- Opowiadanie: zenon_smietana - Tylko wróć po mnie

Tylko wróć po mnie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Tylko wróć po mnie

Czarne mleko świtania pijemy je zmierzchem

pijemy południem i rankiem pijemy je nocą

pijemy i pijemy

 

Paul Celan, Fuga śmierci

I

Trzask gałęzi zakłócił noc. Dźwięk rozproszył się i umilkł w gęstwinie. Mężczyzna przywarł do pnia jednej z olszyn. Poczuł chłód kory i wilgoć. Wspiął się na palce, po czym zaraz podźwignął wyżej. Łańcuch zakończony rozgrzaną do czerwoności metalową puszką, który miał przytroczony do pasa, utknął między gałęziami.

 

– Psia krew… – zaklął cicho. Po chwili siedział okrakiem w połowie grubszego konaru. Poniżej, niczym rozległa, fluoryzująca pierzyna, rozpościerała się Langermania. Biała śmierć. Niebieskawy odcień emitowanego przez nią blasku, dawał nadzieję na łatwą zdobycz. Mężczyzna od kilku tygodni żywił się suszonym końskim mięsem, które pokruszone na proch mieszał ze startym kłączem paproci. Teraz miał nadzieję wzbogacić dietę o świeżą padlinę.

 

Puszkę z żarem rozkręcił tak, że zaraz buchnął niewielki płomień. Dobył stalowego haka i umieścił go w ogniu. Zaczekał aż żelastwo nabierze temperatury, po czym cisnął je w spieniony fragment grzybni. Powtarzał czynność kilka razy, póki nie napotkał oporu. Naciągnął sznur i bardzo powoli skracał jego długość. W białej pierzynie zamajaczył ciemniejszy kształt. Mężczyzna raz jeszcze wytężył wzrok i wydało mu się, że dostrzegł zarys ludzkich kończyn. W tym momencie stracił równowagę. Gałąź trzasnęła, a on runął w dół. Gwałtowne szarpnięcie zatrzymało go na metr ponad warstwą śmiertelnego białego puchu. Lina asekuracyjna, której koniec zarzucił wcześniej wyżej w koronę drzewa, zdołała go jednak utrzymać. Puszka pełna rozgrzanych węgli, z sykiem znikła w bieli, ciągnąc za sobą niewielką sakwę, którą miał przytroczoną do pasa.

 

– Kurwa mać! – wrzasnął, przygryzając wargi. Jedną ręką wciąż kurczowo trzymał linę ze zdobyczą, drugą próbował po omacku chwytać gałęzie, starając się przybliżyć do kępy, na której wznosiło się drzewo. Jego dłoń, okryta rękawicą, znikła na moment w strzępkach Langermanii. Poczuł przejmujący ból, który zaraz ustąpił. Mimo tego mężczyzna wiedział, że potrzebna będzie kuracja i, że jego jedyne antidotum poszło na dno wraz ze skórzaną sakiewką.

 

Rozhuśtał się na linie. Wolną dłonią schwycił grubszy konar i z ulgą postawił stopy na kępie stałego gruntu. Stracił już nadzieję, na utrzymanie zdobyczy, jednak sznur wciąż pozostawał napięty. Mężczyzna pociągnął go ku sobie.

 

W pierwszej kolejności z puchu wyłoniły się wysokie, oficerskie buty. Później odziana w skórzany, prawdopodobnie militarny, kombinezon ludzka postać. Człowiek wydobyty ze śmiercionośnego ustroju mógł ważyć najwyżej siedemdziesiąt kilogramów. Był niski. Budową przypominał bardziej wyrostka, niż dorosłego. Hak zaklinował się w kieszeni uniformu, który szczelnie otulał jego ciało. Mężczyzna nie dostrzegł epoletów. Jedynym znajomym elementem był przetarty Balkenkreuz znany ze skrzydeł samolotów Luftwaffe, ulokowany na wysokości serca po prawej stronie klatki piersiowej. Głowę nieznajomego ochraniał szczelnie zamknięty hełm podobny do kasków pilotów, z tym że przeszklony na całej szerokości twarzy. Okute miedzią gogle przechodziły w coś przypominającego rozdzielony na dwa kanały zawór wdechowy. Rury pochłaniaczy wybiegały zeń i znikały za ramionami pilota. Ten, na plecach miał, oznaczoną tym samym czarnym krzyżem, metalową tuleję.

 

Mężczyzna przeciągnął ciało bliżej stałego lądu. Skóra, z której zrobiony był kombinezon wyraźnie zmiękła, ale wydawało się, że soki trawienne grzybni, jeszcze nie zdążyły się przez nią przegryźć. Ostrożnie wbił nóż w powierzchnię maski tuż przy nitowanym łączeniu gumy z metalem, starając się nie uszkodzić ciała. Zasyczało. Poczuł zapach tlenu i ożywczy powiew na twarzy. Po chwili w ciemności zamajaczyło ludzkie oblicze. Blada skóra pilota kontrastowała z kilkudniowym zarostem. Mężczyzna podniósł powieki tamtego, lecz nie dostrzegł źrenic.

 

„Trup" – pomyślał i wstawszy, przerzucił ciało przez ramię. Odpowiednio spreparowane, pozwoliłoby uzupełnić zapasy na kilka dobrych tygodni nadchodzącej zimy. W Generalnej Guberni, dzikie zwierzęta już praktycznie nie istniały. Mutanty zaś były na tyle nieuchwytne, że mężczyzna wolał nie tracić na nie czasu. Najbardziej zaufanym źródłem pożywienia, było ludzkie ścierwo, które kilka godzin leżało w morderczej bieli. Soki trawienne Langermanii jonizowały wodę w płynach ciała tak, że po poćwiartowaniu i wysuszeniu nad ogniem, to nadawało się do spożycia.

 

Odnalazł gwiazdę północną i zawierzył jej kierunek wędrówki. Pamiętał, jak kilka dni temu, mijał coś przypominającego wioskę. Leżała przycupnięta w śniegu i popiele. Strzechy zapadłych w błocie chat ciężko było odróżnić od polnych pagórków. Jedynie wątła stróżka dymu, sącząca się niepozornie ku niebu, demaskowała życie.

 

Tam właśnie należało szukać ognia i lekarstwa dla chorej ręki. Postanowił, że zwłoki ukryje w lesie. Znachora poprosi o zastrzyk, a potem wróci i oprawi zdobycz.

 

Idąc wzdłuż krawędzi brzozowego młodniaka, dotarł do zamarzniętej rzeczki. Odpoczął pod niskim mostem, którego wierzchem biegła magistrala. Tory przecinające Gubernię z zachodu na wschód były w całości pod napięciem. W niektórych miejscach nasypy otaczały zasieki z kolczastego drutu. Pociągi nigdy się tu nie zatrzymywały. Pancerne składy bez okien, pozamykane na cztery spusty, rozpędzały się na owych torach do niespotykanych prędkości. Mężczyzna słyszał plotki, jakoby owe pociągi miały być w całości zautomatyzowane.

 

Rzucił ciało pilota na betonową posadzkę i wydało mu się, że słyszy jęk. Sprawdził puls, lecz trup był ponad wszelką wątpliwość trupem. Przysiadł i wepchnął sobie do ust zgniecioną kulkę pożywienia. Przymknął oczy i skoncentrował uwagę w punkcie, gdzie nos zbiega się z czołem. Poczuł lekki zawrót głowy, po czym fala ciepła rozeszła się po jego ciele od środka brzucha po opuszki palców.

 

Z medytacji wytrącił go szmer. W jednej chwili otworzył oczy i zerwał się na nogi. Zdobycz zniknęła. Ostrożnie dobył maczety przytroczonej do pleców. Ostrze zalśniło mgławym poblaskiem nocy.

 

Znowu szmer. Tym razem gdzieś dalej. Mężczyzna wybiegł spod mostu. Odczuł nieznany wcześniej niepokój. Z ciszy lasu, jeden po drugim, wytrącały się zauważalne szepty. Nocny krajobraz zlał mu się w kalejdoskop wydłużonych barwnych smug. Poczuł dojmujący ból i osunął w nieptrzytomność.

 

II

Ze snu wydobyło go ciepło ogniska. Poczuł, że ręce ma skrępowane z tyłu. Siedział oparty plecami o betonowy filar mostu. Przy ogniu klęczał człowiek w kombinezonie. Mężczyźnie wydało się, że jest on pogrążony w letargu. Poruszył się ostrożnie, lecz tamten zaraz otworzył oczy. Ich spojrzenia spotkały się na moment, po czym pilot przemówił niemczyzną ze wschodnim akcentem:

 

– Wer bist du?

 

Mężczyzna spojrzał na niego spod oka, po czym obficie splunął.

