- Opowiadanie: Shinn - Wyznanie niepewnego bytu

Wyznanie niepewnego bytu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wyznanie niepewnego bytu

Uprzedzając twoje oczekiwania czytelniku – ta historia nie skończy się dobrze. Szczerze powiedziawszy nie mam pojęcia czy już się skończyła, czy może jest dopiero w trakcie. Tak naprawdę nie liczę, że kiedykolwiek się dowiem. Pogodziłem się z faktem, że jakakolwiek rozmowa, którą będę w swoim życiu prowadzić będzie nieodwzajemniona. O ile nazywamy to rozmową. Wszakże nie wiem, do kogo i czy w ogóle dotrą te słowa. Zastanawiam się nawet często, czy odpowiadam za to, co dane będzie ci przeczytać. Wątpię. I ty też powinieneś poddawać to w wątpliwość, nie ma na to dowodów. Nie poznasz też nigdy mnie osobiście. Nie jestem już do końca pewien, czy istnieję, czy też pozostaję tylko wytworem swojej własnej świadomości.

 

Tak jest, swojej własnej. Bo jeżeli rzeczywistość wokół nas jest tylko sumą bodźców naszych zmysłów i sumą punktów widzenia różnych obserwatorów, to gdy ich zabraknie co staje się naszą rzeczywistością? Czy można w ogóle mówić o świecie „poza”? Dla mnie już dawno stał się on tylko bajką, a najpierw był wspomnieniem. Wspomnienia od bajek odróżnia jednak to, że pamiętamy naszą obecność w miejscach, o których mówimy. A jeżeli nawet nie – pamiętamy, że inni nas tam umiejscawiali. Rodzice przekazywali nam historię naszych pierwszych kroków, kiedy to tak naprawdę nie były to nawet kroki, a pierwsze próby oparcia swojego ciała o pokraczne stop i będące ich następstwem urocze upadki. Mamy w swojej dziecięcej pamięci wspomnienia pierwszej jazdy na rowerze z kółkami pomocniczymi w towarzystwie członka rodziny. Chociaż to pewnie nie jest dobre wspomnienie. Mieszanina ekscytacji i strachu. Głównie strachu – w momencie, gdy zostaliśmy puszczeniu sami sobie, jeszcze nie zdając sobie sprawy, że jedziemy, aby po chwili brutalnie upaść na ziemię. Co dalej? Pierwszy dzień szkoły? Pierwszy, niewinny pocałunek? Pierwszy namiętny, gdzie zażenowanie i niepewność zastępuje uczucie czerpane z kontaktu z językiem drugiej osoby, który znalazł się w naszych ustach? Pierwszy seks i ponownie pierwsze zażenowanie?

 

Tak, to są wspomnienia. Ja też mam wrażenie, że je posiadam. Ale już dawno stały się bajkami. Od momentu, kiedy utraciłem pewność, że osoba, która jest bohaterem tych historii to ja – nie uważam ich za moje własne przeżycia. Dla siebie samego i swojego świata jestem tylko myślą. Myślą, która teraz rezyduje w głowie osoby piszącej te słowa. Powinienem ją za to przeprosić, jest to w końcu forma pasożytnictwa. Nie uczynię tego jednak, gdyż nie mam pewności, czy naprawdę ma to miejsce. A może to tylko ja tworzący samego siebie? Myśl na temat myśli powracająca do siebie samej, odwołująca się do początku swego istnienia, którego nie jest ani pewna, ani tak naprawdę świadoma?

 

Ale zaczynam się powtarzać. I z punktu widzenia osoby, która nie wie, kim jestem, ani też nie jest już częścią mojego świata nie ma w tym w ogóle sensu. Przepraszam za to. Mój dar, jeżeli nie jest wyimaginowany, pozwala mi stać się obserwatorem waszej opowieści. Ale nie jestem już i nie mogę być jej podmiotem. Z tego też powodu nie będę wam opowiadał o sobie. Opowiem za to jedną z bajek, która dla was byłyby wspomnieniem. Opowiem o tym, jak pewien człowiek trafia do miejsca, w którym jestem ja. I jak z tego miejsca odkrywa dar, nigdy nie mając pewności, czy to nie umierający powoli mózg szuka ucieczki od samotności. Albo też uwolniona od mózgu dusza poszukuje towarzystwa w bardzo męczącej ciszy.

 

Bohater tej bajki, nazwijmy go po prostu Człowiek, urodził się w roku bez większego znaczenia, w kraju bez większego wpływu, w mieście bez większych zabytków, w szpitalu bez porządnej kadry, na sali bez zadowalającego malowania od wielu, wielu lat. Fakt, że Człowiek się narodził nie wzbudził szczególnego zainteresowania w lokalnych kręgach towarzyskich miasta bez zabytków. Człowiek mógł w tym momencie obwiniać za to swoich rodziców, którzy nie stanowili fascynujących osobników spośród swojego gatunku. Byli z kategorii, która w zoo siedziałaby nudnie koło legowiska, unikając przechadzania się po wybiegu, ku zawiedzeniu odwiedzających. Fakt, że udało się rodziców Człowieka skłonić do wzajemnego zainteresowania i rozmnażania się w sztucznych warunkach zamknięcia przez ulice miasta bez zabytków mogłoby być uznane za wyczyn, gdyby nie zostało uskuteczniane wcześniej – przez pokolenia opiekunów wychowujących potomstwo w tej samej klatce tego samego miasta.

