- Opowiadanie: clayman - Nurt rajskiej rzeki

Nurt rajskiej rzeki

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nurt rajskiej rzeki

Dziękuję Eferelinowi Randowi za fachową pomoc, bezlitosne wytknięcie wszystkich błędów i poświecony czas.

 

 

Nurt rajskiej rzeki

 

„Źródło zwykle nie pochwala drogi, którą wybrała rzeka"
Jean Cocteau

 

1

Gdy Vaughn Kurtmayer wkroczył w ciemny zaułek Harlemu, głód narkotykowy zacisnął na nim swe bezlitosne szczęki. Zatoczył się na bok i oparł dłonie o ścianę najbliższego budynku. Pochylił się, drżąc spazmatycznie. Z trudem zdołał powstrzymać wymioty, lecz ciężka kula żółci, która podeszła mu pod same gardło nie miała najmniejszego zamiaru wrócić z powrotem do żołądka. Każdy kolejny oddech był torturą.

– Nie dam rady – wyszeptał cichutko do siebie. Poczuł ulgę na dźwięk własnego głosu. To wciąż on dyktował warunki, wciąż miał kontrolę. Wystarczy, że chwilę odetchnę i przeczekam kryzys, pomyślał. Potem wrócę do domu i rzucę się do łóżka. Spróbuję jutro i…

Nagle obraz pociemniał, jakby ktoś owinął mu głowę cienkim, czarnym całunem. Mięśnie zadrżały od niezliczonych skurczy. Zacisnął pięści i wyprostował się, a z ust wydobył się zduszony jęk bólu.

Dasz radę – rozległ się głos w jego czaszce. Po prostu idź dalej.

Chociaż ten głos, manifestacja narkotykowego głodu objawiała się już niejeden raz, Vaughn wzdrygnął się na jego dźwięk. To był głos nie znający sprzeciwu, ostry i władczy. Znał ten ton doskonale. Przywodził na myśl weterana, który wrócił z europejskich wojen. Nawet w swojej pracy miał z nim do czynienia. Nieustannie brzmiała w nim nuta bezgłośnego ostrzeżenia: „Nie chcesz wiedzieć, jak to jest, gdy naprawdę się zdenerwuję".

Zupełnie jakby do następnego kroku kusił go sam diabeł.

Chryste, pomóż mi…

Idź dalej, Vaughn. To tak blisko. Jeszcze tylko kilka kroków. Nawet słychać już muzykę.

Uszu Vaughna Kurtmayera dobiegł zduszony głos dudniącego basu. Dało się nawet wyczuć lekkie drżenie ziemi w jego rytm. Vaughn pokręcił stanowczo głową, zaciskając powieki.

– Nie. – Poczuł na języku słony smak łez. – Dziś nie dam rady. Spróbuję jutro. Muszę się przespać.

A ty musisz zamilknąć.

Jutro jest poniedziałek. Musisz pójść do pracy. Jak masz zamiar to zrobić w takim stanie?

Vaughn otworzył szeroko usta.

– Przecież dziś jest piątek.

Jesteś pewny, Vaughn?

Nie był. Która godzina? Jaki dziś dzień? Jaki mamy miesiąc? Ile wynosi kurs Yuanu? Kto jest prezydentem? Czy walki w Europie już się zakończyły? Na własne odpowiedzi nie postawiłby nawet dolara.

No dalej, idź – ponaglał go głos. Vaughn słyszał w nim rosnącą irytację. Wszystko zależy od tych kilku kroków. Twoja kariera, twoje życie. Oprzyj się ramieniem o ścianę, będzie ci łatwiej.

Vaughn Kurtmayer ruszył, powłócząc nogami, tak jak kazał mu jego głód. Po chwili odgłos kroków zniknął w ogłuszającej fali krzykliwej, tanecznej muzyki, przez co dwukrotnie zachwiał się na miękkich nogach. Oparł się mocniej i zrobił kolejny krok. Przynajmniej taką miał nadzieję. Nie czuł gruntu pod stopami, więc jedynym znakiem, że wciąż się porusza, było bolesne ocieranie ramieniem o beton i coraz silniejsze przebłyski światła.

Czy mam na sobie garnitur? – zastanowił się w myślach. Zupełnie nie pamiętał, w co się ubrał. Jeśli tak, to na pewno będzie do wyrzucenia.

Taka błaha, przyziemna troska wydała mu się czymś niemal przyjemnym.

Wtem ściana zniknęła i Vaughn gwałtownie stracił równowagę. Instynktownie wyciągnął ręce i zacisnął zęby, czekając na upadek i ból. Jednak one nie nadeszły. Wpadł prosto w czyjeś ramiona.

Wielkie ramiona.

– Ha! Patrzcie, co nam wypadło zza rogu! – rozległ się krzyk wysoko nad uchem Vaughna. Nagle olbrzymie łapska zacisnęły się na nim i podniosły do góry jak szmacianą lalkę. Równie nagłe uderzenie plecami o ścianę wybiło mu powietrze z płuc. Przez muzykę przebiły się złowrogie śmiechy.

– Zgubiłeś się, eleganciku? – Vaughn był pewny, że głos należał do tego, który próbował go wcisnąć w beton. Wyobraził sobie wielkiego murzyna z pięściami wielkości cegieł i znacznie mniejszym mózgiem. Jak mam przemówić do rozsądku komuś, kto zamiast niego posiada tylko mięśnie?

– Szukam kogoś… – Boże, jak on miał na imię?! – Błagam, nie rób mi krzywdy. Jestem umówiony. Mam pieniądze.

Kolejna salwa śmiechów zmroziła mu krew w żyłach. Słyszał obelżywe okrzyki i przekleństwa. Czuł ostry zapach potu i tanich perfum. Ilu ich tam jest? Dziesięciu? Tuzin?

– W to nie wątpię, koleś. – Napastnik wysłał jedną rękę na dokładny zwiad po kieszeniach Vaughna. Gdy wielka dłoń zatrzymała się w pobliżu krocza, Vaughn jęknął piskliwie, a wokół rozległy się gwizdy i okrzyki zachęty.

Chryste, zgwałcą mnie. Zgwałcą i zabiją.

W końcu ręka natrafiła na portfel. Uścisk na piersi Vaughna wyraźnie się rozluźnił.

– No, no. Nadziany elegancik. Mamy dziś szczęście, chłopaki. Nasz nowy przyjaciel postawi nam kilka kolejek i działkę kulek.

– Proszę – błagał Vaughn – nie zabieraj mi ich, są mi potrzebne. Ja muszę je mieć na spotkanie…

– Nikt ze Szczypty zadaje się z takimi jak ty – warknął napastnik.

Vaughn doznał olśnienia. Klub Szczypta. Sprzedawca gichonu. Tylko w weekendy od południa do północy. Wystarczy powiedzieć imię komukolwiek pod klubem i załatwione.

– Chael! – wykrzyknął, miotając się na wszystkie strony. – To z nim mam się spotkać.

– Coś ty powiedział!? – Dłoń zacisnęła się na jego szyi.

– Chael – wychrypiał resztką tchu.

Uścisk zniknął. Vaughn Kurtmayer upadł na kolana i zaniósł się ciężkim kaszlem. Narkotykowy głód odszedł na drugi plan. Nie pragnął niczego bardziej niż łyka brudnego, nowojorskiego powietrza.

– Zaczekaj tu! Nigdzie się stąd nie ruszaj! – rzucił ktoś nad jego głową. Głos ociekał strachem.

Boże, w co ja się wpakowałem?

Po chwili wrócił mu wzrok i czucie w nogach. Był lekko poobijany, ale sądził, że obejdzie się bez lekarza. Rozejrzał się wokół. Zaułek wyglądał jak po zamieszkach. Wciąż czuł ciepło i smród gnieżdżących się tu niedawno ludzi. Teraz jednak nie było tu ani żywej duszy. Tuż obok siebie spostrzegł swój portfel. To zdziwiło go najbardziej. Muzyka wciąż grała, ale znów przypominała głuche, pozbawione melodii i rytmu uderzenia basu. Blaszane drzwi klubu były zamknięte. Obok nich leżał przewrócony śmietnik.

Tyle dziś przeżyłem, pomyślał Vaughn, podnosząc portfel. Zdobędę gichon. Teraz nie mógł się tak po prostu wycofać. Atak głodu, co prawda, minął, lecz wiedział, że wkrótce znów zaciśnie się na jego szyi, zupełnie jak dłoń osiłka przed chwilą.

Wstał i zrobił kok w stronę wejścia.

Jego oczy powtórnie zakryła ciemna mgła. Tak szybko? – przestraszył się. Zwykle głód puszczał na kilka godzin. Nigdy ataki nie powracały tak szybko. Zachwiał się na nogach, wciąż krocząc i zamrugał rozpaczliwie. Poczuł nagłe uderzenie, które wybiło go z rytmu. Co jest? Znów na kogoś wpadłem?

– O przepraszam, panie sędzio. Powinienem uważać – powiedział przyjazny głos.

Vaughn cofnął się porażony. Przed nim stał szczupły, uśmiechnięty mężczyzna o skórze różowej jak u noworodka i niezwykle błękitnych oczach. Wydawał się pasować do tego miejsca jeszcze mniej niż Vaughn i w niczym nie przypominał typowych dla tej okolicy czarnoskórych osiłków. Ubrany był skromnie i prosto w jeansy i ciemną koszulę. Swoim uśmiechem i postawą przypominał młodego nauczyciela, który właśnie rozpoczął pracę i uważał to za swoje powołanie. Nieznajomy wyciągnął rękę i uścisnął lekko dłoń zszokowanego Vaughna.

– Jestem Chael. To mnie pan szukał.

Chael? Vaughn nigdy jeszcze nie widział takiego dealera. Wyobrażał sobie raczej zgarbionego nastolatka w kapturze, ze słuchawkami na uszach i zbyt szerokich spodniach. Próbował już różnych narkotyków i nieraz kupował je w równie podejrzanych miejscach, lecz te wypełnione niepewnością i strachem transakcje w niczym nie przypominały mu uśmiechu i stylu Chaela. Od czasów Wielkiej Legalizacji wiele się zmieniło, pomyślał.

Dopiero wtedy dotarło do niego, jak ten osobliwy dealer się do niego zwracał. Uniósł brwi.

– Skąd wiesz, że jestem sędzią?

Chael tylko szerzej się uśmiechnął na jego słowa.

– Dobry handlarz wie wszystko o swoich klientach.

– Nie jestem pańskim klientem – zaprotestował Vaughn.

– Ależ jest pan… proszę się nie krępować i mówić mi po imieniu.

Vaughn miał tego dość. Chciał tylko zażyć odrobiny gichonu i iść spać. Nie pisał się na te wszystkie dziwactwa.

– Czy możemy przejść do interesów? – zapytał drżącym głosem.

– Oczywiście, panie sędzio – odparł mu Chael i zręcznym ruchem wręczył mu niewielką torebeczkę. Wnętrzności Vaughna zapłonęły ogniem podniecenia.

Boże! To wystarczy mi na całe tygodnie. Tygodnie!

– Trzydzieści gram – ciągnał Chael. – W granulkach. Niemieszany. Tak jak pan lubi, zgadza się?

Vaughn słuchał tylko jednym uchem. Drżącymi palcami próbował otworzyć plastikowy woreczek. Krew szumiała mu w głowie głośno niczym Fifth Avenue w godzinach szczytu.

– Tak, zgadza się – odburknął.

– Zastanawiał się pan kiedyś, skąd wzięła się ta nazwa? Gichon. To nie termin chemiczny, jak sądzi większość. Mało kto wie, ile w tej nazwie jest poezji. Dokładnie tę nazwę nosiła mityczna rajska rzeka, która miała swe źródło w samym centrum Edenu. Co ciekawe, to jedyna z biblijnych rzek, której nie można dopasować do tych istniejących naprawdę. Pomysłowe, prawda, panie sędzio?

Vaughn rozerwał zębami zabezpieczenie torebki i spojrzał zdziwiony na dealera. Znajomy chemiczny zapach wypełnił jego nozdrza. Przywodził na myśl świeżo posprzątaną łazienkę, nieskazitelną czystość. Zapach czegoś, co nie jest już brudne.

Ból natychmiast wyparował. Czuł się taki czysty. Och, Chael miał rację. W tym była poezja. Wystarczył sam zapach, by został oczyszczony przez wody rajskiej rzeki. Jedyne czego pragnął to wskoczyć i popłynąć z tym nurtem. Prosto do raju.

Ochłonął, gdy przypomniał sobie, że przecież jeszcze nie zapłacił. Zaschło mu w ustach, gdy oszacował, ile warta jest torebka błękitnych granulek.

