głęboko rozwiniętą chiragrą, omagrą i gonagrą, a ponadto cierpi na reumatyzm, w jego posiadłości nigdy nie wyłącza się ogrzewania; dlatego zwierzątka zdejmą z pana płaszcz i czako, żeby szanowny gość nie zgrzał się za bardzo.

– Czako też? – Tchitchikoff przełknął ślinę.

– Następnie Esseintes zjawi się w gabinecie, charknie, oczyszczając wiecznie zatkane przegrody nosowe, zmarszczy czoło i obnaży zęby, demonstrując klasyczne zaburzenie mimiki na tle skurczowym, rozpali fajkę i drżącymi paluchami wskaże jakąś planetę z pańskiej listy nieruchomości, po czym sporządzi umowę kupna-sprzedaży, co trochę potrwa, zważywszy na jego nerwicowe napady rwy kulszowej. Następnie zwierzątka oddadzą panu płaszcz i czako i wyjdzie pan z posiadłości już jako dumny posiadacz czterech wszechświatów.

Tchitchikoff pobladł, zszarzał i zamiast coś powiedzieć, zaczął bulgotać.

– Och, proszę nie dziękować. Gdyby po drodze do Esseintesa rozbolała pana, dajmy na to, głowa, i musiałby pan ją zabandażować, proszę się nie przejmować. Lord posiada wysoko wykwalifikowane zwierzątka paliatywne, które uśmierzą każdy, najdotkliwszy ból.

Tchitchikoff znów nabrał powietrza do płuc, ale znalazł w nim jedynie suchy kaszel, więc ukłonił się i odszedł. Tymczasem do stolika Raventoada szybkim krokiem zmierzał Gaffon.

– Dzień pierwszy zakładu o nieistnienie wolnej woli! – pisnęło zwierzątko sekundujące. W aulei zapanowało poruszenie. Rozległy się gromkie oklaski; ktoś gwizdał, ktoś wlazł na stół, ktoś nawoływał do nienawiści, ktoś spadł ze stołu. Zabrzęczały papierowe trąbki. Raventoad i Gaffon wymienili ukłony, podtrzymując nakrycia głów.

– A więc zacznijmy, Gaffon. Jak pański kubeł?

– Wybornie. Nie potrzebuje pan przypadkiem zwierzęcego futra? – pucuś poklepał kieszenie kamizelki, szukając w nich komputera. – Mam go w nadmiarze. Powyjmowałem mózgi ze zwierząt, bo ciała tylko zapychały potrzebną przestrzeń…

– Mam nadzieję, że posprząta pan po sobie. Czy można wiedzieć w jaki sposób nawiążemy łączność z innym wszechświatem?

– Analizator poinformuje mnie przez monokl.

– To ten sam komputer, który przewidywał ruchy monety?

– Tak. Choć ze wspomaganiem. Zrobiłem dokładne pomiary Nababei i skopiowałem ją do pamięci analizatora. Nie tak łatwo zapisać stan całego wszechświata w ciągu milisekundy, ale nie ma rzeczy niemożliwych – przy odpowiednim wsparciu finansowym, rzecz jasna. Zegary w skopiowanej Nababei spieszą o równe dziesięć sekund w stosunku do naszych zegarów. Cała Nababea spieszy o dziesięć sekund. Ponieważ transfer informacji między Bramami jest nieskończenie szybki i na tym odcinku nic nie opóźnia przesyłu danych, wystarczyło tylko wywalić czasowód na zewnątrz tunelu. Prawda, kable trochę zwisają…

Raventoad spojrzał na parujący kabel, który pełznął za Gaffonem jak zamohrdyjski Vee-yun za tłustym zwierzątkiem. Najwidoczniej pucuś przeciągnął go od Bramy wprost do klubowej aulei, przebijając przy okazji atmosferę. Nieobyci z najnowszą technologią hazardziści otwierali oczy ze zdumienia. Nierzadko przecież widuje się kabel dyndający w białej zupie chmur jak rozgotowany makaron. Czasowód przesyłał informacje o takiej masie i w takim polu grawitacyjnym, że pojęcie czasu przestawało dla nich istnieć; przebywały dowolne odległości w tym samym momencie, w którym zostały nadane. Niekiedy nawet szybciej.

