- Opowiadanie: Piwak - Sclavia poetessa (przerośnięta SZABLA I KONTUSZ)

Sclavia poetessa (przerośnięta SZABLA I KONTUSZ)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sclavia poetessa (przerośnięta SZABLA I KONTUSZ)

Ani K.

 

Pierwszym warunkiem nieśmiertelności jest śmierć.

Stanisław Jerzy Lec

 

Podróże były zawsze niebezpieczne, a ziemie italskie od upadku cesarstwa rzymskiego czy nawet już rządów ostatnich cesarzy trwały w istnym bulgoczącym kotle, który co i rusz wybuchał podczas prób ich podboju przez barbarzyńców. Potem, podzielone na rzesze królestw, księstw, republik, margrabstw, signorii, komun, a nawet emiratów, rywalizujących ze sobą z iście włoskim temperamentem, nie mogły narzekać na niedosyt jednego: zwykłych bandytów, którzy pragnęli zdobyć jak najwięcej, jak najszybciej i przy jak najmniejszym wysiłku.

Cola Visconti, który zmierzał kamienistą drogą z Florencji do Bolonii, nie obawiał się jednak napaści. Wcale nie dlatego, że otaczali go liczni zbrojni, bo wędrował samojeden, zresztą z książęcą rodziną nie łączyło go nic poza przybranym nazwiskiem i wężowym sprytem. Wyglądem też nie przypominał potomka księcia, nawet nieprawego, już raczej żebraka. Jego ubranie było w strzępach i błocie, a on sam, brudny i zarośnięty, nie prezentował się lepiej. Na kogoś takiego mógł napaść tylko zdesperowany nędzarz, bo zorganizowani bandyci nawet by na niego nie spojrzeli.

Z oddali dobiegły go głosy, ciche rżenie koni, tupot kroków. Dwóch młodych mężczyzn, właściwie chłopców jeszcze, wokół których krzątali się służkowie, rozmawiało przy posiłku. Nie używali włoskiego, ale to nie stanowiło problemu. Visconti znał większość europejskich języków, a także kilka spoza kontynentu.

Chłopcy mieli na sobie czarne, podniszczone podróżą habity. Jezuici. Towarzyszyło im tylko dwóch służących, więc Cola stawiał na duchownych żaków, dyplomaci mieliby okazalszy orszak i siwe włosy. Pewnie jadą do bolońskiego uniwersytetu, uznał.

Pozwolił się zauważyć. Mniszkowie przerwali posiłek, w ich oczach zauważył strach. W itinerariach musieli się sporo naczytać o napadach na drogach i teraz z uwagą mierzyli wzrokiem mężczyznę, a służkowie okoliczne lasy, sprawdzając, czy nie wyłonią się z niego inni obszarpańcy.

– Laudetur Iesus Christus – Cola przywitał się po chrześcijańsku.

– In saecula saeculorum. Amen* – odpowiedzieli mniszkowie z nieufnością. Czyżby w Państwie Kościelnym byle dziadyga znał święty język? Ale przecież jeszcze nie przekroczyli granic władztwa biskupów Rzymu, więc może to szlachcic, który złożył śluby? – zastanawiali się w myślach.

Cola podszedł do nich wolnym krokiem.

– Czy prześwietni ojczulkowie wspomogą biednego grzesznika? – starał się mówić z pokorą, ale nigdy nie był dobrym aktorem, co też często przysparzało mu wielu kłopotów. – Nie jadłem od trzech dni… Ad maiorem Dei gloriam – podparł się dewizą ich pierwszego generała, Ignacego Loyoli, równocześnie dodając dwuznaczności swoim słowom: większą chwałę Bogu mogło przydać zarówno nakarmienie go, jak i fakt, że nie jadł od trzech dni.

Jezuitom nie podobał się ten żebrak. Owszem, wygląd był odpowiedni do tej szlachetnej profesji, która pozwala bogaczom zdobyć wdzięczność Bożą, ale… Nie miał miski, spostrzegł młodszy chłopiec. No i nie był znowu taki stary, a na inwalidę wojennego nie wyglądał – miał wszystkie kończyny i wszelkie inne widoczne części ciała.

– Jakżeby inaczej, chętnie z tobą, synu, podzielim się naszym skromnym jadłem. Acz wpierw… – zaczął starszy z mniszków – zdradź nam, ktoś zacz?

Visconti w mgnieniu oka znalazł się przy nich. Wystarczyła mu chwila, by upewnić się, że na drodze są sami i nikt nie będzie im przeszkadzał. Spojrzał w twarz mówiącego i uśmiechnął się tak, że zakonnik aż zadrżał.

– Jam tym, który pragnie – wyszeptał prosto do jego ucha, z teatralną emfazą, jak to miał w zwyczaju.

Jezuita znieruchomiał. Czuł na skórze zimny oddech żebraka i nie mógł się poruszyć, nawet gdy kły zagłębiły się w jego tętnicy. Młodszy mniszek zaczął dygotać, nie był w stanie uciekać. Dopiero gdy ciało jego brata upadło bezwładnie na ziemię, a krwiopijca spojrzał na niego błyszczącymi oczami, trzęsącą się dłonią sięgnął po różańcowy krucyfiks i uniósł do góry.

– A kysz, upirze! – słabym głosem wypowiedział zaklęcie przodków.

Żebrak tylko się zaśmiał i uchylił od kuli z krócicy, którą wypalił jeden ze służków. Zanim dym zniknął z lufy, strzelec leżał martwy ze złamanym karkiem. Drugi sługa nie radził sobie z załadowaniem swojego pistoletu skałkowego, z przerażeniem bełkotał modlitwę po rusku, gdy Cola rozrywał mu gardło. Był dla nich zbyt szybki, to było aż nieprzyzwoite.

Visconti odetchnął głęboko, zachwycając się, gdy ciepła krew spłynęła po jego twarzy. Dopiero po chwili z radością ruszył w pościg za uciekającym w las drugim mniszkiem. Już zapomniał, jak przyjemne to uczucie. Dawał nadzieję swojej ofierze, by znów ją odebrać. Gdy mniszek dostał pomieszania zmysłów i zaczęły mu się mylić kierunki, zakończył zabawę, nawet już nie próbując krwi. Tym razem zabijał dla samej przyjemności zabijania. I łowów.

Po niespełna godzinie wrócił na postój mniszków. Ciała ukrył w krzakach, jedno nagie, gdyż jak się okazało, habit młodego jezuity doskonale pasował na Colę. Odwiązał też konie, trzy z nich uwalniając. Zostawił sobie niedużego, aczkolwiek wyglądającego na wytrzymałego kasztanka. Nie bez znaczenia był również fakt, że koń się go nie bał, jakby widział już w swoim życiu niejedno dziwo.

 

* * *
Zatrzymał się dopiero w karczmie na przedmieściach La Spezii. Chciał przespać choć jedną noc pod dachem, w świeżej pościeli, a przede wszystkim zmienić swój wygląd i alias. Ubodzy z reguły mniszkowie zostawili mu wystarczająco w sakiewce, by mógł sobie na to pozwolić.

Leżąc w prostym łóżku, na wygodnym sienniku, zaczął przeglądać zdobyczne rzeczy. Schował do sakiewki list polecający do czarnego papieża (zawsze przecież może się przydać, przynajmniej na wschodzie Europy, gdzie jeszcze nie doszły echa niechęci innych monarchów do jezuitów i ich generała), po czym spojrzał na cienką książeczkę. Ze zdziwieniem stwierdził, że to wiersze, dokładniej łacińskie poema spisane przez kobietę – „Uwagi o dobrej śmierci wierszem wyrażone przez pannę Umiastowską, wydane nakładem autorki w drukarni oo. jezuitów z Pińska". Z nadzieją, że religijna metafizyka podziała jak najlepsze środki usypiające, zaczął je czytać.

 

mea mors exigua

capuli dolente

expectatus defluxit

nihil tranquillitatis afferret

Eva nuova temptata

propter diaboli triste

caput vartarit

verum leniter arridet*

* * *
Tę historię mogłaby spisać Marie de France. Albo prędzej, jakiś anonimowy wagant sprzedający za grosze swoje romansidła na targach. Zakochany krwiopijca. To brzmi jak oksymoron, prawda? Do tego zakochany w kobiecie, której na oczy nie widział, którą poznał tylko poprzez jej wiersze. Metafizyczne wiersze o śmierci i afirmacji życia, o wielbieniu Boga i igraniu z Szatanem. Pewnie to go tak zaintrygowało w tej nieznajomej Polce. Z drugiej strony, to w końcu musiało się zdarzyć, w takiej czy innej formie. Czego innego można oczekiwać po nieśmiertelnym, który przez wieki nie pozwalał sobie na jakiegokolwiek uczucia? I to z tak banalnej przyczyny, jak zdrada żony?

Cola wyruszył do upadającej Rzeczpospolitej Obojga Narodów, chociaż wówczas jeszcze się o tym nie mówiło, a ja jechałam za nim. Był rok 1766. Dwa lata wcześniej caryca rosyjska narzuciła Polakom króla, swojego byłego kochanka, Stanisława Poniatowskiego. Panował pokój, nie licząc drobnych sąsiedzkich zatargów, które tylko wydawały się groźniejsze niż były w rzeczywistości. Jeśli jedna ze stron lub nawet wszystkie posiadały prywatne armie, jakich nie powstydziłyby się malutkie księstwa, włoskie czy niemieckie, to czasem wyglądało to na małe wojny, ale nie prowadziły one do większych zmian.

Do Pińska przybył wczesną wiosną, gdy śnieg zaczął topnieć. Prawie codziennie wyjeżdżał konno i obserwował niedaleki dwór poetki. Jej samej jeszcze nie spotkał. Zresztą, nawet gdyby przypadkiem ją zobaczył, nie potrafiłby jej rozpoznać. Nie wiedział przecież, ile ma lat, mogła być rozkwitającą dzieweczką, poważną matroną lub starą babką. To pierwsze szybko odrzucił: żadna młoda dziewczyna nie potrafiłaby tak pisać o śmierci, jakby czuła jej oddech na plecach. Pragnęła żyć, ale nie buntowała się. Mors omnia victa*. Więc babka? Ale wychodząc za mąż przeniosłaby się przecież do dworu męża. Równie dobrze mogły to być też stare wiersze kobiety, która już dawno nie żyła. Wiedział o tym doskonale, mimo to nie potrafił wyjechać z Pińska ani zaprzestać przejażdżek.

Drewniany dworek wyglądał na stary, ale wysoki wał z ziemi i grubych cisowych beli, który go otaczał, już niekoniecznie. Tuż za nim znajdowały się pomieszczenia gospodarskie, dla służby i osobna kuchnia, by przez nieuwagę kucharz nie spalił całego domostwa. Visconti obserwował dwór na tyle długo, że potrafił rozpoznać, kto jest dziewką służebną, a kto szlachcianką, ubogą krewną na łasce. Kto parobkiem, a kto szlachcicem na służbie. I nie mógł się nadziwić, że ten w gruncie rzeczy niewielki dworek mieścił tylu ludzi.

Czasem zostawał na dłużej, nawet do późnej nocy. Widział jak dziewki wymykają się do szlachciców lub parobcy do sypialni służących. Szybko poznał, kto z kim sypia i kogo zdradza. Pewnego razu spostrzegł, jak z dworu wychodzi młoda szlachcianka, po raz pierwszy od jego przyjazdu. Miała gołą głowę, w jasnym świetle księżyca zauważył ciemnorudy, gruby warkocz sięgający do pasa, a ubrana była tylko w kamlotową* suknię i brązową chustę zarzuconą na wychudzone, kwadratowe ramiona. Jej blada twarz wyglądała jeszcze dziecięco – nie mogła mieć więcej niż szesnaście, siedemnaście lat – a mimo to poważnie i smutno. Szła wolnym krokiem w stronę bramy, aż opuściła podwórze i skierowała się na leśną drogę prowadzącą do pobliskiej wioski.

Ruszył za nią.

Dziewczyna zaniosła się kaszlem, prawie zginając się w pół. Musiała chorować; pewnie dlatego nie widział jej wcześniej. Gdy tylko zamilkła, usłyszał grupę ludzi ze zwierzętami i wozami. Wyczuwał ich strach, ale i nadzieję. Ktoś ich poganiał ostrym głosem. Po chwili również szlachcianka ich usłyszała. Zatrzymała się, chcąc zlokalizować dźwięki, po czym bez wahania, tylko marszcząc brwi z niesmakiem, ruszyła w ich stronę. Objęła się chowając dłonie pod chustę, jakby przeszył ją zimny wiatr.

Cola obserwował to wszystko z oddali, z zainteresowaniem. Po raz pierwszy był świadkiem czegoś ciekawszego niż wymykanie się na szybką miłość.

Szlachcianka zagrodziła drogę chamskiej rodzinie. Chłop ze swoją żoną i z kościstym chłopcem próbował wypchnąć furmankę, której koło zapadło się w wiosennym błocie, ale wyładowana całym ich marnym dobytkiem była dla nich zbyt ciężka. A stary, chudy wół za nic miał ich prośby, przekleństwa i baty. Niewiele starsza od brata dziewczynka z niemowlęciem w ramionach krzyknęła krótko na widok szlachcianki, a ich kilkuletnia siostrzyczka schowała się za zgrzebną spódnicą matki.

– A gdzież to się wybieracie? – Visconti usłyszał lodowaty głos szlachcianki.

Chłop zastygł przerażony, baba z jękiem upadła na kolana. Obok nich pojawili się zbrojni z pałaszami i krócicami. Żaden nie sięgnął jednak do broni, nie widzieli zagrożenia.

– Co robimy, Klima? – zapytał wąsaty łysego z głęboką bruzdą na policzku. – Zabieramy czy… – i jednoznacznym gestem przejechał palcem po szyi.

Klima, zapewne dowódca całej zgrai, przyjrzał się dziewczynie badawczo, drapiąc się po bliźnie.

– Gładyszka, to pewne… – mruknął zamyślony.

– Boh, niet… – stęknął przerażony chłop. – Toć nasjednica*…

– Milcz, chamie – rzekł od niechcenia Łysy, informacja nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Pewnym krokiem zaczął się zbliżać do dziewczyny.

Dziedziczka mierzyła go spokojnym wzrokiem, a gdy mężczyzna był jakieś pięć kroków od niej, wyciągnęła rękę spod chusty i bez wahania strzeliła z puffera prosto w jego łysą głowę.

