- Opowiadanie: Aquma - Lucy - 2/2

Lucy - 2/2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Lucy - 2/2

Pustka. Przeraźliwie biała, banalna, pozbawiona tożsamości pustka. Siedząc ze zwieszoną głową w poczekalni oddziału kardiologii Szpitala Specjalistycznego imienia Jana Dietla, Łukasz nie widział, ani nie czuł nic poza nią. Nie był pewien od jak dawna tam był. Nie był też pewien na co czeka.

 

Przykro mi… – po raz tysięczny odbiły się w nim echem słowa starego, siwego lekarza. Jego stan był zbyt poważny… Nic nie mogliśmy zrobić…

 

Rozległy zawał. Krzysiek był zdrowym, wysportowanym, młodym mężczyzną, a mimo to w jednej chwili i bez żadnego wyraźnego powodu, jego serce po prostu przestało pracować.

 

Pustka. Wszechobecna. Nijaka. Straszna.

 

Dlaczego… Dlaczego on… – wróciły do niego słowa Eli, tulącej do siebie dzieci i łkającej cicho na ramieniu swojego teścia. -Dlaczego zabrał akurat jego…

 

Wiedział, że powinien był coś powiedzieć. Może "Bóg tak chciał moje dziecko", albo "Jest teraz w lepszym miejscu". Którykolwiek z niezliczonych banałów, które ludzie przykładali do krwawiących ran, gdy sami nie potrafili odnaleźć w czymś sensu i boskiej woli. Nie potrafił jednak. Nie czuł w sobie dziś Boga, nie widział wokół jego ręki. Była tylko pustka. Lodowata. Śmiertelna. Kojąca.

 

Niejasno zdawał sobie sprawę, że rodzina Stanisławskich opuściła już szpital. Jak przez mgłę docierało do niego wspomnienie Eli, potrząsającej delikatnie jego ramieniem. Jej usta ruszały się, ale nie był w stanie przypomnieć sobie, co powiedziała.

 

W końcu, nie wiedząc nawet czemu, podniósł się i powoli ruszył korytarzem. A kiedy dotarł do drzwi i wyszedł na rozświetlony latarniami teren szpitala, nagle, tak samo niespodziewanie jak się pojawiła, pustka pękła niczym mydlana bańka.

 

Zostałem sam… całkiem sam… – dotarło do niego.

 

Potem zalała go rozpacz.

 

 

~ & ~

 

 

… zupełnie sam…

 

Dlaczego musiał zabrać akurat jego…?

 

 

~ & ~

 

Niebo płakało tej nocy. Ciężkie krople rozpryskiwały się na jego twarzy, spływały po ramionach i do cna przesiąkniętym płaszczu. Od łez piekły go oczy, od bezsensownego krzyku nieco bolało zdarte gardło, a w dodatku było mu zimno, bowiem wypadając w pośpiechu z mieszkania niewiele na siebie włożył. Podobnie jak wcześniej szok, rozpacz jednak stopniowo opadła, pozostawiając po sobie jedynie tępy ból.

 

Kierując się z grubsza w stronę domu, nawet nie zauważył, kiedy nogi same poniosły go na planty. Choć było to miejsce pełne bolesnych wspomnień, to wiedział, że unikanie ich zwyczajnie nie ma sensu. W tym przeklętym mieście prawie wszystko wiązało się z jakimiś wspomnieniami.

 

Może rzeczywiście czas wyjechać? – wróciły do niego przemyślenia sprzed paru dni.

 

Nigdy nie był typem podróżnika. Wręcz przeciwnie, należał raczej do ludzi, którzy swoje korzenie zapuszczali mocno i głęboko. To w Krakowie się urodził, tutaj żył i zawsze był przekonany, że tutaj właśnie umrze. Czy jednak był sens na siłę trzymać się miasta, które sprawiało mu tyle trudności i bólu?

 

Czy jest tu coś, co jest tego warte?

 

Szedł tak i rozmyślał, pokonując w ulewie kolejne metry, gdy nagle jego uwagę przykuło coś nietypowego – niepasujący do ciemnego, deszczowego krajobrazu biały punkt, może paręnaście kroków przed nim. Przeklinając zarówno własną krótkowzroczność, jak i siekący deszcz, zbliżył się nieco i…

 

…niemal ugięły się pod nim nogi.