 

Człowiek dorastał w czymś, co moglibyście, drodzy czytelnicy, nazwać atmosferą miłości. Jeżeli tak właśnie nazywacie zainteresowanie ze strony osobników bliżej spokrewnionych, budujących średnio funkcjonującą komórkę społeczną. Człowiek miał co jeść, chodził ubrany i nawet śmiał się od czasu do czasu, chociaż tak naprawdę niespecjalnie wiedział z czego. Przywilej dziecka. W pewnym wieku, kiedy śmiejesz się z własnego bąka jesteś jeszcze uroczy, aby zaledwie parę krótkich lat później stać się niewychowanym, a w końcu, kolejnych parę lat później – po prostu chamskim i odpychającym. Chociaż zapewne ilość chamów nie spadłaby, gdyby dzieci były karane za śmianie się z puszczania przez siebie bąków. Prawda? Mogę się mylić. Nie mam pewności, czy miałem do czynienia z bąkami.

Dość szybko okazało się, że Człowiek był tak samo niewyróżniający się, jak jego rodzice. W szkole radził sobie dobrze, ale nie doskonale. Na podwórku miał paru kolegów, ale zdarzało mu się dostać w zęby. Na zajęciach plastycznych bardzo ładnie wychodziły mu kaczki, ale nie potrafił malować koni. Poczucie przeciętności nie przeszkadzało mu jednak. Trudno odczuwać niezadowolenie ze swojego stanu ducha i umysłu, gdy dopiero wstępuje się w lata dwucyfrowe. Jedno jednak determinowało jego spojrzenie na samego siebie – niespełnione ambicje rodzicielskie. Bynajmniej nie swoje, lecz swoich rodziców i ku późniejszemu jego rozbawieniu – także i dziadków. Być może była to krzywda uczyniona młodemu Człowiekowi, ale w tym momencie tak tego nie postrzegał. W końcu dziecko w pierwszej kolejności kocha swoich rodziców, nienawidzić dopiero musi się nauczyć. Taka mała wada konstrukcyjna, którą przed osiągnięciem samodzielności trzeba naprawić. Nauczyć się nienawidzić ludzi. Nie wszystkich rzecz jasna, a bardzo konkretnych. Człowiek nauczył się tego dość szybko. Mniej więcej w czasie, kiedy zobaczył, że można nie dostać po twarzy od podwórkowego osiłka.

 

Podobno ludzie kiedy zaczynają dorastać za wszelką cenę chcą być osobami dojrzałymi teraz, zaraz. Dopiero potem zdają sobie sprawę, że trafili w pułapkę, przed którą nikt ich nie ostrzegał, a dorosłość wcale nie opiera się na siedzeniu do późna, piciu alkoholi i możliwości przeklinania w każdy dostępny sposób demokratycznie wybranej władzy danego terytorium. Człowiek był jednak najwyraźniej naiwny. Cieszył się z obowiązków, które dorosłość mu przyniosła, zapewne na skutek wpojonej przez poprzednie pokolenia ambicji, która z nim samym nie miała wiele wspólnego, ale o czym miał się przekonać dopiero dużo, dużo później. Spełnianie tychże ambicji doprowadziło go na studia, dobre, ale nie najlepsze, zgodnie z osobistą tradycją. Tam też poznał dziewczynę. Jak to zazwyczaj bywa z kontaktami długotrwałymi, nie poznali się ani na zajęciach akademickich, ani na imprezie studenckiej. Poznali się przez znajomych, którzy w ten sposób spełnili swoją rolę w procesie parzenia. Była nawet ładna, a może raczej należy powiedzieć – urocza. W ten nieco niezręczny, u niektórych wzbudzający politowanie sposób. Człowiekowi jednak wystarczała. Wystarczająco wpasowywała się w jego gusta, aby rozpocząć wspólny, obwarowany społecznymi konwencjami taniec zmierzający do z góry określonego zakończenia. Zakończenia, gdzie czekała już kolejna pułapka, tym razem biologiczna, zmuszająca umysł do pomylenia najpierw fizycznego pociągu z zauroczeniem, a następnie reakcje chemiczną z miłością.

 

Gdyby dodać do tej bajki historię drogi, albo chociaż jedną porządną, dramatyczną śmierć mielibyśmy naprawdę ciekawy scenariusz. Nic takiego nie miało jednak miejsca, drogi czytelniku. Następne lata zostały przez Człowieka spędzone na płodzeniu brzydkich, grubych dzieci i zarabianiu pieniędzy w nudnej, średnio płatnej pracy. Tutaj powinien znaleźć się morał tej bajki. Ale zdaję sobie teraz sprawę, że nie posiada ona ani pouczającej puenty, ani nawet ponurego zakończenia. Wszakże ciągle mam czasem wrażenie, że istnieje i opowiadam wam o tym. O ile wy także istniejecie. Cóż, niechaj zatem będzie to legenda. Legenda o Człowieku. A pozostał w niej już tylko jeden, ostatni wątek…

 

Zastanawialiście się kiedyś w jakim języku myślą od urodzenia głuchoniemi? Ciekawe pytanie, prawda? Czy ktoś z was kiedykolwiek miał dość bezczelności w sobie, aby postarać się zdobyć na nie odpowiedź? Człowiek miał. To była w zasadzie pierwsza myśl, kiedy usłyszał diagnozę. Wiedział, że co prawda nie będzie tak naprawdę głuchoniemy. Wszakże zna swój ojczysty język, w nim myśli i myśleć nie przestanie. Zakładał, że nie zatraci sposobu rozumowania, który dzieli także z wami, drodzy czytelnicy. Dowiedział się, że mało prawdopodobne jest, że upodobni się do głuchoniemego. Mózg osoby pozbawionej słuchu rozwija się inaczej, ale jeżeli dane jej będzie zgłębić język, równie sprawnie, co osoby słyszącej. Człowiek zastanawiał się, jak to jest myśleć motorycznie. Ubierać swoje zamysły w ruchy mięśni, znaki dłoni i obrazy. Sam potrafił myśleć obrazami. Czy niesłyszący myśli dwoma obrazami na raz? A może to ruch stanowi drugą warstwę? Nie wiedział. Nie miał się też nigdy dowiedzieć. Jednego był pewien – nie chciał umierać.