– Imponujące. Przejdźmy zatem do zakładu. Tak się składa, że mam przy sobie butelkę wyśmienitego szampana. Reflektuje pan?

– Jaki to ma związek z zakładem? – Gaffon bezowocnie próbował wetknąć wtyczkę czasowodu do portu monokla.

– Otwieram nową Bramę. Szampan jest dla uczczenia tej chwili. Na początku chciałbym przetestować moc pańskiego wszechwiedzącego kubła, później zajmiemy się bardziej finezyjnymi sprawami… Niesamowicie się pieni, nieprawdaż? – Raventoad postukał w szyjkę butelki. – Jak powiadają ci nieliczni naukowcy z wyobraźnią, którzy wymyślają bajkowe teorie i kłamią w swoich pracach naukowych, przez co da się te prace czytać – Nababea, jak każdy wszechświat, jest małym bąbelkiem w strumieniu słodkiej piany. Z kolei butelka szampana to multiwersum, nieskończoność, która rodzi bąbelki z niczego. Otwierając Bramę przeskakujemy do jakiegoś innego bąbelka. Spodziewamy się w nim przynajmniej czterech wymiarów, ale możemy uzyskać trzynaście, tysiąc, albo jeden. Ponoć Nababea na początku miała ich dziesięć; nie wiem, czy ma to jakiś związek z ilością palców u rąk. Cztery zostały, a sześć zwinęło się, jak naleśnik. Może dlatego tutejsze naleśniki są tak ciężkostrawne.

Gaffon potakiwał, udając zainteresowanie; całą jego uwagę pochłaniała niestandardowa wtyczka o rozedrganych, parujących bolcach. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy usłyszał klekot, sygnalizujący prawidłowe połączenie z komputerem.

Raventoad kontynuował wykład o Bramach:

– Robi się to metodą bilardową. Do łuzy w postaci czarnej dziury wbijamy kolorowe bile: czerwone karły, brązowe giganty, pulsujące miernoty, słońca w groszki… Wiadomo, że czarna dziura sama w sobie jest Bramą; przy czym niezapełniona bilami deformuje materię, czyniąc ją bezużyteczną. Łuza musi zassać taką ilość skondensowanej materii, żeby sama przestała ją zagęszczać. Wtedy mamy gwarancję, że Brama nie wyrzuci nas do innego wszechświata w postaci fosforyzującej mgiełki. Pewnie zdaje sobie pan sprawę, że wbijanie bil to heroiczne i kosztowne przedsięwzięcie; wiele zwierzątek ginie podczas takiej operacji od napromieniowania, z powodu nieprzestrzegania zasad BHP, w niekontrolowanych wybuchach bil… Niektóre znikają na zawsze w łuzie. Oczywiście nie mamy wpływu na to, gdzie zawiedzie nas taki tunel. Może do jednowymiarowego wszechświata? Wtedy czterowymiarowe organizmy spłaszczają się do formy wieloparsekowego włosa. Może też powstać taki cudowny wymiar, w którym pomyślimy: ciastko pistacjowe i będziemy je trzymać w rękach. Oprócz długości, szerokości i wysokości, może również zaistnieć pistacjowość.

– Naprawdę? – Gaffon jednym okiem patrzył na Raventoada, drugim śledził rosnący w szkiełku monokla pasek transferu informacji.

– Nie wiem, mi osobiście trafił się tylko wymiar klawiszowości. Tej czarnej i cienkiej. Ale nie chcę, żeby przewidział pan, jaki wszechświat odkryjemy; to by było wbrew zasadom. Proszę mi tylko powiedzieć, o ile procent podskoczą moje akcje na nababejskiej giełdzie w związku z dzisiejszym otwarciem. Niby prosta sprawa, ale jeśli sobie uświadomić, ile…

TRZY KOMA SZEŚĆSET DWADZIEŚCIA JEDEN. – zabrzęczał monokl.