Nie mam tyle pieniędzy, pomyślał z paniką.

– Ile? – wydukał, ściskając portfel obronnym ruchem. Chael spojrzał na niego i roześmiał się.

– Nie chcę pieniędzy. Przy tak szalejącym kursie dolara tylko idiota weźmie tyle gotówki. – Nagle spoważniał i przymrużył lekko oczy. Vaughnowi zmiękły kolana.

– Powiedzmy – ciągnął dealer – że niedługo odbędzie się pewna rozprawa i będzie mi potrzebny przychylny sędzia.

– Co? To niemożliwe. Nie zgadzam się, to…

– Po co to ciągnąć? – ostro przerwał mu Chael. – Przecież wie pan, że nie może sobie pozwolić, by wyjść stąd z pustymi rękami. A może chce pan poszukać szczęścia w innej części Harlemu? Proszę mi wierzyć, sędzio, ta dzielnica nie jest tak grzeczna po północy.

Vaughn Kurtmayer nie miał zamiaru się przekonywać. Wiedział, że dealer ma rację. Powrót do domu, gdy głód atakuje z taką częstotliwością, na pewno go zabije. Lecz mimo to wciąż czuł wewnętrzny opór. Czy mam tak po prostu sprzedać duszę za kilkanaście gram niebieskich kuleczek? – pomyślał.

Honor? – szydził jego głód. To nie jest luksus, na jaki możesz sobie pozwolić.

Wtedy sędzia Vaughn Kurtmayer przegrał. Nieznajomy i wściekły głód zdeptały jego opór, zupełnie jakby się w jakiś sposób uzupełniali. Spuścił głowę. Jednak uśmiechnięta twarz Chaela wciąż przyciągała jego wzrok jak niewielka plamka brudu na śnieżnobiałej powierzchni. Coś było z nią cholernie nie w porządku. Czy to jego oczy i skóra jak u niemowlaka? A może zęby? Podbródek? Nos?

Potrząsnął głową i przetarł oczy.

– Dobrze. Zgadzam się, pomogę ci, jak tylko będę mógł. Tylko nie rozumiem, jak chcesz to załatwić. Kiedy będziesz mnie potrzebował? Niedługo mam urlop. No i ja nie zajmuje się wszystkimi sprawami, skąd będziesz miał pewność, że trafisz właśnie na mnie?

Chael machnął lekceważąco ręką.

– To tylko szczegóły. Wszystko da się zorganizować – rzekł, jakby święcie w to wierzył.

Vaughn wątpił, by dealer miał choć blade pojęcie o tym, jak organizowane są rozprawy sądowe. Humor nagle mu się poprawił. Całkiem możliwe, że nic nie będzie musiał robić. Jako sędzia specjalizował się głównie w sprawach nieletnich, a Chael miał przecież około trzydziestu lat. Przecież nie sprawi magicznie, że nagle zajmie się sprawą, która nie należy do jego wydziału albo wpłynie na osąd innego sędziego, prawda? Będzie musiał to zrozumieć. Mimo wszystko, dealer wydawał się rozsądny człowiekiem. Dziwnym, ale rozsądnym.

– Będę musiał coś podpisywać? – zażartował Vaughn.

– Zabawne, że o tym wspominasz.

 

 

 

2

Zwykle w poniedziałek o dziewiątej Szczypta przypominała raczej poranek nad Passchendaele niż jeden z najbardziej popularnych klubów w Zachodnim Harlemie. Nic więc dziwnego, że Mateusz Skamka pozwolił sobie na lekki uśmiech ulgi, gdy ustawił ostatnie z krzeseł na drewnianej ławie. Około jedenastej wczorajszej nocy impreza zapowiadała się nadzwyczaj paskudnie. Pomimo niedzieli, było tłoczno jak w piątki i soboty, a niektórym udało się przemycić noże. Na pierwszym piętrze, zagospodarowanym na niewielką dyskotekę, naraz znalazło się nawet ponad pięćset osób. Tańczący w rytm muzyki tłum rozgrzewał się z każdą sekundą i tylko niewielka iskra, nawet malutka kłótnia, wystarczyłaby do tragedii. Na szczęście tuż po północy impreza zaczęła umierać gwałtowną śmiercią, a chwilę po trzeciej dyskoteka świeciła pustkami. Pierwszy raz tego miesiąca dzwonek na ostatnią kolejkę rozbrzmiał przed piątą.

– Umyj jeszcze podłogę, młody – rzuciła mu Dabby z głębi sali, nie podnosząc nawet głowy znad kolorowego czasopisma. Czarnoskóra szefowa ich komórki oraz właścicielka Szczypty stukała rytmicznie palcami o porcelanowy kubek z gichonową herbatą. Chłopak zastanawiał się, czy nie zaprotestować. W końcu dzisiaj nie wypadała jego kolej na poranne sprzątanie. Był jednak pewien, że Jim i Willma jeszcze spali. Zresztą Dabby na pewno miała w głębokim poważaniu ich prywatny grafik.

Zmywając kolejną kałużę niezidentyfikowanej, lepkiej cieczy, kątem oka obserwował szefową. Styl ubioru zmieniał się równie często co jej nastrój. Tego lata zrzuciła z siebie jeansy i próbowała zmienić się w kalifornijską nastolatkę. Dziś postanowiła założyć na siebie zwiewną sukienkę na ramiączkach oraz jasne buty na płaskim obcasie. Mateusz musiał przyznać, że kiecka w ciekawy sposób opinała jej sterczące piersi i odsłaniała zgrabną łydkę, lecz kolor pomarańczowy był w jej przypadku po prostu absurdalnym żartem.

Dabby złapała jedno z jego ukradkowych spojrzeń i uśmiechnęła się odsłaniając zabarwione na niebiesko zęby. Chłopak natychmiast opuścił głowę. Gdy powróciła mu odwaga i podniósł wzrok, zauważył, że Dabby odłożyła magazyn i właśnie czytała poranny dziennik.

– Piszą coś ciekawego? – zapytał niemal natychmiast.

– To samo, co zawsze – mruknęła. – Dług publiczny rośnie, dolar szaleje, a w Europie ginie kolejny amerykański żołnierz. – Przerwała nagle i zmarszczyła czoło. – Podobno chcemy przerzucić większość sił do Norwegii. Gdzie to jest, do cholery?

– W Skandynawii.

– Gdzie?

– No, na północy. Niemal pod samym biegunem.

Dabby prychnęła drwiąco.

– Na miejscu naszych dzielnych chłopców wzięłabym ciepłe gacie. Ciekawe, jakie licho ich tam ciągnie, jak myślisz, Łajzo?

Skrzywił się, słysząc własną ksywkę. „Mateusz" było nie do wymówienia dla większości Amerykanów, a jego nazwisko brzmiało dla nich najwyraźniej zbyt głupio i szybko postanowili je skrócić. Ksywka przyczepiła się do niego tak mocno jak zaschnięta guma do żucia przyczepia się do barowego stołka. Podejrzewał, że w Harlemie zostanie Łajzą do końca życia.

– Ropa – odparł w końcu.

– No tak, oczywiście. Skoro to nie cycki i dolary, to musi być ropa – rzekła z wesołością.

Zapadła krótka cisza, którą co chwilę przerywał nieregularny stukot paznokci o porcelanę. Dabby odłożyła gazetę i dopiła resztkę herbaty. Strużka niebieskiej cieczy pociekła jej po brodzie i kapnęła na sukienkę tuż przy dekolcie. Będzie wściekła, jak to zauważy, pomyślał Mateusz. A ja jestem najbliżej. Postanowił skorzystać z resztki spokoju, która jeszcze im pozostała. Przybliżył się do Dabby, zmywając podłogę pod jej stolikiem.

– Napisali coś o Polsce?

Pokręciła głową.

– Daj spokój, młody. Wątpię, by w twoim kraju było coś oprócz trupów i zgliszczy.

Wtem wspomnienia tamtego dnia powróciły. Nerwowe krzyki, które go obudziły. Panika w oczach ojca. Pośpieszna ucieczka. Ścigające ich strzały i duszący dym. Delikatny uchwyt jeszcze ciepłych, martwych palców…

Mimo iż minęło dopiero trzynaście lat, historycy już nie byli zgodni, gdzie Pożar Chaosu (jak określił jeden z powieściopisarzy) miał swój początek. Czy była to Francja i Wielka Brytania, gdzie „okradzione" z socjału mniejszości demolowały miasta i mściły się na bogatszych? Szalejąca klęska głodu na Bałkanach? A może o krok od pełnego bankructwa, zdradzona przez Unię Europejską i własnych przywódców Polska? Wszyscy byli jednak zgodni, że rola światowego strażnika pokoju tym razem przerosła Amerykanów. Jeszcze wczoraj słyszał w wiadomościach opinię jednego z polityków z Waszyngtonu, według której Stany Zjednoczone powinny wziąć przykład z Rosjan i odciąć się od tego szaleństwa olbrzymią krechą. Statystyki były bezlitosne. Liczba żołnierzy, którzy polegli w Europie przerastała ilość uratowanych niemal dziesięciokrotnie. Do masowych mediów docierały tylko nieliczne szczegóły europejskiego chaosu. Plagi chorób, kanibalizm, uzbrojona w ciężką broń, ogarnięta szałem ludność, wyrzynająca Amerykanów oraz siebie nawzajem.

Mateusz był jednym ze szczęśliwie uratowanych uchodźców i każdej nocy dziękował za to Bogu w codziennej modlitwie. Nawet jeśli oznaczało to zamianę wygodnego, a w oczach czterolatka ogromnego mieszkania w centrum Warszawy, na mały niczym jego dawna łazienka dwuosobowy pokój w domu dziecka w Queens.

– Potrzebna nam wojna – burknęła Dabby, raptownie wyciągając go z gąszczu kolejnych bolesnych wspomnień. Rozdrabniała właśnie nożem trzecią kulkę gichonu, tworząc z nich krótką, niebieską ścieżkę.

– Co? – Mateusz nie zrozumiał. – Przecież jesteśmy w stanie wojny.

– Chodzi mi o taką prawdziwą wojnę. Taką, którą wygramy i wzbogacimy się.

Mateusz zmrużył oczy. Nie spodziewałby się po Dabby aż tak radykalnych poglądów. Szczerze powiedziawszy, był zaskoczony faktem posiadania przez nią jakiegokolwiek stanowiska na temat polityki. Nieraz słyszał, jak dumna była z faktu, iż nigdy nie wzięła udziału w wyborach.

– A kogo mielibyśmy zaatakować?

– Chiny – odpowiedziała.

Mateusz żachnął się. Chiny? Gdy nasz dolar jest uzależniony od kursu ich waluty… jak jej tam było… Yuanu? Przecież oni nie ukrywają, że w każdej chwili mogliby nas puścić z torbami. Gdyby nie to, że liżemy ich kanarkowe tyłki tak mocno, aż mamy skurcze twarzy, Ameryka szybko stałaby się drugą Europą. No i przecież po ostatniej dekadzie nasza armia w porównaniu z nimi to podwórkowa banda. Czy Dabby mówiła o wojnie atomowej? Zwariowała?

– Jak ty chcesz walczyć z Chinami?

Dabby pochyliła się nad blatem i jednym ruchem głowy wciągnęła ścieżkę gichonu. Pod jej nosem pojawił się przypominający błękitny wąsik meszek. Oblizała go obrzydliwie i wyszczerzyła zęby. W jej załzawionych oczach rozbłysły jasne iskierki.

– Tym.

– Gichonem?

– Pewnie. Powinniśmy zalać ich rynek narkotykiem, a gdy te skośnookie sukinsyny już porządnie się uzależnią, odciąć dostawy. Proste jak pieprzenie się. – Mrugnęła wymownie okiem.

Mateusz nie mógł jej odmówić odrobiny logiki. Handlował gichonem dwa razy w tygodniu przez ostatnie trzy miesiące. Nawet pomimo całej protekcji bandy z Szczypty była to ryzykowna robota. Dabby uważała, że torebeczka niebieskich kulek to największe osiągnięcie człowieka.

– Jest lepsze niż poranny papieros i kawa – powtarzała, używając wciąż tych samych słów. – Lepszy niż szklanka whisky przed snem. Chryste, to jest lepsze nawet niż seks.

Pewnie, mogła tak mówić. Na skinienie małego palca miała przed sobą dowolną ilość gichonu za darmo. Nie wiedziała nic o narkotykowym głodzie. W każdą środę i czwartek widział, jak reagują ludzie, którzy od długiego czasu byli odcięci od gichonu – nieobliczalni, skorzy do gniewu i samobójczych ataków. Gdyby nie to, sam już dawno dałby się namówić na spróbowanie narkotyku. Plan Dabby wciąż miał jednak ogromną lukę.