 

Są takie choroby, których diagnoza niezmiennie łączy się ze zwątpieniem. Co? A jak to się pisze? Mogłeś nigdy o tym nie słyszeć, nigdy nie obiło ci się nawet o uszy, a teraz staje się twoim życiowym towarzyszem i nie odpuści Ci aż do końca. Ale czy na pewno? Przecież czujesz się dobrze. Nie masz objawów, nie masz gorączki, nic cię nie boli. Co to za choroba, kiedy przecież nic, absolutnie nic nie boli? Czy to jeszcze choroba? A może pomyłka? Człowiek zadawał sobie te wszystkie pytania. Poprzez natłok zwątpienia nie zrobił nic z rzeczy, które tak naprawdę zrobić powinien. Nie zabrał żony do Barcelony. Nie odwiedził Nowej Zelandii, aby zobaczyć, jak to jest stać na świecie do góry nogami. Nie kupił sportowego motocykla, aby popatrzeć na niego i nie mieć odwagi naprawdę na nim jeździć. Nie zrobił nic z tych rzeczy. Za to uparcie nie chciał umierać. I swoje życzenie spełnił. „To choroba na dzień dzisiejszy nieuleczalna, bardzo podobna do syndromu zamknięcia, kiedyś byłaby śmiertelna, ale współcześnie możemy podtrzymywać pana przy życiu…” – tyle usłyszał, zamykając uszy na wątpliwości lekarza, czy nie lepiej byłoby umrzeć. Bo czy życie nie jest naturalnym instynktem żywego, prawidłowo reagującego stworzenia? Człowiek mógł być fizycznie ułomnym osobnikiem, ale myślał trzeźwo. Będzie żyć. Podpisze wszystkie papiery i nie da się odłączyć od aparatury. W końcu co ci lekarze wiedzą. Wyciągną mu rurkę z gardła, a po paru miesiącach okaże się, że lek był już tuż na wyciągnięcie ręki? O nie, nie ma mowy. Poza tym… miało nie być bólu. Żadnego cierpienia. To przecież nie tak źle?

 

Pierwszy był smak. Człowiek stracił go, o ironio, w czasie obiadu. Chociaż tak naprawdę tracił go od dłuższego czasu, po prostu zachodziło to powoli. I w rzeczywistości wcale nie chodziło o smak, a o węch. Tak to już dziwnie się składa, że jeden bez drugiego praktycznie nie istnieje. Taki też był jedzony przez niego rosół. Nieistniejący. Czuł fakturę makaronu na języku, miękkość pod zębami i znikające głęboko w gardle kawałki. Zdawał sobie sprawę z cieczy rozlewającej się w jego jamie ustnej. Była ciepła i trochę tłusta. Ale to nie był już rosół. A raczej – nie smakował rosołem. Niczym nie smakował. Równie dobrze mogłoby go nie być. Wyjadł jednak talerz do końca, początkowo nawet rozbawiony tym niezwykłym, chociaż spodziewanym zjawiskiem. Też mi choroba, pomyślał Człowiek. Po prostu nie czuł smaku. Zupa przyrządzana przez żonę i tak nigdy nie była szczególnie dobra, mała strata.

 

Ale szybko zdał sobie sprawę, że tracił o wiele więcej. Skończyła się dla niego poranna kawa, roznosząca swój aromat po całym domu. Pięknie pachnąca i pita z małą ilością mleka. Nie było już więcej czekolady z nadzieniem truskawkowym, tak cudownie słodkiej, ale zawsze brudzącej palce. Do przeszłości należały też wszystkie inne desery, ciastka i torty z puszystym kremem, który mógłby teraz być robiony równie dobrze z waty. W zasadzie to jak smakuje wata też już się nigdy nie dowie. Mógł ją spróbować, kiedy jeszcze posiadał smak i węch, ale kto myśli o takich rzeczach? Szybko okazało się, że brak węchu może być bardziej uciążliwy, nie tylko z powodu sprowadzenia jedzenia do bezpłciowego spożywania produktów odżywczych. Bo właśnie o płciowość chodzi. Bardziej niż za zapachem wanilii zaczęło mu brakować zapachu skóry własnej żony. Delikatnego, pociągającego, a zarazem uspokajającego. A kiedy trzeba – pobudzającego i dzikiego. I zawsze trochę niezręcznego. Zniknął też smak jej języka w ustach. Człowiek patrzył teraz na matkę swoich grubych dzieci jak na porcelanową rzeźbę, obraz z telewizora. Pociągający, ale zawsze i niezmiennie odległy. Nierzeczywisty. Na szczęście jednak był to obraz nadal miękki i przyjemny pod opuszkami palców…

 

Minęły niespełna dwa miesiące, nim Człowiek musiał pożegnać się ze swoim wzrokiem. Dla większości ludzi jest to w oczywisty sposób najbardziej istotny ze wszystkich zmysłów. Mówi się, że dziewięćdziesiąt procent informacji o świecie otrzymujemy za pomocą wzroku, tak bardzo jesteśmy ułomnymi zwierzętami zaniedbującymi pozostałe pięć. Jest w tym sporo prawdy. Wzrok wszakże daje nam szansę na uniknięcie nadciągającego zagrożenia, zanim stanie się naprawdę niebezpiecznie. On też sprawia, że cieszymy się na widok ludzi, którzy jednego dnia dla nas coś znaczą, następnego są tylko kolejnym elementem tła w opowieści.