 

– Deutsch? – kontynuował tamten wskazując na pagony jego esesmańskiego płaszcza.

 

– Polak? – zapytał w końcu czystą niemal polszczyzną. Mężczyzna oniemiał, po czym skinął głową. – Mogę cię rozwiązać – dodał tamten, kładąc prawą dłoń na rękojeści zatkniętego za pas Lugera.

 

Mężczyzna od bardzo dawna nie widział takiej broni. Ostatni raz może jeszcze przed Wiosną Atomową. Potem były tylko kusze i proce. Żadnego prochu. Parabellum za pasem pilota mogło oznaczać tylko jedno.

 

– Nie jesteś stąd…

 

Pilot ostrożnie przeciął więzy krępujące ręce mężczyzny.

 

– Nazywam się Jozsef Muth – powiedział wyciągając ku więźniowi kubek z parującym wrzątkiem. – Wypij to…

 

– Jestem Stach… – przedstawił się mężczyzna przełykając napój.

 

– Partyzant?

 

– Akowiec… Ale czy to ważne? – odpowiedział pytaniem. – Ty? Niemiec?

 

– Nie… – pokręcił głową tamten. – Żyd… z Breslau.

 

– Breslau… – powtórzył Stach, usiłując sobie przypomnieć skąd zna tę nazwę. – Co tam robiłeś i jakim cudem żyjesz? Wyłowiłem cię, bo myślałem żeś trup…

 

– Chciałeś uzupełnić zapasy?

 

– W samej rzeczy.

 

– Ratowałem przyjaciela… – odpowiedział Muth po dłuższej chwili. – Trzymaliśmy się razem. Szukaliśmy padliny. Asekurowałem go, kiedy lina nie wytrzymała. Mieliśmy te kombinezony, ale on… przepadł.

 

– Co to za kombinezony? Wydawało mi się, że leżałeś w purchawach dłuższą chwilę…

 

– Znaleźliśmy je z Icchokiem w ruinach. Baza jakaś. Dwa. Może trzy dni drogi stąd. Nie pamiętam gdzie. Naziole trzymali tam te ich okrągłe samoloty.

 

– Okrągłe samoloty? – zaciekawił się Stach. Pojazdy, o których mówił Muth, widywał dość często na niebie Guberni. Latały trójkami, bezgłośnie, emitując przyjemne niebieskie światło. – Haunebu?

 

– Słucham? – tamtemu rozbłysły oczy.

 

– Te samoloty… to Haunebu. Wunderwaffe, psia mać. Mówili, że ten cały atom, to przez to ścierwo właśnie.

 

– Grunt, żeśmy tam nie znaleźli nic poza kombinezonami i bronią…

 

– Parabelki?

 

– Mausery…

 

– Sprawne?

 

– Nie do końca… większość bezużyteczna.

 

– Więc twój… nie jest nabity?

 

– Nie – odparł po krótkiej chwili wahania. Stach spojrzał w ogień i zanurzył się w myślach. – Nie podziękowałem ci jeszcze za uratowanie życia… – usłyszał po chwili głos tamtego.

 

– Nie było sprawy… liczyłem, że znajdę coś do żarcia…

 

– Co zamierzasz teraz zrobić?

 

– Pójdę w swoją stronę… Nie szukam towarzystwa.

 

– Da się tak? – zapytał Muth. – Samemu przeżyć na tej nieludzkiej ziemi?

 

– Ja nie narzekam…

 

– Ale gdybym chciał, mógłbym cię zabić…

 

– Mógłbyś… Ale tego nie zrobiłeś… Gdybyś się sam nie ocknął, prędzej czy później odrąbałbym ci głowę. Jak mnie właściwe obezwładniłeś?

 

– Uderzenie kolbą. – Stach wyczuł, że Muth kłamie. Nic nie odpowiedział. – Pomożesz mi dostać się do wioski? Tam się rozstaniemy. – Pilot zmienił temat.

 

– Musimy wyruszać szybko – odparł Stach, wskazując na swoją prawą dłoń, która w świetle ogniska zaczynała mienić się szronem trądu. – Zostało mi kilkanaście godzin, a do wioski będzie z pół dnia drogi.

 

W oczach towarzysza, Stach dostrzegł ciekawość. Był niemal pewien, że tamten kłamie, ale nie chciał drążyć tematu. Końcem ostrza maczety ostrożnie włożył do swojej puszki kilka rozgrzanych kawałków drewna z ogniska. Podsypał garstką suchego mchu i rozkręcił w dłoni. Po chwili przez otwory w metalu buchnął płomień. Oświetliwszy sobie tak przygotowaną pochodnią drogę, Stach ruszył w ciemność.

 

– A ognisko? – zapytał Muth.

 

– Nam się już nie przyda. Poza tym, mamy kometę – odrzekł, unosząc w dłoni, żarzące się naczynie.

 

III

Wioska okazała się pobojowiskiem. Domostwa na kształt pagórków – przycupniętymi w popiele kupami gruzu. Struga dymu ostatnią drogą żywych pnącą się ku niebu.

 

– Watażkowie… – zamruczał Stach. – Ubiegli nas.

 

– Zabrali ludzi?

 

– Zima to nie przelewki – odparł. – Żarcie piechotą nie chodzi.

 

– Co zrobimy?

 

– O ile dobrze pamiętam, mieliśmy się tu pożegnać. – Stach uważnie obserwował swoją dłoń, oblepiającą się coraz wyraźniejszym blaskiem.

 

– Sytuacja się zmieniła… – Muth zmierzył go wzrokiem. – Za kilka godzin będziesz cały świecić, a potem zdechniesz.

 

– Skąd ta nagła troska o moją osobę?

 

– Mogę ci pomóc… znam się na tym…

 

– Bez lekarstwa nic nie zrobisz…

 

– Myślałem o zeskrobaniu radionuklidów… Langermania rośnie na twojej dłoni…

 

– Radio… co?

 

– Pokaż rękę. – Muth zmarszczył brwi. – Można też amputować…

– Nie ma mowy.

 

– Nie unoś się tylko. Uśpię cię. Ciachnę i zapiekę ranę.

 

– Dwa dni drogi stąd… – żachnął się Stach. – Jest osada. Większa niż to tutaj…

 

– Nie mamy tyle czasu. Poza tym, nie masz pewności, że rzeczywiście tam będzie…

 

– Wara od mojej ręki! – wrzasnął. – Najlepiej jak każdy z nas pójdzie w swoją stronę.

 

– Na wojnie byłem felczerem. – Muth nie dawał za wygraną. – W Armii Czerwonej. Wiem co mówię. To zakażenie daje ci niecałe dwadzieścia cztery godziny. Potem na nic się nikomu nie przydasz.

 

– Jeszcze raz cię proszę, żebyś się nie mieszał. I nalegam, byśmy się tu pożegnali. – Stach spoglądał mu hardo w oczy. – Przeszukaj chaty, a znajdziesz, na pewno coś do jedzenia. Albo do żucia przynajmniej. I nie waż się iść za mną.

 

– Zechciej sobie pomóc… – Muth szukał drogi na około. – Uratowałeś mi życie, a moim obowiązkiem jako lekarza jest ratować twoje.

 

– Jesteś lekarzem?

 

– No właśnie od jakiegoś czasu staram się ci o tym powiedzieć…

 

– Chcę zachować rękę. Jakie mam możliwości?

 

– Trzeba zdobyć mieszankę jodową. To jedyna szansa. Jeśli, jak mówisz – gdzieś tam jest większa osada – tamtejszy znachor ci pomoże. Ale nie mamy czasu. Jedyne, co ja mogę zrobić, to amputować ci dłoń i przedramię, albo jednorazowo dokonać zeskrobania radionuklidów. Będziesz musiał to wypić. – Wyjął z kieszeni niewielką płaską flaszkę. – To czysty spirytus. Ból będzie mniejszy.

 

– Te radio… co to jest?

 

– Langermania zmienia wszystko, co organiczne, w samą siebie. Dlatego nawet krótki kontakt z nią to śmiertelne zagrożenie. W tej chwili twój organizm się jeszcze broni, ale to nie potrwa długo. Kiedy przekroczy barierę, rozpad komórek będzie postępował tak szybko, że wykończy cię w ciągu kilkudziesięciu minut…

 

– Dobra, rób swoje, tylko nie obcinaj – rzekł Stach wyciągając zdrową rękę w kierunku flaszki.

 

– Wypij połowę, może nam się jeszcze przydać… ja zeskrobię nożem warstwę tego białego. To powinno osłabić grzyba na jakiś czas.

