- Opowiadanie: Szymon Kruszyna - Wyrak

Wyrak

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wyrak

Historia zainspirowana opowiadaniem Stefana Grabińskiego pt. "Biały wyrak".

 

Lubiłem swoją robotę, choć większość ludzi uważa ją za obrzydliwą. Po ukończeniu studiów szybko przekonałem się, że w tym kraju nie ma pracy dla człowieka z moim wykształceniem, więc postanowiłem wziąć byle co, aby zarobić trochę pieniędzy, a potem poszukać czegoś lepszego. Tymczasem minęły dwa lata, a ja trwałem na swoim stanowisku. Trzeba przyznać, że częściowo była to zasługa zarobków. Płacili mi nieźle, bo ludzie nie garną się do zdrapywania martwych zwierząt z asfaltu.

Zwykły dzień pracy mijał leniwie. Czasami nie było żadnego wezwania przez calutką dobę. Niekiedy wyjeżdżałem parę razy dziennie, na ogół jednak przesypiałem w domu mnóstwo czasu, albo snułem się furgonetką po ulicach miasteczka, wypatrując czegoś, co dałoby się uprzątnąć.

Wśród rozjechanych zwierząt dominują koty i psy, rzadziej ktoś potrąci na przedmieściach sarnę lub dzika. Pamiętam, że jakiś palant zgłosił się do centrali, żądając usunięcia żaby rozpłaszczonej na jezdni. Co miałem zrobić? Pojechałem i odkleiłem ją ostrzem scyzoryka.

Zwierzaki giną w różny sposób, oczywiście najczęściej pod kołami samochodów. Kot czy pies, który został potrącony, wygląda na ogół zwyczajnie, jakby spał. Pakowałem takiego do foliowego worka i pod koniec dnia wiozłem do miejskiej spalarni.

Niekiedy truchło leży na ulicy przez cały dzień, a kolejne auta jeżdżą po nim w te i nazad, dopóki ktoś się nie zlituje. Zwierzątko wygląda wtedy jak placek. W takich przypadkach brałem z furgonetki łopatę i delikatnie wsuwałem pod trupka, żeby oddzielić go od drogi. Kiedy znalazł się na łopacie, podnosiłem go, jakbym wyciągał pizzę z pieca (w upalne dni ciągnęło się to jak pizza z podwójnym serem). Zdeformowaną padlinę pozostawiałem w przydrożnym rowie. Jasne, to mało higieniczne, ale w spalarni nikt mnie nie rozliczał z ilości przywiezionych trupów. Nie było tam nikogo, komu chciałoby się grzebać w workach i sprawdzać ich zawartość.

Najgorzej było wtedy, kiedy zwierzak jeszcze żył. Biedactwo się wydzierało, ciągnęło po jezdni przetrącone nogi, a z pleców wystawał mu kawałek kręgosłupa. Człowiekowi serce się krajało na sam widok, ale przecież trzeba było coś z tym zrobić. Niewielkie psy oraz koty dobijałem łyżką łopaty. Większego zwierza traktowałem pistoletem rzeźnickim, który dostałem pierwszego dnia pracy. Fantastyczne urządzenie dla kogoś, kto musi wykonywać tak parszywą robotę. Zabawka wygląda jak rewolwer ze ściętą lufą. Przykłada się to cudeńko do czoła zwierzęcia i pociąga za spust. Z lufy wyskakuje metalowy pręt długości dwunastu centymetrów i uśmierca ofiarę, zostawiając w miejscu uderzenia małą, krwawą kropeczkę. Szybko, czysto i humanitarnie.

Mimo wszystko ceniłem tę pracę. Nie byłem jak te świry, które podniecają się widokiem krwi, a wieczorami walą konia w szopie pełnej wypchanych zwierząt. Od dziecka lubiłem obcować z przyrodą, a w domu zawsze mieliśmy psy i koty. Sprzątając padłe zwierzęta i zajmując się rannymi czułem, że mam okazję obcowania z nimi, jakiej wielu mogłoby mi pozazdrościć. Nasza relacja była bardzo intymna, kiedy towarzyszyłem im w ostatniej drodze. Starałem się przy tym okazywać zwierzętom należny szacunek.

Tamtego dnia telefon zadzwonił koło szóstej rano. Leżałem w łóżku i nie do końca rozumiałem, co się dzieje. Zanim wymacałem komórkę na nocnym stoliku, minęła dłuższa chwila.

– No?

– Jakieś zwierzę na drodze wylotowej w stronę Rybnika – odezwała się kobieta z centrali. – Za tą stacją benzynową.

– Aha. Ktoś o tej porze jeździ autem? Co za zwierzę?

– Nie wiem. Jakieś. Im szybciej to załatwisz, tym szybciej wrócisz do łóżka.

Trzask odkładanej słuchawki.

Jakieś. Te przeklęte mieszczuchy nie umieją odróżnić świni od kucyka.

Ogarnąłem się nieco i wypiłem słabą kawę, ale nie udało mi się spędzić resztek snu z powiek. Wsiadając do furgonetki, wklepałem do GPS-u odpowiednie współrzędne i ruszyłem przez miasto, bezrozumnie wypełniając rozkazy urządzenia. Drogi o tej porze świeciły pustkami. Większość ludzi już dotarła do pracy na poranną zmianę, reszta pewnie jeszcze smacznie spała. Zapowiadał się przyjemny dzień. Chwilę wcześniej wzeszło majowe słońce, powoli ustępowała noc, a po zaróżowionym niebie nie płynęła ani jedna chmurka.

Po kwadransie jazdy znalazłem się u celu. Już z daleka rzucał się w oczy futrzasty kształt na asfalcie, wyglądający na większego psa. Zatrzymałem furgon jakieś dwadzieścia metrów przed trupem zwierzęcia, gdzie akurat pobocze było nieco szersze. Wyłączyłem silnik i ziewnąłem. Wtedy kształt się poruszył.

Zamrugałem szybko, aby uzyskać pewność, że nie ulegam złudzeniu. Gapiłem się na wprost przez szybę samochodu. Minęło dziesięć, może piętnaście sekund. Futerko znowu zadrżało.

Żyje. Wprost cudownie.