 

Nie… – pokręcił głową. Nie… Zwariowałem…

 

Przetarł oczy. A jednak… wciąż tam była. Siedziała na ławce, mając na sobie jedynie białą sukienkę, która nie dość, że kompletnie nie nadawała się na chłodną, październikową noc, to jeszcze była przemoczona do suchej nitki. Dziewczyna zdawała się być kompletnie nieświadoma świata wokół, a w rękach trzymała coś ciemnego, kurczowo przyciskając to do brzucha.

 

– Lucyno – zawołał podchodząc do niej. – Lucyno!

 

Powoli odwróciła w jego stronę twarz, pokrytą siecią mokrych, posklejanych kosmyków. Z nagłym przerażeniem zauważył, że lewy policzek jest wyraźnie siny i opuchnięty. Najbardziej jednak uderzyły go jej oczy. Były jakby… puste. Tak inne od błękitnych studni, które na co dzień wciągały go w swój wir. Jak przez mgłę przypomniał sobie siebie, ledwie parę godzin temu.

 

Szok… – dotarło do niego. Jest w szoku…

 

– Dziecko, wstań… wstań dziewczyno! – zawołał, zdejmując z siebie przemoczony płaszcz i zarzucając jej na ramiona. W tym stanie była to marna ochrona przed deszczem, ale miał nadzieję, że powstrzyma chociaż wiatr. – Nie możesz tutaj zostać!

 

Tylko… co dalej?

 

Dziewczyna wyraźnie nie była w stanie odpowiadać za siebie, on nie miał przy sobie telefonu, a droga do najbliższej komendy policji, o której wiedział zajęła by w tej pogodzie przynajmniej kilkadziesiąt minut. Zresztą, nie miał pojęcia co się stało i czy dziewczyna nie wpadła przypadkiem w jakieś kłopoty. Nie chciał podejmować pochopnych decyzji. Zostawało jedno, oczywiste rozwiązanie…

 

– Chodź – rzucił, biorąc ją za rękę. – Mieszkam niedaleko stąd.

 

Jakaś mała cząstka jego duszy zadrżała i bardzo pragnął wierzyć, że jedynym powodem było przerażenie.

 

 

~ & ~

 

Siedziała zawinięta po uszy w koc, ściskając w dłoniach kubek z parującą herbatą. Byłoby lepiej, gdyby zamiast przemoczonych ubrań miała pod spodem coś suchego, nie zaproponował tego jednak, z wielu różnych powodów. Od czasu gdy znalazł ją w parku, nic w jej zachowaniu nie uległo zmianie. Nadal nie powiedziała ani słowa i bez szemrania robiła wszystko, o co ją poprosił. W miarę jak się rozgrzewała i jej twarz powoli odzyskiwała normalną, zdrową barwę, siniak na policzku stawał się coraz wyraźniejszy. Martwiło go, skąd się wziął, w ogóle cała sytuacja nie dawała mu spokoju. Nie miał jednak zamiaru wyciągać z niej teraz żadnych odpowiedzi.

 

Podszedł do własnego łóżka, na którym siedziała i przyklęknął obok, wbijając w jej twarz zmartwiony wzrok.

 

– Mogę dla ciebie zrobić coś jeszcze? – spytał. – Może jesteś głodna?

 

Minęło parę chwil, po których powoli, ledwo zauważalnie potrząsnęła głową. Mężczyzna odetchnął z pewną ulgą. Był to pierwszy kontakt, który udało mu się z nią nawiązać tej nocy.

 

Podniósł się i odwrócił, z zamiarem odejścia, kiedy nagle poczuł na swojej dłoni jej delikatne palce. Spojrzał niepewnie. Nie odezwała się, nie wykonała żadnego innego ruchu. Jedynie jej oczy, te wielkie, błękitne gwiazdy wlepiały się w jego twarz i było w nich coś na kształt… błagania.

 

Nie chce zostać sama…?

 

Z pewnym wahaniem przycupnął na krawędzi łóżka. Dłoni nie zabrał, choć było mu odrobinę niezręcznie. Nie to, żeby miał problem z dotykaniem ludzi. Ale z dotykaniem jej…

 

– Uciekłam… – szepnęła w końcu tak cicho, że ledwo był w stanie usłyszeć.

 

– Z domu dziecka? – zapytał niepewnie.

 

Dziewczyna kiwnęła głową.

 

– Dlaczego? Czy ktoś cię skrzywdził?

 

– Ja… Chciałam tylko skończyć rysunek… – wyszeptała, a mężczyzna zauważył, że jej mała sylwetka kiwa się delikatnie. – Nie potrafię się skupić w ośrodku, więc po szkole wybrałam się do parku.

 

W tył i w przód. W tył i w przód.

 

– Był zły kiedy wróciłam… Może i nakrzyczałam na niego… ale nie musiał – zaszlochała. – Nie musiał od razu…

 

Coś targnęło go za serce. Nie potrafił biernie przyglądać się jak cierpi. Nie puszczając jej dłoni objął ją drugim ramieniem i przytulił mocno do piersi.

 

– Już dobrze – wyszeptał gdzieś przy jej włosach. – Już jest dobrze…

 

Dziewczyna jednak, nie zważając na to, płakała coraz mocniej i mocniej.

 

– Kiedy mnie uderzył, poczułam jakby… jakby coś we mnie pękło – wydusiła z siebie pomiędzy kolejnymi szlochami. – Moi rodzice… wszystko… ja… nie myślałam… że mogę to wszystko…

 

Boże Jedyny… przypomniała sobie…

 

– Ciiii… – uspokajał, głaszcząc ją po głowie. – Już dobrze…

 

Nie wiedział jak długo trwali w ten sposób. Zresztą, czas w tej sytuacji nie miał wielkiego znaczenia. Pomaganie jej w jakiś przedziwny sposób działało kojąco i na niego, pozwalając mu choć na chwilę zapomnieć o tym, co stało się parę godzin wcześniej. W końcu, gdy szloch ustał, a oddech dziewczyny uspokoił się, doszedł do wniosku, że zasnęła.

 

Ostrożnie spróbował się oswobodzić, ale trzymała się go zaskakująco mocno. Bardzo nie chcąc jej teraz budzić ułożył się tylko nieco wygodniej, opierając o ścianę. Chwilę potem wreszcie dogoniło go całe, potworne zmęczenie, opuszczając kurtynę snu i dla niego.

 

 

~ & ~

 

Z krainy Morfeusza wyrwało go jej poruszenie. Z oczywistych względów nie był przyzwyczajony do spania przy czyimś boku i nawet najmniejsza zmiana pozycji sprawiała, że sen oddalał się od niego błyskawicznie. Otwarłszy oczy spojrzał na budzik, pokazujący zaledwie czwartą trzydzieści. Wyjątkowo krótki odpoczynek.

 

Spojrzał na nią, zastanawiając się czy ciągle śpi.

 

– Dzień dobry – odezwała się cicho, rozwiewając jego wątpliwości. Z pewną ulgą przyjął fakt, że w jej głosie nie czuł już wcześniejszych, bolesnych emocji.

 

– Dzień dobry, Lucyno. Czujesz się lepiej?

 

– Mhm – odparła, z jakiegoś powodu jednak wtulając się w jego pierś jeszcze mocniej. Teraz, kiedy nie kierowała nią rozpacz, kapłan nagle ze zdwojoną siłą zdał sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji się znajduje. Czuł przy sobie jej ciepłe, miękkie ciało, a serce waliło mu w piersi niczym młot. Bardzo pragnął się uwolnić, nie bardzo jednak wiedział jak to zrobić. A przynajmniej zrobić tak, by nie zdradzić się przed nią ze swoimi pragnieniami.

 

– Dobry z księdza człowiek – szepnęła, podnosząc się nieco wyżej i patrząc mu w oczy.

 

Boże… taka piękna…

 

– Dziękuję za wszystko. Za cały wczorajszy wieczór.

 

Mimo, iż bardzo starał się je zatrzymać, jego oczy zsunęły się z jej twarzy, przemykając po szyi by w końcu zatrzymać się odrobinę niżej. Patrząc na jej niewielkie piersi przyciśnięte do jego własnego boku przełknął głośno ślinę. Czuł się potwornie zażenowany. Wiedział, że w tej sytuacji nie mogła tego wszystkiego nie zauważyć.

 

– Lucyno.. ja… chyba muszę…

 

– Ciiiii…

 

Jego świat zawirował. Choć nie był pewien kiedy – i czy w ogóle – się poruszył, to nagle poczuł, że ich usta złączone są w gorącym pocałunku. Najgorsze jednak było to, że wcale nie oponowała. Nie zaprotestowała również wtedy, gdy jego dłoń, bez udziału woli, przesunęła się w górę jej uda, a gdy dotarła do pośladków, z jej ust wydostało się jedynie ciche, namiętne westchnienie.

 

Właśnie wtedy rozum i wola księdza Łukasza Górlickiego rozpadły się niczym domek z połamanych kart.

 

 

~ & ~

 

Jego nozdrza wypełniał zapach płonącego drewna. Wokół pełno było dymu, z jakiegoś jednak powodu sam ogień nie wdzierał się do wnętrza kaplicy. Szkarłatne piekło pozostało na zewnątrz, oświetlając upiornie tkwiące w oknach witraże. Miał wrażenie, że obecni na nich święci wiją się w katuszach. Niektórzy zdawali się wręcz pokazywać go palcami.

 

Odwrócił głowę i jego wzrok naturalnie padł na ołtarz. Potężna, chyba dębowa figura Zbawiciela wisiała na solidnym, również wykonanym z drewna krzyżu. Artystycznie, rzeźba była dość prosta, w chrystusowych ranach i ciernistej koronie można było jednak poczuć serce, które twórca włożył w jej powstanie.

 

Ku jego przerażeniu, nagle, z przeraźliwym skrzypieniem ścierającego się drewna, figura powoli, jakby z trudem odwróciła głowę w jego stronę. Dębowe oczy wbiły się w jego twarz.

 

– Sssss… – usta poruszyły się, nie wydostało się z nich jednak żadne słowo..

 

– Panie mój… – westchnął z przejęciem.

 

– Sssssttr…

 

Reszty nie dane mu było już usłyszeć. Wszystko utonęło w ryku wdzierających się do kaplicy płomieni.

 

 

~ & ~

 

- Więc… podsumujmy – westchnął siedzący naprzeciw niego policjant. Miał lekką nadwagę, a spomiędzy krótko ostrzyżonych włosów od czasu do czasu prześwitywała łysina. – Twierdzi ksiądz, że spotkał ją w parku około… która to była godzina?

 

– Nie jestem pewny. Myślę, że koło pierwszej lub drugiej w nocy.

 

– Rozumiem… – przesłuchujący pokiwał głową. Jego oczy nawet na moment nie schodziły z twarzy rozmówcy. – Więc, w środku nocy, w czasie ulewy, spotkał ksiądz w parku siedzącą samotnie, przemokniętą do cna dziewczynę. Niejaką… – zerknął do notatek. – Lucynę Gwiazdecką?

 

– Przecież już to mówiłem – westchnął kapłan ze zmęczeniem. – Tak.

 

– Skąd ją ksiądz zna?

 

– Jest moją uczennicą. Pracuję jako katecheta w czwartym gimnazjum imienia księdza Jana Twardowskiego.

 

Mundurowy skinął lekko głową.

 

– Proszę mówić dalej.

 

Przecież już to wszystko mówiłem!

 

– Ja… Zabrałem ją do swojego mieszkania. Było zimno, padał deszcz. Bałem się, po prostu się bałem, że dziewczyna dostanie zapalenia płuc.

 

Policjant pokiwał głową.

 

– Co stało się dalej?

 

Łukasz odwrócił wzrok. Powtarzanie tego ciągle sprawiało mu ból. Przecież sam oddał się w ręce policji, sam przyznał do winy. Czego jeszcze od niego chcieli?

 

– Rozmawialiśmy chwilę. Powiedziała mi, że jeden z opiekunów ją uderzył i dlatego uciekła. Na twarzy – Łukasz pokazał na swój policzek – o tu, pod okiem, miała siniak. Nie miałem powodu by jej nie wierzyć. Bardzo potrzebowała z kimś porozmawiać. A potem… – urwał, przełykając ślinę. – To… po prostu się stało. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Nie mam nic na swoją obronę. Po prostu… nie byłem w stanie się powstrzymać. Wykorzystałem ją. Była słaba, zagubiona, a ja… ja to wykorzystałem. Kiedy się obudziłem, już jej nie było. Nie wiem gdzie jest i boję się, że…

 

Mężczyzna przerwał mu nagle podnosząc dłoń.

 

– Czy to prawda, że stracił ksiądz tej nocy bliskiego przyjaciela?

 

Popatrzył na niego zaskoczony. Jakie to ma znaczenie?

 

– Tak… – wydusił. – Zmarł na zawał serca.

 

– Przykro mi… – mundurowy skinął głową z autentycznym, ludzkim współczuciem -Czy to dlatego był ksiądz o tej porze poza domem?

 

– Tak. Wracałem ze szpitala.

 

– Czy pił ksiądz coś? – spytał spokojnie, bez śladu oskarżenia. – Rozumiem, że normalnie pewnie raczej się to nie zdarza, ale w tej sytuacji…

 

– Nie.

 

– Brał ksiądz jakieś leki? Inne… środki?

 

Co tu jest grane…?

 

– Nie! Nic nie piłem! Niczego nie brałem! Jakie to w ogóle ma znaczenie?!

 

Policjant przeczekał spokojnie jego tyradę. Nie takie rzeczy już widział w trakcie przesłuchań w tej i podobnych salkach krakowskiego „Białego Domku".

 

– Bardzo duże – westchnął wreszcie, po czym spojrzał kapłanowi prosto w oczy. – Mam dla księdza dwie wiadomości – dobrą i złą.

 

 

~ & ~

 

Idąc do domu, czuł się tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił go w głowę obuchem. Potykając się, stawiał kolejne kroki i rozglądał się wokół jak człowiek, który dostrzega świat po raz pierwszy. Nie był już pewien niczego, niczego nie rozumiał. Nic nie miało dla niego sensu.

 

Kiedy w końcu zamknął za sobą drzwi mieszkania, ledwo trzymał się na nogach. Od zawrotów głowy było mu niedobrze, a ręce trzęsły się tak, że nie był nawet w stanie utrzymać w nich kluczy. W głowie, niczym zapętlony utwór rozbrzmiewały mu ciągle słowa policjanta.

 

Ta dziewczyna nie istnieje…

 

Sprawdzili wszystko. Jej nazwiska nie było na liście wychowanków żadnego krakowskiego domu dziecka. Co gorsza, nie było jej także na liście uczniów czwartego gimnazjum, a nikt w szkole nie pamiętał, by kiedykolwiek z kimś takim rozmawiał. Niektóre z dzieci zeznały za to, że bardzo dziwnie na ich lekcjach zachowywał się sam ksiądz Łukasz Górlicki. Że sprawiał czasem wrażenie, jak gdyby rozmawiał z kimś, kogo nie ma…

 

Jak to możliwe? – zastanawiał się rozpaczliwie. Czy ja naprawdę tracę zmysły?

 

Z całej siły starał się wydobyć z pamięci jakieś wspomnienie, choćby strzęp wspomnienia Lucyny rozmawiającej z kimś innym. Z koleżanką, z nauczycielem… z kimkolwiek. Z rosnącą paniką jednak docierało do niego, że nic takiego nie pamięta. Nigdy nie widział, by rozmawiała z jakąkolwiek inną osobą. Nigdy nie widział by ktoś się do niej zwracał. By kogoś dotykała…

 

– Ale… ale przecież…

 

Przecież była materialna. Fizyczna. Jego spojrzenie w naturalny sposób spoczęło na zmierzwionym ledwo dzień wcześniej łóżku. Łóżku, na którym przecież oddawali się sobie przez długie godziny. Nawet jeśli jego wspomnienia tamtych chwil były nieco niewyraźne, to był absolutnie pewien tego, co tutaj zaszło.

 

Kiedy położył się pośród rozrzuconych wczorajszym namiętnym aktem koców i prześcieradeł, był niemal pewien… nie, był pewien, że ciągle czuje pośród nich jej zapach. Przesunął dłońmi po wzburzonych fałdach tkanin, czując jak odżywa w nim wspomnienie namiętności.

 

To nie mógł… nie mógł być sen…

 

 

~ & ~

 

 

Ahahahaha… tak… tak… tak…

 

Jeszcze… proszę… jeszcze…

 

 

~ & ~

 

Splecione ciała poruszały się razem w rytmie dzikiej żądzy. W delikatnej, siedzącej okrakiem na partnerze, kobiecej sylwetce tkwiło tyle siły, że zdawało się to aż niewiarygodne. Jej zachowanie w niczym nie przypominało fizyczności – wnętrze i ciało były niczym dwie strony tej samej monety.

 

– Ahahahaha… – roześmiała się głośno, a jej włosy tańczyły wszędzie wokół z każdym, intensywnym ruchem. – Tak… tak… tak…

 

Pochyliła się nad nim i zadrżał, patrząc w przerażająco głębokie, błękitne oczy.

 

– Jeszcze… proszę… jeszcze… – wyszeptała, czując jak jego podniecenie jedynie się wzmaga.

 

Pocałowała go, czując w zamian dłonie na swoich biodrach… plecach… piersiach… Za każdym razem gdy niezdarnymi pieszczotami udawało mu się zwiększyć jej rozkosz, nagradzała go cichym westchnieniem.

 

Nagle, w jednym, dzikim spazmie, jej ciało wygięło się w łuk. Zawyła z rozkoszy i poczuł, jak jej paznokcie bezlitośnie kaleczą skórę jego ramion.

 

Być może, gdyby w tamtej chwili potrafił dostrzec cokolwiek poza nią, zobaczyłby na ścianach własnego pokoju tańczące niczym czarny płomień smugi cieni. Być może, gdyby słuchał czegokolwiek poza jej namiętnym jękiem, do jego uszu dotarła by kakofonia strachliwego wycia rozbudzonych na całej ulicy psów.

 

Nie dostrzegał jednak nic, poza jej blaskiem. Nie słyszał nic, poza jej głosem.

 

Nie czul nic, poza własną żądzą.

 

 

~ & ~

 

Leżąc na łóżku i pławiąc się we wspomnieniu, nieobecnie gładził dłońmi pościel, gdy nagle jego ręka zawadziła o coś twardego i kanciastego. Wyjąwszy to, podniósł do oczu… i aż usiadł z wrażenia.

 

W jego dłoni tkwił stary, pogięty i mocno zniszczony wilgocią szkicownik.

 

Pokażesz mi kiedyś sama – wspomniał swoje własne słowa. Kiedy uznasz, że praca jest gotowa…

 

Powoli, drżącą dłonią przewrócił okładkę, a gdy spojrzał do środka, zapomniał o oddechu, a jego oczy rozwarły się tak, jak chyba jeszcze nigdy przedtem.

 

Na nieco rozmazanym, poznaczonym plamami łóżku siedział mężczyzna. Jego wspaniale naszkicowana twarz wyrażała bezbrzeżne zdumienie, a oczy wbite były w trzymany w rękach niewielki zeszyt o twardej oprawie. Za nim zaś… za nim, delikatnie opierając ramiona na jego barkach, siedziała blada piękność. Jej jasne włosy były dłuższe, niż kiedykolwiek wcześniej, rozlewając się po pościeli w niesamowitej, chaotycznej mozaice. Na ustach tańczył delikatny, kpiący uśmiech.

 

Zwiewny niczym wiatr dotyk musnął jego ramię.

 

Nie miał w sobie dość odwagi, by się odwrócić.

 

 

~ & ~

 

Kawiarnia była niemalże pusta. Ostatnie promienie słońca wpadały przez okno, odbijając się świetlistymi refleksami w leżącej na stole, porcelanowej filiżance. Białowłosy podniósł ją, rozpraszając ulotny czar, po czym przysunął do ust i wziął pojedynczy łyk kawy. Była doskonała – czarna, mocna i pozbawiona słodu – dokładnie taka, jaką lubił najbardziej. Oparł się wygodnie na krześle.

 

– Ilu jeszcze? – westchnął do nieobecnego rozmówcy, od niechcenia bawiąc się obracanym w smukłych palcach dłoni ołówkiem. – Ilu muszę obnażyć, nim w końcu zrozumiesz, że zawsze sięgną po to jedno, jedyne, zakazane jabłko?

 

Żadna odpowiedź nie nadeszła, tak naprawdę jednak przecież nieszczególnie jakiejkolwiek oczekiwał. W gruncie rzeczy adresatem tych słów była tylko jego własna próżność.

 

Leniwie przesunął wzrokiem po pomalowanych na czerwono ścianach, drewnianych meblach i solidnej ladzie, zatrzymując go wreszcie na krzątającej się tu i tam kelnerce – niewysokiej, może trzydziestoparoletniej brunetce. Jej biała koszula była zapięta pod samą szyję, a ciemna spódnica opinała biodra chyba nieco bardziej, niż było w planie, bowiem od czasu do czasu kobieta poprawiała ją nerwowo, pociągając za krawędź. Z mieszaniną satysfakcji i rozbawienia odnotował też, jak, myśląc że nie patrzy, rzuca mu czasem ukradkowe spojrzenia.

 

Niespełniona, samotna, niepewna siebie… Mmm…

 

– Ma pan ochotę na coś jeszcze? – spytała nieśmiało.

 

– Być może na kolejną filiżankę – odparł, podnosząc do ust swoje espresso. – Ale tylko pod warunkiem, że dotrzyma mi pani towarzystwa.

 

Szkarłatne oczy przesunęły się po jej twarzy, wywołując w odpowiedzi lekki rumieniec. Widział, jak w jej duszy prawdziwa ludzka natura walczy przez chwilę z maską obowiązkowej pracownicy. W końcu jednak, kobieta rozejrzała się, omiatając wzrokiem puste pomieszczenie i posłała mu niepewny uśmiech.

 

– Może jedna nie zaszkodzi – zgodziła się, pochodząc i podając mu rękę. – Jestem Agnieszka.

 

– Możesz mówić mi… Lucjan – odparł, muskając wargami jej dłoń. – Bardzo mi miło.

 

 

~ & ~

 

"Największym sukcesem Diabła jest to, że ludzie przestali w niego wierzyć" – Papież Paweł VI

 

 

KONIEC

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Należy chyba rozumieć, że ostatni wyraz opowiadania nalezy tłumaczyc jako " koniec"? Nie jestem tego do końca pewny.

Poza tymi czerwonymi oczami Lucjana, reszta mnie mocno pochłonęła. Mimo, że zakończenie było do przewidzenia, coś to opowiadanie ma w sobie, co przykuwa moją uwagę.

RogerRedeye - tak, to jest koniec - tekst założenia pozostawia pewne sprawy niedopowiedzianymi. Może i powinienem napisać zwyczajnie, po "polskiemu", zamiast "Fin". Głupie przyzwyczajenie.

MadelineFerron - oczy Lucjana są wynikiem tego, że jest albinosem. Niestety, nieco po czasie zdałem sobie sprawę, że to słowo nie znalazło się ostatecznie w finalnej wersji tego końcowego fragmentu.

Cieszę się natomiast, że wciągnęło. Co do zakończenia - fakt, że od początku można podejrzewać jak się skończy znajomość ks. Łukasza i Lucyny. Co do jej (Lucyny) tożsamości jednak, to przyznam, że zachowanie jej w tajemnicy utrudnia nieco sam fakt opublikowania tekstu akurat na tej stronie :) Przed publikacją tutaj zdarzyło mi się pokazać go w paru miejscach i na ogół zakończenie przyjmowane było jako pewna niespodzianka. Tam jednak ludzie podchodzili do niego zupełnie pozbawieni świdomości, że może zawierać jakieś elementy nadnaturalne.

Funkcja " edytuj" w profilu Autora pozwała jeszcze na zmianę ostatniego wyrazu, będacego, jak mniemam, wyrazem wziętym z języka francuskiego, funkcjonującym w komputerowym slangu,  na przaśny, zwykły,znany,  oklepany, zużyty, jednakze niewątpliwie polski wyraz "koniec".

Zaiste, pozwoliła. Rzeczywiście, zwyczajny "koniec" mniej gryzie po oczach :) Dzięki.

Nie czytałam go gdzie indziej, raczej porównanie do anioła i samo imie mi nasunelo wcześniej takie skojarzenie. Ale wcale nei przeszkodziło to w delektowaniu sie opowiadaniem.

Muszę spytać dlaczego tytuł Lucy? Najpierw do głowy przyszło mi normalne imię, a po skończeniu czytania - Lucy = Lucyna = Lucyfer. Ale nadal, tytuł mi nie pasuje. Nie może być swojska Lucyna? ;)

Zakończenie przewidywalne, ale po tak ciekawie zbudowanym klimacie, mogło trochę zaskoczyć. Tekst bardzo dobrze mi się czytało, sprawnie, bez większych zgrzytów. Nie sądzę, żeby jakieś poważne błędy się pojawiły, ale może kto inny znajdzie. Zdarzyło się, że jedno słowo było mi w stanie zepsuć czytanie. W pierwszej części jest scena, kiedy ksiądz Łukasz wchodzi do klasy i użyłeś słowa zmachany. O wiele lepiej by było gdybyś zastosował słowo zmęczony. Nie dlatego, że to nie pasuje do kontekstu, po prostu ten zmachany zepsuł mi rytm czytania.

Ciekawego tematu się podjąłeś i dobrze, że udało Ci się go tak lekko napisać.

Pozdrawiam 

Suede - Tytuł... hmm... chyba dlatego, że przez całą pracę nad opowiadaniem tak właśnie myślałem o tej postaci. Nie wiem w sumie, może i rzeczywiście Lucyna spisałaby się lepiej, w końcu opowiadanie osadzone w swojskich realiach.

Te nieco podwórkowe zwroty niestety mi się zdarzają. Ale walczę z tym :)

Cieszę się, że dobrze i lekko się czyta, bo przyznam, że pisało się momentami dość ciężko. Z powodu podjętej tematyki proces twórczy przypominał troszkę kroczenie przez bagno. Łatwo było o fałszywy krok.

Łatwo nie było, ale nie zszedłeś, moim zdaniem, z bezpiecznej ścieżki. Nie przegiąłeś, potocznie określając, w żadną stronę.
Zachwytów, wybacz, nie będzie --- cuda, diabły i anioły nie wzruszają mnie za bardzo. Ale podobało mi się poprowadzenie intrygi, pozostawienie mojej domyślności osoby Lucy i pewnego rodzaju zapętlenie, powrót do początku, bo tak odebrałem zakończenie.

AdamKB - cieszę się, że mimo iż tematyka tekstu nie całkiem trafia w Twoje gusta, to znalazło się w nim parę elementów które zrobiły pozytywne wrażenie. Dzięki za komentarz.

Pozdrawiam.

To i doczytałem. A teraz moje wrażenia:
1. Szczerze się przyznaję- ja nie skojarzyłem Lucy z Lucyferem prawie do końca. Dopiero kiedy po wyjściu ze szpitala Łukasz zobaczył ją (jego?) w parku, skapowałem, że ona czeka tam specjalnie i raczej nie jest pozytywnym bohaterem.
2. Akcja poprowadzona rewelacyjnie. Śmierć przyjaciela jako powód osłabienia emocjonalnego Łukasza brzmi bardzo prawdopodobnie. Fajny pomysł z tym rysunkiem w szkicowniku.
3. Wracanie pamięcią wstecz i przypominanie sobie, że przecież nikt z nią nie rozmawiał- trochę jak ściągnięte z "Cudowny umysł". Jednak pasuje tutaj. Wyobraziłem sobie jak by to wyglądało na ekranie.
4. Mimo wszystko ograniczony ten diabeł. Jakby zależało mu tylko na udowodnieniu Bogu że ludzie są słabi. Bóg i tak to wie. Bardziej piekielnie by było gdyby Lucyfer opanował ciało prawdziwej dziewczyny za pomocą której doprowadziłby księdza do upadku (i być może mordersta dziewczyny i samobójstwa), wywołał wielki skandal w szkole i w mieście, a w rezultacie naprawdę wielu ludzi porzuciłoby Boga i poszło na potępienie. To by było godne szatana. A tak co? Ksiądz się wyspowiada i żyje dalej; być może po takim upadku będzie jeszcze lepszym kapłanem; nikt nic nie wie. Nic się w gruncie rzeczy nie stało. Stracona szansa na wielkie zakończenie.
5. O tym, że Lucjan jest albinosem dowiedziałem się z komentarzy. Tekst wprost tego nie mówi.
6. Pozostałbym przy ocenie 4, ale znowu nie mogę oceniać ( nie wiem czemu).

Nowa Fantastyka