Visconti nie chciał czekać, aż reszta zbrojnych zabije jego dziewczynę. Bo w chwili, gdy bez zmrużenia okiem rozwaliła łeb temu postawnemu chłopisku, poczuł, że należy do niego. Co prawda domyślał się, że ma schowany również drugi pistolet, bo puffery zwykle są wytwarzane parami, dla prawej i lewej dłoni, ale niewiele by jej pomógł. Zbójów było zbyt dużo i raczej nie daliby dziewczynie czasu na ponowne załadowanie broni. Po cholerę wylazła z bezpiecznego dworu? – pomyślał Visconti, ale nie zagłębiał się teraz w temat. Gdy strzeliła po raz drugi, wyskoczył z krzaków, atakując zbrojnych od tyłu. Byli całkowicie zaskoczeni, nie mieli żadnych szans. Pierwszemu złamał kark, ten nawet nie zauważył, że ginie. Pożyczył sobie od niego starą, husarską szablę i nadział na nią kolejnego. Zostało tylko trzech.

Jeden z mężczyzn próbował do niego strzelić, ale Visconti był szybszy od kuli. Dziewczyna raczej tego nie zauważyła, bo właśnie zaniosła się kaszlem. Odebrał garłacza strzelcowi, jak dziecku zabawkę, i uderzył go nim w głowę. Mężczyzna padł nieprzytomny. Inny również próbował strzelić, ale albo proch mu zamókł, albo zapomniał odbezpieczyć krócicę. Cola już był przy nim. Wykopał mu broń z dłoni i uderzył w twarz, wgniatając kość nosową do mózgu. Ostatni próbował uciec. Visconti uniósł dłoń ze zdobytym garłaczem i strzelił, nawet nie celując. Trafił w głowę grubym śrutem, który roztrzaskał ją na kawałki.

Cola usłyszał, jak zbliżają się ludzie z dworu, zaalarmowani strzałami, więc rzucił broń i starał się wyglądać jak niewinny mniszek. Przed kilkunastoma kulami miał już niewielkie szanse, by się uchylić. Spojrzał na dziewczynę, którą właśnie ocalił, miała załzawione oczy i cała się trzęsła. Od kaszlu, zimna lub strachu.

– Dzięki – wyszeptała z trudem, ale bez lęku, więc ten powód mógł wykluczyć. – Komu zawdzięczam życie?

Szlachta i służba dworska byli coraz bliżej. A on patrzył w te jej szkliste, zielone oczy i przez moment poczuł się jak młodzianek.

– Cola – powiedział w końcu, zdziwiony, że głos odmawia mu posłuszeństwa. Odchrząknął. – Cola Visconti.

Skinęła głową.

– Dzięki, ojcze Cola.

Dopiero po chwili zrozumiał, czemu nazwała go ojcem. Przecież miał na sobie habit jezuity, który w tym kraju był ciągle jeszcze doskonałym przebraniem, chociaż równocześnie wymuszał konkretne zachowanie. Złożył dłonie.

– Requiem aeternam dona eis Domine et lux perpetua luceat eis* – modlitwa nie wyszła mu najlepiej, podobnie jak późniejszy znak krzyża, ale dziedziczka nie zwróciła na to uwagi. Pośpiesznie się przeżegnała i odwróciła do przybyszy.

Sparaliżowany dotąd chłop, ciągnąc za sobą dzieci, rzucił się na kolana obok lamentującej żony.

– Nasjednico, prosim! My…

– Oni! – krzyknął mąż, gdy głos baby się załamał. – Oni przymusili, my nie chcielit' drałować*…

Do dziewczyny podszedł wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna. Miał wygolone jasne włosy tuż nad uszami i wielki osełedec na czubku, przypominający scytyjskie lub mohawskie irokezy.

– Racz, waćpanna, nam donieść, gdy wychodzisz na przechadzkę – burknął do dziewczyny z szorstkim niepokojem w głosie, ale chyba nie spodziewał się przeprosin. Odetchnął głęboko. – Nic waćpannie nie jest?

Pokręciła głową.

– Nic, panie Żegoto. Dzięki ojcu Coli. To cud Boski, że się tu znalazł – Fałszywy jezuita nie był pewien, czy dziewczyna się z niego nie nabija, jej głos był cichy, prawie że drewniany.

Szlachcic spojrzał na obcokrajowca stalowym spojrzeniem i Visconti przez chwilę miał wrażenie, że wielkolud chce go zabić. Ten musiał jednak go tylko oceniać, bo uśmiech pojawił się na jego twarzy, która po prawdzie wcale przez to nie złagodniała, a i głos brzmiał chropawo:

– To zaprawdę musiał być cud. Jesteśmy ojca pokornymi dłużnikami. Mam nadzieję, że nie odmówi nam ojciec gościny?

Cola skinął głową.

– To będzie dla mnie zaszczyt, synu – nie mógł inaczej odpowiedzieć, odmowa byłaby śmiertelną obrazą, ale też nie miał takiego zamiaru.

Kilku mężczyzn złapało chłopów, turbując ich przy tym, chociaż ci dawno już stracili serce do ucieczki. Czeladź musiała sobie jednak poprawić humor po nieoczekiwanej pobudce w środku nocy.

– Co z nimi? – zapytał Żegota dziedziczki.

Wzruszyła ramionami, jakby mówiąc: rób, co chcesz. Baba wróciła do głośnego lamentu i została uciszona grubą pięścią. Dziedziczka przeniosła spojrzenie na Viscontiego, wyrzucając już z głowy uciekinierów, i uśmiechnęła się.

– Chodźmy, ojcze – A gdy ruszył za nią, zapytała: – Jechałeś do Pińska?

Przypomniał sobie, że w mieście jest kolegium jezuickie. Miał nadzieję, że ta prowincjonalna szlachta nie będzie zbyt dociekliwa.

– Tak, musiałem zmylić drogę. Mój koń gdzieś tu powinien być…

– Jędrek, znajdź konia ojca i oporządź – rozkazała dziewczyna młodemu pachołkowi, nie zatrzymując się.

Visconti uspokoił się, szlachcianka raczej nie będzie się dopytywać, chyba naprawdę w jego pojawieniu się uznała jakąś boską interwencję. Problemy mógł robić tylko jej nieufny opiekun, ale z tym poradzi sobie później. Przynajmniej znalazł sposób, by wejść do domu jako proszony gość. Teraz będzie mógł doprowadzić swoje śledztwo do końca.

Dziewczyna coś sobie przypomniała i odwróciła się ze zmarszczonym czołem, szukając wzrokiem mężczyzny z czubem.

– Panie Żegoto, zaciągnij czaty*.

Twarz szlachcica stężała.

– Juści, panienko.

Cola nic z tego nie rozumiał. Ani z tej dziwnej ucieczki czy porwania wieśniaków, ani z tego, co działo się później. Chyba że była to rodzina niewolników, uznał w końcu, jednak bez specjalnego zainteresowana.

Na barokowym ganku stały dwie kobiety. Staruszka w czarnej sukni i białym, nakrochmalonym czepku – Cola zastanawiał się, czy w nim sypiała – oraz młodsza, która miała na sobie tylko długą koszulę i futro zarzucone na ramiona.

– Wirka! – młodsza krzyknęła do dziewczyny, po czym objęła ją mocno. – Żeby mi to był ostatni raz.

Odpowiedź dziewczyny została zniekształcona przez futro, do którego matka ją przyciskała. Gdy w końcu Wirka została uwolniona, przedstawiła swojego wybawcę.

– Wirydianna z Massalskich Umiastowska – nabożna babka chciała pocałować zakonnika w rękę, ale w porę zauważyła na niej krew, więc ostatecznie tylko się ukłoniła, po czym wezwała skrywające się w sieni dziewczęta, by przestały plotkować i szybko przygotowały ojczulkowi coś do jedzenia. A na początek przyniesiono mu miskę z wodą, by się trochę oporządził, i podano piwo.

 

* * *
Po pierwszym pytaniu, gdzie jest jego socyliusz*, bo najwidoczniej mnisi nie podróżowali samotnie, i krótkim wyjaśnieniu, że zmarł w drodze, nikt się Coli nie pytał, dokąd miał jechać, za to często pytano, skąd. Mieszkańcy dworu uwielbiali opowieści przy piwie czy węgrzynie. Co prawda trwał Wielki Post, ale poza babką nikt go nie przestrzegał z wielkim rygorem. Owszem, mięso nie pojawiało się na stole, ale za to ryby były wyśmienite. Cola musiał przyznać, że od dawna nie jadał tak dobrze.

A gdy czasem zostawał sam z dziewkami, opowiadał im o Wersalu. Panny wyśmiewały nową modę. Jak można nosić fryzurę w kształcie wieży, do tego napudrowaną tak, że włosy robią się białe i sztywne? Albo podobną perukę? Nie mogły uwierzyć, że jakaś kobieta się na to dobrowolnie godzi. Trójgraniaste kapelusze mężczyzn też wydawały im się dziwacznym pomysłem. Za to o intrygach i skandalach dworskich mogły słuchać godzinami.

– A zna ojciec wiersze wujaszka Józefa? Jest profesorem poetyki w Wilnie i niedawno przysłał nam swoje „Uwagi o śmierci" – pytała Kasieńka, śliczna i uwielbiana przez wszystkich dziewczynka, której jedyną wadą był brak wiana. Przy jej urodzie jednak na pewno znajdzie się ktoś, kto przymknie oko na taki feler.

Cola uśmiechnął się do niej.

– Niestety, dziecino – odparł, tylko przez chwilę zastanawiając się, czy ta zauroczona poezją o śmierci panienka mogła być jego poetessą. Była zbyt młoda i pstra na przemyślenia, jakie pojawiają się w wierszach, zdecydował.

Dziewczynka się zerwała, rzucając swoją robótkę na bok, i wybiegła z sali. Obserwował ją, jak porusza się w biegu. Drobne, ale już zgrabne piersi trzęsły się pod batystową koszulką. Lubił na nią patrzeć. Kochał piękno prawie tak samo, jak jego niszczenie.

Kiedy wróciła z niewielką książeczką w dłoni, od razu zaczęła czytać, odpowiednio modulując głos. Gdyby nie urodziła się biedną szlachcianką na prowincji, mogłaby zostać sławną aktorką, nawet w Paryżu, uznał Visconti.

– Witam gości w naszym kraju,

Z wami chętnie jakby w raju

Żyć chcemy, będziemy

Społecznie, statecznie.

Visconti zauważył, że dziedziczka mu się przygląda z uwagą. Czyżby coś podejrzewała? Czy tylko nie podobał jej się sposób, w jaki patrzę na jej małą kuzyneczkę? – zastanawiał się.

Dziewczynka deklamowała dalej:

– Słyszę, mówisz: „Polskie kraje

Co dzień mają śliczne maje,

Wesoło i czoło

Pogodne, swobodne".

Jeno marce złe na starce.

Kilka młodszych dziewczynek zachichotało. Właśnie był marzec i Cola zaczął się zastanawiać, czy dziewczęta nie traktują go aby jak starca. Kasieńka uśmiechała się niby od niechcenia, gdy przeszła do opisu narodów.

– Więc ostrożnie, panie Włochu:

Nie truj zdrowia w polskim grochu.

Bo krzyknie i ryknie

„Och! – pan Włoch -

Zły tu groch!"

Kwaśno, słono ktoś nie jada,

W przaśnym, słodkim siada zdrada:

Oszuka, dokuka.

Dość jedna śmierć biedna.

Mój Francuzie…

– Wystarczy – Kasieńka spojrzała zaskoczona na przerywającą jej Wirkę. – Jutro dokończysz, teraz już czas spać.

 

 

* * *
Była już późna noc, gdy poczuł pragnienie. Wyszedł z dworu, rozprostować kości i zapolować. Chciał iść do wsi, by nie zwracać na siebie uwagi, gdy zauważył cień przemykający między zabudowaniami. Poznał ten zapach, przyciągał go.

Kasieńka wracała ze spotkania z sąsiadem, Januszkiem Kiszką, który był w niej do szaleństwa zakochany. Równocześnie jednak bał się jak morowego powietrza własnej matki, która nie zgadzała się na ślub syna wojewodzica ze szlachcianką „szaraczkową", nieposiadającą nic poza urodą. Dziewczyna miała jednak nadzieję na rychłą śmierć przeszkody swojego szczęścia.

Zaszedł jej drogę jak duch. W ostatniej chwili powstrzymała krzyk.

– Ojciec Cola… – odetchnęła z ulgą. – Ja… Ja tylko…

Nie wiedziała, co powiedzieć, jak wytłumaczyć swoje wyjście w środku nocy. Visconti pomógł jej, uśmiechając się wyrozumiale.

– Wyszłaś spotkać się z chłopcem, którego pragniesz poślubić.

Też się uśmiechnęła, chociaż z wahaniem.

– Tak… Ale mogę ojca zapewnić, że do niczego nie doszło – dodała szybko.

– A to czemuż?

Kasieńka otworzyła usta, ale była zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć sensownie.

– Wszakże… ciotka, by…

Visconti ciągle się uśmiechał.

– We Włoszech rzadko się zdarza dziewicza panna młoda. Równie rzadko dzieci rodzą się po dziewięciu miesiącach od ślubu, Kasieńko – mówił takim miękkim głosem, dziewczynie wydawało się, że to delikatny szept wiatru układa się w słowa. – Po co czekać na coś, co nigdy się nie zdarzy? A gdy zajdziesz w ciążę, twój chłopiec szybciej się zdecyduje.

Potrzebowała dłuższej chwili na przetrawienie tego, co usłyszała. Jak to, myślała, jezuita nakłania ją do cudzołóstwa? Nie, zaraz, cudzołóstwo jest po ślubie, do rozpusty? Ale skoro to ma być z przyszłym mężem, to co za różnica, czy przed, czy po ślubie? W końcu Drużbacka, zwana Polską Safoną, pisała, że młodzi powinni się poznać przed ślubem.

– Wpierw zaciążę, aliści jak mnie nie weźmie, cóże, nieboga, wtem uczynię? – zauważyła przytomnie.

Wzruszył ramionami.

– Z takim licem, krasawico* – drgnęła, gdy poczuła jego zimną dłoń na policzku – znajdziesz sobie jakiegoś innego głupka. Najlepiej wystarczająco starego, by uznał twoją zgodę za dopust boży. Podobnie jak dziecię, które pojawi się wkrótce po ślubie.

Cofnęła się o krok. Jeszcze nie wiedziała, dlaczego, ale zadrżała.

– Nie… – wyszeptała, gdy zbliżył się do niej.

Znowu uśmiechnął się łagodnie.

– Cii, malutka, nie ruszę twego kwiatu…

Chciała znowu się cofnąć, ale chwycił ją za kark. Znieruchomiała, wpatrzona w jego błyszczące oczy.

– Pro-szę… – stęknęła drżącymi ustami.

– Piano, bella*… – szepnął aksamitnie.