Sięgnąłem do schowka po pistolet rzeźnicki. Nienawidziłem takich momentów, ale zwykle nie było innego wyjścia. Im szybciej to załatwię, tym szybciej wrócę do łóżka. Wsunąłem narzędzie za pasek spodni i wyszedłem z furgonetki. Na przedramiona natychmiast wypełzła mi gęsia skórka. W cieniu przydrożnych drzew wiało chłodem, ale to chyba nie dlatego przeleciał mnie dreszcz. Wolnym krokiem ruszyłem w stronę psa. Idąc, omiatałem wzrokiem ulicę. Żadnej krwi czy sierści, żadnych śladów hamowania. Nie wyglądało to na wypadek z udziałem samochodu, choć mogłem się mylić. Widziałem już różne historie i nie zawsze potrącone zwierzę tryskało posoką, a kierowca starał się uniknąć zderzenia. Czasem gnojki celowo przyspieszały, żeby sprawić sobie trochę zboczonej uciechy.

Zdębiałem, kiedy zobaczyłem TO z bliska. Rozejrzałem się bezradnie wokoło, sam nie wiem, czego szukając. Ukrytej kamery? Przykucnąłem.

Na asfalcie leżało dziwaczne stworzenie wielkości labradora, ale poza tym w niczym niepodobne do psa. Wyglądało jak przypadkowy przybysz z obcego wymiaru albo ofiara szalonych eksperymentów medycznych, podczas których członki różnych gatunków zwierząt zostały zespolone w jedno. Przypominało sporą małpę o puszystej, śnieżnobiałej sierści; szczególne wrażenie robił długi ogon, jak u lemura. Odrazą napełniły mnie łapy zwierzęcia, ktorych palce połączone były błoną. Wydłużony ryjek przywodził na myśl skarlałą trąbę słonia. Albo mrówkojada. Nigdy dotąd nie widziałem czegoś tak potwornego.

Pochyliłem głowę i zajrzałem zwierzęciu w ogromne, żółte ślepia. Stwór bez wątpienia żył. Z jego oczu emanowało coś hipnotyzującego, jakieś pragnienie współczucia, które zrobiło na mnie duże wrażenie. Zupełnie zapomniałem o pistolecie za paskiem, zastanawiając się, jak pomóc temu stworzeniu. Z jego piersi wyrwał się cichy jęk. Dźwięk przypominał parę cichutko ulatniającą się z gwizdka w czajniku, równie niepozornie z małpoluda uchodziło życie.

Przyniosłem z furgonetki koc i ostrożnie owinąłem nim zwierzę. Daleki byłem od zastanawiania się, co zrobię z futrzakiem; postanowiłem przede wszystkim zapewnić mu podstawową opiekę. Dolegliwości małpiszona nie spowodował chyba wypadek samochodowy, aczkolwiek nie można było tego wykluczyć. Jeżeli istotnie został potrącony, to z pewnością doznał tylko obrażeń wewnętrznych, bo w okolicy zdarzenia nie było ani kropli krwi… Cholera, skąd wniosek, że w jego żyłach w ogóle płynie krew?

Powodowało mną nie tylko współczucie dla żywej istoty, ale także zwyczajna ciekawość. Kiedy kładłem opatulonego kocem stwora na siedzeniu pasażera, obiecałem sobie, że dowiem się czegoś o tym gatunku.

Przez całą drogę zwierzę tkwiło w bezruchu i tylko dochodzące z jego strony pojękiwania utwierdzały mnie w przekonaniu, że jeszcze nie zdechło.

Przed domem natknąłem się na sąsiada, Garlickiego. Ledwie minęła siódma rano, a przyjemniaczek już podlewał trawnk po swojej stronie ogrodzenia. Kiedy wjeżdżałem na podjazd, łypał na mnie podejrzliwie. Nie znosiłem skubańca i miałem ku temu powody. Niecały tydzień po moim wprowadzeniu się pod ten adres, Garlicki wysłał do urzędu gminy prośbę o interwencję. Dowiedział się skądś o mojej profesji i stanowczo żądał, abym został usunięty z sąsiedztwa, bo wykonywany przeze mnie zawód może być niebezpieczny dla otoczenia. Gmina długo musiała przekonywać tego typka, że jestem ich pracownikiem i dołożą wszelkich starań, abym w pracy przestrzegał najsurowszych reguł bezpieczeństwa oraz higieny. Od tamtego czasu nie mogło być mowy o serdecznych, dobrosąsiedzkich stosunkach między nami.

Garlicki zerkał na furgonetkę swoimi rybimi oczkami, a woda z opuszczonego węża ogrodowego spływała po jego pulchnej nodze. Tak był zaaferowany moim przyjazdem, że nie zauważył plamy rosnącej z wolna na sztruksowych spodniach.

Przez chwilę zastanawiałem się, jak przemycić cierpiącego stwora do domu. Zwyciężyło najprostsze rozwiązanie – dokładniej zawinąłem go w koc, po czym, jak gdyby nigdy nic, poniosłem do frontowych drzwi.

– Dzień dobry! – krzyknął Garlicki zza płotu.

– Dobry.

– Czyżbyśmy dzisiaj wzięli robotę do domu? – spytał złośliwie.

Zbyłem go nonszalanckim milczeniem, choć nerwy miałem napięte jak postronki. Dziurka od klucza długo była dla mnie nieosiągalnym celem. Próbowałem uporać się z otwarciem drzwi, podczas kiedy Garlicki gapił się bezczelnie, a zawiniątko z małpoludem wyślizgiwało mi się z drżących rąk. Wreszcie sukces. Wszedłem do domu i z ulgą zatrzasnąłem za sobą drzwi.

Rozłożyłem koc na kanapie i ułożyłem na nim zwierzaka. Chryste, ależ był paskudny! Podsunąłem mu pod pysk talerzyk z wodą, ale nie chciał pić.