 

Jednak Człowiek utratę właśnie wzorku przeżywał raczej mało. Może dlatego, że zachodziła ona stopniowo. Pewnego dnia obudził się widząc mgłę w swojej sypialni. Pierwszą myślą był pożar, wszakże po utracie swojego węchu nie wyczułby nawet dymu, dopóki nie stałby się na tyle gęsty iż dusiłby go w płucach, odbierając oddech i doprowadzając do krztuszenia. Szybko jednak okazało się, że owa „mgła” nie jest elementem sypialni. Porusza się wraz z nim, śledzi jego każde spojrzenie jak zakochana nastolatka. I już go nie odpuści, a zachłannie zabierać będzie coraz więcej. Do niewielkiej mgiełki miała dołączyć natarczywa utrata ostrości, a ostatecznie narastająca czerń. Ostatnie obrazy swojej uroczej, ale niezręcznej żony i grubych dzieci Człowiek zapamiętał rozmazane. I z każdym dniem coraz ciemniejsze. Początkowo była to po prostu szarzyzna. Nie zwracał na nią uwagi, pasowała bowiem do jego nastroju, w pewien sposób sądził, że świat właśnie taki w tym momencie jest – szary, niewyraźny i odległy. Z każdym dniem jednak szarość ustępowała miejsca mrokowi, a mrok nocy. Człowiek nie chciał udać się do szpitala. Nie dlatego, ze się go obawiał, ale dlatego, że zniechęcało go zerwanie ze swoją rutyną. Ulubiony program telewizyjny. Zakupy w lokalnym markecie (które teraz oznaczały powoli potykanie się o półki), czy też widok swojej żony układającej się do snu, jakkolwiek rozmazany, stały się z niewiadomego powodu bardzo istotne. Człowiek jeszcze tego nie pojmował, ale coś głęboko w nim wiedziało już, że będzie tęsknił. Jakaś cząstka niego samego spodziewała się samotności i odwlekała ją do ostatniej chwili.

 

Człowiek ustąpił dopiero, gdy mniej więcej w tym samym momencie zanikać zaczął jego słuch i zmysł dotyku. Zaczęło się oczywiście niewinnie. Od niedosłyszenia jednego z grubych dzieci, mrowienia w małym palcu u lewej stopy. Człowiek nawet zastanawiał się dlaczego akurat lewej. Czy jego organizm dawał mu do zrozumienia, że posiada polityczne preferencje? Szybko uznał to jednak za bzdurę i próbę odwrócenia swojej własnej uwagi od naprawdę istotnych kwestii. Takich jak utrata czucia nie tylko w prawym małym palcu, ale i w całej stopie. To był najwyższy czas udać się do szpitala. Musiał być blisko, na wypadek, gdyby jego płuca zaprzestały pracy i wymagana byłaby pomoc maszyny.

 

Zapadanie się w nicość to długotrwały proces. Szczególnie wówczas, gdy nie ma się nic innego do roboty. Słuch straciło się już parę dni temu, nie można zatem posłuchać nawet radia, aby dowiedzieć się jak nisko upadała tego roku ulubiona drużyna piłkarska. Nie można też porozmawiać z grubymi dziećmi – nie słyszy się już ich głosu, nie widzi ich pulchnych twarzy. Można tylko reagować na umówione wcześniej ze specjalistami sygnały. „Czy coś cię boli? Czy jest ci wygodnie? Czy masz problemy z oddychaniem? Czy na pewno nie chcesz, aby cię odłączono od aparatury?” – odpowiedzi były zawsze tylko dwie. Początkowo udzielane za pomocą gestów dłoni. Ale dłonie szybko odmówiły posłuszeństwa i stały się tylko drętwymi kikutami. Człowiek uważał to za wielką niesprawiedliwość. Wyobrażał sobie bowiem, iż ostatnią rzeczą, jaką poczuje, zanim choroba go pochłonie, będzie dotyk dłoni jego żony. Zaciśnie swoją własną na jej palcach, poczuje zadbaną, mokrą ze zdenerwowania skórę. A potem nie będzie już czuć nic. Jak w filmie odpłynie, a zgromadzeni będą patrzeć po sobie w głębokiej ciszy, w końcu z lekka popłakując.

Niestety dłonie stracił dość szybko, a piękna wizja zniknęła daleko za horyzontem. Niemniej dotyk żony mu towarzyszył. Gładziła jego czoło, wodziła palcami między porastającymi klatkę piersiową włosami. Całowała powieki. W końcu to właśnie głowa i oczy zostały jego ostatnim środkiem komunikacji ze światem. Ostatnie ruchy gałek, którymi komunikował się z lekarzem, finałowy pocałunek żony złożony na jego ustach, którego i tak już nie czuł. Dłoń przeczesująca jego włosy.

 

Mrugnięcie powiekami. I legenda się kończy. Co było z Ja potem? Dobre pytanie. Mam swoje hipotezy.