Nie chciał jej zabijać, jeszcze nie zamierzał opuszczać dworu, pragnął tylko zasmakować w jej słodkiej krwi. Jęknęła z bólu przemieszanego z rozkoszą, gdy delikatnie wgryzał się w jej szyję. Cola czuł nektar w ustach, prawdziwy napój bogów. Dziewczyna była nie tylko piękna, miała również wspaniałą krew, co nie zawsze szło w parze.

Wtem usłyszał ludzi, skradających się za ogrodzeniem zbrojnych, którzy próbowali otoczyć dwór. Kasieńka znów jęknęła, gdy ze złości, że ktoś mu przeszkadza, ugryzł mocniej.

 

 

* * *
Visconti nie zastanawiał się, czemu włączył się do nieswojej walki, w końcu każda okazja jest dobra, by się zabawić.

Żegota szybko zapanował nad początkowym zamieszaniem, jakie wzbudził zajazd i rozplanował obronę. Panny dworskie i służebne, za przykładem dawnych właścicielek Umiastowa, ładowały flinty, garłacze o wielkim kalibrze, a nawet stare granatniki* z zapalającymi pociskami i podawały strzelcom. Tylko Wirka odłączyła się od dziewcząt i nie odstępowała szlachcica, strzelając ze swoich pufferów. Udawała też, że nie słyszy nawoływań matki, by cofnęła się z linii ognia, jakby nie przejmowała się tym, że może zginąć albo wręcz wyzywała śmierć.

Visconti już tego nie widział. Wcześniej wydostał się z dworu i atakował z mroku lasu, z zaskoczenia. Niewidoczny i nieuchwytny. Rzadko zabijał, zwykle ranił tak, by najemnik więcej nie mógł uprawiać swojej profesji, ani żadnej innej w zasadzie.

To był chyba najkrótszy zajazd w historii Rzeczypospolitej.

 

 

* * *
– A żeby ich gruby byk popieścił – parsknęła gniewnie Wirydianna starsza, gdy strzały zamilkły i ostatni zajezdnicy uciekli, gdzie pieprz rośnie.

– Matko! – oburzyła się młodsza pani Massalska, robiąc się czerwona na twarzy.

Staruszka spojrzała ostro na synową.

– Nie pouczaj mnie, dziecko. Te psie syny chciały nas oczerkiesić*. Rzeźba* może dobiegła końca, ale wiolencyja* została zadana. Muszą za to zapłacić – tymi słowami kończąc przemowę, ruszyła do dworu. Synowa odetchnęła z ulgą i wróciła do swojej roboty.

– Ilu rannych? – zapytała Żegotę, po nakazaniu dziewkom przygotowania opatrunków.

– Jeden ślachcic i trzech pachołków – odpowiedział. – Ale to nic poważnego, pani Emiljo. Obejdzie się bez wzywania doktóra. Przynajmniej jeśli idzie o naszych.

Kobieta skinęła głową. Teraz ona przejęła dowodzenie. Rozdzieliła wszystkim prace przy naprawie wału lub pilnowaniu jeńców. Mężczyzna znał swoją panią ponad dwadzieścia lat, ale jeszcze nigdy nie widział jej takiej wściekłej, chociaż nie ukazywała tego w tak otwarty sposób, jak jej świekra. Wirka chciała ruszyć za matką, gdy stanął jej na drodze.

– Niedługo powinniśmy być gotowi do rewizyty – poinformował ją. Po śmierci pana tylko ta młoda dziewka potrafiła myśleć jak mąż. Ale tym razem go zaskoczyła, kręcąc głową.

– Ociec nie żyje, panie Żegoto – powiedziała wolno. – A co w jego przypadku uznano by za konieczność, w moim, mojej matki czy babki… – urwała i wzruszyła ramionami.

Szlachcic odchrząknął niepewnie, zrozumiawszy nagle, ze sytuacja się zmieniła.

– Słusznie prawisz, waćpanno. Zapominam czasem o twej niewieściej kondycyji*. Rychło ludzie ogłosiliby cię jaką herod-babą czy inną harpią. A to może popsować koligacyje…

Wirak uśmiechnęła się tajemniczo.

– Przeto zajmijmy się lepiej niewieścimi sposobami, Żegoto.

 

 

* * *
– Gdzież Kaśka?

Zebrani na placu mieszkańcy dworu mocno się zaniepokoili. Nikt nie widział jej od wieczoru. Dziewczęta zaczęły sobie przypominać, że nie było jej w sypialni, gdy obudziły je strzały. I później, gdy ładowały broń, też nikt jej nie widział.

Gdy ją znaleźli, wyglądała jak bez życia, ale babka wsłuchała się w jej serce i poczuła jego słabe bicie. Zaniesiono ją więc do komnaty starszej pani Umiastowskiej, która zajęła się krewniaczką.

 

 

* * *
Cola wrócił zadowolony jak wilk po dobrym polowaniu, nie pamiętał już o Kaśce. Nikt nie pytał, gdzie się podziewał, domownicy pewnie byli przyzwyczajeni do tego, że klechy chowają się w najgłębsze kąty podczas walki i znaleźć ich można tylko przypadkiem. Jedyny Żegota obserwował go z jeszcze większą nieufnością. Wcześniej dokładnie obejrzał sobie ciała zbójców, którzy próbowali zabić jego dziedziczkę, więc nie wierzył w tchórzostwo mnicha, ale z jakiegoś powodu milczał. Visconti udawał, że tego nie widzi. Chciał wejść do dworu, gdy zauważył Wirkę. Opierała się o futrynę, przypatrując mu się z irytacją albo wręcz gniewem.

– Co jej zrobiłeś? – zapytała ostro, a twarz Coli przybrała niewinny wyraz. – Nie patrz tak na mnie, zapominasz, że nocne przechadzki weszły mi w zwyczaj – Chciał zapytać „co zrobił komu", ale nie dała mu dojść do słowa. – Jesteś upiorem?

Drgnął. Znał polski na tyle dobrze, by wiedzieć, że tak nazywają istoty jemu podobne. Tyle, że lud wierzył, iż są to zmarli, którzy z różnych powodów wstają w nocy z grobów, by wysysać krew z żywych, a przed świtem spokojnie do nich wracać, by wyspać się przed następną wycieczką. Dlatego zdziwił się, że tak go nazwała. Przecież widziała, jak chodził w pełnym słońcu, zatem skąd jej to przyszło do głowy? Mógłby nazwać ją głupią, szaloną, ale coś mu mówiło, że czeladź i tak zrobi wszystko, co karze im dziedziczka. Nawet gdyby rozkaz dotyczył zabicia i zakopania w ogrodzie jezuity. A szczególnie zakopanie mogłoby być nieprzyjemne. Chciał już zaprzeczyć, szukał odpowiednich słów, ale ich nie znalazł. Spojrzał w szmaragdowe oczy dziewczyny i zanim się spostrzegł, odpowiedział szczerze:

– Wy takich jak my nazywacie raczej dwodusznykami.

Wirka zamyśliła się. Dwodusznyk? Istota, która po zatrzymaniu serca i odejściu jednej duszy, żyje z drugą duszą i drugim sercem, bijącym znacznie wolniej, ale nieprzerwanie. Niektórzy dzielą duszę na odchodzącą, jako tę dobrą, i pozostającą jako złą, ale Wirka wiedziała, że nic w życiu nie jest takie proste. Ani pewne. W każdym razie to by wyjaśniało, czemu Visconti nie obawia się promieni słońca, może trzymać w ręku krzyż i modlić się. Jedyną jej widoczną reakcją na te nowiny było zwężenie kocich oczu. Cola nie był pewien, co o tym myśleć. Co o niej myśleć.

– Czy Kaśka przeżyje? – zapytała po dłuższej chwili wyciszonym głosem.

– Taak – nie rozumiał, czemu ma problem z głosem, jakby był żakiem na egzaminie. Wzruszył ramionami. – Nic jej nie będzie.

Wydało mu się, że odetchnęła z ulgą, ale w jej oczach pojawił się jakiś niezidentyfikowany błysk, który jednak zaraz zgasł.

– Dobrze więc. Uszanujemy sarmacką tradycję gościnności, tym bardziej że uratowałeś mi życie. Nie jestem niewdzięcznicą i nie obchodzi mnie, ktoś zacz. Możesz się ostać albo wyjechać, wolna wola. Ale nie waż się więcej tknąć nikogo z moich ludzi – ostatnie zdanie ociekało lodem, jak wtedy, gdy zwracała się do chłopów.

– Ale… – Cola próbował negocjować.

– Nigdy! – syknęła przez zęby.

Ukłonił się dworsko w odpowiedzi.

– Jak sobie życzysz, waćpanno – odparł z powagą na twarzy, ale Wirka nie była pewna, czy z niej nie szydzi.

Jeśli Visconti myślał, że to już koniec, to był w błędzie. Gdy udał się na spoczynek, w komnacie znalazł Żegotę z Wirydianną starszą. Jej zielone oczy patrzyły na niego podobnie do oczu wnuczki, może tylko bez melancholii dziewczyny, bardziej trzeźwo.

– Siadaj – warknął Żegota, nie zbliżając się do Coli. Fałszywy jezuita zauważył w półmroku małą kuszę w wielkiej dłoni szlachcica. Pewnie nie chcą robić hałasu, uznał, ale posłuchał, czekając na rozwój sytuacji.

– Signore Visconti – zaczęła oficjalnym tonem babka, gdy usiadł. – Wiemy, żeś nie jest mnichem. Pojmujecie, co grozi za podszywanie się pod sługę Bożego?

Cola zerknął na nieruchomego Żegotę, a potem znów spojrzał na Umiastowską. Nie znał się na prawie, a tym bardziej polskim, więc nie miał pojęcia.

– Nic? – zaryzykował lekkim tonem.

Kobieta odchrząknęła niepewnie, a Visconti ze zdziwieniem zrozumiał, że zgadł. Nie ma żadnej kary, a przynajmniej świeckiej.

– Zaiste, atoli niebędącego człekiem można pozbawić żywota takoż sine iuris consequentiae* – odparła zimno.

Visconti spoważniał. Zrozumiał, że był bardzo nieostrożny przez to, że nie potrafił się oderwać od Wirki, jak i powstrzymać od walki. Szybko jednak wrócił mu dobry humor.

– Gdybyś, pani, chciała mej śmierci, nie rozmawialibyśmy teraz tak milutko.

– Nie jesteśmy dyshonorowi – Umiastowska uniosła głowę do góry. – Uratowaliście życie mej wnuczki i włączyliście się do rzeźby, temu pozwolimy wam odjechać, jak przybyliście, w pokoju.

– A jeśli odmówię?

Babka uśmiechnęła się.

– Liczyłam, że dacie takąż replikę, signore Visconti.

 

 

* * *
Nadeszła Niedziela Palmowa trzydziestego pierwszego marca roku Pańskiego tysiąc siedemset sześćdziesiątego piątego. Większość mieszkańców Umiastowa pojechała do Pińska, na mszę. Cola zawsze lubował się we wszelakich ceremoniach, więc wyruszył również.

W mieście znaleźli się na godzinę przed mszą. Babka zaraz gdzieś zniknęła tylko z jedną, równie jak ona wiekową służącą, podczas gdy reszta towarzystwa wybrała się na cmentarz przy ulicy Hajdajenki, gdzie leżeli ojciec i dziadek młodej Wirki.

Przez cały czas Cola był bardzo grzeczny, mimo to jak zauważył, kilku szlachciców niby przypadkiem zawsze szło w tym samym kierunku, pozornie nie zwracając na niego żadnej uwagi i zawzięcie dyskutując o jakiejś Familii i Stronnictwie Hetmańskim. Chciał mieć chwilę spokoju, więc skierował się na cmentarz żydowski, mając pewność, że tam za nim nie podążą.

Ja nie miałam jednak takich uprzedzeń, więc podeszłam do niego.

Chwilę milczeliśmy, stojąc nad grobem niejakiego Mojżesza Najdorfa. Ktoś mógłby pomyśleć, że się modlimy, ale i tak musiało to dziwnie wyglądać: mężczyzna w czarnym habicie i kobieta w zielonej, bogato haftowanej sukni z kilkoma usztywnionymi halkami i głębokim dekoltem, należnej raczej modnej arystokratce niż Żydówce.

– Perpetuus cię przysłał, Prawdziwku? – pierwszy się odezwał.

Nie lubiłam, gdy mnie tak nazywał, ale nie dałam się sprowokować.

– On sam załatwia swoje sprawy, Ankusie, już zapomniałeś?

– Więc dlaczego? – nie dawał za wygraną.

Nie odpowiedziałam. Dlaczego podeszłam? Nie wiem, uznałam, że skoro się znamy, to wypadałoby się przywitać… Jasne, sama słyszałam, jak to brzmi. Ostatecznie jednak mnie nie zrobił nic takiego, bym pragnęła go zabić.

– Ciebie też miło widzieć – uśmiechnęłam się lekko.

– Żywego? – dopowiedział z szyderstwem i pokręcił głową. Ciągle na mnie nie patrzył. – Czego on chce?

– Przecież wiesz – starałam się go nie denerwować bardziej niż to konieczne i mówić spokojnie.

– A ty szpiegujesz mnie dla niego?

Westchnęłam. Nigdy nie był łatwym rozmówcą.

– Ankusie, nie widziałam się z nim od prawie dwóch setek lat – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, w końcu nie na darmo nazywają mnie Alathea, po greckiej bogini prawdy. – A wieści o waszym konflikcie to tajemnica poliszynela – zamilkłam, dając mu czas na przetrawienie informacji, po czym dodałam, wzruszając ramionami: – Jadę do Sophie.

Dopiero teraz spojrzał na mnie. Wiedział, że nigdy nie kłamię, ale pomiędzy prawdą a kłamstwem jest cały wachlarz możliwości.

– Polubiłaś tę szczecińską księżniczkę? – zapytał po chwili ze zdziwieniem, jakby mi uwierzył, po czym dodał zgryźliwie: – Myślałem, że wolisz młodsze.

Lois. No tak. Wystarczy raz w życiu zrobić głupstwo i będą ci to wypominać do końca życia. A nasze życie jest bardzo długie. Oczywiście, nie żałuję. Lois jest dla mnie jak córka, której nigdy nie miałam. Zbuntowana, szalona dziewczynka, znienawidzona przez mężczyzn. Co innego Katarzyna, jak nazwano księżniczkę po prawosławnym chrzcie, dyskusje z nią są zawsze takie frapujące. Nie bez powodu nazywają ją Semiramidą Północy.

– Pójdę już – powiedziałam po dłuższej chwili, nie dając się sprowokować. – Na ciebie też czekają. Swoją drogą… słodkie dziewczę. Ciekawe, czy jej krew jest równie słodka?

Gwałtownie odwrócił się w moją stronę, jego oczy pociemniały z gniewu.

– Ty się na pewno tego nie dowiesz! – syknął przez zaciśnięte zęby.

Zaśmiałam się, bo i to było zabawne. Stary Sabińczyk, który przez kilka mileniów unikał kobiet jak ognia, rozamorował się jak młodziak. I to w kim? W dziecku właściwie, którego praktycznie nie znał. Nie zdziwiłabym się, gdyby była podobna do jego etruskiej żonki, przekładającej własną rodzinę nad męża.

Opiekun cmentarza, ubrany na czarno Żyd z długimi pejsami i poplątaną brodą, który już od pewnego czasu przyglądał się nam z niechęcią, teraz zaczął się zbliżać.

– Spokojnie, Ankusie, nie mam w zwyczaju wchodzić nikomu w paradę – zerwałam z wielkiego, modnego od niedawna kapelusza jeden kwiat i rzuciłam go na grób Mojżesza Najdorfa. – Ale ty uważaj, co pijesz.

Wyszedł z cmentarza chwilę po mnie.

Do franciszkańskiego kościoła pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP mieszkańcy Umiastowa weszli bocznym wejściem, gdyż właśnie dobudowywano fasadę. Ledwo zdążyli usiąść w rodzinnej ławie, kiedy rozbrzmiały organy, a chór mnichów zaczął śpiewać mocnym głosem: Chrystus wodzem, Chrystus królem.

Ankus vel Cola Visconti przez całą mszę czuł na sobie wzrok Wirki. Nie robiła tego jednak nachalnie, pewnie nikt nawet nie zauważył, że nie patrzy w modlitewnik. Nie słuchał tego, co mówił ksiądz, dopóki do jego uszu nie doszło nazwisko Umiastowskich. Nijaki Semen Bardziak otrzymał anatemę za zajazd w trakcie Wielkiego Postu. Ankus nie znał Bardziaka, mimo to rozpoznał go wśród szlachty. Jego twarz z purpury przechodziła we wręcz trupią bladość. Emilja z Zabrzezińskich Umiastowska z dumą trzymała głowę w górze, a jej świekra zerknęła na dwodusznyka i skinęła mu. Ten uśmiechnął się pod nosem. Wiedział już, kto będzie jego najbliższym posiłkiem.

 

 

* * *
Waćpan Semen Bardziak, herbu orlego pazura, dwoił się i troił, by przed Wielkąnocą zrzucić z siebie anatemę, co było skutecznie blokowane przez krewnych Umiastowskich, Massalskich i Zabrzezińskich, między innymi wspomnianego już księdza Józefa Bakę oraz samego biskupa pińskiego, obrażonego zbezczeszczeniem Wielkiego Postu, czasu pokuty.

A potem Bardziak zachorował. Osłabł tak, że nie potrafił nawet wstać z łóżka. Oczywiście, synowie szybko zauważyli ślady ukąszeń na szyi i zaczęli przeczesywać najbliższe groby w poszukiwaniu upiora. Sprawa anatemy zeszła na dalszy plan.

Sprowadzony aż z Brześcia egzorcysta wskazywał coraz to nowe groby. Jednak nie pomagało wykopywanie podejrzanych, przebijanie ich osikowym kołkiem, odcinanie im głów, umieszczanie ich w nogach związanych trupów i ponowne zakopywanie ich w poświęconej ziemi. Nie pomagało rozmieszczanie po całym domu czosnku, chowanie pod progami i obok okien siekier czy sierpów ani pilnowanie ojca w nocy. Nic nie pomagało. Jakimś dziwnym, czartowskim sposobem każdego następnego ranka pojawiały się nowe ślady ukąszeń.

W końcu egzorcysta wpadł na genialny pomysł, że to na pewno jakiś gudłajski* upiór, więc Bardziakowie zajęli się rozkopywaniem żydowskiego cmentarza, ale nie przewidzieli siły przywiązania Żydów do swoich zmarłych. Ci najpierw poturbowali wysłaną przez Bardziaków czeladź, łącznie z egzorcystą, a potem jeszcze donieśli na hieny cmentarne do swojego opiekuna, księcia Budrymowicza. Młody protektor, który kilka lat temu skończył pijarskie Collegium Nobillium, gdzie całkowicie przesiąkł ideami oświecenia, nie miał zrozumienia dla biednych Bardziaków, pragnących tylko ratować ojca od śmierci i wiecznego potępienia (bo jak powszechnie wiadomo, każda ofiara upiora sama w końcu staje się upiorem). Książę doniósł o wszystkim swojemu powinowatemu, biskupowi pińskiemu, a ten rzucił kolejną anatemę, tym razem na całą rodzinę Bardziaków. Za bezczeszczenie cmentarzy.

Synowie biednego Semena byli załamani.

W końcu upiór sam porzucił swoją ofiarę, ale radość nie trwała długo, bo stary Bardziak był już szalony.

 

 

* * *

Zbawienie przyszło przez krzyż,

Ogromna to tajemnica.

Każde cierpienie ma sens,

Prowadzi do pełni życia.

Msza się skończyła.

Visconti już przyzwyczaił się do tego, że po wyjściu sąsiedzi zbierali się w małe grupki i plotkowali ze sobą, co zwykle trwało dłużej niż suma. Nie niecierpliwił się, w takich sytuacjach zawsze można dowiedzieć się czegoś ciekawego. Tym razem jednak nic nie słyszał, obserwował tylko pryszczatego blondyna szepczącego coś do ucha Wirce, a nawet trzymającego ją za rękę. A później dziewczyna pojechała kolasą razem z nim i jego rodzicami. Panie Umiastowskie zaprosiły sąsiadów na niedzielny obiad.

Przez całą drogę do dworku nie mógł przestać myśleć o tym szlachetce i jego piegowatej ręce ściskającej bladą, wychudzoną dłoń dziewczyny, a podczas obiadu przypominał sobie najbardziej długotrwałe i bolesne tortury, które poznał w czasie swojego wcale nie krótkiego życia. Był tym tak zajęty, że nie słyszał, gdy do niego mówiono i nawet nie zauważył, kiedy Wirka opuściła jadalnię. Najpierw zwrócił jego uwagę piegus, na którym to chciał wypróbować ludzką pomysłowość; młodzieniec wyglądał na bardzo nie w sosie. Cola ze zdziwieniem zauważył, że poprawiło mu to humor. Po skonstatowaniu tego faktu, ruszył na poszukiwanie Wirki.

Znalazł ją na tyłach dworu. Miała na sobie czerwoną suknię, a do tego, chociaż słońce mocno grzało, otuliła się jeszcze wełnianą chustą. Kaszlała, zginając się w pół. W końcu musiała się oprzeć o wysokie pale, by nie upaść.

Zauważyła jego cień, ale nie odwróciła się, nawet gdy atak ustał. Z dłonią zaciśniętą na żerdzi, patrzyła przed siebie, choć nie było tam nic do oglądania.

Cola obserwował ją. Drobna, niska dziewczyna o ciele wyniszczonym przez chorobę. Ale nie słaba. Tego nie mógł o niej powiedzieć.

– To twój narzeczony? – zapytał napastliwym tonem, chociaż nie było to jego zamiarem.

– Tak mu się wydaje – mruknęła, odwracając się do niego i wykrzywiając usta. – Wiesz jak mi się oświadczył? – Cola milczał, a Wirka zaczęła przedrzeźniać piskliwy głos swojego narzeczonego. – Jesteś gładyszka, ja też niczego sobie. Nasze folwarki sąsiadują ze sobą, przeto je połączmy?

Nie roześmiał się, chociaż musiał przyznać, że potrafiła z powodzeniem imitować głosy innych. Patrzył, jak zgina się od kolejnego ataku kaszlu, a odezwał się dopiero, gdy się uspokoiła.

– Czemu nie podałaś mu czarnej polewki?

– Bo nie chcę zostać pochowana z wiankami – syknęła ze złością, ale Visconti się nie obraził. Wiedział, że jej gniew był bowiem ogólny, niekierowany do nikogo konkretnego.

Rozumiał jej uczucia. Dziewictwo to przekleństwo, no chyba że służy się Weście i świętemu ogniowi. To znaczy teraz Bogu jedynemu. Uśmiechnął się lekko i zacytował Pawła:

– Lepiej jest bowiem żyć w małżeństwie niż płonąć.

Parsknęła tylko, nie o to jej chodziło. Spojrzała w ciemne oczy dwodusznyka i drgnęła, zauważając w nich wielką żądzę.

– Nie będzie wianków – wyszeptał ochrypłym głosem, wracając do jej wcześniejszych słów.

W jej spojrzeniu pojawił się niepokój, który spotęgował jeszcze pożądanie Coli. Pokręciła głową.

– Nie… Nie chcę… – wyszeptała, ale zabrakło jej zwykłej pewności siebie. Jej oddech również robił się coraz krótszy.

Uśmiechnął się, przybierając przy tym wygląd słodkiego, acz niekoniecznie grzecznego chłopca.

– Chcesz. To był jedyny powód, dla którego zostałem, poetesso.

– Nie chcę żyć w taki sposób, jak teraz – przyznała. – Ale i nie chcę umrzeć.

Nie był tego taki pewny, w końcu wyzywała śmierć praktycznie co dnia, ale nie skomentował jej słów.

– Będziesz żyć, jak chcesz.

Westchnęła zrezygnowana i zamknęła oczy, pozwoliła mu odgarnąć warkocz z szyi i przeciąć skórę kłami. Pił wolno, delektując się krwią swojej poetki. Nic się nie liczyło, nic nie istniało. Pogładził jej twarz, na dłużej przykładając palce do jej drżących, niemych ust.

Przerwał im przerażony krzyk. Jakaś dziewka zauważyła swoją dziedziczkę, bezwładną w ramionach jezuity. Niechętnie oderwał się od aorty dziewczyny i krzyknął do niej:

– Sprowadź pomoc! Chyżo, głupia!

Jeśli dziewka miała jakieś zbereźne myśli, zostały oddalone rozkazem zakonnika.

Półprzytomną Wirkę zaniesiono do dworu, nie była w stanie powstrzymać ataków kaszlu, wstrząsających jej drobnym ciałem. Biegnąca obok niej służka mogła tylko ocierać jej usta z krwi.

Domownicy byli pogrążeni w smutku, poważni i oczekujący. Wiedzieli, że ten dzień w końcu nadejdzie, ale nie pomniejszało to ich cierpienia. Sąsiedzi natomiast pluli sobie w brody, że nie zażądali przyspieszenia ślubu. Teraz nici z połączenia folwarków.

Jeszcze zanim Wirka zmarła, Ankus vel Cola, osłabiony skażoną zarazkami suchot krwią, otrzymał potężny cios nadziakiem w głowę i stracił przytomność.

 

 

* * *
Ankus miał całkowitą rację w tym, że Perpetuus wysłał mnie na przeszpiegi, ale że ten nie zrobił tego twarzą w twarz, więc nie mógł mi zarzucić kłamstwa. Wystarczyło tylko poczekać, aż napije się krwi tej suchotniczki, która zupełnie nieświadomie rzuciła na niego potężny urok i przywiązała do siebie niewidzialną, ale za to bardzo wytrzymałą nicią.

– Mówiłam, byś uważał na to, co pijesz, Ankusie – przywitałam go, gdy się obudził.

Rzucił się w moją stronę, próbując wstać, ale grube, srebrne łańcuchy tylko zabrzęczały, utrudniając mu ruchy. Opadł więc z powrotem na ziemię i spojrzał wściekle na mnie i Perpetuusa. Głównie jednak na mojego przyjaciela.

– No to bravissimo*, masz mnie. Co teraz?

– Wiesz, czego chcę. Ukradłeś mi go – odparł Perpetuus z zimnym gniewem.

– Ukradłem? – zdziwił się Ankus niewymownie. – Ależ to ja go zdobyłem na księciu maurjowskim podczas najazdu Demetriusza, już zapomniałeś?

Zmarszczyłam brwi, zdziwiona tokiem rozmowy.

– Ale porzuciłeś go, by dalej walczyć. To ja go podniosłem, więc należy do mnie.

Zaczynało to przypominać dziecięce przekomarzanki.

– I to wszystko o jakiś miecz?

Obaj spojrzeli na mnie ciemnobrązowymi oczami. W spojrzeniu Ankusa widziałam szyderstwo, Perpetuus był bardziej nieprzenikniony.

– No powiedź jej, czego się boisz? – zakpił Ankus.

Perpetuus zacisnął usta. Nie chciał, bym była czegoś świadoma, ale nie miał teraz wyboru. Jak nie on, zrobi to Ankus i to w sposób, który niekoniecznie mu się spodoba.

– Sūryajit, czyli niezwyciężone słońce, to nie jest zwykły bułat – mruknął niechętnie. – Mówią, że wykonał go Agni, wedyjski bóg ognia, a skradła niebiańska panna Menaka dla swojego ziemskiego wnuka, Bharaty, późniejszego cesarza, który podbił całe Wielkie Indie. To jego potomkami byli książęta maurjowscy – zamilkł na moment, jakby zbierał siły, by wypowiedzieć najważniejsze. – Mówią też, że można nim zabijać demony.

– I nas – dopowiedziałam, intensywnie się zastanawiając nad sytuacją. Jest to więc śmiertelnie niebezpieczna broń, która nie powinna wpaść w niepowołane ręce. Czyli każdego innego. Oczywiście, są różne sposoby, by nas zabić, ale wymagają sporo wysiłku. I najlepiej przywiązanego łańcuchami delikwenta. Spojrzałam na Ankusa.

– Nie możesz go zabić – zwróciłam uwagę Perpetuusowi, wracając do rzeczywistości.

– A to czemu? – zainteresował się uprzejmie, nie odwracając wzroku od więźnia.

– Po pierwsze, nie ma przy sobie miecza. Znalezienie go może zająć wieki czy nawet milenia. Możesz go też już nigdy nie znaleźć albo ktoś znajdzie go przed tobą.

Perpetuus myślał krótko.

– Zaryzykuję. A po drugie?

Przeniosłam wzrok na Ankusa. Identyczna twarz. Gdyby oboje stanęli obok siebie i znieruchomieli, nie dałoby się ich rozróżnić. To mimika, gesty, spojrzenie czynią z nich dwie odrębne osoby.

– Przekleństwo – wzruszyłam ramionami.

Ankus zaśmiał się.

– Słuchaj swojego Prawdziwka, braciszku. Nie chcesz przecież do końca świata uciekać przed Furiami.

Perpetuus zacisnął usta. Chyba po tylu wiekach spokojnego życia zapomniał o takiej ewentualności. Nie wiedziałam, czy Furie, zwane z grecka Eryniami, istnieją, ale na własnej skórze wolałabym tego nie sprawdzać i nie ryzykować ich zemsty za zabójstwo krewnego. Sam Wertrum, sabiński bóg przemian, nie odważyłby się im stawać na drodze.

– Co proponujesz, Alti?

– Układ? – rzuciłam bez namysłu.

Nasz więzień znowu się zaśmiał.

– Nie macie nic, co moglibyście mi zaproponować za bułat.

– Rozumiem, mi dulcis princeps*, że nie interesuje cię już ta suchotniczka? – spytałam z lekkim uśmiechem.

Ankus zerwał się, ale łańcuchy znowu wypełniły swoją funkcję. Po chwili się uspokoił, odetchnął głęboko i spojrzał na nas, a błysk ironii został zastąpiony przez zimną wściekłość.

– Concordia. Dostaniecie miecz, ale nie za darmo. Przede wszystkim żądam obietnicy na bogów, że nigdy go nie użyjecie, żadne z was, na mnie ani na Wirce.

– Nie jesteś w sytuacji do stawiania warunków – warknął Perpetuus.

– Jedyne, czym możecie mi zagrozić, i tak by się wkrótce ziściło. Bez mej ingerencji zmarłaby bodajże do końca roku.

Spojrzeliśmy na siebie z Perpetuusem. Niestety miał rację.

– Czegóż zatem chcesz? – zapytał Ankusa brat.

 

 

* * *

Żegnam cię mój świecie wesoły,

Już idę w śmiertelne popioły.

Rwie się życia przędza,

Czas mnie w grób zapędza.

Bije pierwsza godzina.

Żegnam was rodzice kochani,

Znajomi, krewni i poddani.

Za łaskę dziękuję,

Z opieki kwituję.

Bije druga godzina.

Stare kobiety śpiewały niskim, posępnym głosem z oddechami zaczerpywanymi w najmniej spodziewanym momencie. Wirka leżała na marach w białej sukni z rozpuszczonymi ciemnomiedzianymi włosami i wiankiem z wiosennych przebiśniegów na głowie. Wyglądała jakby zapadła w spokojny sen, bez ciągłych dreszczy i ataków kaszlu.

Gdy żałobne śpiewaczki skończyły na dwunastej godzinie, do dworu powinien wejść ksiądz, by wyprowadzić ciało do kościoła. Przyszedł co prawda, ale fałszywy, nawet nieochrzczony, co zresztą nie było dziwne, skoro urodził się jeszcze przed pierwszym chrzcicielem. Stanął nad bladą, wychudzoną Wirką, a śpiewaczki zaintonowały kolejną pieśń:

 

Okowy śmierci z własnej mocy

Rozwiązał i zniweczył Bóg,

Nas wyratował z śmierci mocy,

Już zwyciężone: śmierć i wróg.

Dwodusznyk musnął twarz dziewczyny, jakby bał się, że jest z porcelany i każdy mocniejszy nacisk może ją stłuc na kawałki.

 

Zakończą się cierpienia i troski,

Gdy śmierć do snu ułoży nas,

I wstaniem znowu na głos Boski,

By wiecznie żyć już z Bogiem wraz.

Pochylił się i pocałował Wirkę w usta, jak książę Śnieżkę w ludowej baśni. Pieśń gwałtownie się urwała, ktoś krzyknął z oburzenia. Czeladź już się rwała do obicia bluźniercy, ale zatrzymała się, zauważając jak Wirka otwiera oczy. Zachłysnęła się powietrzem i ze zdziwieniem zauważyła, że nie ma już problemów z oddychaniem.

Matka Wirki zemdlała, ale nikt nie myślał o tym, by ją cucić. Wirydianna starsza przypatrywała się wnuczce z namysłem. Dziewki uciekły, a śpiewaczki straciły głos. Tylko Żegota zdołał się w miarę opanować.

– Panienko… – zaczął niepewnym, rwącym się głosem. – Czyżbyśmy popełnili omyłkę?

Nie spojrzała na niego, jej wzrok szukał kogo innego, a gdy już go znalazł, wyszeptała:

– Nie chciałam tego.

– Chciałaś żyć. Zdrowa – odparł Ankus po prostu, zupełnie niezawstydzony, że zrobił to bez jej zgody. A właściwie, wbrew niej.

Wiedziała, że ma rację, więc nie odpowiedziała. Podniosła się wolno na katafalku. Nikt nie ważył się odezwać, nawet drgnąć. Rozejrzała się po izbie, zauważyła matkę i posmutniała. Ktoś głośno wypuścił powietrze z płuc. Śliczna Kasieńka, jej mała kuzyneczka. Wirka zastanawiała się tylko chwilę.

– Panie Żegoto, proszę, przynieś papier i kałamarz – Szlachcic drgnął, był jednak wiernym sługą, więc wypchnął kogoś po obie rzeczy. Sam nie miał zamiaru opuszczać swojej cudem ożywionej panienki.

– Wirko – odezwał się Ankus. – Czekają na nas.

Dziedziczka zeszła z katafalku, odwracając się od niego.

– Zaraz. Pożegnam się i napiszę testament – spojrzała na krewniaczkę. – Kasieńko, poślubisz swojego Januszka. Chociaż ten tchórz nie jest ciebie wart – dodała z niesmakiem, ale bez nadziei, że dziewczynka pozwoli się przekonać do kogoś innego.

– Dwie dusze w jednym ciele… – Wirka spojrzała na babkę i po raz pierwszy zobaczyła słabą staruszkę, której wargi drżały, gdy mówiła, a nie żelazną damę, za jaką ją zawsze uważała.

– Wiedziałaś…? – wyszeptała, pełna zdziwienia.

– A tak. Od urodzenia. Ale bałam się… – posmutniała Wirydianna starsza.

– Boga? – wtrącił Ankus.

– Juści. Jak to mówią, Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek – podeszła do wnuczki i dotknęła jej policzka ze wzruszeniem. – Ja miałam zbyt wiele do stracenia… Ale ty, moja córuchno… Ty nie powinnaś umierać w kwiecie wieku. Tak się po prostu nie godzi. Dlatego jego – zerknęła na Ankusa – pojawienie się uznałam za dopust Boży.

Oczywiście do przemiany, czego nie mówi się młodym, nie jest potrzebny drugi dwodusznyk. Wystarczy śmiertelna rana, w przypadku Wirki był to krwotok wewnętrzny, by trzymając się ostatniej, cieniutkiej nici życia, rozdwoić swoją duszę. Niewielu się to jednak udaje, jeszcze rzadziej samodzielnie, bo dwodusznykiem trzeba się urodzić, ale nawet to nie zapewnia sukcesu. Ankus sporo ryzykował prowokując przemianę, chociaż akurat w jej przypadku mógł co najwyżej tylko przyspieszyć nieuniknione.

Zwykle jednym z nas staje się z wielkiej rozpaczy, czasem z bezsilności czy nienawiści. Wirka nikogo nie nienawidziła, nie była w rozpaczy ani tym bardziej bezsilna, mimo choroby. Zwykle pierwszym posiłkiem krwiopijcy jest jego rodzina. Szczęśliwi nie pragną zmian. Ta dziewczyna była jednak inna, widać to było już na pierwszy rzut oka. Nie miała zamiaru przestrzegać żadnych zasad, poza własnymi. I była wystarczająco silna, by mogła sobie na to pozwolić. Krótkie życie nauczyło ją, by nie bać się śmierci, więc nie bała się niczego.

 

 

* * *
W Wilnie Wirka zaprowadziła nas do domu profesorskiego, w którym mieszkał jej wuj, jezuita wykładający poetykę na tutejszym uniwersytecie. Ankus znał go już z jego zabawnych wierszy o śmierci i cudzoziemcach. Zapadł zmierzch, przybyliśmy akurat na sutą wieczerzę (post już się skończył, więc trzeba było nadrobić stracony czas). Ksiądz Baka przywitał nas przyjaźnie i przyjął w swoich pokojach. Wkrótce po posiłku Wirka podała mu zrulowany dokument, który zaczął czytać ze zmarszczonym czołem. W końcu spojrzał na nią nic nie rozumiejąc.

– Testamentum? – zapytał zdziwiony.

Dziewczyna z powagą skinęła głową, wiedziała, że to kłopotliwa prośba. Umiastowskim się nie spodoba, że przekazuje swoje dziedzictwo dalekiej krewniaczce babki.

– Chciałam cię prosić, ażebyś został jego egzekutorem – powiedziała ze stoickim spokojem.

Baka zmarszczył brwi. Owszem, Wirka była umierająca, ale dlaczego właśnie teraz daje mu testament…? Swoją drogą wyglądała znacznie zdrowiej niż gdy widział ją ostatnim razem. Zerknął na nas i chyba coś zrozumiał, bo przeniósł ostre spojrzenie na dziewkę.

– Cóż to ma znaczyć, moja waćpanno?! Nie masz zamysłu wracać do domu? – ryknął rozzłoszczony i pewnie bardziej strachliwa osoba przeraziłaby się jezuity, ale Wirka tylko uśmiechnęła się.

– Czyż powinnością żony nie jest podążać za mężem? – spytała z przekorą.

Perpetuus zakrztusił się winem. Myślałam, że Ankus wybuchnie śmiechem albo chociaż okaże zdziwienie. Po śmierci swojej pierwszej i jedynej żony, jeszcze sprzed jego przemiany, miał ponoć przysiąc, że nigdy więcej nie ślubuje kobiecie. Czemu zresztą wcale się nie dziwiłam, Perpetuus mówił, że była z niej wielka kurwa, która na koniec zabiła swojego męża na rozkaz ojca. Ale Ankus zaskoczył mnie, w ogóle nie zareagował.

Baka przyjrzał się zmienionej twarzy dziewki i wyczytał z niej więcej niż by chciała. Spojrzał groźnie na Ankusa, ale ten nie spuścił wzroku jak zawstydzona nagle Wirka.

– Jeśli tego właśnie pragniecie, dzieci – westchnął w końcu, godząc się z faktem dokonanym. – Jak pisze nasza Safona, darmo zaczynasz wojnę z miłością – dodał, cytując „Na pysznego Narcyza…" Drużbackiej i przyglądając się narzeczonemu.

– Tak – potwierdził Ankus, spozierając zaborczo na dziewczynę.

Zerknęłam zaskoczona na Perpetuusa, ale on tylko wzruszył ramionami i dolał sobie wina. Wychylił kieliszek jednym haustem, jak gorzałkę. Poszłam w jego ślady, Ankus był już dużym chłopcem, nawet jeśli nie wiedział, co robi.

Jezuita wybuchnął rubasznym śmiechem i uszczypnął Wirkę w policzek.

– No, No. Krew nie woda, co dziecino? Nie ma się co sromić. Za to mamy co uczcić! Darmo puzdro! Lepiej w pipie, gdy smak smagły język szczypie – zakrzyknął wesoło, przewrotnie przytaczając swój wiersz przeciw pijaństwu.

Dziewka też się zaśmiała, już z lekkim sercem, widać było, że kocha swojego krewniaka i zależy jej na jego przychylności. W przeciwieństwie do Ankusa, któremu od razu się nie spodobał, ale co ciekawe, dyssymulował* swoje wrażenia. Czyżby naprawdę pokochał tę polską szlachcianeczkę? Z powodu jej wierszy? To nie było normalne.

Wirka uparła się, by ślub odbył się następnego ranka, ponieważ jak tłumaczyła, śpieszyliśmy się w drogę, co księdzu spodobało się trochę mniej, ale w końcu i na to się zgodził. Polecił, byśmy po śniadaniu przyszli do akademickiego kościoła świętego Jana, gdzie w kaplicy Bożego Ciała, której był prefektem, przygotuje wszystko do ślubu.

Niedawno przebudowany przez Glaubitza kościół imponował rokokową fasadą o falującej dynamicznej kompozycji i rzeźbami Hebela. Zanim jeszcze dotarliśmy do właściwej kaplicy, usłyszeliśmy monotonne mnisie głosy. Perpetuus zawrócił, by sprawdzić wyjście. Gdy wrócił, wystarczyło mi jedno spojrzenie na jego twarz, by się upewnić, że drzwi są zamknięte i zabarykadowane. Wirka dopiero po chwili zrozumiała, że wuj ją zdradził. Wraz z innymi zakonnikami zawodził smętnie:

– Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio, contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium. Imperet illi Deus, supplices deprecamur: tuque, Princeps militiae coelestis, Satanam aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute, in infernum detrude*…

Mój śmiech powstrzymał dalsze egzorcyzmy. Jeden z mniszków chyba poczuł się urażony, bo chlusnął mi w twarz wodą, zapewne święconą. Zamrugałam kilka razy.

– Cóż to? Dyngus był tydzień temu – byłam bardziej rozbawiona niż rozgniewana, chociaż woda spływająca po powiekach może irytować.

Na twarzy mniszka zauważyłam przerażenie. Przed niego wyszedł stary zakonnik z wielkim krzyżem i zaczął znowu zaklinać w mocno zwulgaryzowanej mowie Wergilego i Cycerona.

Mierzyliśmy się wzrokiem z mnichami. Najwidoczniej zawierzyli, że święty Michał czy wręcz sam Bóg wspomoże ich w walce ze „złymi duchami", ale za chwilę będą musieli zrewidować swoje podejście do sprawy, a może wręcz samą wiarę. Nie rozumieli, że nasza „przypadłość" jest starsza nie tylko od Jezusa i współczesnego rozumienia postaci szatana, ale nawet od Jahwe. Wiem, bo znam Hebrajczyka, który dopiero, gdy zbliżał się do swojego pierwszego tysiąclecia, pierwszy raz usłyszał o tym bogu gór.

Wirka nie miała zamiaru brać udziału w tym przedstawieniu. Jakby sytuacja jej nie dotyczyła, oddała się modlitwie do Maryi przy bocznym ołtarzu.

Perpetuus wyrwał starcowi wielki, drewniany krzyż i odłożył go na bok. Nie lubił niszczyć symboli religijnych. Antyk, chociaż zwany epoką rozumu, był tak samo przesądny jak renesans i barok. Zanim z twarzy mnicha zniknęło zaskoczenie, jednym ciosem odrzucił go na ołtarz. Inny jezuita próbował odczytywać inne egzorcyzmy z małej, czarnej książeczki. Ankus wyrwał mu ją i uderzył go w klatkę piersiową. Mnich skulił się, upadając na kolana i zanosząc kaszlem.

Nie chcieliśmy ich zabijać. Trup zawsze jest dobrym śladem, w razie gdyby ktoś chciał nas ścigać, a tak to może nawet nie wyślą raportu do Rzymu, by nie przyznawać się do swojej porażki. Tym bardziej, że przyszłość ich zakonu nie była pewna.

Podeszłam do chłopca, który ochlapał mnie wodą święconą. Ściskał flakonik w dłoni i szczękał zębami ze strachu. Zastanawiało mnie, dlaczego pozwolono komuś tak młodemu uczestniczyć w egzorcyzmach. Czyżby to był jakiś egzorcysta-terminator?

– Cii… – dotknęłam jego gładkiej skóry. Drżał coraz mocniej, gdy przesunęłam dłoń na jego kark i przyciągnęłam go do siebie. Zabijać nie chcieliśmy, ale cóż szkodzi skosztować?

– Kwita*! – Znowu ona, wywróciłam oczami, próbując nad sobą zapanować. Ostry, władczy głos dziedziczki odbił się echem od krzyżowego sklepienia świątyni. – Nie w Domu Bożym.

Zdecydowałam, że nie zostaniemy przyjaciółkami, jak dla mnie była zbyt nawiedzona. W moich czasach większość ludzi miała do religii zdecydowanie areligijne podejście. Puściłam jednak chłopca, to jej gra i terytorium.

Ruszyła prosto do wuja. Przemknęło mi przez myśl, że może chce się zemścić, ale to nie byłoby w jej stylu. Krewnym potrafiła wybaczyć nawet zdradę. Poza tym była przecież w Domu Bożym.

– Wuju, azali pobłogosławisz nasz ślub? – spytała ze spokojem, ale i determinacją. Musiało jej naprawdę zależeć, by wszystko odbyło się rite et legitime*. Baka wpatrywał się w nią w milczeniu, w końcu wolno skinął głową. Po raz drugi akceptował zaistniały fakt, rozumiejąc, że nie są w stanie nas pokonać.

– Józek! Przecie to są… – zaoponował jeden ze starszych mnichów.

Baka spojrzał na kolegę po fachu i pokręcił głową.

– Sam widzisz, Staszku. Ani woda święcona, ani krzyż, ani najpotężniejsze egzorcyzmy na nich nie działają… Czyżbym się omylił? – ostatnie słowa wyszeptał już do siebie.

Wirka przyklękła przed wujem, uścisnęła jego dłoń i pocałowała, patrząc mu w oczy.

– Może nie jestem człowiekiem, wuju, ale nie zmieniłam się – wyszeptała. – Skoro się taką urodziłam, znaczy, że taka wola Boża.

Spojrzał na nią ze smutkiem.

– Nie zmieniłaś się? – powtórzył zamyślony. Nagle jego wzrok i głos stwardniały.

– Żłopałaś ludzką juchę, waćpanno?

– Nie! – zaprzeczyła, oburzona samym pomysłem.

– A nosisz się z takowym zamiarem? – nie ustępował Baka.

Ankus znieruchomiał, wpatrzony w swoją narzeczoną.

– Nie – powtórzyła, tym razem spokojnym, stanowczym tonem. – Nie będę piła ludzkiej krwi. To barbarzyństwo.

Jezuita wolno pokiwał głową. Wierzył, że krewniaczka dotrzyma obietnicy złożonej w Domu Bożym.

– To dobrze, dziecko. Antropofagia to śmiertelny, niewybaczalny grzech – jego głos przybrał kaznodziejską manierę, ale nie odważył się spojrzeć ani na mnie, ani na Ankusa czy Perpetuusa. – To zwierzęta są nam dane od Boga na pożywienie – dodał pouczająco, z wahaniem wyciągając dłoń ku dziewczynie. Powolnym ruchem pobłogosławił ją znakiem krzyża.

Wirka odetchnęła z widoczną ulgą. Ankus przyglądał się jej niezadowolony, ale nie odezwał się słowem do momentu, gdy nadeszła jego kolej ślubowania miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej oraz tego, że nie opuści żony aż do śmierci. Piękna przysięga. W naszym przypadku jednak dotyczyła wieczności, więc nigdy nie była dotrzymywana.

 

 

* * *
Dziwaczna miłość dwojga nieśmiertelnych wprowadziła zamieszanie w naszym małym świecie, ale o tym już wiecie.

Jakiś czas temu nieznany historyk literatury z Uniwersytetu Hawajskiego wydał ciekawą monografię, w której porównywał wiersze i powieści różnych kobiet z różnych okresów i miejsc na ziemi, po czym stwierdził, że wszystkie musiała napisać jedna osoba. Uzasadnił swoją, co jak co, sensacyjną teorię, niemal przekonująco. Niemal, ponieważ zaraz wtrącał się rozsądek, który poddał główną wątpliwość: przecież żadna kobieta nie żyła ponad dwieście lat. A gdyby jakimś cudem zdarzyła się taka długowieczna staruszka, to przecież średnio co trzydzieści, czterdzieści lat nie zmieniałaby w tak radykalny sposób miejsca zamieszkania i języka, w którym tworzyła.

Książką mogli się zainteresować entuzjaści niewiarygodnych historii, ale autor miał pecha – właśnie w tym czasie wybuchła burza w związku ze zwojami z Qumran i nie tylko pasjonaci, ale i cały świat, który czasem brał do ręku jakąkolwiek gazetę, zaczął zaczytywać się w informacjach o tajemniczej żydowskiej sekcie sprzed dwóch tysięcy lat i ich Mistrzu Sprawiedliwości, dziwnie przypominającym Chrystusa. I może zostałaby zapomniana, i niezauważona przez właściwe osoby, gdyby nie przypadek. Kolejny pech autora? W każdym bądź razie jego uczelniany kolega, zajmujący się drugą wojną światową, nieopatrznie napisał tekścik o tym, jak to Polacy tuż po II wojnie światowej zabili tysiące Niemców.

Wirka nigdy nie zapomniała żadnej ze swoich ojczyzn. Do tego drugiego tekstu nie dotarła przez przypadek – praktycznie połykała wszystko, co dotyczyło Polski i Białorusi, a będąc już na internetowej stronie hawajskiego uniwersytetu, znalazła też informację o książce naszego pechowego historyka literatury. Natychmiast ją zakupiła, będąc jedną z ośmiu osób, jak wskazywała statystyka strony. Z uwagą ją przeczytała, a później głęboko się zamyśliła. Długo myślała, aż w końcu wróciła do komputera i wykupiła wszystkie dostępne egzemplarze ze strony uczelnianego wydawnictwa, uznając że później się zajmie jego archiwum i bibliotekami. A także tymi siedmioma pechowymi czytelnikami, którzy przed nią zakupili książkę. Następnie zarezerwowała sobie bilet na lot do Honolulu, a już na miejscu przesiadła się na pociąg do West Oahu.

 

 

* * *
W pokoju panował półmrok, paliła się tylko zielona lampka przy biurku. Mężczyzna czytający książkę nie przejmował się tym, od dzieciństwa nosił grube szkła, co powodowało liczne docinki szkolnych kolegów. Teraz był szczupłym mężczyzną po pięćdziesiątce, a okulary tylko dodawały mu powagi. Nawet grube. Niejedna studentka chciała mu je ściągnąć do pocałunku. Zwykle nie miał nic przeciw, nawet gdy później musiał trochę podciągać oceny swoim kochankom.

Drgnął, bardziej czując niż słysząc, że ktoś pojawił się w gabinecie. Zdziwiony, podniósł wzrok znak książki i zmrużył oczy. Był krótkowidzem, a w półmroku widział gorzej niż zwykle. W drzwiach stała młoda dziewczyna. Nie był pewien, kim jest, ale jej twarz wydała mu się znajoma.

– Dobry wieczór, profesorze – powiedziała cichym, głębokim głosem.

Studentka. Westchnął cicho, ten wieczór chciał poświęcić Proustowi, ale nie żałował. Dziewczyna miała śliczną twarz, długie, ciemnorude włosy i figurę modelki, chociaż była niewysoka. Lubił długie włosy.

– Dobry wieczór, pani… – udał, że wyleciało mu z głowy jej nazwisko.

„Studentka" nie podpowiedziała. Weszła do środka i zaczęła przeglądać książki, wolno przesuwając dłonią po skórzanych oprawach. Profesor poczuł się niepewnie. Wstał i wyszedł zza biurka. Teraz lepiej widział twarz kobiety. Był przekonany, że ją zna, ale ciągle nie potrafił sobie przypomnieć nazwiska.

– Czym mogę służyć? – zapytał w końcu, starając się brzmieć oficjalnie.

Westchnęła.

– Wszystko przeczytałam – odezwała się ze smutkiem i spojrzała na niego. – A pan?

Poczuł, jak zasycha mu w gardle. Już nawet nie zastanawiał się nad tym, co mówiła. Pewnie chce zrobić wrażenie, pomyślał tylko. Większe zrobiło na nim jej intensywne szmaragdowe spojrzenie. Takie oczy mogłyby mieć Ewa Dürera czy Hugo van der Goesa. Albo wąż-kusiciel tegoż ostatniego. Potrząsnął głową, próbując się pozbyć rozpraszających myśli.

– Oczywiście – chciał dotknąć dziewczynę, ale zanim zdołał to zrobić, już oglądała książki na półkach przy przeciwległej ścianie. Zamrugał niepewny, czego właśnie był świadkiem. Po chwili wróciła już normalnym krokiem i stanęła tuż przy nim. Uśmiechnęła się jakby przepraszająco.

– Gdy się długo żyje, tak trudno jest znaleźć coś nowego, interesującego… – westchnęła z wyrazem melancholii na twarzy.

W profesorze coś pękło. Pojawiła się myśl, która wcześniej zbyt szybko umknęła. Zrozumiał, że ta dziwna dziewczyna nie jest jego studentką. Przypomniał sobie również, skąd zna jej twarz. Widział ją w gazecie, chyba w New York Timesie. Vara Massal. Najmłodsza laureatka zeszłorocznej nagrody Pulitzera w kategorii fikcja. Gdy to zrozumiał, poczuł irracjonalny strach. Przecież to tylko młoda pisarka, więc czemu czuje się tak skrępowany? Nawet nie recenzował jej powieści, by mogła mieć do niego o coś pretensje. Więc co, na Boga, ona tutaj robi?!

Vara zbliżyła się, w jej oczach widział nostalgię i smutek. Powinność. Sama to rozpoczęła, wydając pierwszą powieść, która szybko stała się bestsellerem, teraz musi więc za to zapłacić. Oboje muszą. Na szczęście obiecała tylko, że nie będzie pić ludzkiej krwi, nie było mowy o jej przelewaniu.

 

 

* * *
– Piękna opowieść – odezwał się rudowłosy Aidan ze śpiewnym akcentem, gdy skończyłam mówić.

Skinęłam głową. Komplementy Celta nic nie znaczyły, był uprzejmy dla każdego bez wyjątku, czy to był przyjaciel, czy ofiara, czy też wróg.

– Gdzie teraz jest Sūryajit, Alchimo? – zapytała Astrid, białowłosa córa Gotów, używając mojego chrzestnego imienia. Pewnie chciała mi uzmysłowić, że wie o mnie wszystko, a także to, jaka jestem młoda.

– O to musisz zapytać Perpetuusa – odparłam, dumna z siebie, że mój głos nie zadrżał.

– Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? – zdziwiła się Tabiri, niezwykle wysoka i szczupła Kuszytka o skórze jak węgiel, obserwując mnie uważnie swoimi czarnymi oczami. Było powszechnie wiadomym, że nie mam w zwyczaju kłamać.

– Chcę powiedzieć – zaczęłam powoli, ważąc słowa – że należy on do bliźniaków. To do którego w szczególności, to już ich sprawa.

– Czy widziałaś, jak zabija? – włączył się do rozmowy Aidan.

– Nieraz – odparłam zgodnie z prawdą.

– Demony? – Astrid zwęziła oczy, niedowierzając.

– Skąd, ludzi – odparłam, powstrzymując prześmiewczy uśmieszek. Póki nie zauważyła oznak, że nie mówię całej prawdy, nie miała żadnego powodu, by mnie zaatakować. A pewnie bardzo na takowy liczyła.

– Czyli że nie wiesz, czy faktycznie wykonał go bóg Agni, jak mówił Perpetuus? – pytała dalej Gotka, marszcząc brwi z niezadowolenia.

– Nie mogę tego wiedzieć, przecież nie żyłam w czasach Bharata – zauważyłam. – Miecz Perpetuusa ma bułatowe ostrze z przekutego kosmicznego żelaza. Jest też doskonałej roboty, ale nic nie wskazywało na to, by był magiczny. To może być tylko legenda, jakich wiele.

Na moment zapanowała cisza, wszyscy trawili to, co powiedziałam.

– No dobrze – mruknęła Astrid, chyba przekonana, że to nie jest magiczny miecz. A przynajmniej niemająca zamiaru dzielić się swoimi przemyśleniami na ten temat. – Teraz najważniejsze pytanie brzmi: czy żona Ankusa nam zagraża? – powróciła do sedna sprawy, niczym nowojorczyk nie lubiła marnować czasu.

Zhang Sanfeng skrzywił się. W przeciwieństwie do niej słynny shifu, mistrz z gór Wudang, lubił spokój i nie widział powodu, by śpieszyć się z podejmowaniem jakiejkolwiek decyzji. Chyba że zostałby obrażony, wtedy jego reakcja byłaby błyskawiczna i śmiertelna dla głupca, który by się na to poważył.

– Zawał serca jest poza podejrzeniami. Tyle czasu minęło odkąd profesor wydał swoją pracę o Wirce, że nikomu nie przyjdzie do głowy, by łączyć z nią jego śmierć – zauważyłam. – Zresztą chyba wszystkie egzemplarze zniknęły, łącznie z kopiami wydawniczymi.

– Więc tu nie ma problemu – podsumował Aiden swoim melodyjnym głosem. – Bardziej martwi mnie, że nasza mała poetessa zabiła jednego z nas na prośbę papieża.

– Jakiego pasterza? – zdziwił się łysy Indianin z wytatuowaną głową, pochodzący z plemienia Quinametin. Jego imienia nie potrafiłabym już tak łatwo powtórzyć, było dłuższe nawet od egipskich, dla ułatwienia więc wszyscy nazywaliśmy go Jaguarem, co przyjmował ze stoickich spokojem, nie przejmując się tym, że to imię jego głównego boga.

– Biskupa Rzymu – mruknęła półgębkiem Tabiri. Nie lubiła ignorancji, a Jaguar mógł być jej głównym logo. Rzadko wychylał nosa z Amazonii i zwykle nie interesowało go nic, co działo się poza nią. – Ale to było ponad dwie dekady temu.

– Właściwie to już nie jest tylko biskup Rzymu – rudowłosy Ajnu o imieniu Yayresupo, przypominający bardziej włochatego krasnoluda niż człowieka, odezwał się niepewnym, cichym głosem, jak zwykle zresztą, gdy miał inne zdanie niż kobieta. Ta nieśmiałość, z tego co zauważyłam, jest naturalna dla mężczyzn, nawet myśliwych czy wojowników, wywodzących się z kultur matriarchalnych. – Od XVI wieku papież jest głową potężnej międzynarodowej organizacji, posiada z czterysta tysięcy bezwzględnie posłusznych duchownych „żołnierzy" i jeszcze ponad miliard wyznawców, którzy finansują swój kościół.

– Polak, którego znała z czasów drugiej wojny światowej, zmarł – zauważyłam, nie komentując danych statystycznych, chociaż w praktyce to zupełnie inaczej wyglądało. – A nie ma żadnych dowodów na to, że Wirka jest w dobrych stosunkach z jego następcą. Czy w ogóle w jakichkolwiek – dodałam po chwili namysłu.

– Ona jest nie tylko Polką, ale i katoliczką. I z tego, co wiemy, nigdy nie piła ludzkiej krwi – zaoponowała na taki argument Astrid.

– Nie działajmy pochopnie – odezwał się swoim starczym, uspokajającym głosem milczący do tej pory mistrz Zhang. Nie lubił, gdy ktoś wypominał mu jego ascezę trwającą od czasów dynastii Song, nawet w pośredni sposób. – Najlepiej poobserwujmy dziewczynę i spotkajmy się za parę lat. Wówczas zadecydujemy, co zrobić – a gdy zauważył, że przedstawiciele wojowniczych plemion, Aiden i Astrid, chcą zaoponować, dodał rozsądnie: – Nie ma sensu ryzykować wojny z Ankusem. Tym bardziej – spojrzał na mnie swoimi skośnymi, przebiegłymi oczkami – że jego brat, mimo ich wzajemnych animozji, zapewne stanie po jego stronie.

Uśmiechnęłam się do niego. Oczywiście, że powiem Perpetuusowi o tym spotkaniu, na które zostałam wbrew własnej woli sprowadzona. Co prawda nie przejmie się nim specjalnie, starożytni nigdy się nie śpieszą z reakcją, gdy rzecz idzie o innego nieśmiertelnego, nawet jeśli jest mordercą sobie podobnego, ale zarówno jego, jak i Ankusa cholernie zirytuje fakt, że sami nie zostali zaproszeni na tę naradę.

 

 

 

 

 

Słowniczek (kolejność pojawiania się w tekście)

 

Laudentur Iesus Christus (…) In saecula saeculorum (łac.) – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus (…) Na wieki wieków.

 

mea mors exigua / capuli dolente / expectatus defluxit / nihil tranquillitatis afferret // Eva nuova temptata / propter diaboli triste / caput vartarit / verum leniter arridet – moja mała śmierć / bolesnym całunem / wyczekiwana spływa / nie przynosi spokoju // nowa Ewa kuszona / przez smutnego szatana / odwraca głowę / ale uśmiecha się lekko.

 

Mors omnia victa (łac.) – Śmierć wszystko zwycięży.

 

kamlotowy – z lekkiej wełny

 

nasjednica (z rus.) – dziedziczka

 

Requiem aeternam dona eis Domine et lux perpetua luceat eis (łac.) – Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci.

 

drałować (z rus.) – uciekać

 

zaciągnąć czaty (stp.; z węg. tsata – bitwa) – wystawić straże, wartę

 

socyliusz (z łac.) – towarzysz; jezuici, poza staruszkami, nie mogli wychodzić z klasztoru samotnie

 

krasawica (rus.) – piękna dziewczyna

 

Piano, bella (wł.) – cicho, piękna

 

granatnik – strzelba o szerokiej komorze na końcu lufy, w której umieszczano pocisk zapalający; używana od końca XVI wieku

 

oczerkiesić (stp.) – ograbić

 

rzeźba (stp.) – rąbanina

 

wiolencyja (z łac. violentia) – gwałt

 

kondycyja (z łac. conditiones) – sytuacja

 

sine iuris consequentiae (łac.) – bez konsekwencji prawnych

 

gudłajski (obraźl. z rus.) – żydowski

 

bravissimo (wł.) – wybornie, wspaniale

 

mi dulcis princeps (łac.) – mój słodki książę

 

dyssymulować (z łac.) – przemilczeć, zmilczeć

 

Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio, contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium. Imperet illi Deus, supplices deprecamur: tuque, Princeps militiae coelestis, Satanam aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute, in infernum detrude – Święty Michale Archaniele wspomagaj nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź naszą obroną. Oby go Bóg pogromić raczył, pokornie o to prosimy, a Ty, Książę niebieskich zastępów, Szatana i inne duchy złe, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, mocą Bożą strąć do piekła.

 

kwita (stp.) – dość, wystarczy, koniec

 

rite et legitime (łac.) – należycie i prawnie (zgodnie z prawem)

 

 

Koniec

Komentarze

Zacząlem czytać. Interesujące. Dwie uwagi. Konie  " rżą", a nie "rzężą". Wyraz " obrzyn" - ewidentny zgrzyt. Po co w czasach, w ktorych toczy sie opowiadanie, było męczyć się przy ucinaniu lufy, kiedy powszechnie stosowane krucice? " Obrzyn"do tego tekstu pasuje jak pięść do nosa. Proponuję zmienić na " krucicę".

Krócicę:-) Dałam obrzyna, by pokazać, że mają starą broń, ale chyba masz rację. W końcu jak nie mają problemu, by napadać na ludzi, to mogą zabrać sobie coś nowszego. I dzięki za wyłapanie błędu gramatycznego. Tyle razy czytałam i nie zauważyłam;-)

Ach, jeszcze u mnichów sługa ma obrzyn. Też poprawiłam:-)

Sorry  za mój straszliwy błąd w wyrazie " krócica". Mało znany wyraz, nieszczęsne " u " napisalem z rozpędu, co mnie jednak nie usprawiedliwia. Pardon.  

Przed chwilą widziałam "krutki" w jakimś komentarzu, wczoraj też na Hyde Parku rzucił mi się  w oczy, więc chyba częsty błąd;-)

Ciekawe opowiadanie, wciągnęło mnie, choć nieco inaczej wyobrażałem sobie "Szablę i kontusz". Od strony technicznej zauważyłem, że kilka razy błędnie zapisałaś dialogi np.:

- Nic, panie Żegoto. Dzięki ojcu Coli. To cud Boski, że się tu znalazł - Fałszywy jezuita nie był pewien, czy dziewczyna się z niego nie nabija, jej głos był cichy, prawie że drewniany.

Wypowiedź powinna być zakończona kropką.

Opowiadanie podobało mi się, niezły temat na coś dłuższego.
Pozdrawiam

Mastiff

W pierwszej pracy szkoląca mnie redaktorka zwróciła mi uwagę, że kropki przed myślnikiem w dialogach wzięły się z angielskiego i w polskim nie mają prawa bytu. Poradnik z PWN-u daje kropkę, ale jakoś z przyzwyczajenia trzymam się tego, jak mnie uczyła. PWN czasem podaje inne zasady niż RJP, więc najważniejsze, by było ujednolicone.

Cieszę się, że ci się podobało opowiadanie. Nie planuję już go powiększać, za to w głowie mam akcję w latach 80. ubiegłego wieku  i to zabójstwo, o którym wspomina się na końcu. No i o samej Alathei jest jeszcze parę opowiadań, które tylko trzeba doszlifować.

Wrócilem do lektury ..."Szlachcianka zagrodziła drogę rodzinie, której koło od wozu zapadło się w wiosennym błocie." Rodzinie zapadło się koło od wozu? Ciekawe. Przykro mi, ale to zdanie brzmi humorystycznie. Moim zdaniem, ustęp do przerobienia. 

Na pewno będzie lepiej, jeżeli przedstawię skromne uwagi po przeczytaniu calości. Jedno jest pewne - w scenie.w ktorej ta biedna szlachcianka strzela z puffera ( dużego pistoletu kawaleryjskiego z zamkiem kołowym), nikt nie mógł dysponować rewolwerem.  To jeszcze nie te czasy.

Dziękuję Ci za wyjaśnienie. Rzeczywiście najważniejsze, żeby było ujednolicone. Pozdrawiam

Mastiff

Roger, niech ci nie będzie przykro, zdanie brzmi, jak napisałam. Już poprawione. Dzięki za wnikliwe czytanie.

Co do puffera, wiem, że duży, ale czytając "Prawem i lewem" czy jakiekolwiek biografie o kobietach z I RP, to nawet w chorobie były one silniejsze i bardziej wytrzymałe od nas (te sienkiewiczowskie były jakimś ewenementem na tamte czasy), więc uznałam, że Wirka nawet jako suchotniczka może z nich strzelać. Zresztą, z tego, co czytałam, często były robione na zamówienie, więc dostosowane do dłoni przyszłego właściciela.

Nie za bardzo jednak rozumiem o co ci chodzi z rewolwerem. Pierwsze pochodzą z XVII wieku, więc chociaż to jeszcze nie colty, to jak najbardziej w 1765 ktoś mógł z rewolweru strzelać. Ale w którym miejscu o nich piszę?

A w tym oto pięknym passusie tekstu opublikoanego powyżej, powalającego wszystkich swą urodą i wdziękiem  ( to powazne stwierdzenie): "  Co prawda domyślał się, że ma schowany również drugi pistolet, bo puffery zwykle są wytwarzane parami, dla prawej i lewej dłoni, ale niewiele by jej pomógł. Zbójów było zbyt dużo i raczej nie daliby dziewczynie czasu na ponowne załadowanie rewolwerów."
Albo pistolet ( puffer byl pistoletem jednostrzałowym), albo puffer, ale już w żadnym razie ( wcxżesniej pisze autorka o postoletach) nie rewolwer.  Zreszta, w 1765 r.  nikt jeszcze nie mogl strzelać z  rewolweru. m. in. dlatego, że nikt jeszcze nie uzywal tego okreslenia!  Były już co prawda pistolety wielolufowe z obracanymi lufami, ale nie byly to jeszcze rewolwery. w których naboje wkladano do obracającego sie bębenka.
To razi, przynajmniej mnie, z prostego powodu. Język narracji jest archaizowany ( mmy nawet slowniczek). A tu nagle mamy dziwne lapsusy językowe. Kawałek dalej mamy porównanie osełedca ( z zasady fryzura Kozaków) do czuba Irokeza. Niby uprawnione, lecz konia z rzędem temu, kto w 1765 r.  w okolicach Pińska wiedzial, jak wygląda czub Irokeza- za bardzo to wspólczesne.  Przydaloby sie inne porównanie, utrzymane w jednolitej tonacji językowej ( czubek, ktorym pyszni sie ptaszek, zwany dudkiem?).
 Pozdrowienia.  

  Co prawda domyślał się, że ma schowany również drugi pistolet, bo puffery zwykle są wytwarzane parami, dla prawej i lewej dłoni, ale niewiele by jej pomógł. Zbójów było zbyt dużo i raczej nie daliby dziewczynie czasu na ponowne załadowanie rewolwerów."

Dzięki, czytałam i nie zauważyłam, a starałam się pilnować.


To razi, przynajmniej mnie, z prostego powodu. Język narracji jest archaizowany ( mmy nawet slowniczek). A tu nagle mamy dziwne lapsusy językowe. Kawałek dalej mamy porównanie osełedca ( z zasady fryzura Kozaków) do czuba Irokeza. Niby uprawnione, lecz konia z rzędem temu, kto w 1765 r. w okolicach Pińska wiedzial, jak wygląda czub Irokeza- za bardzo to wspólczesne. Przydaloby sie inne porównanie, utrzymane w jednolitej tonacji językowej ( czubek, ktorym pyszni sie ptaszek, zwany dudkiem?).

Odpowiedź na pytanie jest prosta - Alathea;-) Jak dojdziesz do końca, to się wyjaśni. Narracja nie jest specjalnie archaizowana, raczej dialogi.

Nie chcę wychodzić na upierdliwca, ale gdyby tak wyrzucić ten nieszczęsny granatnik? Przypomnialy mi się " kaemki" z innego opowiadania ....

Przeczytałem i na szczęście moje opowiadanie na konkurs się znacznie różni. Choc wydaje mi się, że jest równie długie i pewnie też dopiszę "przerośnięta Szabla i Kontusz".Ale co tam. Portal wiele juz tekstów wchłonął.

Niezły pomysl, sporo pracy wlożonej w wyszukanie różnych historycznych i lierackich smaczków, bardzo nierównomierne jęzkowe dopracowanie poszczegolnych akapitow ( najlepszy jest pierwszy,  póżniej jest gorzej), nieprzemyślana częsciowa stylizacja języka dialogów i częsci opisów ( jeżeli już tak, to czemu nie calości ?). zasypana szczególami oś dramaturgiczna fabuły, niewyjaśniomny kompletnie powód gwałtownej miłości dwydysznika do poetki, brak psycholigicznego obrazu dwudusznika, zbytnio rozbudowany czasookres akcji. Z tego tekstu można byloby spokojnie wykroic dwa opowiadania - trzeba bylo skupić się  na pisaniu jednego. Niezłe, ale moglo byc o niebo  lepsze.

Roger, bardzo się cieszę, że tak dokładnie czytasz i wychwytujesz wszelkie nieścisłości. Ale "kaemka" to akurat inna bajka niż granatnik. Gdzieś usłyszałam czy przeczytałam to słowo i utkwiło w głowie. Jeśli natomiast chodzi o granatnik, to wzięłam go z "Broni w dawnej Polsce" Zygulskiego. Pojawił się pod koniec XVI wieku i był w użyciu mniej więcej do końca XVIII wieku. Może dodam przypis, żeby się nie mylił ze współczenymi granatnikami.

quidon2, jak skończyłeś, to zamieszczaj opowiadanie, chętnie przeczytam.

A czy ja napisałem, że w owych czasach  nie było strzelb, okreslanych jako granatniki ? Nie, proponowalem tylko wyrzucić ten wyraz. Jasne, że " katzenkopf", przypominający  garlacza, istnial w tym czasie i był stosowany. Tylko kto o tym wie? Dość powszechnie granatnik kojarzy sie raczej z lekkiim rodzajem moździerza. Możliwe, że przypis wyjasni czytelnikowi sprawę. Tylko, że bedzie to kolejny smaczek historyczny, bez większego znaczenia dla fabuly.
Miło bylo. Pozdrowienia. 

Co do stylizacji językowej, jakbym całość pozmieniała na staropolski, co jest do zrobienia, to byłoby to nieczytelne dla współczesnego czytelnika, więc kontrolowałam się. Tekst to opowieść kobiety, która żyła parę wieków, przez ten czas poznała różne języki czy formy języków, więc narracja jest trochę przemieszana. U siebie zauważyłam, że w związku z czytaniem wielu staropolskich tekstów i poezji przestarzałe zwroty i słowa czasem "same" pojawiają się, jak mówię czy piszę. Myślę, że jak się przeżyło wieki, to może być podobnie.

A powód miłości? Jest w ogóle coś takiego? Mnie się zawsze wydawało, że pojawia się nagle i bez powodu, przynajmniej takiego racjonalnego:-)

Nad dwoma opowiadaniami się zastanawiałam, ale czasem lubię "szkatułkowe".

Dzięki za przejście przez całość i komentarz:-)

Oj, nie zamieszczę tak szybko, żeby nie popełnic falstartu.Nie widzę nieśmiertelnego Jakubowego "Ok. Do konkursu', a to można różnie interpretować.
Poza tym, po wyjątkowo złym przyjęciu Obolewian, tudzież Lamii, i Pana Samochodzika, obawiam sie, że muszę zamienić kilka scen podwójnej penetracjii na pozycję na mnicha, cy cuś w tym stylu. Dodatkowo szybki stosunek z koniem, choć caryca Katarzyna ponoć stosowała ten rodzaj relaksu z wielką przyjemnością, no niestety tez zostanie usuniety z opowiadania. Dodatkowo łapanie kóli zębami, nabijanie na pal przez Kozaków, itp. Jest trochę rzeczy do wyrzucenia.
Pozwolisz droga Piwak, że Twój tekst pozostawię bez oceny, i zaczekam na inne, by miec jakis szerszy ogląd.
Pozdrawiam.

Opowiadanie interesujące. Dziwne trochę są tylko te zmiany narracji, przez co tekst pod koniec staje się nieco nużący.Po prostu taka zmiana rytmu dekoncentruje czytelnika.Podejrzewam, że inspirowałaś się "Pamiętnikiem znaleźionym w Saragossie".Ja nigdy nie mogłem przez niego przebrnąć.

quidon2, łapanie kuli zębami faktycznie lepiej wyrzucić, chyba że wyleci z drugiej strony..;-) Nabijanie na pal jak najbardziej miało miejsce, ale już stosunek z koniem niekoniecznie, trochę nie te gabaryty;-)

Agroeling, przez "Pamiętnik..." również nie przeszłam i nie mysłalał o nim pisząc. Tekst jest stary, poprawiany, końcówkę dodałam niedawno.

Piwak , nie zgodzę się z twierdzeniem, "trochę nie te gabaryty". Kinematografia niemiecka i brazylijska ( np. znakomity film - Zwei Pferde und eine Frau) udowadniają, że jak sie chce, to można. Poza tym, po lektórze wybranych tekstów ze strony postanowiłem zrezygnowac z akcjii i fabuły na rzecz dialogów, których zapis opanowałem do perfekcji i obrzydliwości.
Pozdrawiam

Proponuję nominację Gwidona na Naczelnego Satyryka Portalu...

Piwak, tekst przeczytany i muszę przyznać, że robi wrażenie. Widać wysiłek włożony w dobór odpowiedniego słownictwa i zarysowanie realiów epoki. Znudzić też się nie sposób:) 
Kilka zdań mi zgrzytnęło, ale to takiego poważnego, a czas edycji chyba się skończył.
 

To może teraz opanuj ortografię :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Suzuki, myślę, że to było celowe;>

Oczywiście do Gwidona to było i strasznie przepraszam Piwak za offtop, ale ja rano nie bardzo się kontroluję :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Chodziło mi o to, że błąd Gwidona był celowy:)

Będziemy tak dalej pisać naraz, to się w życiu nie dogadamy XD

www.portal.herbatkauheleny.pl

:)

Dzięki Selena. Jeśli zdań nie było dużo, to może je wypisz. Wiadomo, że można czytać wielokrotnie i coś umknie, a ktoś inny tylko zerknie i od razu coś znajdzie, ale chociaż nie mogę już poprawić, to przynajmniej nie będę się zastanawiać, gdzie mi coś umknęło;-)

Aha, Gwidon, konkurs jest Jakuba i jego zasady. Mój problem, że najczęściej piszę teksty, które już nie są opowiadaniami, a jeszcze nie można je nazwać powieściami:-) Fajnie, że na portalu nie ma żadnych ograniczeń wielkościowych.
A swoją drogą - jesteś gwidon czy qwidon? Przez podkreślenie nie widzę ogonka:-)

Oj Piwak, zapewniam Cię, że Gwidon ma ogonek

Się wtrącę ;) Bardzo dobre opowiadanie, chociaż nie najlepsze z Twoich tekstów, które czytałam na tym portalu. Widać sporo czasu poświęconego na dogranie szczegółów, przemyślaną konkstrukcję, wątki które zazębiają się dopiero w trakcie czytania. W stylizacji językowej akurat jestem raczej taka sobie, więc nie mam się czego czepić :) To, czego mi brakowało, to po łebkach potraktowany bardzo ciekawy wątek dwodusznyków, fragmenty pisane w pierwszej osobie sprawiają wrażenie mniej dopracowanych, ale może to wina braku stylizacji - podczas gdy "stylizowane" kipią od szczegółów, te są raczej ubogie.
Masz naprawdę niesamowitą wyobraźnię, do tego popartą wiedzą - sprawiasz wrażenie czytającej dzieła ukryte na najbardziej zakurzonych półkach bibliotek. Oryginalne pomysły i styl. Gdybyś kiedyś wydała powieść, to daj znać - na pewno kupię :)

Dzięki Dreammy, ale najpierw by trzeba którąś skończyć;-) Za dużo pomysłów. To samo dotyczy opowiadań - szybko robią się serie, więc pewnie stąd po macoszemu potraktowany wątek dwuduszników, w innym powinno siię znaleźć o nich coś więcej.
Poza tym jestem po historii, więc nie było mi trudno pisać opowiadanie historyczne, a książki zdecydowanie wolę mieć na swoich półkach, chociaż trochę się robi na nich ciasno;-)

Wspaniałe opowiadanie. Zazdorszczę pomysłów, wiedzy i warsztatu. Trochę mi się kojarzy z Kronikami Wampirów Anne Rice (które uwielbiam). Jestem pod ogromnym, pozytywnym wrażeniem :) Bez wahania: 6.

Gratuluję wiedzy i pracy włożonej w to opowiadanie. Ale pozwolę sobie przyczepić się trochę do warsztatu - mam nadzieję, że konstruktywnie. :)
Po pierwsze: widzę drobne niekonsekwencje w prowadzeniu narracji. Przeskakujesz z narratora wszechwiedzącego na pierwszoosobowego, ale odnoszę wrażenie, że gdy piszesz w pierwszej osobie chcesz jednak przekazać rzeczy (np. emocje innych postaci), które wygodniej byłoby wyrazić zachowując narratora zewnętrznego.
Po drugie: nagła miłość Coli została zasygnalizowana strasznie powierzchownie, a przez to jest mało wiarygodna. Skoro już piszesz dłuższy tekst, warto poświęcić nieco miejsca na opis, jak wiersz chodził za bohaterem, jak go poruszył, jak zrodziła się obsesja. Nie twierdzę, że taka miłość jest nierealna, ale trzeba ją przedstawić, umotywować tak, aby nabrała autentyzmu.

Narrator jest cały czas pierwszoosobowy - to opowieść Alathei, stąd tak powierzchownie ujęte emocje innych osób, bo to ani jej, ani jej słuchaczy nie interesowały za bardzo. Zauważ jakie jest jej podejście do miłości - dla niej jest ona niezrozumiała, więc nie próbuje jej nawet tłumaczyć. Ale jeśli opowiadanie samo się nie broni, tylko pojawiają się pytania, wrażenie braku autentyczności, to widocznie źle to opisałam...

Trochę mylisz pojęcia. To, że Alathea opowiada losy Coli, nie czyni jeszcze narracji pierwszoosobowej. Ona w tym fragmencie przyjmuje rolę narratora wszechwiedzącego, zewnętrznego; nie relacjonuje wydarzeń z punktu widzenia uczestniczki (ten styl narracji pojawia się dalej).

Fakt, przez większość akcji jest obserwatorką, nie uczestniczką. Raczej bym ją nazwała narratorką świadkiem, nie wszechwiedzącą - z tym że to wspomnienia, więc czasem wybiega w przyszłość. Ale może to być kwestia dyskusyjna.

Chyba zauważysz gwiazdkę przy swoim tekście.
Dwa razy poczta wróciła do mnie. W czym błąd?

Dziwne. Od innych dostaję pocztę. To może spróbuj na inny: selena9@o2.pl

No to ja po swojemu, czyli wrednie: jak dla mnie tekst jest strasznie dziecinny, a do tego koncentracja "Zmierzchu" sięga jakiś 70% (przy motywowaniu milości wampira do poetki to aż mnie skręciło i się zastanawiałam, czy by sobie nie odpuścić). Ogólnie mam wrażenie takiego tekstu o wszystkim i o niczym, bo nie wyczułam mocniejszego akcentu na żadnym wątku, choć jest ich kilka, a każdy wykorzystany "po łepku". No i jeśli chodzi o bohaterów, to też miałam wrażenie, że to jakaś grupa nastolatków...

Żeby nie było, że tylko ględzę, to bardzo podobała mi się postać tej dziewczyny na W (przepraszam, ale totalnie nie mam pamieci do imion i zazwyczaj je przekręcam, a nie mogę  teraz na szybko tego imienia w tekście znaleźć). Jest jednocześnie silna i słaba, co czyni ja bardzo autentyczną, i bardzo jej daleko od Mary Sue, Lary Croft, czy - w drugą stronę - tej ze "Zmierzchu".  

www.portal.herbatkauheleny.pl

Dziwi mnie porównanie do Zmierzchu, bo raz, że nie znoszę takich klimatów, dwa opowiadanie jest od niego starsze o jakieś siedem lat, więc żadnej inspiracji nie było.
Wirka właśnie taka miała być, i słaba, i silna. Cieszę się, że przynajmniej ona ci się spodobała. Co do reszty, to nie dziwię się, że ci się nie podoba, bo widzę, że całkowicie inne rzeczy nam się podobają, a nawet inne uważamy za dziecinne;-)

Mary Sue to ta od marysuizmu? Nie znam książek o niej, ale z terminem spotkałam się w recenzjach Zmierzchu, więc chyba jest podobna do tej Belli(? - czy jak tam miała na imię ta ze Zmierzchu).

Piwak: stary koleś czyta wiersze jakieś młódki i się w niej zakochuje... No proszę Cię :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Zdarza się, zachęcam do lektury biografii poetów - chociaż najczęściej to była odwrotna sytuacja, że kobiety najpierw poznawały wiersze, a później polowały na poetów. A co do wieku Ankusa - Alathea to wyjaśniała - nie była zdziwiona, że ogłupiał, bo przez tyle wieków ignorował kobiety, więc "spokojnym", zwykłym zakochaniem to się nie mogło skończyć. A tak swoją drogą, jej podejście do tematu jest podobne do twojego.

No właśnie o to mi chodzi - Twoj główny męski bohater zachowuje się jak baba. Cecha charakterystyczna zmierzcho- i harlequinopodobnych. Ja wiem, że dziewczyny lubią takie teksty i że teraz sa na topie, no ale chyba by mnie skręciło, gdybym nie pomarudziła :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

O tym nie pomyślałam. Raczej chodziło mi o ukazanie przyczyn i skutków pewnych zachowań. Zgadzam się, że facet powinien być facetem, a nie babą, ale jak się w jakiejś serii na przykład pojawia pełno facetów, to też nie mogą być wszyscy tacy sami.
Nie wydaje mi się jednak, że zachowywanie się jak "baba" męskich bohaterów to cecha charakterystyczna zmierzchu (tu według mnie przynajmniej, wszyscy bohaterowie bez względu na płeć zachowywali się jakby mieli mentalność dziesięciolatków albo i gorzej), a w przypadku harlequinów, to z tego, co pamiętam z podstawówki i co dawano mi do korekty w pierwszej pracy, faceci raczej byli robieni na macho i to często takie typowe - seksistowskie.

Ja Zmierzch w sumie znam tylko z opowiadań koleżanek, a harlequiny przeczytałam w życiu dwa (też w podstawówce).  Największą wadą wspomnianych jest dla mnie to, że przedstawiaja facetów tak, jakby chciały ich widzieć kobiety i w efekcie wychodzi coś, o czym Kayah śpiewała w "Supermence" - taki "prawdziwy facet", który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. 

No i tak niestety odbieram Twojego bohatera. A zaserwowałaś mu to juz tym samym początkiem. Mam wrażenie, że po prostu nie chciało Ci się wysilić na jakiś sensowny powód zainteresowania wampira poezją, mógł chociaz trafić na jakiś jej wieczorek poetycki, czy coś... Zresztą pisałam już w pierwszym komentarzu, że dla mnie wszyscy bohaterowie się tu zachowują jak nastolatki.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Ja czytałam Zmierzch "pod recenzję", a romanse niestety dostawałam w pracy - ich bohaterowie na pewno nie byli to tacy faceci, jakimi ja chciałabym ich widzieć, że już o marzeniach nie wspomnę. Jeśli kobiety o kimś takim marzą, to ich nie rozumiem.

A co do moich bohaterów, starałam się dodać im trochę psychologicznej głębi, żeby nie byli płytcy i nieskomplikowani - może nie wyszło. Oceniają czytelnicy.

Suzuki M. muszę przyznać, że opowiadanie mi się podobało - może można było pochylić się bardziej nad tym dlaczego facet się tak zafascynował autorką wierszy - ale wszak w życiu rożnie ludziom "odbija". Nie zamierzał umieszczać swojej (jakże nieprofesjonalnej) opinii, ale nie wytrzymałam czytając jeden z Twoich postów. Piszesz, że bohater przypomina Ci postacie ze "Zmierzchu" po czym przyznajesz sama, że wspomnianej książki nie czytałaś. Przyznaje że było to dla mnie zaskoczeniem bo spodziewałam się, że ktoś tak krytycznie podchodzący do wielu prac (swoją droga nie krytykuje krytycznego podejścia - jest ono często niezbędne) nie dokona porównania do tekstu którego de facto nie zna:)

W moim najbliższym towarzystwie są trzy wielkie fanki książki. Niestety, mimo woli, bardzo dużo o niej wiem :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Myślę że mimo wszystko nic nie zastąpi osobistego przeczytania książki bo odczucia są subiektywne. Ja Zmierzch przeczytałam - nie znalazłam w nim tego czym się inni tak zachwycają, ale wszystko jest kwestią gustu - jednak żadna z postaci ze Zmierzchu nie przypomina mi tych  z tego opowiadania. Jakby Cola Visconti przec pół opowiadania chciał, ale nie chciał, przemienić ukochaną, jakby jej tłumaczył jakie to dla niej złe itp to może bym się z Tobą zgodziła:)


Nowa Fantastyka