– Jeśli damy im gichon, sami nauczą się go produkować – stwierdził.

– Nie nauczą, uwierz mi, Łajzo – zapewniła go szefowa z niezachwianą pewnością w głosie i zagadkowym uśmiechem.

Mateusz nie zdążył zapytać, o co jej chodziło. Zadzwoniła komórka. Dabby zaklęła i oddaliła się pod same drzwi do klubu. Gdy wróciła, nie była zbyt szczęśliwa.

– Obudź Jima – rozkazała tonem wrednej szefowej. – Muszę jechać, a teraz nie dam rady prowadzić.

– Dzwonił Chael? – Mateusz nie zdołał ukryć nadziei w głosie.

– Taaa… – Dabby zmrużyła podejrzliwie oczy. – Skąd wiesz?

– Obiecał mi robotę. Proszę, pozwól mi jechać z tobą.

Potrząsnęła głową.

– Nie ma mowy. Coś wyżej rozpieprzyło się na dobre. Wzywają szefów wszystkich komórek. Nie wezmę na spotkanie takiego żółtodzioba.

Spotkanie szefów! Mateusz nie miał zamiaru wypuścić takiej szansy. Nie będę sprzedawać gichonu i zmywać rzygowin z podłogi przez resztę życia. Muszę ją przekonać. I to zanim błękitny narkotyk zacznie porządnie działać. Namówienie wtedy Dabby do czegokolwiek jest trudniejsze niż nakłonienie rekina do przejścia na wegetarianizm.

– Nie możesz jechać w tym stanie – wytknął jej spokojnym tonem. – Zaraz odpłyniesz.

– Wiem, Łajzo! – krzyknęła wściekle. – Dlatego przyprowadź tu zaraz Jima!

Cholera, zaczyna się, pomyślał Mateusz. Zawsze zaczynało się od wrzasków.

– Jim nie da rady teraz jechać – skłamał bez zająknięcia. – Sam zawlokłem go do łóżka po czwartej rano. Był kompletnie narąbany. Nie wstanie co najmniej do południa. A Willma nie ma prawa jazdy – dodał z uśmiechem.

– A ty masz? – zapytała zaskoczona.

Wyprostował się, dumnie wypinając pierś.

– Od trzech dni.

– Niech cię diabli, Łajzo. – Dabby westchnęła ciężko i rzuciła mu kluczyki. – Porysuj tylko mojego forda, to cię wykastruję.

Mateusz był gotów zaryzykować.

 

 

3

Co prawda granatowy Ford Crown Victoria rocznik 98 miał najlepsze lata już za sobą, lecz wciąż prowadził się wyśmienicie w porównaniu do japońskiego mikrusa z egzaminu. Mimo to, Mateusz poczuł się, jakby znów na nim był. Dabby milcząc, bez przerwy patrzyła na kierownicę, wyczekując na jego najmniejszy błąd. Ręce miał mokre od potu. Manualna skrzynia biegów sprawiła mu z początku niemały problem, lecz szybko przyzwyczaił się i był przekonany, że już nigdy nie wsiądzie za automat. Zmienił zdanie dopiero, gdy wpadli w korek jakieś trzysta metrów od wjazdu na Most Brookliński. Mateusz od dziesięciu minut nie słyszał niczego innego poza urywanymi warkotami pojazdów, piskami klaksonów oraz równie uciążliwymi i chaotycznymi narzekaniem naćpanej Dabby.

– Po co cały Manhattan pcha się na ten zasrany Brooklyn o tak wczesnej godzinie?

Mateusz uznał, że Dabby wcale nie przesadza. Ich wysłużony ford był po prostu otoczony morzem samochodów. Ten warczący nurt metalu i spalin płynął jeszcze wolniej niż East River.

Pomimo rosnących cen ropy Ameryka biła kolejne rekordy w ilości samochodów na ulicach. Jeśli wierzyć statystykom, każdy Amerykanin, niezależnie od wieku, miał 0,9 samochodu w garażu. Żart, który usłyszał tydzień temu pomiędzy kolejnymi piosenkami na Z100 wydawał mu się teraz jeszcze mniej zabawny:

„– Kochanie, czy aby na pewno stać nas na drugi samochód?

– Oczywiście, skarbie. To na edukacje naszych dzieci nas nie stać".

Dabby wyrwała go z ponurych myśli nagłym chichotem.

– Popatrz tam. – Wskazała palcem w lewo. – Kolejny poszedł na dno.

Szybko zrozumiał, co miała na myśli. Pomiędzy dwoma biurowcami zamykano kolejną kawiarnię stylizowaną na amsterdamski coffee shop. Najwyraźniej już na zawsze. Zdziwiła go własna obojętność. Powinien coś poczuć na ten widok. Cokolwiek. W końcu sam się do tego przyczyniał przez ostatnie miesiące. No, przynajmniej w środy i czwartki. Był jednym z małych pionków, które sprawiały, że Wielka Legalizacja, która miała wygrać wojnę z nielegalnym handlem narkotykami, stała się kompletną katastrofą. Masa ludzi straciła kupę forsy, a teraz gdzieś na polu w Jamajce, stary farmer zastanawiał się komu sprzedać swoje zbiory. Nikt nie chciał palić już przestarzałej trawki. Wszyscy pragnęli gichonu.

Miejsce przed nimi zwolniło się i Mateusz znów ruszył do przodu. Ręka bolała go od ciągłych zmian biegów. Dabby w końcu spostrzegła niewielką plamę na sukience i nie zwracała już uwagi na jego jazdę, skupiając się całkowicie na mamrotaniu pod nosem wymyślnych przekleństw. Na samym moście ruch płynął znacznie szybciej. Po brooklińskiej stronie rzeki byli już po niespełna dwudziestu minutach.

– Dobra. Gdzie dokładnie mam jechać?

– Jedź na Knickerbocker Avenue. Wiesz gdzie to jest, Łajzo?

– W Bushwick? – upewnił się Mateusz. – Będziemy tam za kwadrans.

Dabby była nadspodziewanie ożywiona i jakoś udało się jej odegnać gichonowe rozluźnienie. Sytuacja musiała być naprawdę poważna. Jej wskazówki zaprowadziły go wąskimi uliczkami slumsów na północ, z powrotem w stronę rzeki. Po drodze doliczył się jeszcze czterech zamkniętych coffee shopów. Zupełnie jak kostki domina, pomyślał.

Szefowa kazała mu się zatrzymać pod ruinami, które niegdyś musiały być magazynem. Mateusz był szczerze zdziwiony, że w takim miejscu odbywa się spotkanie szefów nowojorskich komórek. Po co tyle tajemnicy? Nie mogliśmy zebrać się w Szczypcie?

Gdyby ktoś obcy przypadkiem się tu znalazł, mógłby stwierdzić, że właśnie tutaj miłośnicy północnoamerykańskich samochodów postanowili pograć w paintballa. Na miejscu czekały na nich niedbale zaparkowane dwa bliźniacze pontiaci i chevrolet w wersji kombi. Poza ich dwójką, wokół nie było ani jednej żywej duszy. Choć niedaleko mijali małe, latynoskie osiedle, okolica wydawała się zupełnie opuszczona, idealna, by wprowadzić w życie kilka ciemnych interesów jeszcze za dnia. W ogrodzeniu wycięto dogodną dziurę, rozbite okna zabito deskami, a te całe były tak brudne, że nie wpuszczały do środka nawet odrobiny światła.

– Zostań w samochodzie i czekaj – poleciła Mateuszowi Dabby, po czym ruszyła w stronę dziury w siatce.

– Co? – oburzył się. – Nie ma mowy.

Dabby odwróciła się i posłała mu wściekłe spojrzenie.

– Słuchaj, młody. Nie wiem, co obiecał ci ten psychol Chael, ale nawet on nie chciałby, żebyś się w to pakował. Jeszcze będziesz miał swoją szansę, by zabłysnąć. Możesz poczekać.

Mateusz nie miał zamiaru czekać ani chwili dłużej. Wzruszył ramionami i podążył za nią.

– Mówiłam ci, wracaj do samochodu!

– Naprawdę masz czas teraz na kłótnie? – zapytał niewinnie. Zwinnym ruchem przeszedł na drugą stronę siatki. – Jak na mój gust, jesteś mocno spóźniona.

Dabby wyszczerzyła wściekle pokryte niebieskim osadem zęby.

– A niech ci będzie, ty bezczelny idioto – warknęła. – Policzę się z tobą w klubie.

Mateusz puścił ją przodem, ledwo powstrzymując uśmiech. To nie miało najmniejszego znaczenia. Jeśli mu się uda, może nigdy nie wróci już do Szczypty. Do głowy wpadła mu wredna myśl. Trawił ją niecałą sekundę. A co mi tam? – powiedział sobie. W końcu bardziej chyba się nie wkurzy?

– Wiesz co? Twoje zęby bardzo ładnie kontrastują z kolorem sukienki.

To nie był pierwszy i ostatni jego błąd tego dnia.

***
Mateusz uważał się za niewiarygodnie bystrego siedemnastolatka, który całkiem nieźle rozumiał otaczający go świat. Do tej pory żadna sytuacja nie wytrąciła go z równowagi. Był przekonany, że jeśli da mu się chwilkę czasu, domyśli się odpowiedzi na każde pytanie. Teraz jednak czasu miał aż nadto, a jedno pytanie rozbrzmiewało mu w głowie głośnym echem, które nie chciało zamilknąć ani na moment.

Co tu, do ciężkiej cholery, robi kandydat na gubernatora z partii republikanów?

I dlaczego jest aż tak wściekły?

– Gdzie jest wasz szef? Gdzie jest Pivot? – złościł się wicegubernator Richard Steele, co chwila patrząc na zegarek. W słabym świetle twarz polityka nabrała bladego koloru ścian magazynu, a jego zgarbiona, niepokojąco chuda sylwetka w niczym nie przypominała Mateuszowi tego żwawego, uśmiechniętego mężczyzny z wyborczych plakatów i reklamowych spotów. No cóż, przynajmniej ma na sobie ten sam garnitur, zauważył.

– Proszę się uspokoić – westchnęła Dabby. Przyszła ostatnia, więc to na nią spadł obowiązek rozmowy z politykiem. Sądząc po twarzach pozostałych, wszyscy mieli już tego serdecznie dosyć.

– Kobieto! – wrzasnął jej w twarz. – Czy zdajesz sobie sprawę jaki mamy kryzys?

– Nie – odcięła się ostro, zaciskając pięści. Mateusz i tak był zdziwiony, że Richard Steele nie leży jeszcze znokautowany na ziemi, krwawiąc z nosa. – Może, gdybyś w końcu przestał jęczeć jak mała dziewczynka i wytłumaczył wszystkim, co się stało, moglibyśmy jakoś pomóc?

Wicegubernator pokręcił stanowczo głową.

– Nie będę tłumaczyć się przed ulicznymi bandziorami.

No, tu przesadziłeś, kolego, pomyślał Mateusz. Nie mylił się. Wybuchła gwałtowna kłótnia. Chociaż Richard Steele miał przed sobą ogarniętą narkotyczną wściekłością Dabby, równie wkurzonego Masca i dwóch innych czarnoskórych szefów, których Mateusz znał tylko z wyglądu, krzyczał równie głośno jak otaczający go gangsterzy. W przekleństwach i wymyślnych obelgach także dotrzymywał im kroku.

W całym magazynie chyba tylko Mateusz usłyszał zatrzymujący się nieopodal samochód i głośny zgrzyt otwieranych drzwi. W progu ujrzał dwóch białych mężczyzn w ciemnych koszulach z krótkim rękawem. Mieli niemal dwa metry wzrostu i barki szerokie jak u niedźwiedzia. Rozejrzeli się po magazynie, łypiąc na zebranych spod ciemnych okularów i weszli do środka. Nie musieli nic mówić. Kłótnie umilkły jak ucięte nożem.

A więc to muszą być te słynne bliźniaki Bykow, pomyślał Mateusz. Dwie rosyjskie, wychowane na sterydach góry mięśni przypominały mu napompowanych zapaśników z amerykańskiego wrestlingu. Jednak nie sądził, by ci dwaj markowali swoje ciosy.

Za nimi wjechał wózek inwalidzki prowadzony przez Chaela. Siedział na nim pozbawiony jednej nogi mężczyzna o kwadratowej szczęce, ubrany w koszulkę polo. Jego twarz przecinały głębokie, ciemne blizny. Wąskie usta krzywiły się w kwaśnym grymasie, a wielkie, nieco wyłupiaste oczy sprawiały, że wyglądał jak poparzona ropucha.

Mateusz aż cofnął się o krok na jego widok.

To jest Pivot? Ten czerwony kolor na jego twarzy, to raczej nie jest opalenizna. I jeszcze te blizny…

Dabby miała rację. Trzeba było zostać w samochodzie.

Chael został z tyłu. Mateusz próbował złapać jego spojrzenie, jakoś zwrócić na siebie uwagę przyjaciela. Spokojne spojrzenie błękitnych oczu zawsze go uspokajało. Ten jednak usilnie go ignorował, patrząc na plecy swojego szefa. Zaniepokoiło to Mateusza. Traktował Chaela jak starszego brata. Różnił się od wszystkich ludzi, których spotkał na swojej drodze. Przypominał niedzielny poranek. Spokojny, wiecznie uśmiechnięty, wybaczający wszystkie popełnione błędy. Było w nim coś osobliwego, tajemniczego. To najbardziej pociągało młodego Polaka i sprawiło, że pragnął stać się takim jak Chael. Co prawda, Mateusz lubił Willme, Jima i innych pracujących w Szczypcie, nawet Dabby. Lecz to byli ludzie, wychowani przez ulicę, nie znający innego, normalnego życia. Mogli w jednej chwili z uśmiechem poklepać go po główce, by zaraz potem wbić mu nóż w plecy, gdy sytuacja będzie tego wymagać. W tym świecie to umiejętność szybkiej adaptacji była najcenniejszym skarbem. Przyjaźń często była tylko niepotrzebnym balastem.

Jak elastyczny potrafi być Chael? W końcu nigdy nie widziałem go w pracy…

Pivot przejął stery swojego wózka i podjechał w stronę wicegubernatora. Wokół polityka zrobiło się nagle zaskakująco dużo miejsca. W cały magazynie było słychać jedynie cichy skrzyp kół oraz ciężkie kroki rosyjskich bliźniaków. Obaj górowali nad politykiem jak nad małym dzieckiem.

– Pokaż mi zdjęcia, Ricky – polecił cicho Pivot.

Na pomarszczonej twarzy wicegubernatora nie zadrżał ani jeden mięsień. Bez słowa podał inwalidzie białą kopertę. Mateusz dopiero teraz spostrzegł, że Pivot zamiast dwóch palców prawej dłoni ma dwa różowe kikuty.

Szef nowojorskich komórek przeglądał powoli fotografie, marszcząc czoło i wyginając usta w brzydkim grymasie. Jego blizny i ślady po poparzeniach wydawały się żyć własnym życiem.

– Powiedz mi, stary – rzekł tym samym cichym, jednak doskonale słyszalnym tonem – czy w tych wszystkich szkołach, które kończyłeś, nie nauczyli cię trzymać kutasa w rozporku i nie dymać żon innych polityków podczas kampanii wyborczej?

– Musisz mi pomóc! – zagrzmiał Steele, ignorując obelgę. – Ten list wysłał mi sztab Crownlera. Dzisiaj o dwudziestej mam z nim debatę. Jeśli nie zrezygnuję i nie okażę mu publicznego poparcia w kluczowych kwestiach, ten sukinsyn pokaże te zdjęcia w telewizji! Będziemy skończeni!

– Twoja kosmetyczka ma dziś wolne? – zapytał Pivot, zmieniając nagle temat.

Richard Steele zamrugał zaskoczony.

– Nie, dlaczego pyt…

Wtem jeden z bliźniaków uderzył go na odlew otwartą dłonią. Cios wydawał się delikatny, oddany od niechcenia, jakby Bykow odruchowo odganiał uciążliwą muchę. Wicegubernator zwalił się na ziemię jak ścięte drzewo, jęcząc z bólu i trzymając się za czerwony policzek.

– Zamknij się i słuchaj! – warknął Pivot. – Wpakowałem w ciebie cholernie dużo kasy i nie mam czasu ani możliwości, by cię kimś zastąpić. Nie pozwolę sobie na porażkę, rozumiesz? Nie pozwolę na kolejną Wielką Legalizację. Poprzednia niemal nas zniszczyła. Zostaniesz gubernatorem i wciąż będziesz powtarzał przed kamerą moje słowa jak grzeczna papuga. Sprzeciwisz się legalizacji gichonu i będziesz pluł śliną na prawo i lewo, zapowiadając krwawą wojnę nielegalnemu handlowi. Wojnę, którą przegrasz z kretesem.

Steele z trudem podniósł się na nogi. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przyłożył ją sobie do twarzy.

– Co zrobimy z Crownlerem i zdjęciami? – Mateusz musiał przyznać, że polityk szybko wracał do równowagi. Ten był jednak na tyle rozsądny i pozbył się ze swojego głosu śladów butności. Nagle się wyprostował. – Chyba nie chcesz go zabić?

– Masz mnie za durnia? Potrzebujemy go. Musisz pokonać tego gadającego o legalizacji grubasa w wyborach. Cała Ameryka musi zobaczyć, jak myśli większość Nowojorczyków. Ten stan ma kluczowe znaczenie.

– Ale jak go powstrzymamy przed pokazaniem zdjęć?

– Sprawię, że nie odważy się tego zrobić.

– Jak?

Z tyłu rozbrzmiało uprzejme chrząknięcie. Wszyscy odwrócili się w stronę Chaela.

– Senator Crownler ma pięcioletnią córeczkę.

Mateusz przełknął głośno ślinę. Czy Chael naprawdę to powiedział? Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Chael właśnie zasugerował skrzywdzenie malutkiej dziewczynki?

Pivot klasnął w dłonie.

– Doskonale. Wiesz, w którym przedszkolu przebywa dziecko?

– W żadnym – odparł mu Chael. – Dziewczynka dopiero co przebyła świnkę i wciąż siedzi w domu.

– Ochrona?

– Praktycznie żadna. Crownler nie jest już takim bogaczem, jakiego zgrywa w telewizji. Po ostatnim kryzysie musiał sprzedać swoją firmę prawie za bezcen i tnie koszta, gdzie tylko może. Przy obecnych cenach, stać go jedynie na byłą policjantkę. Szczerze powiedziawszy, jeśli Crownler nie wygra tych wyborów, czeka go nędza.

Mateusz z trudem łapał oddech. Boże, oni naprawdę mają zamiar porwać pięcioletnie dziecko. Czy zabiją je, gdy senator mimo wszystko upubliczni zdjęcia? Wolał nie zastanawiać się nad odpowiedzią.

Richard Steele wbił w Chaela uważne spojrzenie spod przymrużonych powiek.

– Kim on jest? W jaki sposób posiadł tak dokładne informacje?

Nikt mu nie odpowiedział. Pivot zajął się omawianiem szczegółów porwania. Nie zajęło mu to dużo czasu. Postanowił zlecić to zadanie rosyjskim bliźniakom. Według Chaela w domu poza wynajętą policjantką i dzieckiem nie będzie nikogo, więc dwójka braci powinna bez problemu uporać się z zadaniem.

– Kim jest ten szczawik? – zapytał nagle Pivot, zauważając stojącego za plecami Dabby Mateusza.

Mateusz był tak zaskoczony, że nawet nie zdążył otworzyć ust. Dabby odpowiedziała za niego:

– To Łajza. Mój… szofer.

Inwalida zmrużył oczy. Wprawił w ruch kółka, zbliżając się w stronę Mateusza.

– Łajza? Ten polski uchodźca?

Mateusz tym razem zdołał kiwnąć twierdząco głową. Osłupiał na myśl, iż Pivot ma pojęcie o jego istnieniu. Zawsze wiedział, że jest ciekawostką, a jego historia powszechnie znana wśród znajomych band, odwiedzających często Szczyptę. Ale żeby aż tak…?

– Ile miałeś lat, gdy uciekłeś z Europy? – dopytywał kaleki szef.

– Cz… cztery – wydukał Mateusz.

Pivot uśmiechnął się smutno. Blizny znów zatańczyły na jego twarzy. Tym razem przybrały kształt rozerwanej pajęczyny.

– Miałeś szczęście – mruknął, patrząc Mateuszowi prosto w oczy. – Ja spędziłem tam trzy lata, zanim udało mi się wydostać z tego szaleństwa. Ocalałem jako jedyny ze swojej rodziny. Kończyłem właśnie osiemnaście lat, gdy to się zaczęło. Byłem mniej więcej w twoim wieku. Ukrywaliśmy się w jednej z piwnic pod kamienicami na Quex Road. Broniliśmy tego miejsca jak fortecy. Pewnego dnia w końcu wyłamali drzwi. Nie wiem, co spodziewali się u nas znaleźć, przecież głodowaliśmy tak samo jak inni. W ręku miałem jedynie kuchenny nóż, którym matka kroiła mięso. Zadźgałem piątkę młodszych ode mnie bachorów, jakby były zwykłymi prosiakami, lecz nie mogłem się przełamać, by uderzyć towarzyszącą im podstarzałą kobietę. Matka zawsze mi powtarzała, że tak nie postępują prawdziwi dżentelmeni, więc skupiłem się na atakujących mnie dzieciakach. Kobiecie udało się chwycić moją maleńką siostrę i wyciągnęła ją schodami na górę. Gdy ją znalazłem, była na wpół zjedzona, a przy niej leżała martwa porywaczka. Jakiś sukinsyn przeciął jej gardło i zdarł ciuchy zanim zdążyłem przyjść. Odebrał mi moją zemstę… – przerwał nagle i pochylił głowę. – W Polsce byłeś świadkiem czegoś podobnego?

– N… nie – wyszeptał przerażony Mateusz.

– Potem tam wróciłem, wiesz? – ciągnął kaleka. Mimo iż patrzył na niego z dołu, Mateusz poczuł się bardzo malutki. – Zaciągnąłem się do Armii Wyzwolenia Europy niemal od razu po przybyciu do Stanów. Znów wróciłem na Quex Road. Po dwóch kolejnych latach zrobiło się tam jeszcze gorzej, wiesz? Afganistan przy tym był piknikiem, tak mi powiedział mój sierżant. Po ulicach biegały oszalałe zwierzęta, a cywile dorwali się do wojskowych arsenałów. Lecz nie to było najgorsze. W śmietniku, tuż obok mojego rodzinnego domu znalazłem małą dziewczynkę. Miała jasne włosy i okrągłą twarz, zupełnie jak moja siostra. Ogryzała właśnie jakąś kość niczym bezdomny kundel. Podniosłem ją, chcąc zanieść w jakieś bezpieczne miejsce. Zdjąłem rękawice i głaskałem jej policzki oraz włosy, szeptałem do ucha uspokajające słowa. Nagle suka mnie ugryzła. Wrzeszczałem z bólu. Uderzałem ją w głowę pięścią, ale ta nie chciała puścić. – Uniósł do góry okaleczoną dłoń. – Przegryzła skórę i kości, a gdy w końcu zrzuciłem ją na ziemię, ugryzła mnie w nogę.

Mateusz spuścił wzrok na ucięty powyżej kolana kikut i wciągnął głośno powietrze w płuca. Pivot wybuchnął głośnym śmiechem.

– Nie, nie odgryzła mi jej. Gówniara była czymś zarażona. Musieli mi ją uciąć. – Znów się roześmiał. – Rozumiesz już, kto zabija tam naszych dzielnych chłopców? Nie uzbrojone po zęby wojsko, tylko małe, brudne dziewczynki. Zabawne, co?

Mateusz pokręcił głową z niedowierzaniem. Pivot inaczej zrozumiał jego gest.

– Masz rację. To wcale nie jest zabawne. – Klepnął go po ramieniu. – Jesteś twardy, widzę to. Jak hartowana stal. – Odwrócił wózek i odjechał w stronę wicegubernatora. Mateusz dopiero teraz spostrzegł, że wszyscy gapią się na niego w milczeniu z szeroko otwartymi oczami. Jedynie Dabby mamrotała coś cichutko do siebie.

– Powinieneś mierzyć wyżej niż wożenie po mieście kształtnego tyłka naszej Dabby. – znów odezwał się Pivot. – Dam ci szansę. Zawieziesz braci pod dom Crownlera.

Co?! – chciał krzyknąć Mateusz. Ja mam wziąć w tym udział? Mam porwać z domu pięcioletnią dziewczynkę? Nie, nie mogę. Po prostu nie mogę. Nie na to się pisałem…

Pewnie, powiedz nie. Przecież marzysz, by resztę życia spędzić w ciemnym zaułku, zastawiając się, kiedy spróbuje zabić cię kolejny szaleniec ogarnięty głodem i czy tym razem zdążysz uciec…

– Zgoda – usłyszał swój własny głos.

– Szefie – Chael stanął przed Pivotem – mogę jechać z nimi, tak na wszelki wypadek.

Kaleka machnął ręką na zgodę.

– Oczywiście – rzucił ironicznie. – Przecież wszyscy wiedzą, że do porwania pięciolatki potrzeba przynajmniej czterech osób. Ktoś jeszcze chętny na małą wycieczkę?

Odpowiedziała mu cisza.

 

4

– Długo nie wracają – powtórzył Mateusz.

– Ehe.

„Nad Nowym Jorkiem potrafiły panować jednocześnie wszystkie cztery pory roku". Oczywiście w tym powiedzeniu było sporo przesady, ale Mateuszowi wydawało się, jakby po przekroczeniu granicy Staten Island znaleźli się w innym kraju. Ciężka chmura barwy zanieczyszczonej rzeki wisiała nisko i groźnie, a po chwili uwolniła z siebie setki tysięcy kropel wody.

Nawet gdy Nowy Jork przekroczył magiczną liczbę dwudziestu ośmiu milionów mieszkańców, Staten Island nie zmieniło się ani trochę. Wciąż było wielką dzielnicą małych domków, równo skoszonych trawników, czystych ulic i największych amerykańskich zarozumialców, którzy twierdzili, że mieszkają w najlepszej części najlepszego miasta świata.

Crownlerowie mieszkali w pobliżu Todt Hill. Najbliższa okolica słynęła z wrednych psów i dociekliwych sąsiadów, więc Mateusz niemal stracił panowanie nad kierownicą forda Dabby, gdy siedzący z przodu na fotelu pasażera Chael kazał mu zatrzymać pojazd tuż przed samym domem.

– Przecież stąd będzie widać nas jak na dłoni – syknął.

Szczupły mężczyzna poklepał go uspokajająco po ramieniu.

– Spokojnie, Mati, rozejrzyj się. Nigdzie w pobliżu nie dojrzysz zaparkowanych samochodów. – Wskazał ręką na rząd dwupiętrowych domów z prawej strony. – Mąż pani Robertson wyjechał służbowo do Ohio, więc sama musi zawozić synów na trening piłkarski. Państwo Barryghowie mają w tej chwili kolejną rozprawę rozwodową, natomiast kochanek pani Salvatore mieszka aż w New Jersey.

– A ci? – Oszołomiony Mateusz wskazał czerwony dom należący do najbliższych sąsiadów Crownlerów. – Mąż głuchy, a żona w śpiączce?

Chael zachichotał.

– Nie. Państwo White każdego lipca spędzają dwa tygodnie na Hawajach. Ta tradycja ma ponad dwadzieścia pięć lat.

To po prostu zbyt dogodne, pomyślał Mateusz. Nikt nie ma tyle szczęścia. Zupełnie jakby ktoś pociągnął za sznurki i przeniósł stąd wszystkie wścibskie oczy. Nie podoba mi się to. Coś musi się spieprzyć. Czuję to.

Złe przeczucia spadły na niego niczym deszcz i wygnały z jego duszy poczucie winy. Na chwilę udało mu się zapomnieć, że przyjechali tu porwać bezbronne dziecko. Po dziesięciu minutach nieobecności braci Bykow, Mateusz zmienił się w drżący kłębek nerwów i podskakiwał na siedzeniu na każdy głośniejsze uderzenie kropli deszczu o dach.

Dlaczego nie wracają? – pytał się raz po raz. Czy opiekunce udało się ukryć gdzieś z dzieckiem? W końcu w samym domu pewnie jest jakieś dziesięć pokoi i ze trzy łazienki. Czy ma przy sobie telefon lub pilot anty-napadowy? W końcu to policjantka… Nie. Jest za cicho, zupełnie jakby w domu nie było nikogo. Jakby ta cała przeklęta ulica była wymarła. Bracia Bykow przeszukujący dom, robiliby niewiele mniej hałasu niż szalejący huragan, a gdyby opiekunka zdążyła wezwać pomoc, już dawno zaroiłoby się tu od glin.

Dyskrecja i podstępność nie należały do zalet rosyjskiego rodzeństwa. Po prostu przeskoczyli przez sięgającą im do pasa furtkę. Jeden z nich bez najmniejszego ostrzeżenia rozpędził się i barkiem wyłamał białe, bogato zdobione drzwi, które teraz stały szeroko otwarte, kiwając się leciutko wraz z wiatrem. Głuchy trzask drewna i cichy, urwany nagle kobiecy krzyk były ostatnimi dźwiękami, które usłyszał Mateusz.

– Ktoś musi wejść do środka i sprawdzić, co poszło nie tak – stwierdził Chael.

Mateusz otworzył szeroko oczy.

– Ktoś?

– Tak, ruszaj się! Dom jest zbyt duży. Musimy iść obaj i to szybko.

Nie miał zamiaru kłócić się z logiką Chaela. Wysiedli z samochodu prosto w ulewę. Przeskoczenie bramki sprawiło im o wiele więcej trudności niż braciom Bykow i zanim stanęli przed progiem domu, zdążyli przemoknąć do suchej nitki.

Chael pociągnął nosem.

– Bierz górę, ja sprawdzę parter! – wrzasnął, przekrzykując deszcz. Sam skręcił korytarzem w lewo i zniknął w kuchni. Mateusz potrząsnął głową

Co? Mam tam iść sam? Zwariował?

Na parterze dom wyglądał względnie normalnie. Poza przewróconym przez wyważone drzwi wieszakiem, nie widział żadnych śladów działania braci Bykow.

Błagam. Znajdź ich tam, wyżerających zawartość lodówki, i wynośmy się stąd.

Z góry rozległ się cichy pisk. Mateusz podskoczył i odwrócił się w stronę schodów.

– Chael? – zawołał tak głośno, jak tylko się odważył.

Cisza.

Zrobił ostrożny krok w stronę kuchni. Parkiet zaskrzypiał.

Kolejne piski. Tym razem Mateusz miał pewność. Ktoś na górze chichotał.

Boże, dlaczego? Dlaczego nie zostałem w tym przeklętym samochodzie?

Wszedł schodami na pierwsze piętro, co chwila odwracając się za siebie. Chael wciąż się nie pokazywał.

Co mogło go zatrzymać w kuchni? Powinienem sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku, ale przecież sam kazał mi iść na górę, prawda? Miałem być tylko szoferem. Szoferem!

Górne piętro wyglądało na świeżo po remoncie. Wszędzie pachniało klejem i rozpuszczalnikiem. Jaskrawa tapeta raziła po oczach tak samo, jak odciśnięte na niej ślady krwi w kształcie olbrzymiej dłoni. Prowadziły prosto do łazienki na końcu korytarza. Drzwi były uchylone.

– Nie wejdę tam – powiedział na głos.

Z łazienki dobiegł go kolejny, przeraźliwy chichot i uderzenia.

Mateuszowi nagle przyszło do głowy, że właśnie taki dźwięk wydaje wielki rosyjski bandzior, uderzający głową pięciolatki o porcelanową wannę. Wymacał w kieszeni sprężynowy nóż, ostrą zabawkę z dwunastocentymetrowym ostrzem. Można nim było zrobić komuś krzywdę, o ile ten ktoś nie był dwumetrowym zabójcą, który większych ostrzy używał do dłubania sobie w zębach.

Wtedy do niego dotarło. Właśnie miał zamiar rzucić się maleńkim nożykiem na Bykowa i uratować dziewczynkę, którą mieli porwać.

Czy kompletnie mi odbiło?

Uderzenia stały się głośne jak walenie młotkiem.

Mateusz chwycił za klamkę. Jego dłonie zlały się gorącym, lepkim potem. Nóż niemal wyśliznął mu się z garści. Zacisnął zęby i otworzył drzwi łazienki, gotów na wszystko.

Cofnął się aż pod ścianę, porażony czekającym na niego widokiem. Nóż upadł z brzdękiem na podłogę.

Chryste! To… to po prostu chore.

Jeden z braci Bykow klęczał cały umorusany w krwi. Jedną ręką rozpaczliwie wywijał urwaną słuchawką prysznica niczym jaskiniowiec maczugą. Drugą próbował wyzbierać z podłogi porozwalane po białych kafelkach granulki gichonu.

Nagle wyprostował się, a z dłoni wypadły mu wszystkie kulki, które zdążył pozbierać. Uderzył z całej siły słuchawką w krawędź wanny.

– Zakrytsja! – wrzasnął.

Bach! Bach! Bach!

– Zakrytsja!

Mateusz poczuł delikatny dotyk na ramieniu. Za nim stał Chael. Zimny, pozbawiony uczuć wyraz twarzy przyjaciela wydał mu się równie straszny, co zachowanie Bykowa.

– Idź poszukać dziecka – polecił cicho.

– A co z nim?

Bach! Bach! Bach!

– Nie damy rady znieść go do samochodu, a policja nie może go znaleźć w takim stanie.

W jakim stanie? Naćpanego? – nie rozumiał Mateusz.

– Jego brat?

– Nie żyje, tak samo jak opiekunka. Szybko, znajdź dziewczynkę zanim wrócą sąsiedzi!

Mateusz wycofał się spod łazienki. Chael spokojnym krokiem wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Uderzenia umilkły, a krzyki „zakrytsja!" zastąpił zduszony bulgot.

Chael go zabił. Nie, to nie dzieje się naprawdę. Chael nie jest zabójcą.

Czerwona kałuża wypływająca spod drzwi zaprzeczyła jego myślom.

Mateusz biegł. Przeszukiwał każdy pokój na piętrze, zaglądając pod każde łóżko i w każdą szafkę. Z całych sił pragnął odnaleźć dziecko, lecz nie po to, by je porwać. Miał zamiar ocalić je przed tą bandą morderców, z którymi się związał. Nawet, jeśli miałby przy tym zginąć.

Odnalazł ją w małym, urządzonym na gabinet pokoju. Siedziała pod zawalonym stertami papierów biurkiem i tuliła do piersi pluszowego królika. Nie cofnęła się ani nie wzdrygnęła na jego widok, tylko obdarzyła go spojrzeniem wielkich czarnych oczu. Mateuszowi stanęło serce. Uklęknął przy niej, uważając, by nie robić żadnych gwałtownych ruchów.

– Nie bój się – powiedział delikatnym tonem. – Nie pozwolę, by cię ktoś skrzywdził.

W oczach dziewczynki pojawiły się łzy.

– Tatuś nie pozwala mi tu wchodzić. Proszę, nie mów mu.

– Nic nikomu nie powiem – obiecał. – Przyrzekam.

Bardziej poczuł, niż usłyszał, że w drzwiach pojawił się Chael. Znów nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku. Chociaż przed chwilą zabił człowieka, Mateusz nie spostrzegł na jego ubraniu ani dłoniach nawet plamki krwi. To przeraziło go jeszcze bardziej.

– Mati – rzekł spokojnie Chael i wyciągnął przed siebie puste dłonie. – Weź dziewczynkę i chodź za mną. Mamy dosłownie dwie minuty.

Mateusz wstał, zasłaniając przed nim dziewczynkę.

– Nie ma mowy, sukinsynu.

– Pomyśl spokojnie, stary. W domu są trzy trupy. Jeśli stąd zaraz nie wyjdziemy, resztę życia spędzimy w więzieniu.

– Nie pozwolę jej skrzywdzić.

Chael kiwnął głową.

– Ja też. Obiecuję, że nic się jej nie stanie. Przecież nigdy cię nie okłamałem, prawda?

Opór w nim nagle osłabł. Mateusz otarł czoło dłonią, rozmazując pot na całej twarzy. Popatrzył na wszystko z innej perspektywy.

On ma rację. Nie mogę trafić do więzienia. Musimy uciekać.

Ale wciąż…

– Zabiłeś go…

– Musiałem. Bykow zaczekał aż jego brat zajmie się opiekunką i wykończył go. Poszło im o gichon. Kompletnie mu odbiło z narkotycznego głodu. Wiesz, o czym mówię, widziałeś już takich ludzi.

Widziałem. Głód gichonowy był nieobliczalny. A jeśli dotyka kogoś w rodzaju Bykowa… O Boże, nie pisałem się na to, pomyślał po raz kolejny.

– Ktoś musiał to zrobić – ciągnął Chael. – Wolałem nie obarczać tym ciężarem ciebie. Rozumiesz to, prawda?

Chryste, Chael…

Mateusz kiwnął głową, następnie schylił się i bez trudu uniósł dziewczynkę. Ta nie stawiała oporu. Upuściła królika i wtuliła głowę w jego pierś.

Schodzili na dół w absolutnej ciszy. Mateusz, trzymając na rękach dziewczynkę, uważnie obserwował idącego przodem przyjaciela. Mógłby przysiąc, że przez chwilę Chael stracił równowagę, a z jego twarzy zniknął spokojny niczym wykuty w skale wyraz twarzy. Zastąpiło go coś innego. Czy wyglądało to jak poczucie winy…

Minutę później byli już w samochodzie.

Pani Robertson była zbyt zmęczona i rozdrażniona złą pogodą, podobnie jak dwójka jej synów, więc nie zwróciła uwagi na pędzącego z nadmierną prędkością forda, ani na wyłamane drzwi naprzeciwko jej domu. W środku zaparzyła sobie wielki kubek herbaty i postanowiła zdrzemnąć się chwilę. Nastawiła budzik w komórce na wpół do dziewiętnastej, a zaraz potem położyła się na kanapie w salonie. Jej sąsiad i przyjaciel brał dziś udział w ważnej debacie i za żadne skarby nie miała zamiaru tego przegapić.

Podobnie jak pięć milionów telewidzów w całej Ameryce.

 

 

5

Szklanka whisky pofrunęła nad stolikiem z szybkością bejsbolowej piłki wybitej przez pałkarza i zderzyła się ze ścianą, opryskując zebranych odłamkami szkła i brunatnym płynem.

– To niemożliwe! – wrzeszczał Pivot, podskakując na swoim wózku. – Niemożliwe! Zginiesz za to, ty sukinsynu!

Stojący w studio wiele mil od klubu Szczypta Mark Crownler, oczywiście go nie usłyszał. Ciągnął dalej swoją wypowiedź, pokazując milionom widzów kolejną fotografię.

– Zdrada i liczne kłamstwa to nie jedyne zbrodnie Richarda Steele. Oskarżam go także o szantaż, zlecenie zabójstwa, zorganizowanie porwania pięcioletniej dziewczynki, mojej córeczki. Liczne błyski fleszy i pytania dziennikarzy zlały się w jedną ogłuszającą falę dźwięku. Crownler zignorował je.

– Chciałbym ogłosić wszystkim, że ja, Mark Crownler, nie poddam się narkotykowemu terroryzmowi Richarda Steele'a. Mam dowody, że jest związany z mafią, która od miesięcy zalewa nasz rynek nielegalnym narkotykiem, zwanym gichonem. Trzeba jak najszybciej przejąć kontrolę i…

Pivot nie dał mu dokończyć. Porwał z blatu kolejną szklankę, tym razem gichonową herbatę Dabby, i cisnął nią w telewizor. Kineskop pękł i zgasł z przypominającym gwizd piskiem.

– To katastrofa – powiedział jeden z obcych Mateuszowi czarnoskórych szefów komórki.

Katastrofa? To wielkie niedopowiedzenie, pomyślał przerażony Mateusz. Najpierw wpadka przy porwaniu córki Crownlera, ukryty nałóg i śmierć cennych braci Bykow, a teraz to. Co będą chcieli zrobić z dzieckiem senatora?

Dziewczynka w tej chwili spała spokojnie w pokoju za barem, w łóżku należącym do Mateusza. Chłopakowi udało się nawet odnaleźć jakiegoś starego pluszaka, przypominającego jej królika.

Czy Pivot spełni swoje groźby i zabije dziecko?

Tego wieczoru klub był zamknięty dla gości, a spokoju na zewnątrz pilnowało dwóch czarnoskórych goryli mniejszych od zmarłych braci Bykow tylko o kilka cali. Zjawili się wszyscy z magazynu, a każdy z nich przyszedł dodatkowo z obstawą. Stojący za barem Mateusz doliczył się, łącznie z Dabby, Chaelem i Pivotem, w sumie piętnastu ludzi

A niemal wszyscy są cholernie wściekli, w kieszeniach mają wielkie spluwy i aż ręce ich świerzbią, by ich użyć.

– Ja mu pokażę narkotykowy terroryzm. – Pivotowi udało się odzyskać nieco zimnej krwi. Znów mówił swoim cichym, pozbawionym gniewu tonem. – Chciałem wszystko załatwić w cywilizowany sposób, ale skoro los chce inaczej…

– Co zamierzasz, szefie? – zapytał Masc. – Nic, co zrobimy, nie powstrzyma Crownlera przed wygraniem wyborów.

– Zbierzcie najlepsze spluwy ze swoich komórek. Daję wam na to pół godziny. Zabijemy Crownlera i tego partacza Steele'a. Zabiję każdego przeklętego polityka, który zagrozi moim planom. Wykończę ich wszystkich, zrozumiano?

Po klubie rozległy się szmery podniecenia.

– A co z dzieckiem? – spytała po chwili Dabby.

Mateusz poczuł na karku dotyk tysiąca zimnych igieł. Wiedział, jaka będzie odpowiedź.

– Nie jest nam już potrzebne. Je także zabijcie.

– Nie!

Wszyscy zwrócili zaskoczone spojrzenia w stronę Mateusza.

– Przecież to tylko dziecko – próbował rozpaczliwie przemówić im do rozumu. – W niczym nie zawiniło…

– Nie, w niczym nie zawiniło – zgodził się Pivot, przerywając mu. – Piekło jest pełne niewinnych dzieci, Łajzo, uwierz mi. To jej przeklęty ojczulek wydał na nią wyrok śmierci, nie my.

Nie przekonam go, zdał sobie sprawę Mateusz. Zabiją ją. Po prostu zastrzelą pięcioletnie dziecko.

Rozejrzał się, rozpaczliwie poszukując wsparcia w znajomych i obcych twarzach. Nie odnalazł go. Nawet Chael nie odezwał się ani słowem.

Przecież obiecałeś mi, że nie pozwolisz jej skrzywdzić! – wrzeszczał na niego w myślach. Jak mogłeś zostawić mnie teraz samego! Ty sukinsynu!

Mimo to podjął jedyną możliwą decyzję. Jedyną, z którą mógł się pogodzić.

– Nie pozwolę jej zabić – oświadczył z determinacją w głosie.

Pivot wybuchł długim, ochrypłym śmiechem. Gdy skończył, pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Nie myliłem się. Naprawdę jesteś twardy… Zabijcie go.

Jak na bezgłośną komendę wszyscy wyciągnęli broń.

Nie wiadomo jak i skąd, przed Mateuszem stanął Chael. Odwrócił się w stronę chłopaka i posłał mu zagadkowy uśmiech, a potem mrugnął okiem.

– Co to ma znaczyć?! – warknął do niego Pivot. – Ty? Ty także chcesz mnie zdradzić?

– Zdradzić? – zdziwił się Chael. – A mi wydaje się, że pierwszy raz w życiu tak naprawdę dochowuję wierności.

– Wierności? O czym ty bredzisz?

Ten nie miał zamiaru mu odpowiadać. Jeszcze raz odwrócił głowę w stronę Mateusza.

– Zaraz zrobi się naprawdę paskudnie. Biegnij do dziewczynki i zabarykaduj pokój. Nie wchodź stamtąd pod żadnym pozorem. Masz tam siedzieć i czekać, rozumiesz?

Mateusz kiwnął głową i rzucił się do ucieczki na zaplecze.

– Na co czekacie? Zabijcie ich!

Na ten sygnał trzynaście spluw wypluło z siebie wściekły rój ołowianych kul. Huki wystrzałów i dźwięki rykoszetujących pocisków ścigały go wzdłuż wąskiego korytarza. Jeden z nich wbił mu się w ramię, niemal zwalając go z nóg. Mateusz zignorował palący ból. Skręcił i wpadł do małego, ogarniętego ciemnością pokoju. Córki Crownlera nigdzie nie było widać. Gdzie ona jest?

Z głębi korytarza rozległ się potworny krzyk bólu.

Boże, Chael!

Chael…

Wystrzały nagle ucichły. Zastąpiły je gwałtowne, niezrozumiałe okrzyki. Spod jego stóp dobiegło ciche łkanie.

Mateusz rzucił się pod łóżko i wyciągnął stamtąd córkę senatora, nie zważając na jej rozpaczliwy płacz. „Biegnij do dziewczynki i zabarykaduj pokój". Wątpił, by to w czymkolwiek pomogło, ale miał zamiar wypełnić ostatnią wolę Chaela. Tyle był mu winien. Napiął mięśnie i przesunął rozkładany tapczan pod same drzwi.

Kolejny ociekający bólem i strachem krzyk przeciął powietrze. A po nim kolejny i jeszcze jeden. Dziewczynka uciekła w kąt pokoju jak najdalej od przeraźliwych wrzasków. Mateusz stał osłupiony, uświadamiając sobie oczywisty fakt.

Wszystkie krzyki należały do kogoś innego, a ostatni z pewnością należał do Dabby.

Co tam się dzieje?

„Zaraz zrobi się naprawdę paskudnie".

Następnym, który krzyczał był Masc.

„Nie wchodź stamtąd pod żadnym pozorem. Masz tam siedzieć i czekać, rozumiesz?".

Pivot wrzeszczał jeszcze głośniej.

„Obiecuję, że nic się jej nie stanie. Przecież nigdy cię nie okłamałem, prawda?".

Gdy ucichł ostatni z krzyków, Mateusz podszedł do płaczącej w kącie dziewczynki. Chwycił jej główkę i wtulił mocno w pierś. Łkanie ucichło.

Chael…?

Do przyjazdu policji nie poruszyli się nawet o milimetr.

 

 

 

6

Sędzia Vaughn Kurtmayer zbudził się nagle, jęcząc i dysząc. Drżał ze strachu, wpatrując się zlepionymi oczami w oślepiająco jasną żarówkę nocnej lampki. Koszulka przylepiła mu się do pleców niczym mokra gazeta, a starannie pościelone łóżko przypominało legowisko włóczęgi. Wyciągnął zdrętwiałe ręce w stronę włącznika lampki, szukając potencjometru. Wykręcił go do oporu, aż ból w oczach wywołany ostrym światłem stał się nie do zniesienia.

Lecz mimo to, wciąż czuł na plecach ten wzrok.

Wciąż słyszał szum rzeki.

– Jestem w swoim mieszkaniu – wyszeptał, próbując zagłuszyć odgłosy z jego czaszki. – Dwieście cztery Bedford Avenue, Brooklyn. Przy samym metrze. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka. To moje łóżko, a to moja sypialnia. Wykładzina jest szara, zasłony czerwone. Po lewej mam szafkę z ubraniami, a nad drzwiami wisi krzyż. Jestem sam. To tylko sny. Nic mi tu nie grozi.

Ostatnie zdanie, mimo iż padło z jego własnych ust, zabrzmiało mało wiarygodnie.

Od tygodnia nie potrafił zasnąć w ciemnościach. No cóż, nie chodziło tylko o sen. Pozbawiony nawet odrobiny światła nie mógł normalnie funkcjonować. Ciemność sama w sobie była koszmarem. To na nią czekały czające się w jego duszy demony. To wtedy nurt rzeki był najsilniejszy. To wtedy oczy mogły wciąż go obserwować, bezczelnie wychodząc z ukrycia. Och, wiedział do kogo należy to palące spojrzenie. Tylko jeden człowiek potrafił wywołać w nim taki niepokój. Wszystko zaczęło się tydzień temu, gdy pierwszy raz zażył kupiony pod Szczyptą . Vaugh nie był aż tak głupi. Był przecież sędzią, do ciężkiej cholery. Nawet będąc wrakiem, potrafił związać ze sobą odpowiednie sznurki. Doskonale wiedział, kogo należy obwiniać za jego obecny stan.

– Chael, ty skurwielu…

Dealer kłamał, oszukał go. Musiał zmieszać z czymś gichon. Z jakimś syntetycznym paskudztwem, od którego tracił zmysły. Pewnie, ta partia błękitnych granulek działała identycznie jak poprzednie. Głód umilkł raz na zawsze, stając się niewyraźnym wspomnieniem. Uradowany Vaughn nie potrafił sobie nawet przypomnieć, jak brzmiał ten diabelski głos. Teraz zrobiłby wszystko, byle tylko powrócił. Wszystko było lepsze niż nocne koszmary i strach na jawie. Gichonowy nałóg wszedł na zupełnie inny poziom. Potrzebował go więcej i więcej. Miesięczny zapas narkotyku już niemal się wyczerpał. Bez niego nie potrafił pracować, jeść, a nawet spać. Błękitna herbata zrobiła się za słaba. Eksperymentował. Wcierał go sobie w dziąsła, mieszał z alkoholem, a nawet wciągał nosem, jak niegdyś kokainę. O ile narkotyczne otępienie czyniło jawę całkiem znośną, to sny były gorsze tysiąckrotnie.

Wszystkie koszmary zaczynały się tak samo. Był na rodzinnym przyjęciu z okazji święta dziękczynienia. Obiad udał się wspaniale. Dzieciaki bawiły się na podwórku, skąd Vaugh słyszał ich śmiechy i niewinne kłótnie. Wraz z braćmi, licznymi kuzynami oraz ojcem oglądał mecz, popijając kieliszek wina. Niedźwiedzie okrutnie spuszczały łomot Lwom i właśnie zdobyły kolejne przyłożenie. Urodzony w Detroit ojciec był czerwony z wściekłości, a reszta rodziny nabijała się z niego bezlitośnie.

– Ha! – ucieszył się kuzyn Henry. – Zawsze chciałem zobaczyć jak lwy naprawdę ryczą. Muszę powiedzieć, że inaczej to sobie wyobrażałem. Podobnie potrafią nawet owce.

Vaughn roześmiał się tak mocno, aż z nosa wyleciały mu smarki. Nie przestając chichotać, zasłonił usta i wyciągnął z kieszeni spodni zwiniętą chusteczkę.

Gdy ją rozłożył, wysypała się z niej garść niebieskich kuleczek. Gichon był wszędzie na podłodze. Granulki odbijały się jak małe piłeczki. Vaughn rzucił się na ziemię, rozpaczliwie próbując pochwycić skaczące granulki, schować je z powrotem w kieszeniach. Czuł się taki ociężały, wszystko robił tak wolno, jakby cała sytuacja była odtwarzaną powtórką w zwolnionym tempie. Gichon uciekał mu z drżących rąk. Większość potoczyła się pod kanapę oraz pod stolik, na którym stał telewizor. Nikt tego nie zauważył. Wszyscy wciąż wlepiali wzrok w zielony ekran. Gichonu wciąż przybywało, a w kieszeniach brakowało już miejsca. Zaczął go zjadać. Wpychał granulki garściami do ust, gryzł i połykał. Po brodzie ciekła mu błękitna ślina, kapała na jasne spodnie i białą koszulę.

– Vaughn! – wrzasnęła jego matka. – Co ty wyprawiasz?

– Mój Boże! To narkotyki. Wszędzie ich pełno.

„To nie moje" pragnął wykrzyczeć. „Ktoś mi to podłożył. Nie wiem, skąd się to wzięło". Lecz przez pełne usta mógł tylko niezrozumiale bulgotać.

– Lwy przegrywają, a mój syn jest ćpunem – rzekł ojciec wypranym z emocji głosem. – Cóż za parszywe święta.

Vaughn w końcu zdołał przełknąć i odwrócił się. Jego rodzina nie była już ubrana w odświętne ciuchy. Zastąpiły je czarne togi sędziów. Nawet dzieci je nosiły, łypiąc na niego spod przymrużonych powiek. W rękach wszyscy trzymali drewniane młoteczki.

– Oskarżam cię o posiadanie nielegalnych narkotyków – oznajmił sędzia Henry, wychodząc na przód szeregu. – Oskarżam cię o wydawanie wyroków w stanie Nowy Jork pod wpływem odurzających środków. Oskarżam cię o sprzedaż duszy. – Spojrzał na resztę. – Jaki postanowiono wyrok?

– Łaski – błagał Vaughn.

– Winny! – rodzina wrzasnęła chórem, waląc młotkami po meblach, ścianach i podłodze. – Winny! Winny! Winny!

Vaughn wybiegł z domu. Czuł wstyd i narastającą wściekłość. Jak mógł dać się tak przyłapać? Teraz jego życie było skończone, po prostu skończone. Musiał uciekać. Jak najdalej od wstydu i upokorzenia.

Krzyki ucichły, zastąpił go coraz głośniejszy szum wody. Biegł sam kamienistą ścieżką, potykając się i raniąc stopy. Oglądał się co chwila za siebie, szukając obserwujących go oczu. Ciężkie uczucie obcej obecności nie pozwalało mu zaczerpnąć tchu. Czuł na sobie spojrzenie. Nie, to nie była jego rodzina. Wiedział, do kogo ono należy. Wciąż nie widział śledzących go ślepi, ale był pewny, że są niebieskie i tli się w nich błysk rozbawienia.

Zaciągnął dług. To się nie skończy, dopóki go nie spłaci.

Nagle grunt uciekł mu spod stóp. Vaughn wpadł w lodowatą otchłań wody. Z trudem utrzymywał się na powierzchni. Wartki nurt rzeki porwał go i obezwładnił. Nigdzie nie widział brzegu. Próbował się szarpać, płynąć pod prąd, lecz jedyne, co mógł, to unosić się wraz z nim, aż opadnie z sił i się utopi. Z każdym snem płynął coraz dalej. Rzeka zmieniła się w gęste bagno, a później śmierdzący ściek. Mijał na swej drodze śmieci i wzdęte trupy. Cały oblepiony był w odchodach i robactwie. Gnił żywcem i nie mógł nic na to poradzić.

Vaughn spojrzał na zegarek. Minuta po trzeciej. Dopiero połowa nocy za nim. Wiedział, że nie zaryzykuje już kolejnego snu. Czy da radę zebrać się o szóstej do pracy niewyspany i z tak żałośnie małym zapasem gichonu? Cztery dni, które pozostały mu do urlopu, teraz wydawały się niemal wiecznością.

Wstał, kierując swe kroki do kuchni i zapalając światła w całym mieszkaniu. Włączył czajnik i wrzucił do kubka woreczek z ziołową herbatą. Przez chwilę walczył z własnym rozsądkiem. Kiedy ostatni raz pił zwykłą herbatę? Potrząsnął głową i ruszył do łazienki po granulkę gichonu. Widmo kończących się zapasów mogło pocałować go w dupę. Po takim koszmarze nie uspokoi go przecież zwykła herbata, prawda?

Wciąż nie przestawał rozmyślać. Nie było mowy, by wytrzymał cztery dni bez narkotyku. Jeśli teraz nagle przestanie brać, głód go wykończy. Nie ucieknie od niego, nie teraz, gdy każdy sen jest jeszcze gorszym piekłem. Potrzebował znacznie więcej. Musiał zdobyć na tyle dużo, by skutecznie powstrzymać się od snu.

Muszę odnaleźć Chaela. I to dzisiaj.

Ale jak? W telewizji nie mówiło się o niczym innym, niż o wpadce wicegubernatora Steela i jego powiązaniach z narkotykową mafią. Vaughn nie mógł uwierzyć, że najzagorzalszy przeciwnik gichonu był finansowany przez tę samą grupę ludzi, która zasypywała nim nowojorskie ulice. W Szczypcie ła krwawa strzelanina, a pismaki tylko prześcigały się w kolejnych teoriach. Gdy wyszło na jaw, że wśród jeszcze ciepłych trupów znaleziono żywą córkę senatora Crownlera, w mediach po prostu zawrzało.

. Czy Chael jeszcze żyje? Tak, nie ma wątpliwości. Ten sukinsyn na pewno wciąż oddycha. Po prostu to wiem. Lecz gdzie mam go szukać? I co z ulicznym handlem gichonem? Czy jeszcze istnieje?

Obecnie to Crownler był pewniakiem w wyborach, więc gichon niedługo zostanie zalegalizowany, tak jak reszta narkotyków. Ta procedura będzie się ciągnęła jeszcze miesiącami. Vaughn nie miał miesięcy. Nie miał nawet dni. Potrzebował rozwiązania teraz. Natychmiast.

Kurtmayer zdjął z pokrytej kafelkami ściany prostokątne lusterko wielkości książki. Za nim, w niewielkiej wnęce, ukrywał cały swój skarb. Wysypał błękitne granulki z pudełka po witaminach na wnętrze dłoni.

Jedynie tuzin. Zwykła herbata wymagała co najmniej trzech sztuk, a to wystarczało zaledwie na kilka krótkich godzin spokoju. Nie było szans, by ta garstka granulek wystarczyła do urlopu. Miał po prostu nieziemsko przerąbane.

Wzdychnął ciężko. Jego uszu dobiegł odgłos czajnika. Uniósł lusterko, chcąc zawiesić je z powrotem na ścianie.

– Witaj, sędzio.

Vaughn wrzasnął i odskoczył od ściany, widząc w odbiciu przed sobą potworną twarz. Lustro wypadło mu z dłoni, odbiło się o krawędź umywalki i roztrzaskało na niezliczone odłamki. Odpryski szkła zasypały mu ręce i nagie stopy, raniąc je. Vaughn odwrócił się i wrzasnął jeszcze raz.

Za nim stał Chael. Uśmiechniętą przyjaźnie twarz dealera pokrywała pajęczyna zakrzepłej krwi i brudu. Granatowa koszula i markowe spodnie były całe w strzępach, przedziurawione przez identyczne otwory, jakby pod drodze napadła go chmara wielkich, wygłodniałych moli. Pod pachą trzymał szarą teczkę na dokumenty. Drugą ręką odgarnął zlepione krwią włosy z błyszczących, niebieskich oczu.

Oczu z jego snu.

Vaughn nabrał już powietrza w płuca, by znów wrzasnąć. Chael powstrzymał go gwałtownym ruchem dłoni.

– Proszę się tak nie ekscytować, sędzio – nakazał uprzejmie. – Przecież chciał się pan ze mną widzieć, prawda?

– Co… co ci się stało?

Chael wzruszył ramionami.

– Tak już funkcjonuje ten świat. Prawdziwe porządki wymagają, by samemu pobrudzić sobie ręce. Ale to już ostatni etap, sędzio. Pora spłacić dług.

Dług… Tak…. Nareszcie…

– Zrobię wszystko – jęknął Vaughn.

Chael spojrzał na niego, unosząc brwi.

– Czy naprawdę ma pan zamiar rozmawiać o interesach w łazience?

Dureń! Dureń! Dureń!

– Może być kuchnia?

– Pewnie.

Chael przepuścił sędziego przodem i podążył za nim oświetlonym korytarzem. Vaughn spostrzegł, że wciąż ściska w ręku trzy zlepione potem granulki gichonu. Natychmiast wrzucił je do kubka z herbatą i zalał go wodą z czajnika. Opróżnił naczynie duszkiem, parząc sobie język i gardło, a zaraz potem przełyk oraz żołądek. Ból wydawał się niemal przyjemny, pomagał narkotykowi stępić ostrą brzytwę strachu. Chael usiadł na taborecie przy samym progu kuchni, zakładając wygodnie nogę na nogę. Vaughn zauważył, że dealer przygląda się mu uważnie. Widział w niebieskich oczach chłodny osąd i rosnący cień niepewności. Nie wiedząc czemu, ta świadomość (wspomagana przez zaczynający już działać narkotyk) dodała mu odwagi.

– Zawiedziony?

– Szczerze mówiąc tak – odparł Chael. – Nie sądziłem, że tak szybko zużyje pan cały gichon. Potrzebuję sędziego Vaughna Kurtmayera, nie ludzkiego ochłapu. Czy zdoła go pan z siebie wykrzesać?

Boże, na pewno nie.

– Jak już mówiłem, zrobię wszystko – zapewnił piskliwe Vaughn.

Chael podał mu teczkę.

– Nazywa się Mateusz Skamka. Pseudonim Łajza. Notowany za drobne kradzieże i włóczęgostwo, resztę przewinień ma pan tam wypisane. Od trzech lat bez konfliktów z prawem, aż do teraz cieszył się słodką wolnością. Wolałbym, by tak pozostało.

Vaughn z trudem przełknął ślinę przez poparzone gardło. Właśnie trzymał w ręku skrócony odpis akt najgorętszej sprawy w całych Stanach. Wolałby już chyba trzymać krótką smycz ze wściekłym psem. Czy Chael oszalał?

– To nie moja sprawa – zaprotestował. – Sędziego już wyznaczono. Nic mogę tutaj zrobić.

– Owszem, możesz. Serce sędziego Turreta nie wytrzymało jego szalonego trybu życia. Karetka niestety przyjechała zbyt późno. Zadzwonią do ciebie z samego rana, by poinformować cię o odwołaniu urlopu oraz przyjęciu na swoje barki wszystkich spraw zmarłego. Na twoim miejscu odwołałbym wtorkowy lunch z ojcem.

To było za dużo, wszystko działo się zbyt szybko, a jego umysł pracował zbyt wolno, by poskładać całość do kupy. Nie wiedza, którą posiadł Chael przerażała go najbardziej, a raczej swoboda z jaką kąsał go tymi rzucanymi niedbale uwagami. To i ogrom zadania jakie wymagał od niego dealer.

– Ten chłopak jest oskarżony o porwanie córki senatora, współudział w zabójstwie byłej policjantki oraz kilku notowanych bandytów. Crownler, a także całe społeczeństwo, będzie domagać się jego głowy, ukarać jak dorosłego. Nie mogę tak po prostu uniewinnić chłopaka. Żądasz ode mnie niemożliwego.

– Wcale nie, panie sędzio. Zeznania dziewczynki są nad wyraz sprzyjające. Obrona na pewno wniesie wniosek o wezwanie jej na świadka. Wystarczy, że uznasz je za wystarczająco wiarygodne.

– Mam zezwolić na przesłuchiwanie sterroryzowanego, pięcioletniego dziecka? Nazwą mnie potworem.

Chael zamrugał zaskoczony.

– To taki problem, Vaughn? – zapytał, przekrzywiając głowę. Sędzia nie przeoczył, że dealer po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu. Ton głosu Chaela do złudzenia przypominał mu głos narkotykowego głodu. Cofnął się przerażony. – Czy to wielka cena za pozbycie się twoich brzemion? Myślałem, że chcesz spłacić dług. A może wolisz żyć w koszmarze?

On jest w mojej głowie! – zrozumiał Vaughn. Zawsze w niej był, ukrywał się tam od samego początku. Jestem jak wilgotna glina w jego rękach. To wszystko było ukartowane!

– Więc jak, Vaughn? – ciągnął Chael tym samym, przerażającym tonem. – Zrobisz to, o co cię proszę?

– Tak. Boże, tak! Przestań już!

Dealer westchnął z wyraźną ulgą i popatrzył na niego z aprobatą. Nagle na jego brudnym od krwi czole pojawił się głęboki mars. Po chwili wyjął z kieszeni doskonale znaną Vaughnowi plastikową torebeczkę i położył ją na kuchennym stole na przeciwko sędziego.

– Proszę – rzekł Chael, ku uldze Vaughna, swoim normalnym głosem. – To mały bonus. Przecież oboje chcemy, byś dotrwał do wtorku, prawda?

Sędzia podniósł woreczek drżącymi dłońmi i przyłożył go sobie do twarzy niczym leczniczy okład. Poparzone gardło i język natychmiast przestały boleć. W głowie znów usłyszał szum rzeki. Brzmiał jak zaproszenie.

Spojrzał z nadzieją na Chaela.

– Czy po wszystkim koszmary się skończą?

– Tak, Vaughn. – Dealer uśmiechnął się. – Po prostu płyń z prądem. Nie opieraj się mu. Płyń z prądem rajskiej rzeki.

Tak, rajska rzeka. Droga do Edenu. Och, Chael miał rację, tak dobrze mnie znał…

***

Chael z niedowierzaniem wpatrywał się w zamknięte drzwi mieszkania Kurtmayera. Pustka w tylnej kieszeni przeszkadzała mu równie mocno, co uczucie wstydu. Czy właśnie oddał ostatnią istniejącą na świecie działkę gichonu zupełnie za darmo? To był po prostu idiotyzm. Takie zachowania zdarzały się ostatnio zdecydowanie zbyt często. Bezsensowna rzeź w Szczypcie gwałtowna likwidacja niedobitków nowojorskich komórek i to na oczach świadków, których nie miał już czasu ścigać. Głupota musiała wejść mu w nawyk. Niedobrze. A to wszystko dla jednego, naiwnego dzieciaka.

No cóż, Mati, więcej dla ciebie zrobić nie mogłem. I tak zbyt mocno się odsłoniłem. Pozostawiłem za sobą zbyt wiele pytań. Czy będziesz mi za to wdzięczny, czy podziękujesz mi za uratowanie życia? Chyba nie mam na co liczyć. Nie po tym, co ci tutaj zostawiłem. Mam nadzieję, że sobie poradzisz. W końcu jeden raz już uciekłeś z podobnego koszmaru.

Wzruszył ramionami i zszedł na dół. Noc była chłodna i pochmurna, a liczne zaułki między blokami spowite w ciemnościach.

Po prostu idealnie.

Czas się pożegnać, Nowy Jorku. Tylko jeszcze chwilkę na ciebie popatrzę. Dosłownie momencik.

Wciąż nie mógł uwierzyć, że było to takie proste. Wystarczyło wprawić w ruch tylko kilka kamyków, by wywołać lawinę. Miejscami czuł się wręcz zbędny. Poza ostatnim tygodniem, wystarczyło tylko lekko popchnąć i pociągnąć w odpowiednich chwilach, jak w przypadku głodu jednego z braci Bykow. Nie wszystko wyszło perfekcyjnie. Nie zalał całego świata gichonem, tak jak początkowo zamierzał. Sterowana legalizacja i nielegalny handel. Nie miało znaczenia, którą drogę wybierze świat. Obie te drogi biegły wzdłuż nurtu rzeki. Zaniedbał jednak kilka spraw i zbytnio się zaangażował w inne. Szczęście także nie zawsze mu sprzyjało. No, ale kto, do jasnej cholery, mógł się spodziewać, że ten sukinsyn Crownler przełoży karierę nad życie córki? Chael czasami zapominał, do czego byli zdolni.

Mimo wszystko był z siebie zadowolony. Nagłe odcięcie Ameryki od gichonu przysłuży mu się niewiele gorzej niż jego pierwotne plany. W końcu miał jeszcze tak wiele pomysłów. Nie tylko rzeka wyznaczała drogę do celu. Chińczycy wkrótce się o tym przekonają.

W gruncie rzeczy, poszło jeszcze sprawniej niż w Europie.

Głupi ludzie, pomyślał, znikając w cieniach zaułka. Przecież rzeka nie może mieć ujścia w tym samym miejscu co źródło, prawda?

Nazajutrz Nowy Jork obudził się, cierpiąc głód.

 

 

 

Koniec.
Koniec

Komentarze

Clayman, ten tekst był jednym z moich faworytów. Jestem na Ciebie osobiście wściekła, że zdyskwalifikowałeś się w tak durny sposób.

www.portal.herbatkauheleny.pl

eh, faktycznie dobry tekst, trzyma poziom od początku do końca, 5/6

- Nagle obraz pociemniał, jakby ktoś owinął mu głowę cienkim, czarnym całunem. Mięśnie zadrżały od niezliczone skurczy. Zacisnął pięści i wyprostował się, a z ust wydobył się zduszony jęk bólu. - tutaj wkradła się drobna literówka.

Czuł ostry zapach potu i tanich perfum. Ile ich tam jest? Dziesięciu? Tuzin? - kolejna literówka.

- Zaczekaj tu! Nidzie się stąd nie ruszaj! - rzucił ktoś nad jego głową. Głos ociekał strachem. - I jeszcze jedna literówka oraz podwójna kropka na końcu zdania.

-  Po chwili wrócił mu wzrok i czucie w nogach. Był lekko poobijany, ale sądził, że obejdzie się bez lekarza. - początek zdania wydaje sie wyrwany z kontekstu i wprowadza lekkie zamieszanie w odbiorze.

-   Do masowych mediów docierały tylko nieliczne szczegóły europejskiego chaosu. - ja bym w tym miejscu zostawił mass media, bo masowy kojarzy się z czymś dużym i ociężałym.

- Nie damy rady znieść go do samochodu, a policja nie może go znaleźć w takim stanie. W jakim stanie? Naćpanego? - nie rozumiał Mateusz.
- Tutaj chyba zabrakło entera?

Powyżej wypisałem błędy, które znalazłem po przecztaniu fragmentu. Niestety teraz muszę pędzić na wykłady, więc ogólny komentarz wystawię jak wrócę.
Jedno muszę przyznać, że to opowiadanie potrafi wciągnąć i nie mogę się doczekać kiedy przeczytać resztę ;) 

Właśnie wróciłem i pierwsze co zrobiłem to odpaliłem laptopa, żeby doczytać do końca. Muszę przyznać, że się nie rozczarowałem, a nawet jestem mile zaskoczony.
Opowiadanie napisane na wysokim poziomie, widać, że masz wyrobiony warsztat i ciekawe pomysły. Ja na twoim miejscu pokusiłbym się o wysłanie tekstu do redakcji NF ;) 

Bardzo dobre, muszę przyznać, że też się wciągnąłem.

Wielce zachęcano do przestudiowania tego opowiadania. Ukazało się w środę i natychmiast zostało  wskazane do umieszczenia na liście najlepszych opowiadań tego miesiąca.
Typowy punkt wyjścia - świat po jakimś okropnym tsunami społecznym / politycznym / ekonomicznym - no i co z tego wynika dla bohaterów? A bohaterem jest biedny polski żuczek, powszechnie zwany Łajzą.
A dalej mamy typową konwencja thrillera. Ciężkostrawną. Postacie i zarys akcji  - przykro mi, przypomnaja film kategorii "B". Dużo ( za dużo )  nieprawdopodobieństw. Biedny polski uciekinier, ostatni pomywacz w knajpie na zakazanej ulicy oczywiście ląduje w samym centrum wydarzeń. No, no ...
Szef gangu zaskakująco ( dla kogo ?) okazuje się być innym neiszczęsnym uciekinierem, który jednakże wybił sie na przywództwo mafii..
Jak to zwykle w tego rodzaju konwencjach sensacyjnych  bywa, nany całą  rzekę sentymentalizmu. Nieomal tak wielką jak rzeka Hudson. Biedne pięciletnie dziecko, cudownie ocalone ... Dużo literackich i filmowych klisz ( słabych) zebranych w tym tekście w calość. Niestety, moim zdaniem, bardzo to slabowite. Mogło to byc ciekawe, hdyby było konsekwekntnie i w sposob prawdopodobny opowiadane, ale tak nie jest. Ppowstało opiwiadanie z pogranicza taniego thrillera i taniefo  wyciskacza łez.
Jak na taką reklamę - tym większy zawód.

Z czego się zdyskfa.. coś tam?

mi się podobało :) wciągające, pozdrawiam

Zastanawia mnie, dlaczego Chael pomagał Mateuszowi? Miał konkretny powód? 
Wspomniany przez Rogera kolaż znanych klisz osobiście mi nie przeszkadza. Dzięki wartkiej akcji i sprawności językowej czytało się szybko i z przyjemnością. Wizja Nowego Jorku przyszłości dość intrygująca.
Ciekawe nawiązanie do biblijnej rzeki i świetna puenta.
Że tak jeszcze zapytam... o jaką dyskwalifikację chodzi?:) 

Opko ciekawe, ale te przysłówki i metafory - az mi się chce pomajstrować tutaj. Weźmy pierwszy akapit:

"Gdy Vaughn Kurtmayer wkroczył w ciemny zaułek Harlemu, głód narkotykowy zacisnął na nim swe bezlitosne szczęki. Zatoczył się na bok i oparł dłonie o ścianę najbliższego budynku. Pochylił się, drżąc spazmatycznie. Z trudem zdołał powstrzymać wymioty, lecz ciężka kula żółci, która podeszła mu pod same gardło nie miała najmniejszego zamiaru wrócić z powrotem do żołądka. Każdy kolejny oddech był torturą."

A gdyby dać to tak:

"Gdy Vaughn Kurtmayer wkroczył w zaułek Harlemu, poczuł w mieśniach ból narkotykowego głodu. Zatoczył się, oparł dłonie o ścianę budynku. Pochylił się. Drżał. Z trudem powstrzymał wymioty, lecz ciężka kula żółci, podchodząca do gardła nie miała najmniejszego zamiaru wrócić do żołądka. Oddech był torturą."

"Wrócić z powrotem" to szczyt. Ale "ciemny zaułek" też niezły. ;)
Błagam, proszę, upominam: pamiętajcie: PRZYSŁÓWEK NIE JEST WASZYM PRZYJACIELEM. PRZYMIOTNIK TEŻ.
Do Claymana prośba, żeby sobie tekst w domu sam przejrzał do końca i przemyślał kwestię przysłówków, przymiotników i banałów w rodzaju "ciemny zaułek". :) 

Clayman jest facet z potencjałem, ale jak nie nauczy sie wywalać szitu mulącego tekst, trudno będzie mu pójść dalej. Wierzę, że ta lekcja sie opłaci, dlatego jej udzielam. :)

Pozdrówka. 

Widzę tutaj podstawowy błąd - nie zarzucasz haczyka. Pierwsze zdania są najważniejsze, mają przyciągnąć czytelnika, sprawić, że poświęci swój czas właśnie tobie. Tego tutaj brakuje.

W języku także brak magnetyzmu, jest trochę nijaki. Poprawny, ale płaski, jakbywyprany z napięcia. Przynajmniej takie było moje wrażenie.

Nowa Fantastyka