– …niuansów kryje się w tym pytaniu… No tak, spójrzmy…

Oczy zebranych zwróciły się w stronę elektronicznej tablicy, na której drżące cyfry tańczyły w nieprzewidywalnym balecie bogactwa i bankructwa. Tablice z notowaniami giełdowymi stały wszędzie tam, gdzie przebywali lordowie; brak dostępu do informacji o kursach spółek przyprawiał możnych o wrzody żołądka i wpędzał ich w depresję. Po dziesięciu sekundach, odmierzonych głośnym odliczaniem kibiców, przy wskaźniku RVT zjawił się zielony plus i magiczna liczba 3,621.

Z ciszy, która nastała, wypłynęły powściągliwe oklaski Raventoada.

– Brawo, gratulacje. Do tej pory uważano, że tysiąc analityków giełdowych ma taką samą moc przewidywania, jak prymitywny organizm z yaviańskiej puszczy napojony beczką sfermentowanego soku z ratatów, który – rzucając zgniłymi owocami w specjalną tarczę – sobie tylko znaną metodą antycypuje wzrost, bądź spadek kursu akcji. Dziękuję za to, że przywrócił nam pan wiarę w logikę zachowań giełdowych; nam, którzy zwątpili w sens kalkulacji i analiz, którzy od dawna pokładali jedyną nadzieję w amuletach i bóstwach o byczych rogach…

Pucuś przeglądnął raport jednostki analizującej.

– To prostsze, niż pan myśli – powiedział.

– Czyżby? Żeby tak dokładnie określić wzrost ceny akcji, kubeł musiał wniknąć w głowy analityków, poznać skomplikowane relacje między spółkami, przewidzieć zagrania spekulantów, którzy z czystej zazdrości wykupili już pewnie wszystkie nababejskie stocznie, żebym nie miał czym latać do nowego wszechświata. Kubeł musiał też przewidzieć koszty odszkodowań dla rodzin zwierzątek poległych przy wbijaniu bil, musiał…

– Przestanie pan mówić kubeł? Jednostka analizująca! – zaskrzeczał podenerwowany Gaffon. – On już dawno… ONA ma wszystkie informacje w sobie! Rzeczywiście, wzięła te rzeczy pod uwagę; te, a także miliardy innych, nieistotnych – włącznie z tym, że na Saturatii syn sprzedawcy syfonów poślizgnął się w kałuży wody sodowej i wybił sobie jedynkę i czterdziestkę dwójkę, a sterty śmieci na orbicie Detergentusa wreszcie zbiły się w regularny pierścień. Ale najbardziej wartościową informacją okazał się dla niej pęd i położenie pewnego insekta.

Zebrani zaczęli szeptać między sobą. Wyczulony na ukryte znaczenia Raventoad odebrał słowa Gaffona metaforycznie:

– Rozumiem, że chodzi panu o „Śliskiego Robala” Kirby’ego? Ach, ten niepoprawny, nałogowy spekulant… Kiedyś z rozpędu zaatakował walutę, która była jego własną.

– Nie! – Gaffon wytrzeszczył oczy. – Nie chodzi o lorda Kirby’ego, tylko o brzęczącego insekta z rodziny iritare, który usiadł na tablecie głównego analityka. Mówiłem, że to proste?

Raventoad zmarszczył czoło.

– Chce pan powiedzieć, że analityk próbował przepędzić insekta?

– Rodzina iritare charakteryzuje się wysokim wskaźnikiem umieralności z przyczyn nienaturalnych. Główny analityk oczywiście nie przyzna się do tego, że wprowadził do systemu losową wartość. Ale i tak ma pan szczęście. Czy to nie przerażające, że przez głupiego robala można w dziesięć sekund stracić wszystkie oszczędności?

Gaffon nic nie zapamiętał z wykładu Raventoada o rękawiczkach. Słowo „stracić” ma w sobie taki ładunek emocjonalny, że niektórzy słabsi lordowie nie wytrzymali i z rozmachem pacnęli o posadzkę, wiotczejąc jak tłuste zwierzątka w zamohrdyjskiej dżungli.

Zanosiło się na to, że w pierwszym dniu zakładu – zgodnie z oczekiwaniami Raventoada – zwycięży Gaffon. Lord dziwnie się poczuł; udało mu się przecież zbudować poczucie zagrożenia (szepty w aulei: „Mówię wam, ten purpurowy sknera nie ma szans”), udało się zabłysnąć („Niesamowite, że pomimo zerowych szans…”), wstrząsnąć widzami („Przynieś mi tu szybko kopaliny trzeźwiące, kto by pomyślał? – od jutra masowa deirytaryzacja!”) – a jednak czegoś zabrakło. Spojrzał na kibiców, którzy skonfundowani nie wiedzieli, czy się już rozchodzić i czekali na ruch Raventoada. Lord nie miał pojęcia, jak się zachować. Nie trzymał pod fezem żadnego stworzonka-niespodzianki.