Oczywiste jest, iż historia ta to mój początek. A przynajmniej jedna z możliwości mojego początku. Nie mam wcale pewności, czy miała ona miejsce i czy nie wymyśliłem jej w najdrobniejszym szczególe z nudów. Albo też, czy nie jest to jakaś forma szaleństwa, w którym mój umysł poszukiwał ucieczki od siebie samego. Przyjmijmy jednak, że Człowiek to właśnie ja. Jestem zatem nie tylko sparaliżowanym, ale odciętym od świata, pozbawionym wszelkich zmysłów i form kontaktu z rzeczywistością, jeżeli ta rzeczywistość nadal poza granicą tychże zmysłów nadal funkcjonuje. Bo nikt nie ma przecież pewności, że świat, w którym żyjemy nie zatrzymuje się razem z nami, prawda? To podobno nawet naukowa teoria wchodząca w skład mechaniki kwantowej – rzeczywistość jest nie tylko względna przez obserwatora, ale przez obserwatora zdeterminowana. Brak obserwatora oznacza brak rzeczywistości.

 

Początkowo (to jest – jeżeli to wspomnienie nie jest tylko skomplikowanym wytworem wyobraźni) znajdowałem ukojenie w śnie. Umysł musi spać nawet jeżeli nie posiada z praktycznego punktu widzenia ciała. Te pierwsze sny stanowiły dla mnie ucieczkę. W nich ponownie znajdowałem się w pełnej ruchu, koloru i treści rzeczywistości. Śniłem o swoim domu, o koszeniu trawnika, o skórzanej aktówce z lekko obluzowaną rączką. Ale te sny szybko zniknęły. Nie potrafię powiedzieć dokładnie po jakim czasie – trudno mierzyć upływ czasu mając do dyspozycji tylko własne myśli. Starałem się liczyć dni w oparciu właśnie o sen. Pozostawałem poza zasięgiem Morfeusza tak długo, jak tylko mogłem, a potem zliczałem sny. Najpierw różnorodne, z czasem coraz bardziej monotonne. Trawnik zastąpił szpital, a ten z kolei łóżko w białym, nieciekawym pokoju. Ostatnie sny miałem o pocałunku żony. Powracał on do mnie wielokrotnie, chociaż był tylko obrazem. Okazuje się, że w tym iż sen stanowi uporządkowanie wspomnień i przeżyć jest więcej prawdy, niż sądzicie. Śniłem tak długo, jak miałem wspomnienia wymagające uporządkowania. Z czasem jednak w moich myślach nie pozostało nic, co nie miałoby już swojego miejsca. Wszystkie relacje stały się statyczne, nie pomogło nawet układanie w głowie nowych treści – wszystkie opierały się przecież o to, co już doświadczyłem. Po dłuższym, bliżej nieokreślonym czasie przestałem śnić i tak jest do teraz. Miałem już tylko myśli i przerwy między nimi. A potem pojawiły się głosy, jeżeli są prawdziwe. Ale do nich jeszcze wrócę…

 

To mi daje do myślenia. Moją rzeczywistością jest teraz tylko i wyłącznie myśl. Najbardziej plastyczna ze wszystkich form. Kształtuję ją nawet w tej chwili przekazując wam te słowa, być może wtapiane kropla po kropli w świadomość pisarza. Ale nie fakt bycia swoją własną rzeczywistością mnie porusza. Od czasu do czasu, bliżej nieokreślonego, moją świadomość zaprząta zasadnicze pytanie – czy żyję? Nie jestem przecież świadom świata, który doprowadził mnie do tego miejsca, gdyby nie głosy w ogóle nie miałbym wątpliwości, że nigdy nie istniał, a opracowałem go z nudów. Być może nadal spoczywam w szpitalnym łóżku utrzymywany przy życiu przez skomplikowaną aparaturę, pobierającą w moim imieniu każdy oddech. Ale są też inne możliwości. Jedna ciekawi mnie najbardziej.

Podobno Piekło ma niewiele wspólnego z ogień, wrzącym olejem i przypalaniem. Nie ma tam diabłów, nie ma jęku i zgrzytania zębów. Piekło ma się składać z niczego. Z wiecznej, i wszechogarniającej pustki. Ostatecznej samotności, z dala od Stwórcy, innych ludzi i stworzenia, w przestrzeni odrzuconej przez samego Boga poza kres jego wielkiego dzieła stworzenia. Jeżeli zatem tak ma wyglądać piekło – skąd mam wiedzieć, że nie jestem w nim od samego początku?

 

Jestem przecież w stanie całkowitego odosobnienia od niewiadomo jak dawna lub od zawsze. Cały czas zakładając, że świat zmysłów nie jest tylko wygodnym fantomem, to opuszczając go wyzbyłem się wszystkiego, co odróżniałoby mój aktualny stan od Piekła jak się patrzy. Nie słyszę nawet ciszy, w której się znalazłem. Nie wiecie jak bardzo cisza, wywołująca dudnienie w uszach, rozdzierająca swoim głosem, różni się od niesłyszenia. W prawdziwą ciszę nie można się wsłuchać. Nie ma w co. Nie jesteśmy stworzeni do słuchania absolutnie niczego. Ani też do widzenia, czy czucia pustki. A to właśnie jest stan, w którym moja świadomość pozostaje.

 

Człowiek, w historii, którą wam opowiedziałem, nie chciał umierać, chciał istnieć w takiej formie. Może właśnie wtedy podpisał na mnie cyrograf, a ja przemawiam do was z samego serca Piekła? A może też żyję, ciągle pogrążony w swoim letargu… Tylko na jak długo. Pewnego dnia umrę, jeżeli faktycznie jestem żywy. A co wtedy? Czy milczenie się skończy, czy może trafię do Piekła, za swoje średnio przeżyte życie i egoizm? Tylko… czy zauważę różnicę?