 

Stach bez najmniejszego skrzywienia pociągnął tęgiego łyka z piersiówki. Spirytus palił gardło i przełyk. Przyjemną falą gorąca rozchodził się po wewnętrznych organach ciała. Chwila euforii, jaką poczuł mężczyzna, zaraz ustąpiła jednak zmęczeniu i ciężkości w głowie. Napój skutecznie przytłumił pracę mózgu i przywołał senność. Stach bronił się przed jej przyjemnym bezruchem. Chciał widzieć poczynania Mutha, który dobywszy noża uważnie przyglądał się białemu nalotowi na jego przedramieniu. Po chwili przyłożył ostrze prostopadle i zdecydowanym ruchem ku nadgarstkowi zdarł warstwę skóry.

 

Stach uczuł palące ciepło. Jakby nóż był rozgrzanym do czerwoności metalowym prętem. Zacisnął zęby. Z oczu poleciały mu łzy. Drugie pociągnięcie było jeszcze bardziej dotkliwe. Odruchowo szarpnął się. Wyprężył, ale wytrwał w miejscu. Muth tymczasem przymierzył się do kolejnego cięcia. Przejechał z góry i zatrzymał ostrze na kostkach palców mężczyzny.

 

– Kurwa! – wrzasnął Stach i przez chwilę bił nogami ziemię.

 

Po chwili zauważalnie osłabł. Przymknął oczy. Miotał się pomiędzy świadomością, a nieświadomością, by ostatecznie ulec tej drugiej. Muth powtarzał swoją czynność jeszcze kilka razy. Kiedy uznał, że ręka jest czysta, ujął kometę, rozgrzał i z dokładnością maszyny, centymetr po centymetrze przykładał do rany. Zapiekane ciało syczało i roztaczało drażniący smród.

 

Kiedy zabieg był skończony, a prawa dłoń i przedramię Stacha wyglądały, jak oblane woskiem, Muth rozpiął kombinezon. Upewniwszy się, że pacjent jest nieprzytomny, zza pazuchy wydobył skórzany futerał. Wyjął z niego strzykawkę naładowaną srebrnym płynem, którego połowę zaaplikował sobie w szyję. Drugą wstrzyknął leżącemu bez przytomności pacjentowi.

 

IV

Obudził się na pryczy w opustoszałym baraku. Miał wrażenie, że minęło kilka tygodni. Siennik i koc, którym go okryto, przesiąkły ludzkim smrodem. Stach poznałby go wszędzie. Słodkawy, ciężki i kwaśny. Czuł ból w prawej dłoni. Odruchowo podniósł ją ku twarzy. Widok, który ujrzał, przepełnił go żalem i przerażeniem. Zamiast palców z rękawa płaszcza wystawał owinięty szmatami kikut. Zanim go nie ujrzał, gotów był przysiąc, że może poruszać palcami. Drugą ręką gorączkowo odwinął bandaże. Po chwili ból nasilił się. Prowizoryczny opatrunek odsłonił świeżą, zapieczoną najpóźniej kilka godzin wcześniej ranę. Skóra na kikucie była zwęglona, pokryta pęcherzami i czopami ropnymi. Stachowi wydało się, że ściany pomieszczenia, w którym leży, naparły na niego całą siłą i skruszyły kości zostawiając krwawy worek mięsa. Mimowolnie wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, po czym opadł na pryczę.

 

"Skurwysyn zrobił to!" – myślał. – "Ujebał mi rękę i spierdolił. Żyd. Pierdolony, Żyd!". Chciał krzyczeć. Raz jeszcze spojrzał na kikut i odwrócił wzrok. Nie patrząc nań, czuł, że palcami dotyka desek pryczy. Że czuje ich chłód i chropowatość. Było to jednak boleśnie ironiczne złudzenie.

 

Po kilku dłużących się minutach na powrót zawinął przedramię szmatą. Bolało. Teraz już naprawdę bolało. Rozejrzał się po sali. Pomieszczenie było obszerne, oświetlone słońcem wpadającym przez cztery szerokie okna. Dwie przeciwległe ściany pokrywały po trzy rzędy drewnianych, aktualnie pustych, pryczy.

 

– Obudziłeś się? – usłyszał kobiecy głos, dochodzący z łóżka poniżej. Wychylił głowę i spostrzegł dziewczynę. Miała bladą cerę i bardzo ostre, androgeniczne rysy twarzy. Włosy niemal białe. Przystrzyżone krótko. Resztę jej ciała skrywał brudny wojłok.

 

– Gdzie jestem? Co to za miejsce?

 

– Tu się umiera…

 

– Kim jesteś?

 

– Widziałam śmierć. Głaszcze mnie nocą po twarzy. Nie mogę spać. Zabierzesz mnie stąd? Zabierz mnie stąd, błagam! – Stach jeszcze raz spojrzał na dziewczynę i w jej wzroku dostrzegł niebieskawy błysk szaleństwa.

 

– Co to za miejsce? Jak się tu znalazłem? – nie rezygnował.

 

– Heidelager… SS Gutzbezirk Heidelager… – odparła cicho.

 

– Niemcy? Są tu? – przeszedł do szeptu. Ona zaś pokręciła w odpowiedzi głową.

 

– Kilku jest. Ale to zbieranina. Trzymają ich na zimę. Chcą zabić i zjeść. Nas też zabiją. Zeżrą. Zeżrą jak rzeźne świnie…

 

– Cicho bądź… to jest szpital, tak?

 

Skinęła głową.

 

– Kto zawiaduje osadą? Kto decyduje o jedzeniu?

 

– Bat'ko Worszyłow. Gruby. Z wąsami i bez oka. Rozpoznasz go. Jest tu jeden taki tylko.

 

– A ty? Kim jesteś?

 

– Mam na imię Lena. Z domu Chumachenko.

 

– Ukrainka?

 

– Moi rodzice byli ze Lwowa…

 

– Więc Polka.

 

Potwierdziła.

 

Stach pamiętał Lwów sprzed wojny. Na wskroś galicyjski, ale już po wschodniemu dziki. Musiał tam bywać w dzieciństwie, lecz nie pamiętał dokładnie kiedy. Teraz Lwów był poza granicami Guberni. Stach mniemał, że musi się w nim toczyć normalne życie. Że ulice znów są gwarne. Park Stryjski w październiku pąsowieje zaś od studenckich miłostek. Takim go zapamiętał.

 

– A więc żyjesz! – usłyszał naraz męski głos, który zbiegł się z dźwiękiem otwieranych drzwi. Stał w nich szpakowaty chudzielec niskiego wzrostu, o haczykowatym nosie zwieńczonym w połowie pokaźną, czerwonawą naroślą. – Albreht Zholz. Tutejszy lekarz.

 

– Gdzie jestem? – zapytał Stach.

 

– Heidelager. Po waszemu Pustków. Tak się ta osada nazywała przed wojną. Teraz mówimy Pustota, z radziecka…

 

– SS Gutsbezirk Heidelager, poligon operacyjny SS?

 

– Były poligon operacyjny SS. Żyjemy tu pod ochroną bat'ki Worszyłowa.

 

– Bat'ko – srat'ko… – odezwała się Lena.

 

– Cśśśś… – uciszył ją Zholz. – Karolinko, przestraszysz pana.

 

– Karolinko? – zapytał Stach spoglądając w jej oczy, których spojrzenie z figlarnego, zmieniło się natychmiast w smutne i zatroskane.

 

– Nie zapoznaliście się? – ciągnął Zholz. – Dziewczyna ma poważnego guza. Leczymy ją tutaj.

 

– Przedstawiła się jako Lena Chumachenko ze Lwowa.

 

– No właśnie… – zamyślił się Zholz. – Nie jest z nią dobrze. A ty? Jak się czujesz? Byłeś bardzo wycieńczony i na wpół wykrwawiony, jakeśmy cię znaleźli.

 

– Kiedy to było?

 

– Cztery dni temu. Przynieśli cię ludzie bat'ki. Podobno aż spod Świlczy. Co tam robiłeś? Nie wiem. Porozmawiasz z bat'ką – dowiesz się więcej.

 

– Tyś mnie opatrzył?

 

– W rzeczy samej. Ktoś, kto ci oderżnął rękę nie miał wprawy. Poharatał cię strasznie…

 

– Nie wiesz, kto to był? – Stach zmarszczył brwi.

 

– Bat'ko ci wszystko opowie. Chciał cię widzieć osobiście, jak tylko odzyskasz przytomność.

– Zatem prowadź do tego… bat'ki. – Mężczyzna zeskoczył z pryczy i dotarło do niego, jak ciężką próbą dla ciała była utrata dłoni. Każdy krok przyprawiał go o szybsze bicie serca. Również rana, która ukryta pod prowizorycznym opatrunkiem uspokoiła się na chwilę, w momencie, gdy stanął na podłodze, zaczęła pulsować ciepłem.

 

– Musisz się oszczędzać – powiedział Zholz. – Karolinko, weźmiesz teraz leki – dodał kierując się w stronę dziewczyny. Dopiero z perspektywy pokoju Stach zauważył, że ma ona nienaturalnie wydłużoną czaszkę. Białe włosy, które wydały mu się wcześniej krótkie, okazały się skrywać coś dziwnego.

 

– Popatrz no – Zholz chwycił zawstydzoną dziewczynę za szyję i odwrócił jej głowę tyłem w kierunku Stacha. – Była ranna. Przeszła trepanację czaszki. A potem pojawiło się to.

 

– Co to jest? – Stach przyglądał się z zaciekawieniem.

 

– Tumor – odparł Zholz. – Sięga w głąb jej głowy.

 

– Leczysz go?

 

– Eh… staram się jej pomóc. Ciężko nazwać to leczeniem…

 

Puścił dziewczynę, a ta natychmiast zwinęła się w kłębek i oparła plecami o ścianę, niby kocię zaszczute przez grupę wygłodniałych psów. Wbiła wzrok w oczy Stacha. W jej spojrzeniu było coś tak lodowatego, że mężczyznę przeszył dreszcz. "Uratuj mnie!" – usłyszał gdzieś w głębi duszy, rozpaczliwe wołanie o pomoc, donośne jak krzyk rodzącego się dziecka. W tym momencie zauważył, że łydka dziewczyny jest przykuta do ściany stalowym łańcuchem.

 

– Wszystko w porządku? – zapytał Zholz.

 

– Tak, tak… już dobrze.

 

– Zatem zapowiem bat'ce twoją wizytę.

 

Podniósł słuchawkę zawieszonego na ścianie telefonu i wypowiedział parę słów po rosyjsku.

 

"Zabierzesz mnie stąd?" – głos dziewczyny na powrót pojawił się w głowie Stacha. Popatrzył w jej kierunku, lecz ona leżała już odwrócona do ściany. Jej wojłokiem targało konwulsyjne łkanie.

 

V

Jewgienji Worszyłow, zwany również bat'ką, był mężczyzną wysokiego wzrostu i tęgiej postury. Łysy. Prawe oko przepasane miał urżniętym niedbale kawałkiem skóry. Na przedramieniu dumnie obnosił dwie srebrne Omegi z wybitymi szybkami.

 

– Sadities – rzekł, gdy Stach przekroczył próg jego gabinetu w centralnym baraku. – Kak ty cziustwujesz, malczik?

 

– Bywało lepiej – odparł Stach bez wahania.

 

Bat'ko zmierzył go wzrokiem.

 

– Znaleźli cię moi ludzie. Tamten potwór zabierał się, żeby cię wypatroszyć.

 

– Kto? Muth? – Stach zwerbalizował swoje niechętne przypuszczenia.

 

– O! Widzę, żeście paznakomilis'…

 

– Tak jakby. Wyciągnąłem go z purchawy.

 

– Jakie to szlachetne z twojej strony. – Worszyłow wyszczerzył w uśmiechu niepełne uzębienie. – Ty do niego z sierdcem, a on ciach! – To rzekłszy wykonał prawą dłonią symulację cięcia.

 

– Moja wina.

 

– Wiesz komu pomogłeś? – bat'ko nachylił się i zniżył głos. – Słyszałeś o agentach z zewnątrz?

 

Stach pokręcił głową. Świat za Żelazną Kurtyną go nie obchodził.

 

– Wiemy, że tu przenikają. Badają nasze struktury. Sprawdzają, czy ludzie na tej ziemi dadzą radę przeżyć…

 

Stach wzruszył ramionami.

 

– Wnioskuję, że Muth był takim właśnie agentem – powiedział.

 

– W rzeczy samej, mołodiec… moi ludzie tropili, go od tygodnia. I wtedy wszedłeś im w paradę ty!

 

– Nie miałem takiego zamiaru. Szukałem jedzenia…

 

– Padliniak?

 

Stach skinął głową.

 

– Nie lepiej przyłączyć się do grupy? Ludzie to stadne zwierzęta, kak sobaki!

 

– Dziękuję za propozycję, ale nie.

 

– Dobra! Jak mam cię nazywać?

 

– Jestem Stach.

 

– Staszku, jest robota do zrobienia. Pomożesz nam.

 

– Dlaczego miałbym się zgodzić?

 

– Moi ludzie uratowali ci życie. To po pierwsze. A po drugie, mam coś dla ciebie.

 

To rzekłszy wstał i otworzył kufer stojący pod ścianą. Wyjął z niego jakieś żelastwo rozpięte na skórzanych pasach i rzucił na biurko.

 

– Należała do jednego z moich.

 

Stach uważnie obejrzał ustrojstwo. Była to bojowa proteza ręki, złożona z dwóch dość długich ostrzy, które w miejscu stawu łokciowego przechodziły w krótką dźwignię.

 

– Nie przymierzysz?

 

Stach podniósł się na krześle próbując wstać. Bat'ko jednak błyskawicznie znalazł się za jego plecami i sprowadził go z powrotem do pozycji siedzącej.

 

– Jutro weźmiesz pięciu ludzi. Pójdzie z wami mój szef ochrony, Semen Sznurow. Zaprowadzisz ich do gada i wtedy się rozstaniecie. Nie zrobisz tego – zginiesz. Poniał?

 

Stach przytaknął.

 

– No to charaszo. – Twarz tamtego, rozpromienił nieszczery uśmiech.

 

– Jeszcze jedna sprawa – powiedział po chwili Stach. – Ta dziewczyna… w szpitalu…

 

Worszyłow uśmiechnął się jeszcze bardziej groteskowo.

 

– Mołodiec! Wąska jest, co? Poruchać choczesz, a?

 

– Znajdę dla was tamtego parszywca. Osobiście przyniosę ci jego głowę. Ale oddaj mi ją.

 

Uśmiech znikł z twarzy Worszyłowa i ustąpił miejsca grymasowi niezadowolenia. Stali chwilę w milczeniu, po czym bat'ko parsknął śmiechem.

 

– Będzie twoja. Tylko wróć po nią!

 

– Wrócę – Potwierdził Stach. Wyszli razem na werandę baraku.

 

– Jak okiem sięgnąć, wszystko nasze… – rozmarzył się Worszyłow rozpościerając ręce. Stach dostrzegł w nim ów charakterystyczny ruski sentymentalizm. Przed wojną, mężczyzna mógł być nauczycielem, albo, co gorsza – artystą.

 

– Semene! – krzyknął po chwili bat'ko. – Semene! Zawtra, budiet charaszo! – dodał wskazując paluchem Stacha. Siedzący na werandzie bliźniaczego drewniaka szef ochrony, potwierdził kciukiem uniesionym do góry.

 

– Nu! Tiebie nada atdychat' – Zwrócił się do Stacha, klepiąc go po ramieniu. – Aha… tylko żadnych sztuczek nie próbuj, paniatna?

 

Rozstali się w sposób niemal przyjacielski, po czym Stach wolnym krokiem oddalił się w kierunku szpitala. Osada bat'ki zajmowała budynki po byłym poligonie SS. W większości zabudowania były drewniane, choć przechodząc przez jeden z ringów dostrzegł wychylone lekko ponad ziemię dzwonnice. Źle ocenił Worszyłowa w pierwszej chwili. Dla maluczkich, porozrzucanych po wioskach niedobitków wejście pod jego skrzydła było jak zbawienie. Bat'ko dbał o żywność. Pozwalał uprawiać ogrody i hodować zwierzęta. Jeden z ringów poligonu przemianowany został na krowie pastwisko. Stach nie miał okazji poznać innych watażków, ale wydawało mu się, że temu przyświeca wyjątkowa wizja.

 

VI

Wrócił do baraku, gdy się ściemniło. Wydawało mu się, że dziewczyna już śpi. Przyjrzał się uważnie jej rysom. Nie wyglądała na niedojdę. Coś mu podpowiadało, że powinien jej pomóc. Wskoczył na pryczę i próbował drzemać.

 

– Byłeś u Worszyłowa? – usłyszał nagle jej głos.

 

– Charyzmatyk… – odparł uprzedzając kolejne pytania.

 

– To jest diabeł wcielony, nie charyzmatyk. Twarde ma ręce i czerwone od krwi.

 

– Dla mnie wygląda na kogoś z wizją. A że ucieka się do przemocy… taki już ten świat.

 

– Niedaleko. W Niwskiej. Małżeństwo nauczycieli. Mieszkali samotnie w szkole. Spokojni ludzie. Wydawało się, że bardzo się kochają. Przychodzili pracować do Pustkowa. Jak bat'ko każe. Aż w końcu żona się rozchorowała. Nie przyszli. On wysłał swoich ludzi. Wleźli im do tej szkoły. Odkryli zakonserwowane zwłoki dzieci. Dwadzieścioro troje i pięć wysychających szkieletów. Mieli zapasy. Mieli tego dużo. Przy racjonalnej gospodarce, mogli sami przeżyć pięć, może siedem lat. Ale jak bat'ko to odkrył, to wypatroszył ich własnymi rękami. Szkołę spalił. Trupy przywiózł tutaj. To jest okrutnik…

 

– Czy w tak okrutnym świecie, można mówić o okrucieństwie? – odparł Stach. – Ludzie bat'ki rezygnują z jednej niepewności, kosztem innej. Ciężko stwierdzić, czy lepszej… bat'ko niby daje ochronę, ale nie można wiedzieć, czy pod jego skrzydłami nie wylądujesz w kotle…

 

– Nie można… Zabierzesz mnie stąd, powiedz? – zmieniła temat.

 

– Dokąd pójdziesz, jeśli stąd uciekniemy? Ze mną nie będziesz mogła zostać.

 

– Przeprawię się do Lublina. Mam tam kontakt. Pomogą mi się wydostać…

 

– Skąd? Z Guberni? Przez Żelazną Kurtynę?

 

– Tak. Chcę stąd wyjść.

 

– Wiesz, że nikomu się to jeszcze nigdy nie udało? – zapytał spoglądając przenikliwie.

 

– To bzdura.

 

– Wszyscy byli kiedyś na zewnątrz… ale to było dawno…

 

– Nie. Ja nie jestem stąd.

 

– Jak to nie jesteś stąd?

 

– Byłam na zewnątrz po tym, jak opuścili Kurtynę.

 

– To jak się tu znalazłaś, do cholery?

 

– Nie wiem jak – ściszyła głos – nie wiem, kiedy, ale kurtyna jest mniej szczelna, niż ci się wydaje. To nie to samo, co kiedyś. Wokół Guberni były podobno fortyfikacje. Teraz to jest sito. Bat'ko już o tym wie. Jeden watażka z Lublina ma podobno kilka przetartych szlaków. To z nim mają mnie skontaktować moi przyjaciele. Jeśli chcesz… mogę ci pomóc.

 

– Niby jak? – Stach wiedział, o co jej chodzi, ale myśl o wyjściu na zewnątrz była zbyt przerażająca.

 

– Przerzucą nas oboje. W tym stanie nie będzie ci już tak łatwo żyć tu samemu.

 

Stach zamilkł. Nigdy nie pomyślał nawet o wyjściu z Guberni. Ta zniszczona, zbolała i zrozpaczona ziemia, była jego domem. Nie widział dla siebie miejsca gdzie indziej.

 

– Ten, kto mi to zrobił. Muszę go odnaleźć i tu przyprowadzić. Wyruszam jutro – powiedział. – Ale wrócę po ciebie za kilka dni – dodał dostrzegłszy ów lodowaty błękit w tęczówkach jej oczu.

 

– Za kilka dni mogę nie żyć. Nie wiesz, co się tu dzieje. – Podjęła paniczną próbę dyskusji.

 

– Cicho bądź. Musisz mi zaufać. Jutro nie będziemy mogli pójść razem. Idą ze mną ludzie bat'ki. Nie mogą nas przecież widzieć. Zostań tu i póki możesz, kuruj się. Skąd w ogóle to masz? – wskazał guz na jej potylicy.

 

– Od momentu jak się tu znalazłam – odparła i zamilkła na dłuższą chwilę. Stach wyczytał w jej milczeniu narastający niepokój. Przewrócił się na wznak i odetchnął głęboko. Jeszcze raz spojrzał na leżącą na stole nieopodal protezę. Ostrza wykonano z blachy czołgowej. Przy większym zamachu, były śmiercionośną bronią. Bat'ko dobrze wiedział, czego trzeba rannemu samotnikowi. Proteza nie zastąpi chwytności ręki, ale z pewnością przyda się przy bezpośrednim starciu z mutantami, albo ludźmi…

 

– Stach… – usłyszał nagle jej głos. Wydało mu się, że rozbrzmiewa on w jego głowie.

 

– Przecież mówiłem, że nie możesz pójść ze mną – rzucił. – Ale wrócę po ciebie. Obiecuję, że wrócę.

 

Ciemność wokół zakotłowała się i zamarła. On zaś poczuł na sobie ciężar ciała dziewczyny. Rozpięła mu spodnie, jego pas zaś oplotła udami. W szpitalnym półmroku widział tylko lodowate błyski jej oczu. Słyszał brzęczenie łańcucha. Mimo że mogła ważyć najwyżej czterdzieści kilogramów, był bezradny. Próbował się szarpnąć, odepchnąć od siebie jej bezradne ciało, lecz dłonie odmówiły mu posłuszeństwa. Jej ruchy były szybkie. Zdawać by się mogło, że pełne agresji. Przygważdżała go do podłoża całą siłą woli, co początkowo dziwne, stopniowo stało się przyjemne. W końcu poddał się falującym ruchom jej bioder. "Wrócę po ciebie Lena… Na pewno wrócę…" – pomyślał.

 

VII

Postnuklearny świt był jak czarne mleko. Zdawało się, że dzień wychyla z nocnej zasłony czubek rakowatego nosa, by za chwilę na powrót się w niej skryć. Dął wicher. Niósł chłodny popiół listopada. W górnych partiach nieba targał stalowymi płomieniami chmur, brzemiennych śniegiem.

 

Pustota z zewnątrz przypominała obóz koncentracyjny. Łukowa brama. Kilometry ogrodzenia pod napięciem. Niskie sklepienia mieszkalnych baraków. Gdy Stach w asyście pięciu ludzi Worszyłowa opuścił ów przybytek, Lena jeszcze spała. Wymknął się niepostrzeżenie, a protezę przypiął na zewnątrz szpitala, by jej nie budzić. Po wypadkach ostatnich godzin, był jednak pewien, że wróci.

 

Szedł z nim Sznurow. Łysiejący szef ochrony obozu. Raczej krępy, lecz krzepki; z głęboką blizną na prawym policzku. Oprócz niego pięciu dryblasów. Wszyscy uzbrojeni w takie same piki i bagnety. Sznurow dodatkowo niósł kuszę. Oświetlali sobie drogę sosnowymi żagwiami. Stach, oprócz zakończonej ostrzami protezy odzyskał puszkę z ogniem, którą przytroczył do paska i maczetę. Miejscowy kowal odświeżył ostrze. Oszlifował i od nowa wyważył.

 

Szli raźnym tempem bez słowa. Początkowo Sznurow prowadził ich skrajem lasu.

 

– Budziet piatnadcat' cziasow piechotą… – rzekł mieszaniną polskiego i rosyjskiego. – Biez popasa.

 

Stach wiedział, że rusek ma rozkaz go zabić, jeśli tylko podejmie próbę ucieczki.

 

Szli przez krainę wymarłą i przerażająco pustą. Mijali zgliszcza spalonych domostw. Rozłupane przez artylerię bunkry i składy wojskowe; wiodące donikąd kolejowe tory. Stach znał ten widok. Przyzwyczaił się do życia w Guberni. Koniec końców – to tu, na tej ziemi, był jego dom. Nim Alianci zrzucili atom…

 

To było wiosną 1944 roku. Sowieci coraz bliżej Warszawy. Z drugiej strony Amerykanie. Wydawało się, że wojna się skończy. Ale wtedy coś się stało. Podobno pierwszą bombę atomową przeznaczono dla Japonii. Czemu spadła właśnie tu? Stach nie wiedział. Nie pamiętał. To było zaskoczenie, zarówno dla partyzantów, jak i dla niedobitków niemieckich dywizji, które wciąż miały nadzieję, na odparcie rosyjskiej nawałnicy. Alianci musieli się czegoś nie na żarty wystraszyć. Może Niemcy ich ubiegli… Stach słyszał różne opowieści. Długo po pierwszym wybuchu spotykał tu uciekinierów z Rzeszy. Mówili, ze Posen spalone. Breslau i Drezno w zgliszczach… że tutaj nikt nie poznał prawdziwego okrucieństwa atomu. Że w porównaniu do Brandenburgii, Gubernia to dziecinna igraszka.

 

Kolejna fala domysłów, dotyczyła granic dystryktu, które zaraz po atomowej ofensywie uszczelniono tak, by nie prześlizgnęła się nawet mysz. Przez teren dawnej Galicji puszczono dwie eksterytorialne magistrale kolejowe. Takich pociągów Stach nigdy wcześniej nie widział.

 

Podobnie te samoloty w kształcie dysków. Jeden oficer Wehrmachtu, którego cudem ocalił kiedyś od śmierci, mówił, że SS stworzyła tę wspaniałą broń w zakładach Cegielskiego. Broń, której świat nie widział, i która zmieni losy wojny. Może właśnie tego Alianci przestraszyli się tak bardzo, że postanowili skazać na śmierć ową prastarą krainę?

 

– Stać! – krzyknął nagle jeden z zabijaków Sznurowa. – Tam ktoś jest!

 

Dowódca odwrócił się i nasłuchiwał.

 

– Szymek! Gawron! Sprawdźcie! – wrzasnął. Dwóch ludzi odłączyło się od grupy i znikło w lesie. Korzystając z okazji Stach zatrzymał się i pociągnął łyk wody z bukłaka. Szamotał się z nim nie mogąc utrzymać naczynia pomiędzy, ostrzami protezy.

 

– Ciach! Ciach! – zaskrzeczał w jego kierunku jeden z dryblasów szczerząc w uśmiechu omszałe pieńki uzębienia.

 

Sznurow zgromił go zaraz wzrokiem i nakazał ciszę.

 

– Nikogo nie ma! – zwiadowcy wrócili za chwilę i grupa ruszyła dalej.

 

W ciągu całej wyprawy zatrzymali się jeszcze jeden jedyny raz.

 

Wieczór był już nieprzenikniony, gdy Stach ujrzał odcięte na tle jaśniejącego nieba pagórki.

 

– To tutaj. Tu mnie znaleźliście – rzekł.

 

– Takoż i było – powtórzył cicho Semen Sznurow. – Ale on nie taki głupi, co by, tu biwakować.

 

– Co robimy, sierżancie? – zagadnął, jeden z dryblasów, którego dowódca nazywał Gawronem.

 

– Rozbijcie obóz. Prześpimy się i jutro ruszymy dalej – odparł Semen. – A ty mój drogi, zastanów się, gdzie znaleźć tamtego truposza.

 

– Wiem gdzie mógł pójść – odparł Stach. – Możemy iść choćby za chwilę, a uda się go zaskoczyć…

 

– A eta intieresna… gdzie on twoim zdaniem może być?

 

– Nie spotkałem się z nim w tej wiosce – ciągnął Stach. – Szliśmy z bagien. Kilkanaście kilometrów na południowy wschód. Rosną tam Langermanie…

 

– Padlinożercy… tfu… – Semen splunął gęstą flegmą pod nogi Stacha. – Jesteście siebie warci… Ludzie muszą odpocząć. Ruszymy o świtaniu…

 

Stach nie odpowiedział. Odwrócił się i począł oddalać wolnym krokiem.

 

– Dokąd to, a?

 

– Rozejrzę się po okolicy – odparł.

 

– Wład'ia! Idź z nim! – Semen skinął na jednego z drabów.

 

Stach wszedł między zgliszcza chat i zbliżył do miejsca, w którym wydawało mu się, że Muth przeprowadzał operację.

 

– Poświeć mi! – krzyknął na swojego towarzysza.

 

W migającej aurze płomienia dostrzegł na klepisku białe plamy. Był to grzyb zeskrobany kilka dni temu z jego skóry. Rozwijał się w szybkim tempie. Stach wytężył wzrok. Zaraz dostrzegł też ślady szamotaniny. Ziemia była poryta od podkutych butów, jakie nosili zabijakowie Worszyłowa. Wyglądało to na ślady walki.

 

– Daj pochodnię! – zniecierpliwił się mężczyzna. Wyrwał żagiew żołnierzykowi i jeszcze raz uważnie badał powierzchnię gruntu.

 

Nagle zobaczył ją. Z daleka wyglądała jak obdarte z kory sosnowe polano. Jego dłoń z kawałkiem przedramienia. Leżała tam cały czas. Jej zapieczona skóra, była już nieco sczerniała; zdradzała początki rozkładu, lecz Stach nie dostrzegł na niej śladu grzyba.

 

"Pieprzony! Miał rację!" – pomyślał. Podał pochodnię na powrót Wład'i. Złapał odciętą kończynę zdrową ręką i nie zważając na swojego strażnika pobiegł w kierunku obozowiska.

 

W tym momencie seria z karabinu maszynowego rozdarła ciszę. Po chwili druga, trzecia i czwarta. Stach prawie nie pamiętał już tego dźwięku. Instynktownie przywarł jednak do ziemi. Piąta seria przeleciała tuż nad jego głową. Płomień, który niósł Wład'ia zachwiał się, po czym chłopak runął na ziemię. Stach zamarł skrywając pod płaszczem żarzącą się kometę. Po chwili usłyszał kilka kolejnych serii. Tym razem krótszych, brzmiących jak dobijanie rannych. Spróbował ostrożnie przeczołgać się w kierunku ruin chaty. Wstał i w tym momencie poczuł uderzenie w kark. Seria przeleciała tuż obok jego głowy.

 

– Muth! – wrzasnął unosząc ręce. – Muth! To ja, Stach! Nic do ciebie nie mam! Nic nie mam do ciebie! Słyszysz?

 

Strzały umilkły, on zaś usłyszał za sobą kroki.

 

VIII

– Opuść ręce, Stach. Nic ci nie grozi – powiedział kobiecy głos.

 

– To… ty… – odwrócił się i w świetle dogasającej pochodni dostrzegł białe włosy Leny. – Jak?

 

– Wymknęłam się zaraz za wami. Miałam rzeczy zakopane w lesie…

 

– Ale jak? Tam był przecież łańcuch?

 

– Bez Sznurowa Pustków nie ma ochrony. A łańcuch rozpracowałam już dawno.

 

– A to…

 

– Mauser. Rzadkość, co?

 

– Kim ty jesteś, do cholery? – Stach spostrzegł, że dziewczyna ubrana jest skórzany kombinezon z nadrukiem Balkenkreuz na piersi.

 

– Człowiek, któremu pomogłeś…

 

– Muth…

 

– Przyleciał tu po mnie. Jesteśmy z zewnątrz. Jeśli pomożesz mi go znaleźć, możemy cię zabrać.

 

– Gdzie? Za Kurtynę?

 

– Do Danzygu… nigdy nie byłeś za kurtyną, nie wiesz, jak sprawy się tam pozmieniały…

 

– I nie chcę wiedzieć!

 

– Nie chcesz? Czy się boisz?

 

– Tu jest mój dom! Na tej ziemi!

 

– Tam jest dziś co innego.

 

– To nie dla mnie, Lena. Ja jestem stąd. Nauczyłem się tu żyć w pojedynkę. Mamy z Gubernią rozejm. Ludzie gniją w strachu u Bat'ki, a ja co? Sam sobie panem teraz. Co robiłaś w Heidelagrze? Jak się tam znalazłaś i skąd masz to cholerstwo na głowie…

 

– To jest długa historia. Wzięli mnie z zaskoczenia. Ledwie żyłam.

 

– Gwałcili cię?

 

Skinęła głową.

 

– Tamtejszy lekarz skrobał mnie i kurował. Ale tego… nie udało się pozbyć. Na zewnątrz sobie z tym poradzą chirurgowie. Udawałam niedojdę.

 

– Zholz się nie zorientował?

 

– To weterynarz… nie miał pojęcia…

 

– Co teraz?

 

– Musimy się spieszyć. Jeden z nich uciekł i może sprowadzić pomoc.

 

– Przecież Pustków, jest kilkanaście godzin drogi stąd.

 

– Nie bądź naiwny, Stach. Patrole bat'ki są rozstawione na całym terenie. Jeśli się nie pospieszymy. Może być za późno. Zaprowadź mnie tam, gdzie znalazłeś Mutha.

 

– Co? Mam cię do niego zaprowadzić?

 

– Nie rozumiesz… To nie on urżnął ci rękę. To któryś z wojaków bat'ki, jak was znaleźli. Przestraszył się grzyba. Muth jest lekarzem. Gdyby chciał ci zaszkodzić, zrobiłby to skuteczniej.

 

– Zatem, chodźmy.

 

Zanim ruszyli, upewnili się jeszcze, czy wojacy na pewno nie żyją. Brakowało Semena Sznurowa. To on niósł kuszę. Gdyby było jasno, miałby ich na wyciągnięcie ręki i zdjął jedno po drugim. Z innej strony, jeśli jak twierdziła Lena, był ranny, najpewniej sprowadzi posiłki.

 

Po godzinie truchtu wkroczyli w las. Stach poczuł ledwo zauważalny, ostry zapach. Langermania… może, nie ta, która odebrała mu rękę, tylko inna, mniejsza. Te grzyby rozrastały się niezauważone i przybierały postać oblodzonych oczek wodnych. Stawów. Czasem nawet jezior.

 

– Trzymasz się? – rzucił w mrok, chcąc przekonać się, czy jego towarzyszka nie została zanadto w tyle. Ale ona była właściwie kilka kroków za nim. Zapewne poczułby jej oddech na karku, gdyby nie był ranny. O draśnięciu serią z automatu niemal zapomniał. Po dłuższym biegu dało ono jednak o sobie znać. Czuł ciepłą wilgoć na plecach. Cieplejszą od potu. Cienką strużką spływała w dół, ku lędźwiom. Nie osłabiała go jednak, co wskazywało, że skaleczenie póki co przynajmniej, można zlekceważyć.

 

IX

Szli oblodzonym rzecznym korytem. W chwili, gdy dostrzegli zasieki korytarza kolejowego, ich oczu dobiegła również, słaba poświata ogniska. Stach spodziewał się znaleźć Mutha pod mostem. Przeczucie go nie zawiodło. Gdy wkroczył na betonową posadzkę, pod filarami ujrzał prowizoryczny obóz. W rogu płonął ogień wysyłając ku betonowemu sklepieniu kłęby dymu. Nieopodal, na posłaniu ze świerkowych gałęzi, leżał mężczyzna w kombinezonie.

 

– Jozsef! – krzyknął Stach mierząc go ostrzem maczety. Ten jednak nie zdradzał oznak życia.

 

– Medytuje – rzekła pewnie Lena. – Jest w półśnie.

 

– A to? – odparł Stach, wskazując ciemną plamę na kombinezonie, zlokalizowaną mniej więcej, na wysokości prawego płuca. Muth trzymał się kurczowo za brzuch. W aurze płomienia, na jego bladej jak gips twarzy, mieniły się krople zimnego potu. Z rany wystawał ułamany bełt. – Ludzie bat'ki… musiał to nosić, od czasu, naszego spotkania…

 

– Żyje? – zapytała.

 

– Ledwo… – Stach pochylił się nad twarzą Jozsefa starając się wyczuć oddech na policzku. – Co teraz?

 

– Musimy mu pomóc. – Lena wydobyła z kieszeni kombinezonu skórzany pokrowiec zapinany na zamek. W środku znajdowały się dwie strzykawki wypełnione srebrnym płynem. Bez wahania wbiła jedną z nich w szyję mężczyzny i wcisnęła tłok do końca.

 

uth wyprężył się oparłszy głowę o podłoże. Po chwili otworzył oczy. Wydawało się, że jest całkowicie przytomny.

 

– Karolina… Appelbaum? – zapytał, zwracając się do Leny.

 

– Numer służbowy ARP 000432.

 

– A on co tu robi? – Muth wskazał na Stacha.

 

– To przyjaciel. Pomógł nam więcej, niż ci się wydaje…

 

– Przykro mi, że nie udało się uratować twojej ręki… zrobiłem co mogłem… ci ludzie… zaskoczyli nas…

 

– Było, minęło. Jeśli się nie pospieszymy, znów nas zaskoczą.

 

– Haunebu… musimy się tam dostać, zanim…

 

– O czym on mówi? Karolino… – Stach spojrzał teraz w kierunku Leny. – To twoje prawdziwe imię?

 

Ona początkowo nie zareagowała. Dopiero po chwili, dostrzegł w jej oczach ów przerażający błękitny poblask. Poczuł gwałtowną falę zimna, która zmusiła go do odwrócenia wzroku.

 

– Lang… ggermania… tam… – Muth desperacko wskazywał kierunek, w którym znajdowały się grzybnie. – Tam jest statek…

 

– Chyba wiem, o co mu chodzi. Będziesz musiała mi pomóc. – Stach ujął Mutha pod rękę i uniósł do pozycji wyprostowanej. W ciągu ostatnich godzin pilot stracił dobrych kilka kilogramów.

 

– Dokąd idziemy?

 

– Jeśli jest z zewnątrz, musiał mieć swój statek… Haunebu…

 

– Wiesz o Haunebu? – Lena udała zaskoczenie.

 

– Wiem o różnych rzeczach. Myślisz, że ludzie tutaj, nie zastanawiają się, co jest poza Kurtyną? Myślisz, że nikt nigdy nie próbował, dobrać się do tych torów kolejowych? Byli śmiałkowie, ale wszystkich zabiliście.

 

– My?

 

– Tak. Wy – ludzie z zewnątrz.

 

– Nie rozumiesz…

 

– Rozumiem aż nadto. My tu wkrótce umrzemy. Powyżeramy się nawzajem. Jeśli zostawicie nas w spokoju, za kilkanaście lat, będziecie mogli zaorać ten teren i zbudować wasze betonowe miasta.

 

– Kim ty jesteś, Stach?

 

– To nie jest ważne. Jeśli mamy dotrzeć do statku, musimy się spieszyć.

 

Stach zarzucił sobie Mutha na plecy, jakby niósł worek ziemniaków. Rozsypał ognisko kopniakiem. Płomień zgasł i zaległa ciemność. Mężczyzna wstąpił w koryto rzeki, by wyjść zeń po drugiej stronie, gdzie las był gęstszy.

 

Po kilkunastu minutach przedzierania się przez chaszcze do jego nozdrzy dobiegł przejmujący odór.

 

– Co to? – zapytała Lena.

 

– Purchawy. Musisz na nie uważać.

 

– Purchawy?

 

– Langermania. Śmiercionośna grzybnia. Strzeż się wszystkiego, co białe. Jego statek, musi tu gdzieś być…

 

Krążyli chwilę wokół fluoryzujących sadzawek, zanim ich oczy nie przyzwyczaiły się do ich szczególnego poblasku. Nieopodal miejsca, w którym kilka dni temu mężczyzna próbował zapolować, dostrzegli ciemną, dyskowatą bryłę powietrznego statku.

 

Muth nie miał bezpiecznego lądowania. Wyglądało wręcz jakby się tu rozbił, gdyż część kadłuba machiny trwała zaryta w bagnie. Reszta wystawała ponad ziemię, pod kątem kilkunastu stopni.

 

– Jesteśmy – rzekł Stach, ostrożnie stawiając Mutha na nogi.

 

– Zajmę się tym – powiedziała Lena, zdejmując broń z ramienia. Zgrabnym ruchem wdrapała się na kadłub pojazdu i odkręciła coś przypominającego zawór. Hermetyczne drzwi odskoczyły z sykiem, ona zaś znikła w ich wnętrzu.

 

– Odsuńcie się! – krzyknęła ze środka. Po chwili z głębi ciszy dobiegł niski, pulsujący dźwięk, który na przemian cichł i przybierał na sile. Stach poczuł go wewnątrz siebie, niczym przejście wysokiego napięcia. Środek spodu pojazdu zapłoną zimnym światłem, po czym cała dość obszerna maszyna zaczęła lewitować w takiej samej pozycji, w jakiej trwała zaryta w ziemi. Dopiero, kiedy cały kadłub znajdował się ponad powierzchnią gruntu, Lena wyrównała poziom. Spód latającego dysku zgasł, z podwozia zaś wysunęły się cztery pałąki rozmieszczone na planie kwadratu. Pojazd osiadł na nich miękko. Zapadła cisza. Właz otworzył się, a w jego wnętrzu ukazała się twarz Leny.

 

– Daj go tu – rzekła. Stach bez słowa uniósł Mutha w górę i pomógł mu wejść do kabiny.

 

– Masz u mnie dług… – wyszeptał pilot. – Jeśli przeżyję, to na pewno go kiedyś spłacę.

 

– Mam nadzieję, że nie będzie po temu okazji – odparł Stach i odsunął się na kilka kroków. Po chwili z wnętrza pojazdu, wyskoczyła Lena.

 

– Tu się chyba pożegnamy – powiedziała. – Nie masz pojęcia, czego dokonałeś, pomagając nam. I dziękuję, że wybrałeś, właśnie naszą stronę…

 

– Nie wybierałem, żadnej strony.

 

– Niedługo się przekonasz… tymczasem masz, mnie się już nie przyda. – Odpięła swojego Mausera i pas z nabojami. – Strzeż się ludzi bat'ki. A jeśli kiedykolwiek zechcesz, wyjść na zewnątrz – udaj się do Lublina, a tam pytaj o człowieka imieniem Dybuk. To nasza wtyczka. Pomoże ci.

 

– Lećcie już i nie wracajcie do Guberni – odparł przyjmując podarunek. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Stach znów dostrzegł ów przejmujący błękit. Chciał zamknąć oczy, lecz nie mógł. Po chwili poczuł także jej twarz tuż przy swojej i słony, suchy pocałunek, który wypełnił mu ciało spokojem i pewnością. Chciał przygarnąć kobietę do siebie, lecz ona gwałtownie odepchnęła jego ręce.

 

– Nie masz pojęcia, jakie… – szepnęła. Lecz urwała. Powietrze przeszył niebezpieczny świst. Jej nieprzychylne, ciało opadło wprost na jego klatkę piersiową. – Jakie tam jest piekło… – dodała, po czym osunęła się bez życia. Stach oprzytomniał i spostrzegł lotki bełtu wystające z jej pleców.

 

X

– Ruszaj! – wrzasnął z całych sił. Odepchnął ciało kobiety i uderzył kolbą karabinu w burtę Haunebu. Machina zabuczała i zaraz majestatycznie uniosła się w górę. W blasku, który zapłonął na nowo, Stachowi mignęło ciało Leny, które bełt przeszył niemal na wylot na wysokości serca. Nie mogła przeżyć. Mężczyzna szybkim ruchem przewiesił sobie Mausera przez ramię. Zwłoki dziewczyny wziął na ręce i pochylony, podążył w kierunku najbliższych zarośli.

 

Kiedy miarowe buczenie machiny Mutha zelżało, uszu Stacha dobiegły odgłosy pogoni. Przycupnął w niewielkim, zarośniętym jarze. Ciało kobiety ukrył w kupie martwych liści i zrepetował karabin. Wychylił się i dostrzegł płomienie trzech pochodni. Patrol składał się najwyżej z sześciu osób.

 

"Więc, to nie jest jeszcze pogoń…" – pomyślał i przymierzył się do strzału. Korpus Mausera zaklinował pomiędzy ostrzami protezy. Wstrzymał oddech i nacisnął spust. Seria przeszyła noc mechanicznym hukiem. Ognie pochodni zachwiały się, po czym spoczęły na trawie. Stach przerwał i wdychał dawno zapomniany zapach prochu. Wydawało się, że patrol jest zdjęty.

 

Mężcztzba ostrożnie wyczołgał się z jaru i zbliżył do płonących ogni. Wśród zwłok, nie dostrzegł nikogo z grupy Semena Sznurowa. To były wyrostki. Młodzi chłopcy. Rutynowy patrol. Musieli wpaść na ich ślad pod mostem i to całkiem przypadkowo. Stach ściągnął zwłoki na kupę. Podpalił. Cienie zatańczyły wokół, jak leśne zjawy. Zostawił tylko jednego żołdaka, którego zamierzał oprawić na zimowe zapasy.

 

Gdy odwrócił się od ognia, zmiarkował, że coś jest nie tak. Ponad jarem, gdzie zostawił zwłoki, podniosła się błękitna mgiełka. Świeciła i falowała w lekkich podmuchach wiatru. Mężczyzna zrozumiał i pognał ku niej jak oszalały.

 

Grzybnia. Musiała tam czekać ukryta pod dywanem liści. W chwili, gdy spoczęły w niej zwłoki Leny, ożyła. Zaktywizowała swoje śmiercionośne procesy. Zaczęła pożerać ciało. Gdy stanął na krawędzi jaru, który zmienił się w jaśniejącą sadzawkę, ponad taflę białego puchu wystawała już tylko górna część korpusu kobiety. Jej oczy były otwarte. Stach znów dostrzegł w nich ten sam, obezwładniający blask.

 

"Pomocy!" – zdawało się krzyczeć martwe ciało. Głos ten rozbrzmiewał jednak tylko w jego głowie. Sparaliżowany strachem, zdrową ręką złapał się konaru drzewa. Protezę wyciągnął w kierunku znikającej w bieli głowy dziewczyny. Poczuł, że jedno z ostrzy zagłębia się w coś miękkiego. Przymknął oczy, a gdy na powrót je otworzył, stwierdził, że Leny już nie ma. Została mu tylko narośl rakowa, którą dziewczyna miała na głowie. Nadziana na szpic poruszała się w konwulsjach niczym żywa istota.

 

Przyjrzał się jej w osłupieniu. Pozbawiona żywiciela wyglądała jak bezkształtny kawał mięsa. Na jej spodniej stronie Stach dostrzegł dwie okrągłe przyssawki, z których ciekła krew.

 

"Miała pasażera na gapę…" – pomyślał. – "Karolina Appelbaum, miała pasażera na gapę; czy to możliwe?". Wydawało mu się, że już rozumie. Że wie, co ma zrobić. Ostrożnie przeniósł dziwny organizm poza zasięg grzybni. Zdjął go z ostrza protezy i przyłożył do zakrzepłej rany na karku. Poczuł dreszcz. Zaraz potem dojmujący ból. Ciało odmówiło mu posłuszeństwa i padł na wznak jak długi. Paraliż przeszedł w rozkosz. Świat pojaśniał i zakołysał się w bieli. Mężczyzna usłyszał wewnątrz siebie głos, który nie należał do niego. "Dziękuję, że wróciłeś…" – brzmiały znajome słowa.

 

CDN

 

Warszawa/Augustów, wrzesień 2011
Koniec

Komentarze

Jedno proste pytanie: masz rozplanowany dalszy ciąg?

na razie mam szkice dwóch opowiadań, zobaczę co z tego wyjdzie :)

No, nieźle. Podoba mi się taka wizja. Lubię alternatywne wersje historii, trafiłeś dokładnie w mój gust. W dodatku historia opowiedziana  jest naprawdę ciekawie, ze znajomością przynajmniej kilku słów po rosyjsku i rosyjskiej mentalności. Momentami przypominały mi się czytane kiedyś wspomnienia z gułagów. Mam tylko dwa zastrzeżenia-
1. Na Japonię spadły dwie bomby i nie było takich 'efektów' napromieniowania, o jakich tutaj piszesz. Tym bardziej takiej grzybni. Żeby wytłumaczyć istnienie tego świata, musiałoby stać się cos więcej niż jedna- dwie atomówki.
2. Nie rozumiem decyzji Stacha na końcu opowiadania. Człowiek który tak bardzo chce żyć, nie wszczepiałby sobie dobrowolnie pasożyta. Nie wytłumaczy mi tego nawet miłość. Stach rozkochał się w Lenie, a nie w robaku.
ps. Są malutkie niedociągnięcia w pisowni, ale to drobiazg zdażajacy się każdemu
 

Rozumiem, że opowiadania będące kontynuacją. OK.
Też, jak Tomasz, mam wątpliwości, czy dwie atomówki to dość na takie efekty --- ale Ty piszesz o jakiejś Kurtynie, więc na zewnątrz coś się działo i chyba nadal dzieje. Poczekamy, zobaczymy, czy i jak to wyjaśnisz / usprawiedliwisz, jaki przedstawisz świat zewnętrzny.

tak, to co dzieje się na zewnątrz jest nie bez znaczenia, lecz jest to przedmiotem dwóch kolejnych opowiadań z serii, więc pozwólcie, że na razie nie będę tego zdradzał. Na pewno nie chodzi o "kilka atomówek", tylko o coś znacznie "grubszego" :) Stach rekonstruuje sobie życie poza Gubernią na podstawie informacji, jakie zebrał od ludzi, których spotkał. Odżegnuje się od tego życia, dlatego tak alergicznie reaguje na sugestie Leny o wyjściu na zewnątrz.

Faktycznie - zakończenie w takiej formie było dość ryzykowne. Bez dopisku CDN, nie miałoby racji bytu. Ale jako że ten dopisek się pojawił, zdecydowałem się zaryzykować.

Za literówki przepraszam. Zaraz jeszcze raz sprawdzę opowiadanie i póki mogę, poprawię.

pozdrowienia,
zs 

Czytam z duzym zaciekawieniem.
Wielki plus za dbalość o szczegóły - chodzi mi o "Balkenkreuz",  jako oznaczenie samolotów Luftwaffe.  Zastanawiam się, czy wyraz  "Luger" ( ten pistolet zatknięty za pas), nie powinien byc w tym przypadku pisany mala literą. Do sprawdzenia.

Fajne kiedy ciąg dalszy. Bo widzę, że coś grubszego się szykuje. Jak dla mnie to pewnie te atomówki to tylko była rozpaczliwa próba ratunku... Przed czymś :)

Podoba mi się ta wersja historii, wydaje się dużo bardziej ciekawa niż ta prawdziwa ;)
Wciągnąłem się i jako twój nowy czytelnik, czekam na więcej. 

ciąg dalszy niebawem, na razie mam na tapecie trzy inne tematy, które nie dają mi spokoju,
dzięki za komentarze 

Witaj!

Muszę przyznać, że tekst robi wrażenie. Zachwyca przede wszystkim szczegółowością konstrukcji świata przedstawionego i jego absolutną wiarygodnością. Jest w pełni profesjonalny, według mnie nadaje się do druku w takim kształcie, w jakim nam go przedstawiłeś, wyjąwszy oczywiście korektę błędów. Tych nie jest dużo, kilka dziwacznie postawionych przecinków i literówek takich jak poniższa:

"Mężcztzba ostrożnie wyczołgał się z jaru"

Nic więcej nie mam do dodania. Tekst z wysokiej półki.

Pozdrawiam

Naviedzony

Nowa Fantastyka