Długouche stworzonko-niespodzianka przykicało samo.

Przebiło się przez tłum hazardzistów w niezgrabnych podskokach. Zdyszane nachyliło się nad lordem i zdało mu na ucho raport z otwarcia Bramy, robiąc co jakiś czas przerwy na złapanie oddechu. Kiedy skończyło, Raventoad zaśmiał się perliście i wzniósł ręce do góry w teatralnym geście.

– Przyjaciele! – krzyknął do tłumu, kreśląc w powietrzu niewidzialną cyfrę. – Siedem wymiarów, w tym jeden ciągutkowości! Szampan i ciągutki dla wszystkich!

Kiedy zaczęto wiwatować, lord zrozumiał, czego mu tak naprawdę brakowało.

 

*

Drugiego dnia popsuła się pogoda. Nad klubową basztą przetoczyły się grzmiące anomalie. Nikt nie wiedział, czy padający do góry deszcz i pulsujące serpentopioruny miały jakiś związek z przebiciem atmosfery. Przez noc na wiązce czasowodu wyrosła mała trąba powietrzna i oplotła ją strugami wrzącego wiatru. Gaffon niespokojnie wpatrywał się w rozedrgany kabel podpięty do monokla i tłumaczył sobie, że to najpewniej wpływ grawitacyjny jednego z księżyców planety, albo że po prostu zbliża się jesień.

– Dziś zagramy w grę psychologiczną. Lubi pan gry, Gaffon?

– Najbardziej takie, w których ratuje się wszechświaty przy pomocy ostrych paznokci, kija i piły łańcuchowej.

– Oto zadanie: na planecie K-Opiata testuję nowy syntetyczny narkotyk. W sali laboratoryjnej znajdują się trzy Goweeshe, trójka uszatych ochotników. Istnieje między nimi specyficzna więź, którą możemy nazwać przemieszaniem miłości i nienawiści. Właśnie dlatego wybraliśmy je do testów. Wygląda to tak: dwa samce kochają tę samą samicę, przy czym jeden samiec darzy drugiego nienawiścią, jeden ma obojętny stosunek do rywala, a samica kocha obu samców, ale bardziej tego drugiego. Nadąża pan?

– Klasyka. To tak zwany „trójkąt zazdrosny”.

– W rzeczy samej. Do tej pory zwierzątka żyły sobie w zgodzie; słaby psychicznie zazdrośnik godził się na bycie partnerem drugiej kategorii, tłumiąc w sobie agresję.

– Do tej pory… to nie wróży nic dobrego.

– Przekonamy się. Nasz narkotyk ma tę właściwość, że wycisza zwierzęce ego, dając popędom szansę na chwilową supremację. Możemy przypuszczać, co się stanie. Za pół minuty podamy zwierzątkom tabletki. Ochotnicy są przywiązani, więc nie będzie mógł pan przewidzieć ich zachowań, jedynie pragnienia. Czysta probabilistyka.

– Żaden problem. – pucuś machnął ręką. – Myśli są tak samo materialne, jak mięśnie.

– Więc niech pan ustawi maszynę na przewidywanie myśli.

Gaffon uruchomił monokl. W szmaragdowym szkiełku zamigotał obracający się mózg. W ten sposób komputer informował o tym, że się nudzi. Chłopiec popukał w soczewkę, wydając polecenia.

– Odnoszę wrażenie – wyznał – iż wciąż nie pojmuje pan istoty działania analizatora. Tu nie trzeba nic ustawiać, wystarczy odszukać.

Mózg przestał się obracać; w tym samym momencie monokl zabrzęczał i wyrzucił z siebie salwę:

SAMICA ZAGRYZIE KOCHANKA ZAZDROŚNIK ZAGRYZIE SAMICĘ.

Gaffon uśmiechnął się triumfalnie.

– No proszę, nikt by na to nie wpadł.