Na razie wsłuchuję się w glosy. Stanowią one jedyną rzecz, nad którą nie panuję w ogarniającej wszystko rzeczywistości myśli. Świadczy to o albo o moim głębokim stanie choroby psychicznej, co mnie zresztą nie zdziwi, jeżeli faktycznie jestem zamkniętą we własnej czaszce świadomością, albo też jest potwierdzeniem istnienia czegoś więcej poza mięsem, kościami i organami. (Biorąc pod uwagę perspektywę Piekła nie do końca mnie to raduje…) Kiedy pierwszy raz zauważyłem działanie tego daru byłem przekonany, iż zasnąłem wcześniej, niż planowałem, albo właśnie zasypiam i słyszę swoje własne myśli uciekające przed zasłoną zarzucaną przez podświadomość na czas kolejnego, wtórnego spektaklu.

 

Głosy te były jednak inne. Nie przywodziły na myśl niczego wyobrażonego i zapamiętanego. Stanowiły nową treść, pozbawioną jednak źródła. Być może wybitny artysta nazwałby je natchnieniem. Weną twórczą, iskrą bożą. Dla mnie były rozrywką. Spędzając niepoliczalny czas w swoim własnym towarzystwie można nauczyć się cieszyć z najmniejszej nawet odmiany. Ta konkretna niespodzianka była nie tyle miła, co początkowo niepokojąca. Bo czy innym może być świadomość tego, że będąc zamkniętym w swojej własnej głowie zaczynam słyszeć głosy? Chociaż głosy to w zasadzie złe słowo. Słyszenie głosu niesie ze sobą pewne określone przymioty. Głos ma barwę, jest kobiecy, męski, nijaki. Odległy, bliski, albo zniekształcony i przytłumiony. Głos posiada swoje źródło, czy jesteśmy tego źródła świadomi, czy też nie.

 

Te głosy były inne. Dopiero z czasem zdałem sobie sprawę z powagi tej inności i znaczenia tej niezwykłej niespodzianki. Abyście mogli w pełni zrozumieć niezwykłość zjawiska jakiego doświadczyłem odpowiedzcie sobie na pytanie – jaki głos mają wasze myśli? Oczywiste i naturalne wydaje się rzucenie prostej odpowiedzi. Mają wasz głos, bo to wasze myśli. Istnieje co prawda różnica pomiędzy tym, co sami myślicie, a momentami, gdy wyobrażacie sobie innych ludzi, gdy wypowiadają konkretne słowa, ale trudno to nazwać nadal waszymi przemyśleniami, prawda? To już projekcja myśli innej osoby, umysłowa konstrukcja symulująca głos drugiej istoty, z pozoru kierowana przez was, a jednak wielokrotnie powtarzana zdradzająca ciągle te same cechy. Cechy osoby, którą naśladujemy, którą przywołujemy, oparta o naszej wiedzy na temat drugiego człowieka, naszych wspomnień jego głosu, jego zachowań.

Ale jeżeli zastanowimy się nad naszymi własnych myślami, co do pochodzenia których nie mamy najmniejszych wątpliwości, pierwszą myślą jest, że posiadają one nasz głos. Już ta pierwsza myśl jest w rzeczywistości kłamliwa. Kto z nas nie dziwił się jak brzmią jego własne słowa wypowiadane za pośrednictwem mikrofonu, czy też odsłuchiwane z taśmy? Dla każdego z nas nasz własny głos jest czymś obcym, wręcz początkowo niewygodnym, gdy spotykamy się z nim po raz pierwszy. Czyim zatem głosem myślimy? A może każdy człowiek ma dwa głosy, diametralnie od siebie różne. Jeden znany tylko sobie, słyszane na drodze rozchodzenia się drgań w jego własnej czaszce, a drugi bardziej obcy, którym obdarowujemy innych ludzi chcąc podzielić się z nimi naszymi myślami?

 

Ja, mając niezmierzonym a raczej z mojej perspektywy – niemierzalny czas na przemyślenia uważam, że myśl głosu nie posiada. Gdyby na drodze zabiegu chirurgicznego zmieniono nam nasz własny głos na inny, inaczej brzmiący, jakim wówczas byśmy myśleli? Nadal tym samym, bo dźwięki nadawane myśli w naszej głowie są niczym innym jak wygodnym przyzwyczajeniem. A przyzwyczajenia mogą się zmieniać.

 

Wyobraźcie sobie teraz głosy, które ze swojej natury nie posiadają tych przyzwyczajeń, a świadomość nie jest w stanie zbudować dla nich myślowej konstrukcji. Nie wie bowiem skąd pochodzą, komu je przypisać. Wie tylko, że nie są nasze. Takie właśnie są głosy, w które wsłuchuję się tą nieskończoną i niemierzalną wieczność. Czyste myśli, idee nieskrepowane substancją nadającą ciężar. Jakież to platońskie, prawda? Początkowo miałem wrażenie, że to tylko błądzenie, zatracanie się w fantazjach. Szybko jednak okazało się, że nie tylko nie mam tak bujnej wyobraźni, ale i nie posiadam najmniejszej kontroli nad kształtem tychże myśli. Konkluzja była nie tyle szybka, co znacząca – muszą one pochodzić ze źródła innego, aniżeli moja własna, zamknięta świadomość.

 

Pierwsza była pielęgniarka. Miała na imię Edyta i miała niespełna trzydzieści lat. Niezamężna, bezdzietna. Lubiła swoja pracę, do której przykładała się i nie narzekała na zarobki. Kretynka? Być może, piorąc pod uwagę częstotliwość jej wspomnień gorących przeżyć z różnymi, co warte jest podkreślenia, młodymi lekarzami. Zdarzało mi się nawet fantazjować o jej fantazjach, gdy myśli cichły. Trochę to bez celowe, gdy jest się tylko bezcielesną świadomością, wiem. Stare lub wyimaginowane przyzwyczajenia. Edyta była jednak szczęśliwa i zadowolona z życia. Tego byłem pewien. Nie miała wielkich pragnień, nie stawiała sobie wygórowanych celów, nie dążyła do zapisania się w historii na stulecia. Istniała, albo była wymyślona. Ale była szczęśliwa. I to się liczyło.

 

Potem ilość głosów zaczęła się zwiększać. Paru lekarzy, jeden stary profesor, kilkoro odwiedzających. Nie poznałem ich zbyt dobrze, często się pojawiali i zmieniali. Do samej myśli trudno też przypisać osobę bez jej lepszego zapoznania, znajomości sposobu w jaki przemawia sama do siebie. To równie charakterystyczne, jak głos czy odcisk palca. Pewnie nawet bardziej. Niemiej z biegiem czasu zacząłem w miarę sprawnie rozpoznawać różne odwiedzające mnie w mojej głowie świadomości. A potem zaczęła się zabawa.

 

Będąc już przekonanym, że nie mam do czynienia z własną wyobraźnią począłem „rozmawiać” z moimi odwiedzającymi myślami, których było coraz więcej. Nigdy nie nakładały się na siebie, ale ilość osób, które przewijały się przez moją świadomość rosła bezsprzecznie. Musiałem zatem znaleźć sposób, aby ich odizolować, z czysto egoistycznych pobudek. Nie będą mi się panoszyć przez całą wieczność! Okazało się to dość proste, chociaż być może po prostu zyskiwałem doświadczenie w tym tej nowej formie kontaktów międzyludzkich. Najwyraźniej to ode mnie zależało kto i kiedy znajdzie nieświadomie do mnie drogę. Zakładam, że pierwsze szpitalne wypadki wynikały z mojej chęci dowiedzenia się, jak się fizycznie miewam. Czy na pewno żyję i leżę w tym łóżku. Paradoksalnie nigdy nie doszukałem się pośród myśli żadnej wzmianki na swój temat, ani też myśli, które mógłbym przypisać swoje przeciętnej żonie i grubym dzieciom. Może nigdy mnie nie odwiedzali? A może to ja tak naprawdę nie chciał ich odnaleźć? A może nie było mnie już w szpitalu, lub nie było mnie tam nigdy?

 

Odkrycie, iż to ja decyduję gdzie skierować dostęp do swoich myśli dało mi ciekawe możliwości. „Przechadzałem” się coraz dalej, tego jestem pewien. Utwierdzeniem było słuchanie wewnętrznego głosu kontrolera biletów w autobusie linii 112, właśnie wystawiającego mandat za brak ważnego biletu. Wbrew pozorom miły człowiek. Nie robił tego z w większą satysfakcją, ale i nie przepadał za swoją pracą. Ale kto w jego trudnych czasach odmówiłby stałej pracy. W końcu jedyną alternatywną była szemrana fucha u szwagra, która nie wiadomo czym miałaby się skończyć.

Mówię jego czasach, gdyż szybko zdałem sobie też sprawę, że nie jestem ograniczony tylko i wyłącznie do moich dni i mojego nieokreślonego życia. Był to ponownie powód moich wątpliwości, czy po prostu izolacja nie zabrała mi reszty poczytalności, albo też nie jest to dar osób już martwych. Innymi słowy – z większym co prawda wysiłkiem, ale dosłuchiwałem się myśli osób, które nie miały prawa żyć z mojego punktu widzenia. A raczej punktu widzenia mojego wcześniejszego, domniemanego Ja. Żołnierz w okopach pod Verdun. Dziwka w bogatym klubie w Amsterdamie. Umierający z głodu młody Kenijczyk. Słyszałem ich wszystkich i wszystkich rozumiałem. A niektórzy z nich najwyraźniej słyszeli także i mnie.

 

To była chyba w 1940 roku. Oficer ten był osobą raczej nieprzyjemną. Po gruntownym praniu mózgu, w pełni przesiąknięty ideami III Rzeszy. Nie miałby najmniejszego problemu w naciśnięciu spustu. Nie przeszkadzał mu nawet strach w oczach. Chciałem mu wówczas powiedzieć po prostu:

– Puść ich, nikt się nie dowie.

I myśl ta sięgnęła celu. Spust pozostał nietknięty, a młody oficer puścił w przypływie litości dwójkę ludzi, których jeszcze przed chwilą był gotów z zimną krwią zastrzelić. Ckliwe. Wiem. Mam słabość do takich historii. Niemniej się udało, chociaż nie zmieniło to jakoś drastycznie życia owego oficera. Skłoniło mnie jednak do dalszych prób.

Powodzenie było jednak mizerne. Ani rzeczony oficer, ani nikt inny w podobnej sytuacji nie zareagował ponownie na moje wołanie. Być może był to naturalny odruch z jego strony, nie zaś interwencja z mojej. Niemniej próbowałem dalej. Po pewnym czasie zauważyłem, że nie sposób wpływać na ludzkie decyzje. Jako gatunek są nieprzejednani, nie sposób skłonić ich do nawet najlepszych działań, jeżeli sami nie będą tego chcieli. Można natomiast stymulować ich wyobraźnię. Dawać im nadzieję w wizjach przyszłości, stwarzać wyobrażone scenariusze, które mniej lub bardziej będą im odpowiadać. Niektórzy je odrzucą, inni dostosują do swojej woli, ale nikt nie przechodzi obok nich obojętnie. Tak też czynię w tym momencie.

 

Nie wiem, czy naprawdę istnieje, czy jestem żywy, czy martwy. Czy jestem tylko wytworem wyobraźni, a może to ja jestem siłą, która za nią stoi. Autor tego tekstu opowiedział wam moją historię, a w zasadzie dwie historie, które z pozoru obydwie powinny być moje. Być może to tylko moja płonna nadzieja, że słowa te znajdą czytelników. Że wśród ludzi, do których tekst ten trafi będą Ci, którzy zmienią moje istnienie na lepsze. Z moich osądów wynika, że jeżeli nie jestem tylko szaleńcem, albo też krzykiem umartwiającej się duszy – to jestem waszą przyszłością. Dlatego proszę: jeżeli usłyszysz kiedyś o człowieku, który godzi się na absolutną pustkę i samotność, aby tylko istnieć – opowiedz mu tą historię.

 

Może będę to ja i może zastanowię się nad tym, czy warto. Chociaż fakt, że czytasz te słowa w tej chwili pozwala mi sądzić, że jestem jednak szalony. Albo nikt nigdy nie opowie więcej mojej historii. Nieważne, czy byłem głosem w wyobraźni autora, czy też nie.

Koniec

Komentarze

Ah... tak nie bardzo wiem co dalej powiedzieć, bo nie umiem tak dokładnie wyciagać myśli na papier jak ty. Choć czasem miałam wrażenie, że własnie myślisz za mnie,albo raczej czytam swoje własne mysli, zmusiłeś mnie do glebszego zastanowienia się nad pewnymi sprawami. Tekst tak głeboko wszedl mi w świadomość i troche namieszał mimo, że bardzo zgodny jest z tym co zawierała, że nie potrafię dokładnie wyartykułować tego co we mnie wzbudził, może później.. w każdym bądź razie bedzie mi się jeszcze długo kołatał po głowie.

p.s. jest parę literówek, ale niestety tekst mnie na tyle pochłonał, że cieżko mi się było oderwać i je zaznaczyć

też jest potwierdzeniem istnienia czegoś więcej poza mięsem, kośćmi i organami
A może to ja tak naprawdę nie chciałem ich odnaleźć
Nie robił tego z w  większą

Uprzedzając twoje oczekiwania czytelniku - ta historia nie skończy się dobrze. Szczerze powiedziawszy nie mam pojęcia czy już się skończyła, czy może jest dopiero w trakcie. Tak naprawdę nie liczę, że kiedykolwiek się dowiem. Pogodziłem się z faktem, że jakakolwiek rozmowa, którą będę w swoim życiu prowadzić będzie nieodwzajemniona.
I ja już mówię- nie dziękuję, nie jem, nie czytam. 
I skąd narrator wie, jakie są moje oczekiwania? 
II Po co stypuluje, że się nie skończy dobrze, a za chwilę sobie zaprzecza, że być może jednocześnie się w ogóle nie skończy (co sugeruje także fakt, że i nie skończy się dobrze, albo skończy się dobrze, więc insynuacja w pierwszym zdaniu jest podówjnie bez sensu). I jak rozmowa może być NIEODWZAJEMNIONA? 
Ilość błędów językowych i logicznych w trzech pierwszych zdaniach skutecznie zniechęciła mnie do dalszego czytania. Tylko błagam, Autorze nie wyskakuj, że potem jest lepiej, albo że masz zajebisty pomysł. Mam to gdzieś- ja już dziękuję. 

Zajechałam nieco dalej niż 6Orson6, ale nie dałam rady do końca i tak. Zajrzałam do końcówki, czy aby moje "oczekiwania" się spełniły.

Dla mnie to kiepskie stadium psychologiczne. Taka sobie pogadanka wewnętrzna, która wcale nie wzbudziła we mnie emocji, ani przywiązania do narratora. Migawki z życia przedstawione po kolei bez żadnego polotu, nic w nich niezwykłego. Tak, pewnie miały takie być, ale są pisarze, którzy opisując rzeczy zwykłe umieli je stworzyć niezwykłymi, łącznie z siedzeniem w wychodku. Nie wiem po co taka rozwlekłość, i jeszcze zasób słów - bardzo duży, ale czy naprawdę, gdy mówi dusza/myśl i tak dalej, czy naprawdę musi używać tak skomplikowanych słów, których jej cielesny właściciel nie używał? Ale to już o koncepcji duszy :P

Nie podobało mi się, takich stadiów i tym podobnych jest wiele, i o wiele lepiej napisanych. Zresztą napisanie czegoś takiego jest cholernie trudne, trzeba głęboko przemyśleć co chce się zawrzeć. Kto wie? Może Twój koncept w wersji skróconej byłby lepszy? Zwłaszcza bez tego początku - bo też nie wiem o jakie to oczekiwania chodziło, bo własnych nie miałam, po prostu stwierdziłam, że przeczytam opowiadanie.

Pozdrawiam 

Dla mnie to kiepskie stadium psychologiczne.
Nie podobało mi się, takich stadiów i tym podobnych jest wiele, i o wiele lepiej napisanych.

 
Koleżance Suede chyba o stadium chodziło, prawda?:P

chyba studium:)

oj tam, no zdarzają się babole ;) Ale dobrze, że zauważony i zapamiętane jak ma być dobrze :)

Kojarzy mi się to z XVIII- i XIX-wiecznymi powieściami, gdzie pisarze wciskali w środek akcji przydługie przemyślenia natury filozoficznej. Dobrze napisane i cholernie nudne. Chyba bardziej dla Autora niż dla czytelnika.

Nowa Fantastyka