Mieszkanie znajdowało się w takim stanie, w jakim zostawiłem je godzinę wcześniej – w zlewie brudne naczynia, na łóżku porozrzucane bety, podłoga zasłana ubraniami. Parterowy dom, który wynajmowałem, składał się w zasadzie z przestronnego salonu z kuchnią, małej sypialnej wnęki i kibla, więc cały ten bajzel był widoczny jak na dłoni. Nie miałem jednak głowy do porządków. Z zaciekawieniem zauważyłem, że kiedy podniosłem rolety, stwór wyraźnie się zaniepokoił i znów zaczął stękać we właściwy sobie sposób. Ponowne przysłonięcie okien sprawiło, że nieco się uspokoił i chyba zasnął na kanapie. Przez głowę przemknęła mi myśl, że najwyraźniej jest w jakiś sposób wrażliwy na światło. Pozostawiłem więc wnętrze w półmroku. Śniadanie tego dnia ograniczyło się do dwóch parówek, jeśli nie liczyć kawy, którą wlałem w siebie przed wyjściem z domu. Wędlinę ledwo w siebie wmusiłem. Nic dziwnego, widok małpoluda nawet największemu twardzielowi odebrałby apetyt. Włączyłem laptopa i usiadłem przy biurku z zamiarem wyszukania informacji o tym intrygującym gatunku.

Przed komputerem upłynął mi cały dzień. Przeszukałem wszystkie ważniejsze bazy danych o tematyce zoologicznej. Świat zwierząt nie jest mi obcy, więc doskonale znam frazy kluczowe, jakie należy wpisywać w celu zidentyfikowania dowolnego gatunku. Tym razem nic z tego. Bombardowanie wyszukiwarki masą kombinacji, wśród których „żabie nogi" i „pysk słonia" należą do najmniej cudacznych, nie przyniosło spodziewanego rezultatu. Kolejne zdjęcia wypluwane przez serwisy zoologiczne w żaden sposób nie odpowiadały prezencji dziwadła. Nie poddawałem się jednak, od czasu do czasu zerkając za siebie, by mieć pewność, że mój nowy współlokator smacznie śpi.

Kiedy już cała systematyka linneuszowa została przeszukana wzdłuż i wszerz, z rezygnacją zabrałem się za przeglądanie encyklopedii stworzeń legendarnych oraz kryptydów. Z oczywistych względów trudno było w tym przypadku o zdjęcia, więc długie godziny zajmowało mi przedzieranie się przez zagmatwane opisy rozmaitych paskudztw. Wykluczyłem chupacabrę (za duża, płaska morda), pomórnika (jak wyżej) oraz diabła z New Jersey (bo nie byliśmy w New Jersey). Kiedy już ostatnia iskierka nadziei niemal zgasła w moim sercu, coś sprawiło, że zaczęło ono szybciej bić. Na jednej ze stron kryptozoologicznych opisano stworzenie o nazwie„biały wyrak". Przeleciałem wzrokiem po charakterystyce wyglądu zewnętrznego – zgadzała się idealnie. Czując narastające we mnie napięcie, czytałem dalej. Leciało to mniej więcej tak:

Odmiana małpiatki, której istnienie często poddawane jest w wątpliwość. Relacje ze spotkań z tym zwierzęciem różnią się w szczegółach. Najczęściej powtarzające się fragmenty mówią o śnieżnobiałej sierści, bursztynowych oczach i błoniastych łapach. Biały wyrak na ogół zamieszkuje kominy, kanały bądź piwnice, ponieważ dłuższe działanie promieni słonecznych powoduje jego śmierć. Drapieżnik, żeruje nocą. Opisywane są przypadki ataków na ludzi. Wysysa krew z ofiar, wpijając się ssawką umieszczoną na końcu ryja w ich skroń bądź szyję. Nie pogardzi padliną. Występowanie zwierzęcia znajduje potwierdzenie w literaturze i ludowych podaniach.

I tak dalej.

Historia zaczęła układać się w logiczną całość. Cudak, którego przygarnąłem, nie uległ wypadkowi. Najpewniej wyszedł na żer lub w poszukiwaniu nowej kryjówki i zastał go wschód słońca; dogorywał na asfalcie, kiedy jakaś litościwa dusza zadzwoniła do urzędu, nie przyjrzawszy się dokładnie. Dobrze, że przyjechałem dość szybko, bo z pewnością sczezłby, narażony na działanie słońca.

Przyjemnie było myśleć o sobie jak o bohaterze, który uratował rzadki okaz, ale poważnie zaniepokoiły mnie wzmianki o drapieżnictwie mojego nowego pupila. Uznałem jednak po krótkim wahaniu, że należy pomóc wyrakowi dojść do siebie, a w dalszej perspektywie spróbować oswoić gadzinę.

Sympatia do zwierzaka nie przeszkodziła mi zamknąć go na noc w łazience, przezorny zawsze ubezpieczony. Kiedy zbudziła mnie potrzeba, wyszedłem na podwórko i wysikałem się przez szparę w płocie na stronę Garlickiego. Próbowałem znowu zasnąć, kiedy wyrak tłukł się w łazience złowieszczo. Szur, szur. Coś spadło z łoskotem. Znowu szuranie. Najwyraźniej odzyskiwał formę, skoro – jak się nazajutrz okazało – był w stanie zbić lustro, porozrzucać ręczniki i wypić zapas płynu do płukania ust.

Oswajanie rozpocząłem bladym świtem, zaraz po wypuszczeniu stwora z łazienki. Przyświecała mi myśl, że każde zwierzę da się okiełznać. Wśród krezusów świata zachodniego popularna jest praktyka trzymania w domach rozmaitych dzikich stworzeń, z gepardami włącznie, które pod nadzorem profesjonalnych treserów zmieniają się w łagodne przytulanki. Wyrak, jakkolwiek nietypowy, również należy do świata fauny. Jeżeli stosować się do uznanych prawideł tresury, można z niego zrobić wiernego towarzysza człowieka. Odczuwałem zresztą między nami specyficzną więź, wynikającą prawdopodobnie z tego, że ocaliłem mu życie. Trudno było obdarzyć go stuprocentowym zaufaniem, ale gdzieś podskórnie ulegałem wrażeniu, że jest mi wdzięczny i nie byłby w stanie mnie skrzywdzić.

Wszystkie rolety w domu zostały opuszczone, aby do wnętrza nie dostawały się promienie słoneczne (do przysłonięcia okien łazienki i aneksu kuchennego użyłem skrawków starego prześcieradła). Początkowo półmrok sprawiał mi przykrość, ale nie minęła godzina, a przyzwyczaiłem się do nowego stanu rzeczy. Podczas gdy byłem pochłonięty zaciemnianiem mieszkania, wyrak przycupnął na oparciu kanapy i przyglądał mi się z zaciekawieniem. Upłynęło nieco czasu, zanim spostrzegłem, że wzbudzam jego zainteresowanie.

– Cyt, cyt, wyraczku! – zagadałem niepewnie. – Chodź, dostaniesz coś do żarcia.

Nawet się nie poruszył. Gapił się z miną, która na ludzkiej twarzy mogłaby być uznana za wyraz politowania. Powoli przeszedłem do kuchni, podczas gdy cudak wiódł za mną wzrokiem.

W myśl sformułowania nie pogardzi padliną, wygarnąłem na talerz pokaźną porcję mielonego mięsa, postawiłem go na podłodze i zrobiłem parę kroków wstecz. Wyrak wyraźnie się ożywił. Zeskoczył z oparcia kanapy, podszedł do talerza, wreszcie obwąchał mięso. Chwila zawahania… I oto pierwszy sukces w mojej karierze hodowcy: zwierzak łapczywie wciąga żarcie za pomocą swojego wydłużonego pyska. Wyglądało to przezabawnie, zupełnie jakby włożyć do talerza końcówkę włączonego odkurzacza. Nie minęło kilkanaście sekund, a całe mielone znalazło się w brzuchu wyraka. Najwyraźniej był nie tylko wycieńczony, ale również potwornie głodny.

Karmienie zaskarbiło mi sympatię zwierzaka, bo pozwolił się delikatnie pogłaskać. Przez jakiś czas trwały w salonie wzajemne podchody, mierzenie się wzrokiem i moje cierpliwe próby przemawiania do wyraka. Wreszcie się tym znudził, bo pokracznym krokiem podążył do kuchni i załatwił tam potrzebę fizjologiczną. Nie bez ciekawości zerknąłem na jego odchody, lecz w niczym nie różniły się od kupy kota czy psa.

Kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, wyrak iskał się na kanapie, a ja wycierałem kuchenną podłogę.

Na plecy wystąpił mi zimny pot. Schowałem cuchnącą szmatę do szafki pod zlewem i na palcach podszedłem do wyraka, błagając w myślach niebiosa, aby nie sprawiał kłopotów. Nie mogłem sobie pozwolić, aby ktokolwiek zobaczył tego dziwoląga, nawet jeżeli był to tylko listonosz lub zabłąkany dostawca pizzy. Próbowałem wziąć stwora na ręce – ten wygiął grzbiet w pałąk, ale ostatecznie pozwolił się podnieść. Cały czas szeptałem do niego uspokajająco.

Kolejny dzwonek. I pukanie. Takie, co nie znosi sprzeciwu.

– Idę, idę! Chwila! – krzyknąłem w stronę drzwi, wynosząc wyraka do łazienki. Włożyłem go do wanny z nadzieją, że zaśnie. – Już idę!

Kto nachodzi Bogu ducha winnych ludzi o dziewiątej rano?

Otworzyłem drzwi.

Na progu stał łysiejący, korpulentny człowieczek w garniturze i okularach. Wydawało mi się, że gdzieś już widziałem tę nalaną twarz. Gość spoglądał na mnie ze zniecierpliwieniem.

– Dzień dobry. Przepraszam, dopiero wstałem… – wybąkałem. – O co chodzi?

– Dzień dobry – odpowiedział człowieczek, wyciągając dłoń w moją stronę. – Nazywam się Adam Zając, jestem pracownikiem Państwowej Inspekcji Sanitarnej.

Przez kilka sekund potrząsał dłonią, którą odruchowo mu podałem. Aha, przypomniałem sobie. Widywałem go czasem na korytarzach urzędu gminy, kiedy miałem tam do załatwienia jakąś papierkową robotę.

– Mogę wejść? – spytał.

– Ale o co chodzi? Właściwie to mam w domu mały nieporządek.

– Proszę pana! – roześmiał się. – Z pewnością nie takie rzeczy widywałem w pracy.

Zanim zdążyłem zaoponować, Zając wślizgnął się do środka i rozsiadł na kanapie w salonie. Zamknąłem drzwi i podążyłem za nim. Błądziłem myślami między łazienką i niedomytą plamą na podłodze aneksu kuchennego, podczas gdy gość tłumaczył mi cel swojej wizyty.

– Będę zupełnie szczery, bo wiem, że jest pan pracownikiem urzędu gminy i kojarzę pana z widzenia. Dostaliśmy przed chwilą informację od jednego z sąsiadów i zobowiązaliśmy się sprawdzić jego doniesienie…

Skrzywiłem się. Od jednego z sąsiadów.

– To trochę niezręczne… – ciągnął Zając. – Podobno wnosił pan wczoraj do domu jakieś, ekhm, podejrzane zawiniątko, a nocą z pana mieszkania dochodziły niepokojące hałasy.

– Słucham?

Zając poprawił się na kanapie.

– Proszę nas zrozumieć. Każde zgłoszenie musimy sprawdzić. Oczywiście jest pan fachowcem, który doskonale wie, że jeżeli dostaje wezwanie do rannego zwierzęcia, to jest zobligowany odwieźć je do najbliższej przychodni weterynaryjnej… Albo dobić.

– Pracuję w tym zawodzie dwa lata i dotąd nie było na mnie żadnych skarg.

– Jasne! – przytaknął gorliwie, nie chcąc mnie urazić. – Przyjechałem tylko rozejrzeć się po mieszkaniu i pouczyć, że gdyby przywiózł pan do domu jakieś zwierzę z ulicy, to pana posada byłaby poważnie zagrożona… To chyba zrozumiałe, pies może być wściekły, agresywny, zarobaczony… Może stwarzać zagrożenie dla ludzi z sąsiedztwa.

– To wszystko? – przerwałem, pozując na poirytowanego, a w rzeczywistości walcząc ze strachem. – Proszę się rozejrzeć. Jak widać, nie ma tutaj żadnego psa.

– Nie ma powodu do zdenerwowania – powiedział Zając ugodowym tonem, ale wstał z kanapy i zaczął rozglądać się po wnętrzu mieszkania. Uciążliwa cisza zapanowała na chwilę, podczas której modliłem się, aby wyrakowi w łazience nie przyszło do głowy zawyć albo wskoczyć z hałasem do kosza z brudną bielizną. – W takim razie, co pan wczoraj wnosił do mieszkania?

– Koc. Leży tam obok, na kanapie. Zwinięty w kłębek koc, którym na ogół okrywam ranne i padłe zwierzęta, żeby nie zapaskudziły mi samochodu krwią, moczem, odchodami… Śmiało, proszę dokonać oględzin! Jeszcze nie zdążyłem go wyprać, więc będzie dowód rzeczowy jak znalazł.

– Nie, dziękuję. Wierzę panu na słowo. Cóż… – ruszył powoli w stronę wyjścia, a ja z zapałem pospieszyłem go odprowadzić. – Przepraszam za najście. Sam pan rozumie, musimy sprawdzać każde zgłoszenie. Mam nadzieję, że pana nie uraziłem.

– Nie ma sprawy, to ja przepraszam… – odparłem udobruchany. – Po prostu nie lubię, kiedy zarzuca mi się nieprofesjonalne podejście. Ale rozumiem, zgłoszenie i te sprawy.

– Świetnie! – rozpromienił się Zając, zatrzymując się na progu i zniżając ton do konspiracyjnego szeptu. – A teraz, jeśli to nie kłopot, miałbym jeszcze jedną prośbę… Mogę skorzystać z ubikacji?

– Słucham?

– Chciałbym skorzystać z toalety przed wyjściem. Mam jeszcze parę miejsc do odwiedzenia…

Krew odpłynęła mi z głowy. Chciałem zaprotestować, wymówić się awarią hydrauliki, ale to ściągnęłoby na mnie podejrzenia tego nadgorliwego inspektorzyny, którego pęcherz akurat w tym momencie musiał żałośnie zakwilić. A więc sprawa znajdzie swój smutny finał, pomyślałem.

– Proszę bardzo – odparłem zrezygnowany i wróciłem do salonu, aby usiąść na kanapie, podczas gdy Zając skierował się w stronę łazienki. Drobne i szybkie kroczki, jakie stawiał, wskazywały na to, że jego potrzeba fizjologiczna istotnie była paląca. Z pewnym rozbawieniem przyjąłem myśl, że zmoczy sobie spodnie z wrażenia, kiedy zobaczy w wannie wyraka.

Początkowe zdenerwowanie ustąpiło miejsca pogodzeniu się z losem. Miałem tylko obawy, że sprawa nie skończy się na dyscyplinarce. Za takie numery władza lubi ciągać maluczkich po sądach.

Zając wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Siedziałem na kanapie, wpatrując się w ścianę i słuchając bicia własnego serca, które wydawało mi się młotem pneumatycznym. Po chwili usłyszałem dźwięk spłukiwanej wody.

Wstałem gwałtownie, kiedy inspektor wyszedł z łazienki.

– Dziękuję panu najmocniej – powiedział z uśmiechem. – Co za ulga… Raz jeszcze dziękuję i przepraszam. Co tak ciemno u pana?

– Jak pan doskonale wie, mam wścibskich sąsiadów. Przysłaniam okna, żeby nie zaglądali do środka.

– Aha.

– No.

– To do zobaczenia.

– Do zobaczenia.

Stałem jak wryty, kiedy opuszczał moje mieszkanie. Potem pognałem do toalety.

Kiedy urządzałem mieszkanie, zawiesiłem nad wanną jedną z tych kolorowych, odpornych na wilgoć zasłonek, dzięki którym podczas kąpieli człowiek nie zachlapie całej łazienki. Pamiętam doskonale, że wkładając wyraka do wanny, nie zasłoniłem jej, pozostawiając zwiniętą z jednej strony. Kiedy wparowałem do łazienki po wyjściu inspektora, zasłonka była porządnie rozciągnięta wzdłuż całego brzegu wanny. Odsunąłem ją.

W wannie siedział skulony wyrak i spoglądał z przestrachem w moją stronę.

Niesamowite. Zwierzak sam schował się za zasłonką. Po prostu złapał ją swoimi pięciopalczastymi, błoniastymi łapami i równiutko rozciągnął. Wcześniej ja uratowałem jego skórę, teraz – on moją.

Wyjąłem ostrożnie wyraka i przeniosłem na kanapę. Stwór powoli się uspokajał. Gdyby nie jego paskudna morda, z chęcią bym go ucałował. W nagrodę dostał kolejną porcję mielonego.

Kolejne dni upływały spokojnie w naszym zaciemnionym domku. Od czasu do czasu jeździłem do zleceń, na ogół jednak leniuchowałem na kanapie, podczas gdy wyrak zajmował miejsce na jej oparciu. Karmiłem go, czym popadnie, byle pochodzenia zwierzęcego. Stwór z wdzięcznością przyjmował mielone mięso, skrzydełka z kurczaka czy przeterminowane podroby, kupowane spod lady. W dowód zaufania do wyraka nie zamykałem go już na noc w łazience, chociaż z pewnymi obawami kładłem się co wieczór spać. Kiepski sen powodowała świadomość, że którejś nocy instynkt łowcy może zwyciężyć nad przywiązaniem do mnie. Zdawałem sobie sprawę, że największą przyjemność sprawiłaby zwierzakowi żywa ofiara. Kombinowałem, w jaki sposób zapewnić mu taki pełnowartościowy posiłek, jednak nic nie przychodziło mi do głowy.

Okazja nadarzyła się kilka dni po wizycie Zająca. Dostałem wezwanie do centrum, gdzie samochód potrącił młodego jamnika.

Na miejscu okazało się, że biedny piesek żyje, ale stracił w wypadku obie tylne łapy. Auto najwyraźniej przejechało dokładnie po nich, bo zostały zupełnie zmiażdżone. Jamnik oczywiście kwalifikował się do uśpienia, ale dla rozdygotanej paniusi, która mnie wezwała, nie było to takie jasne.

– Proszę pana, czy on przeżyje? – pytała, pochlipując na chodniku, podczas gdy dokładałem wszelkich starań, aby podnieść pieska, sprawiając mu przy tym jak najmniej bólu. Zwierzak skamlał jak szalony.

– Nie wiem. Raczej nie – odparłem.

– Ale zawiezie go pan do weterynarza?

– Oczywiście – skłamałem.

– To nie ja go potrąciłam, tylko ten facet, który jechał przede mną.

– Jasne.

– Nie wierzy mi pan.

– Wierzę przecież.

I tak to trwało, gdy delikatnie podnosiłem psiaka z jezdni. Nie chciałem, żeby zdechł podczas transportu, bo druga taka okazja nieprędko mogła się nadarzyć. W końcu przestał kwilić, chyba zemdlał. Owinąłem go kocem i ułożyłem na siedzeniu. Zajmując miejsce kierowcy w furgonetce, podałem paniusi fałszywy numer telefonu. Chciała zadzwonić, żeby dowiedzieć się o zdrowie pieska.

Tym razem w sąsiedztwie nie było nikogo. Jamnik na szczęście nie odzyskał już przytomności, ale żył, bo czułem bicie jego serca, kiedy zanosiłem go do domu. Zostawiłem koc w samochodzie, ale pożałowałem tego natychmiast, gdy trzymając pieska w dłoniach rzuciłem okiem na jego strzaskane nóżki. Zwisały smętnie jak kawałki porwanej, fioletowej tapety.

Zamknąłem drzwi i położyłem psa na podłodze w salonie. Wyrak, który dotąd charakterystycznie wykrzywiał głowę, przyglądając mi się w napięciu, zeskoczył elegancko z kanapy i poczłapał do swej ofiary.

Przytknął wydłużony ryj do szyi jamnika, który nagle otworzył oczy i zaczął przeraźliwie piszczeć. Próbował się wyrywać, ale jedyne co osiągnął, to podpełznięcie kilkunastu centymetrów. Zostawiał przy tym na podłodze dwa krwawe ślady, wychodzące z kikutów łap.

Wyrak tymczasem nic sobie nie robił z jego rozpaczliwych starań. Spoglądałem z przerażeniem, jak wysysa z psa soki życiowe, głośno przy tym mlaszcząc. Jak zdołałem zauważyć, jego pysk miał budowę podobną do ssawki minoga – wyrak wpijał się w ciało ostrymi ząbkami, które nie pozwalały ofierze oderwać się od napastnika.

Z psa powoli uchodziło życie, a ja oglądałem ten spektakl pełen obrzydzenia. Spodziewałem się podobnego widoku, a jednak wywarł on na mnie wielkie wrażenie. Po raz pierwszy zwątpiłem w słuszność swoich działań i zacząłem zastanawiać się, czy nie byłoby lepiej, gdybym wtedy, na jezdni, skrócił żywot wyraka. Tłumaczyłem sobie jednak, że drapieżca też ma rację bytu, a rozgrywający się na moich oczach dramat rannego jamnika jest tylko kolejnym przejawem mądrych wyroków natury. Zwierzątko zresztą i tak zostało skazane na śmierć w chwili, w której potrącił je samochód.

Pies w końcu zdechł, a jego ciałko niejako zapadło się w sobie i skurczyło, zupełnie pozbawione krwi. Nawet z kikutów, krwawiących dotąd obficie, przestała lecieć posoka. Wyrak oderwał ssawkę od karku jamnika i zaczął zabierać się za jego rozgryzanie, najwyraźniej zamierzając zjeść martwe zwierzę. Przegnałem go, nie chcąc widzieć dalszej części wątpliwie atrakcyjnego widowiska. Stwór syknął na mnie, ale wrócił na kanapę. Zasnął tam lada moment, jakby w celu strawienia właśnie spożytego posiłku.

Uprzątnąłem pozostałości po obrzydliwej scenie. Ciało jamnika wsunąłem w jeden z foliowych worków z zamiarem odwiezienia go do spalarni przy najbliższej okazji.

Wyrak wrócił na noc do łazienki.

Do tej pory nie daje mi spokoju, czy to, co wydarzyło się kilka dni później, było bezpośrednią konsekwencją mojego pomysłu z jamnikiem, czy też musiało się zdarzyć niezależnie od wcześniejszych okoliczności. Próbuję wierzyć w tę drugą wersję, ale to wcale nie zmniejsza moich wyrzutów sumienia.

Zauważyłem w każdym razie, że wyrak stał się jakiś podrażniony, odkąd znowu posmakował świeżej krwi. Łatwo było wywołać w nim gwałtowne reakcje, zwłaszcza kiedy w grę wchodziło mięso. Próbowałem się z nim droczyć, przysuwając i odsuwając od niego miskę, ale skończyłem z tą zabawą, odkąd któregoś razu potraktował moje przedramię ostrymi jak brzytwy pazurkami. Nie bez strachu zauważyłem, że w miejscu zadrapania pojawiła się wysypka, która na szczęście zeszła po dwóch dobach.

Wieczorem tego dnia, kiedy doszło do nieszczęścia, miałem akurat wezwanie do jednej z pobliskich wsi. Krowa potrącona przez samochód. Duża rzecz, dosłownie. Trzeba było dobić zwierzę, wezwać większe auto, załadować trupa, zajechać do weterynarza. Zleciała się cała okolica.

Zapadał zmierzch, kiedy na ostatnich nogach wracałem do domu. Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak, widząc uchylone drzwi wejściowe. W salonie zastałem dantejską scenę.

Tuż przy drzwiach leżał trup, którego ledwie rozpoznałem – taki był pomarszczony, jak suszona figa. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to inspektor Adam Zając. Nie był już taki pulchniutki, jakim go zapamiętałem. Na skroni miał dwie, prawie niewidoczne dziurki, przez które wyssał go wyrak. Nieco dalej na podłodze Garlicki, chyba niedokończony, bo charczał, jakby ktoś głośno chrapał. Podszedłem bliżej. Wokół niego mnóstwo krwi. W szyi wielka, poszarpana dziura, z której cały czas leciało. Próbował złapać oddech, coś do mnie mówić, ale nie dawał rady. Charkot się wzmógł, a z rozwartego gardła mojego sąsiada zaczęły wydobywać się purpurowe bańki. Wywracał przy tym białkami oczu.

Sprawca tego zamieszania siedział na oparciu kanapy i spoglądał na mnie wzrokiem psa, który napaskudził za fotelem, a teraz liczy na łagodny wymiar kary. Brzuch miał wydęty do rozmiarów piłki plażowej.

W mgnieniu oka wyobraziłem sobie wypadki, których areną stał się mój dom. Garlicki znowu składa doniesienie, a kiedy Zając przyjeżdża na miejsce, postanawiają wspólnie złożyć mi wizytę. Wobec nieobecności gospodarza, uznają za stosowne rozejrzeć się po podejrzanym mieszkaniu bez zaproszenia. (Oczyma wyobraźni zobaczyłem, jak Garlicki namawia Zająca – ten się wzbrania – ostatecznie jednak ulega.) Wyważają drzwi i spotykają się oko w oko ze stworem, który dotąd nie nawiedzał nawet ich najgorszych koszmarów. Wyrak najwyraźniej bierze ich za kolejny posiłek, podochocony psią krwią, w której niedawno zakosztował. Hop! Rzuca się na czerep Zająca i wysysa z niego krew w parę sekund. Garlicki próbuje uciekać, albo może okłada wyraka lampką nocną (tak, to lepsze, lampka leżała przecież strzaskana na podłodze). Stwór jednak przywiera do jego gardła, które przegryza zębami jak igiełki. Ofiarę pozostawia na później.

Spojrzałem z wyrzutem w żółte ślepia.

– Coś ty najlepszego zrobił?

Zrozumiałem, że pora podjąć stanowcze kroki.

Poszedłem do furgonetki po pistolet do uboju. Leżał mi w dłoni doskonale, jak zwykle. Ciężki i dający poczucie pewności, które było mi bardzo potrzebne.

Wróciłem do domu z nadzieją, że ostatnich parę minut – ba, kilkanaście dni – było tylko strasznym snem. Nic z tego, sceneria w salonie nie uległa zmianie. Może poza tym, że Garlicki przesunął się o jakieś pół metra. Chyba próbował czołgać się w stronę leżącego na stoliku telefonu.

Bez zastanowienia podszedłem, przyłożyłem lufę pistoletu do jego czoła i nacisnąłem spust. Szybko, czysto i humanitarnie. Odłożyłem narzędzie. Garlicki niemal natychmiast przestał krwawić, tylko z dziurki na jego czole popłyneła czerwona strużka.

Na zewnątrz było już ciemno.

Wziąłem wyraka na ręce i wyszedłem na tył domu. Postawiłem zwierzaka na mokrej od rosy trawie.

– Leć.

Spojrzał na mnie, jakby rozumiał, co zaszło. Jakby przepraszał, że nie był w stanie powstrzymać się tym razem. Wreszcie pobiegł w ciemności.

Wsiadłem do furgonetki i wyjechałem stamtąd w cholerę.

Koniec

Komentarze

Witam serdecznie. "Wyrak" to pierwsze opowiadanie, które tutaj zamieszczam. Bardzo proszę o komentarze :)

"...w tym kraju nie ma pracy dla człowieka z moim wykształceniem" - jednoznacznie kojarzy się z postacią Ferdka Kiepskiego. Jeśli to miała być parafraza, to cudzysłów albo kursywa (jej użyłeś w tekście), a jeśli nie, to przydałoby się zmienić to zdanie.

"Nie byłem jak te świry, które podniecają się widokiem krwi, a wieczorami walą konia w szopie pełnej wypchanych zwierząt. Od dziecka lubiłem obcować z przyrodą, a w domu zawsze mieliśmy psy i koty. Sprzątając padłe zwierzęta i zajmując się rannymi czułem, że mam okazję obcowania z nimi, jakiej wielu mogłoby mi pozazdrościć". emmm to jak z myśliwymi, którzy "kochają" przyrodę, ale lubią też pakować śrut w brzuchy bażantów, aby mogły sobie dogorywać w bólu przez długie godziny. Z mojego punktu widzenia to jednak jest rodzaj zboczenia.

"Mieszkanie znajdowało się w takim stanie, w jakim zostawiłem je godzinę wcześniej" - nie wiem, po co taki wstęp przed opisem wnętrza. Gdyby bohater spodziewał się włamania, które nie nastąpiło, to byłoby odpowiednie. A tak... No niby jak miał wyglądać dom po godzinie, skoro nikogo w tym czasie tam nie było? Raczej tak samo, jak przed jego opuszczeniem.

Ogólnie - tekst bardzo, bardzo dobry. Wreszcie jakiś bez błędów, ze świetnymi opisami. Jednak czegoś mi brakowało... Masz talent, więc liczę na więcej akcji w następnym opowiadaniu. Aha - to wyssanie całej krwi z człowieka przez dziurki w skroni. Wyrak musiałby mieć jakąś super moc w tym ryju i raczej nie mógłby tego dokonać w kilka sekund. Ale to w końcu stworzenie mityczne.

Gdybym mogła przyznawać oceny, dałabym 5, a nawet 6 (choć nie ma takiej opcji :/ )

Tyle że wyrak Grabińskiego mieszkał w kominie i trudno sobie wyobrazić łazienkę jako odpowiednie dla niego miejsce. Ale opowiadanie faktycznie dobre. Fajnie, że kogoś inspiruje Grabiński, ten niedoceniany i prawie zapomniany fantasta.

Naprawdę świetne opowiadanie! Wciąga i przyjemnie się je czyta. Czekam na kolejne opowiadania! :D

Lubiłem swoją robotę, choć większość ludzi uważa za obrzydliwą. Po ukończeniu studiów szybko przekonałem się, że w tym kraju nie ma pracy dla człowieka z moim wykształceniem, więc postanowiłem wziąć byle co, aby zarobić trochę pieniędzy, a potem poszukać czegoś lepszego.
Pierwsze zdania. Zaimkoza. 
Na asfalcie leżało dziwaczne stworzenie wielkości labradora, ale poza tym w niczym niepodobne do psa.
Prosię z mordy niczym niepodobne do świni?
 Czy Autor sugerował się TYM Garlickim i TYM Zającem? Leszek Garlicki to znany polski konstytucjonalista, a Zając to polski cywilista. Jest jeszcze polska cywilistyka, też naukowiec, o tym nazwisku:). 
Kilka uwag: jest sporo zaimkozy, pojawia się zbyt długi fragment opisujący fach bohatera, z którego to opisu niewiele wynika dla fabuły. Są również dłużyzny i brak zachowania zasady strzelby Czechowa w jednym-dwóch przypadkach. Mam też pytanie: skąd Autor wytrzasnął pomysł, iż PIS chadza sobie po urzędzie giminy? Bo akurat drogami to się ustawowo zajmuje, przyznaję racje. No i co to za zawód ,,zdrapywacza" ścierwa z jezdni? Ok, czepiam się może. 
To, co jest pomiędzy błędami układa się w raz gorszy, raz lepszy tekst, ale uważam, że językowo nie jest jakoś fatalnie. Sam pomysł jest całkiem zabawny, gorzej z realizacją. I gorzej z przeprowadzeniem fabuły. Bo jaka jest puenta owej opowieści? I o czym miała być to opowieść? Autor nie wykorzystał okazji, którą sam stworzył. A szkoda. 
 

Chyba jakiś mało znany musi być ten cywilista ;>
:-)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Wielkie dzięki za motywujące pochwały oraz pouczającą krytykę :) Wasze zastrzeżenia uważam za trafne, więc zamiast miotać się w usprawiedliwieniach, odniosę się tylko do paru kwestii.

1. Zaimkoza - po wypunktowaniu zaimków w pierwszych zdaniach przyznaję rację, choć i tak jestem zdziwiony, że tyle się uchowało, bo redagując tekst wykreśliłem tego całą masę. Innymi słowy - zdaję sobie sprawę z problemu, ale najwyraźniej muszę włożyć w jego rozwiązanie jeszcze więcej wysiłku.

2. Garlicki i Zając - nie znam ludzi ;) Nazwiska wziąłem z powietrza.

3. zbyt długi fragment opisujący fach bohatera - faktycznie, choć z drugiej strony uznałem, że robota jest na tyle interesująca, iż warto poświęcić jej trochę miejsca. Ponadto praca wydaje się dość paskudna, a w tego typu opowiadaniu obrzydliwości nigdy za wiele. Ale ok, rozumiem zastrzeżenie. Co do spraw związanych z PIS, urzędem gminy etc. - nie zaznajomiłem się z tematem aż tak dogłębnie i na potrzeby opowiadania pozwoliłem sobie nieco ponaciągać rzeczywistość. Mój błąd.

4. w tym kraju nie ma pracy dla człowieka z moim wykształceniem - to niestety nie miała być żartobliwa parafraza, przez co wyszedł oklepany zwrot.

5. Bo jaka jest puenta owej opowieści? I o czym miała być to opowieść? - historyjka rzeczywiście nie jest zbyt głęboka, ale też nie taki był mój zamiar. Punktem kulminacyjnym miało być zaskoczenie czytelnika w ostatniej scenie, kiedy narrator udaje się po rzeźnicki pistolet, co powinno wywołać wrażenie, że ma zamiar w końcu ukatrupić wyraka. Opowieść w założeniu miała być śmieszno-straszną fantazją nt. istoty wyraka, stworzonej przez Grabińskiego. Na zasadzie - co by było, gdyby?

6. Tyle że wyrak Grabińskiego mieszkał w kominie i trudno sobie wyobrazić łazienkę jako odpowiednie dla niego miejsce - no tak, ale nie chciałem trzymać się kurczowo założeń pierwowzoru. Troszkę uzasadniam to w internetowym opisie zwierzaka - założyłem, że komin jest tylko jednym z wielu ciemnych miejsc, w których te kreatury mogą egzystować ;). Z tym wyssaniem krwi w kilka sekund rzeczywiście przedobrzyłem, należało to przemyśleć. Z drugiej jednak strony nie chciałem, aby scena ataku straciła na dynamice, bo trudno sobie wyobrazić, że wyrak przez kwadrans rozprawia się z Zającem, podczas gdy Garlicki grzecznie czeka na swoją kolej ;)

Raz jeszcze dzięki za zainteresowanie i czas poświęcony na napisanie opinii :)

Hmm ... Ciekawe opowiadanie, chyba jednak do przepracowania. Kompozycyjnie - wiele do poprawienia. Za dużo jest opisów życia i pracy bohatera, zdecydowanie za mało ciekawego tekstu o  poznawaniu charakteru i usposobienia wyraka. Może dlatego sam koniec ( zabicie dwóch oponentów bohatera i wyraka ) jest trochę jakby sztuczny. Efektowny, ale nie do końca zrozumialy  i mało logiczny ( wyrak jest jednak wystraszonym i potulnym zwierzęciem). Szereg zdań do porawienia albo do rozbicia na dwa odrębne zdania. Jakby nieco za dużo ponurości, a właściwie szarości - wszystko, co otacza bohatera, jest złe, ponure i szare.  W zyciu jednak nie do konca tak jest. To jest chyba za bardzo natrętne. Za mało w opowiadaniu jest  opozycji:  - istota bajkowa, czyli wyrak  - realia dnia codziennego.
Kuleje trochę warstwa opisu zycia codziennego - tak szybko i od razu PIS raguje na informacje tlefoniczną? Chcialbymmiec dookola tak sprawne urzędy... należaloby to uprawdopodobnić.  Ale to w sumie szczegól. Gdyby Autor  przwpracował tekst, nieco inaczej wygrał poszczególne watki, rozzerzyl wątek wzajemnego poznawania się bohatra z wyrakiem, opowiadanie byłoby znacznie ciekawsze lepsze. 
Ale tekst przyciąga i zapada w pamięc, a to juz skuces.
4/6

za mało ciekawego tekstu o poznawaniu charakteru i usposobienia wyraka. Może dlatego sam koniec ( zabicie dwóch oponentów bohatera i wyraka ) jest trochę jakby sztuczny. -  Czytając Wasze komentarze dochodzę do wniosku, że to chyba istotnie najpoważniejszy minus fabularny opowiadania. Koncentrując się na końcówce, która wydawała mi się niezmiernie efektowna, w dość powierzchowny sposób zbudowałem relację między narratorem i wyrakiem. Jest ona rzeczywiście nieco zbyt płytka, aby mogła skłonić głównego bohatera do podjęcia tak drastycznej decyzji w finale.

Dzięki :)

Nowa Fantastyka