– Oprócz pańskiego kubła – zgodził się Raventoad.

– Zabawne… tak się teraz zastanawiam… – Gaffon wciąż się uśmiechał, ale zmarszczki na jego czole sugerowały, że ów stan nie potrwa długo. – W jaki sposób przekonamy się, czy to prawda?

Raventoad bez słowa tłumaczenia pokręcił gałką w obiciu stołu, uruchamiając wyświetlacz hiperwizji. Przeskoczył z meczu krachieta, w którym drużyna Szopów Mataczy szykowała się do Podwójnej Czarnej Środy za trzy punkty, na prywatny kanał. Na delikatnym blacie, intarsjowanym czterdziestoma wymarłymi gatunkami drzew, wyrosło zwierzątko w laboratoryjnym kitlu.

Lord wydał rozkaz:

– Proszę uwolnić badanych.

Zgromadzeni otworzyli szeroko oczy. Później także usta. Następnie przeszli do przegryzania warg i zasłaniania twarzy rękoma, obserwując drastyczne sceny przez szczeliny między palcami. Z odrazą i jednoczesną fascynacją podpatrywali zagryzające się zwierzątka. Czuli zapach tryskającej z przeciętych tętnic krwi, widzieli naćpane, wirujące źrenice, ostre kły, wbijające się w szyje. Leciała na nich ślina i darte futro. Lepka krew zbryzgiwała kapelusze, osiadała na lordowskich wąsach i klubowej boazerii. Takie właśnie były hiperwizory; sprzedawcy zapobiegawczo dodawali do nich przenośne odkurzacze.

Gaffon z niezdrowym zainteresowaniem wpatrywał się w dyszącego zazdrośnika, który klęcząc nad poszarpanymi trupami powoli wracał do siebie. Narkotyk przestawał działać. Zanosiło się na łzy i banalne pytania w stylu: „Co ja najlepszego zrobiłem?”.

– Wiedziałem, że coś tu nie gra. – Gaffon podrapał się po głowie. – Jak to było dokładnie? „Zagryzie”, prawda?

Raventoad z powrotem przełączył hiperwizję na kanał sportowy. Szopy Matacze najwidoczniej spartaczyły zagrywkę, bo w spotkaniu wciąż prowadziły Hipoteczne Hipcie.

Odurzeni krwią kibice również wracali do siebie. Ci, którzy stali najbliżej odbiornika, sięgali po chusteczki. Pierwszy zaczął bić brawo lord Byron – miłośnik cmentarnych galaktyk i kolekcjoner egzotycznych kości; w głębi swej mrocznej duszy Byron czuł nienawiść do żywych istot i byłyby je najchętniej wszystkie spopielił w słupach radioaktywnego ognia, ale czuł snobistyczny wstręt do broni masowego rażenia, a ulubionym kindżałem niewiele mógł zdziałać w pojedynkę. Nieśmiałe oklaski przerodziły się z czasem w regularny aplauz widowni. W ten sposób zebrani dziękowali za dostarczenie im niepowtarzalnych emocji.

– Dlatego monokl powiedział „zagryzie”, a nie „będzie chciał zagryźć”! – Gaffon palnął się w czoło w odruchu zrozumienia. Transmisja z K-Opiaty chyba nie wywarła na nim większego wrażenia. Drylowanie ciał niezliczonej rzeszy zwierzątek stępiło jego wrodzoną wrażliwość. – Pan MUSIAŁ ich uwolnić, nie było innej możliwości. Co tym dobitniej dowodzi, że wolna wola nie istnieje!

Gaffon nagle zrozumiał, że oklaski nie są przeznaczone dla niego i posmutniał.

– Popisuje się pan – rzekł z wyrzutem.

Owacje sprawiły, że Raventoad zastygł w ekstazie i przypominał jeden z tych majestatycznych pomników, które zwykle stoją w bankowych amfiladach i porażają swą wyniosłą monumentalnością naiwnych petentów, wierzących w to, że uda im się cokolwiek załatwić. Znalazł w sobie tylko tyle uwagi, by usprawiedliwić się:

– Nic na to nie poradzę, Gaffon…

Koniec

Komentarze

Tu byłem.

Stringi jej w rów weszły :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka