- Opowiadanie: Adam - Obława I

Obława I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Obława I

Zima w tym roku była wyjątkowo mroźna, cała puszcza była skryta pod grubą, śnieżną pierzyną z której widoczne były jedynie monumentalne, ciemne pnie wiekowych drzew tak bardzo kontrastujące z bielą reszty otoczenia.. Przechadzając się skrajem obozowiska słuchałem skrzypienia konarów poruszanych przez wiatr oraz śniegu po którym stąpałem zapadając się w nim prawie po kolana. Choć mróz dotkliwie szczypał skórę nie miałem zamiaru przerywać spaceru tak rzadko miałem okazje napawać się atmosferom i duchem tego miejsca, że jakiś tam mróz czy śnieg nie zniechęci mnie tak łatwo. W miękkim śnieżnym puchu można było czytać niczym w otwartej księdze, wszędzie widać było większe lub mniejsze tropy zwierząt, odciski jelenich racic, lub słabo widoczne drobne kreski śladów zimowych ptaków. Napawając się chwilą błogiego odpoczynku nie zauważyłem, kiedy oddaliłem się już trochę od obozu, który teraz był niewidoczny i zlewał się z otoczeniem. Powoli zawróciłem, pewnie i tak już znalazło się jakieś zajęcie dla mnie. Na pierwszy rzut oka, nawet z bliska, obóz nie był widoczny choć szałasy uplecione z wielkich, świerkowych gałęzi były pokaźnych rozmiarów, pokryte teraz śnieżną osłoną idealnie wtapiały się w otaczającą je przyrodę. Wszyscy krzątali się około zajęci jakimiś pracami, kobiety w większości segregowały zapasy, a zaledwie nieliczne zajmowały się czymś innym. Ktoś reperował kościane noże i inne narzędzia, a z oddali słychać było cichy głos Przewodnika, opowiadającego młodemu pokoleniu legendy Pogranicza. Usłyszawszy szelest, spojrzałem w górę i zobaczyłem nad sobą podrostków oraz jednego z myśliwych ćwiczących polowanie wśród potężnych drzew, jakiś smarkacz zsunął się z gałęzi wbijając pazury w twardą korę powodując ów hałas, za co zresztą został zbesztany. Takie poranki uwielbiałem, gdzie wszyscy zajęci zwykłymi, przyziemnymi sprawami nawet nie zdając sobie z tego sprawy, jednoczyli się z harmonijnym duchem tego miejsca. Poszedłem w stronę gdzie byli najmłodsi chcąc posłuchać legend. Na duchy przodków, ileż to już lat minęło od kiedy ostatnio słuchałem tych opowieści?! Wiele, stanowczo zbyt wiele. Stanąłem, opierając się o pień potężnego jesionu i patrzyłem na małą grupkę berbeci wpatrzonych wielkiego faceta o włosach białych, jak otaczający go śnieg, szerokie ramiona w połączeniu z dzikim wyrazem twarzy i żółtymi oczami sprawiały, że ów mężczyzna wyglądał jak jakiś straszny potwór i z jednej strony była to prawda. Gdyby ktoś zobaczył go w walce, nie nazwałby go inaczej niż dzika bestia. Z drugiej strony, w czasie pokoju próżno szukać bardziej wyrozumiałego i spokojnego faceta. Jakby się nad zastanowić, to ciekawym była ta podwójna natura, ale cóż, w tym miejscu zdarzały się dziwniejsze rzeczy. Przewodnik z poważną miną opowiadał legendę o wielkim duchu Jeleniu, legendę o tym, jak jelenie, choć będące naszym najczęstszym pokarmem, zasługują na szacunek. Przejęte miny maluchów sprawiały, że na ustach siwowłosego starca widać było od czasu do czasu cień uśmiechu, ale nie żartobliwego, raczej uśmiechu zadowolenia. Dwoje malców siedziało na jego kolanach, reszta siedziała wokół niego na korzeniach wyrastających z ziemi. Mówiłem już chyba, jak bardzo lubię takie poranki, prawda? Chwile patrzyłem na tę grupkę, z uśmiechem, widząc w tych berbeciach naszą przyszłość, gdy nagle Przewodnik zamarł w pół słowa i podniósł wysoko głowę rozglądając się na boki, i węsząc. Co tu ukrywać, zaniepokojony tym zachowaniem również zacząłem węszyć, z każdą chwilą wyczulając ten zmysł i wreszcie poczułem. Nie była to woń, w ścisłym tego słowa znaczeniu, był to raczej zapach emocji, uczucia, tylko jakiego? Z pewnością mało przyjemnego. Widziałem zmieniający się wyraz twarzy Przewodnika i w tej samej chwili również to rozpoznałem, coś czego nie czułem od dawien dawna. Zapach nienawiści. Malcy instynktownie poczuli, że coś jest nie tak i siedzieli w ciszy, czekając co powie starzec. Już miał coś powiedzieć, z poważną miną, gdy w niesionym echu lasu wszyscy wyraźnie usłyszeli słowo w ludzkiej mowie, słowo zwiastujące nieszczęście. „Goń", tak brzmiał rozkaz niewidocznego łowcy. Przewodnik wydał z siebie wściekły warkot, dźwięk, który zmroził mi krew w żyłach. Przestraszeni malcy odsunęli się od niego, nie wiedząc co się właściwie dzieje. W jednej chwili wszystko się zaczęło, nim zdążyłem się obrócić w kierunku szeleszczących zarośli, na które już od chwili patrzył Przewodnik, usłyszałem wystrzał z broni palnej, zaraz po tym dołączyły do tego koleje dźwięki, między innymi nienawistny, warkot, czyjś krzyk i jęk bólu. Jęk bólu który przerodził się w westchnienie umierającego. Z zarośli, wprost na białowłosego Przewodnika, wypadły trzy stwory, wyglądały jak przerośnięte, zdeformowane wilki. Wysokie na półtora metra w kłębie bestie, miały rzadką sierść z pod której widać było niezdrowo żółtą skórę i ciemne strupy. Z szeroko rozwartego pyska ściekała gęsta, śmierdząca ślina. Kolejne, podobnie ohydne potwory wyskakiwały i rzucały się na wszystkich. W zamęcie zasadzki starałem się zachować jak największe skupienie, więc kiedy tylko usłyszałem ów nieszczęsny szelest, zacząłem się zmieniać. Czułem ciepło i ból w każdym kawałku mojego ciała, w każdym mięśniu, kiedy pod wpływem złości, i wilczego ducha ciało przybierało w przyspieszonym tempie odpowiednie, bojowe kształty. Czarne futro pokrywało moje całe ciało, zgrubiałe paznokcie zmieniały się w szpony, czułem jak zęby zmieniając się w ostre kły, a kości czaszko rosną, przybierając kształt wilczego pysku. Kiedy nastąpił zmasowany atak ogarów byłem już gotowy. Wprost na mnie biegła jedna z bestii, tocząc pianę z pyska, w obłąkańczym szale rzucił się wprost na mnie. Wystarczył krok w bok i szeroki zamach ręką uzbrojoną w szpony, aby rozerwać brzuch, jelita, i wątrobę „psa gończego". Na dłoni poczułem ciepłe wnętrzności i niechybnie wyciekające życie wraz ze szkarłatną posoką. Wściekłe zwierzę próbowało jeszcze się ruszać, za co zarobił zamaszystego kopniaka prosto w pysk. Usłyszałem makabryczny trzask łamanej kości czaszki, co zaowocowało agonalnymi drgawkami psiego truchła. Starałem się zlokalizować łowców, bo choć ogary nas zaskoczyły, to ludzie, myśliwi, byli prawdziwym zagrożeniem. W około wrzała nierówna walka, z krzaków słychach było kolejne, głośnie wystrzały, które sprawiały że kolejni współplemieńcy padali na ziemie umierając. Spojrzałem w stronę, gdzie wcześniej siedział Przewodnik z dziećmi i zamarłem. Choć nie było widać białowłosego starca, to w wielkim krwawym okręgu, bezbronne leżały martwe ciała maluchów. Małe ciałka były rozszarpane przez ogary, maluchy nie wiedziały zapewne co je właściwie zabiło. Ten makabryczny widok sprawił że zawrzała we mnie krew, choć chciałem zachować spokój nie dałem rady, takie okrucieństwo i niesprawiedliwość sprawiły, że ogarnął mnie szał. Bo i czym zawiniły te dzieci? Chyba tylko swoją niewinności… Zaślepiony krwawą mgłą rzuciłem się na najbliższego ogara, on też nie wiedział co go zabija. Jednym ruchem złapałem go za szczękę i żuchwę, i mocno szarpnąłem rozwierając ramiona. Kości pękły z trzaskiem, a bestia zawyła, lecz nie na długo, ów wszask zdławiło ją moje ramie wbite prosto w czaszkę. Stałem, szukając kolejnego przeciwnika którego mógłbym rozszarpać na strzępy, nie zważywszy co się ze mną dzieje. Tym co sprawiło że odzyskałem zdrowy rozsądek był odpadający całkiem spory kawałek drewna, kiedy kula sporego kalibru chybiła moją głowę ledwie o parę centymetrów, trafiając w pień za mną. Zawarczałem wściekle widząc myśliwego który znów celował we mnie. Momentalnie odskoczyłem w bok, jednym długim susem i… Zacząłem uciekać, widząc cały obóz pokryty ciałami moich współbraci, wiedziałem że nie damy rady przeciwstawić się tej obławie. Biegnąc, ile sił w nogach, widziałem pomiędzy drzewami naszego Przewodnika, samotnie walczącego z całą watahą ogarów. Każdą, rozszarpaną przez jego kły i szpony, bestię zastępowała kolejna, równie żądna naszej krwi. Choć cały skrwawiony, białowłosy walczył zaciekle, co chwile zabijając kolejnego psa gończego, lecz i widać było, że nie ma szans, z coraz to nowych ran obficie spływała szkarłatna posoka, nieuchronnie zbliżając go do śmierci. Uciekałem, przerażony, gnany jedną jedyną myślą. „Przeżyć". Może gdyby podstępne macki strachu nie oplotły mnie całego wcześniej bym zrozumiał, że ucieczka po ośnieżonym poszyciu ma tyle samo sensu co golenie się za pomocą siekiery. Moje ślady były bardziej niż widoczne, powinienem być więc przygotowany na spotkanie z myśliwym. Nie byłem. Strach odebrał mi zdrowy osąd, co zaowocowało tym, że łowca, który niewiadomo skąd pojawiło się pomiędzy zaroślami przede mną, zaskoczył mnie kompletnie. Niby widziałem jego barczystą, wysoką sylwetkę, niby widziałem ciemne, kędzierzawe włosy lecz tym co niewątpliwie sprawiało że został on w mojej pamięci, niczym wbity głęboko cierń, były jego oczy. Chłodniejsze niż otaczający go zmrożony śnieg, pełne czystej, niczym nieskażonej nienawiści i przyjemnością płynącą z rzezi jaka się właśnie dokonuje. Przerażony zaryłem łapami o ziemię, wzbijając w powietrze chmurę śniegu i hamując gwałtownie. Skoczyłem w bok, gnając ile sił w łapach, aby znaleźć się jak najdalej stąd, aby przeżyć. Usłyszałem za sobą strzał, który zaowocował potwornym bólem głowy pomyślałem, że zaraz umrę, że trafił mnie, lecz mimo wszystko gnałem jak szalony, nawet nie widząc dokładnie gdzie, bo krew z rany spływała mi na oczy zabarwiając cały świat w odcienie szkarłatu. Przez fale bólu usłyszałem siarczyste przekleństwa myśliwego, a zaraz po tym kolejny strzał, lecz tym razem chybiony. Uciekając w jakimś kierunku ile sił w nogach, zamroczony bólem, nie myślałem o niczym, tylko biegłem.

Zatrzymałem się kiedy słońce w kolorze krwi w połowie schowane było już za linią horyzontu, a narastający mróz wgryzający się w zmęczone członki przebił się przez morze otępienia, jakie zalało mój umysł. Nie mogąc pójść choćby jeden krok dalej zwaliłem się ciężko i bezwładnie w najbliższy, płytki jar prawie cały chowając się w śnieżnej zaspie, dodatkowo pozwalając przysypać się migoczącym płatkom śniegu, które właśnie zaczęły padać, przykrywając mnie oraz maskując moje ślady. Choć świadomość nieubłaganie staczała się w otmęty snu, czy raczej lepiej by rzecz można, utraty przytomności, w tych kilku krótkich chwilach wracał na swoje miejsce rozsądek. Wreszcie docierał do mnie ogrom tragedii jaka dzisiaj się wydarzyła, jak wiekowa, skrzętnie pielęgnowana nienawiść podsycana okrucieństwem może wyrządzić tyle nieszczęścia i zła. Przed oczami przemykały mi krwawe obrazy zabitych bezlitośnie dzieci, śmiertelnych ran walczącego do ostatnich sił Przewodnika i martwe ciała moich współbraci patrzące mętnymi, martwymi oczami w niebo…

Koniec

Komentarze

1.„Zima w tym roku była wyjątkowo mroźna, cała puszcza była skryta pod grubą, śnieżną pierzyną z której widoczne były jedynie monumentalne, ciemne pnie wiekowych drzew tak bardzo kontrastujące z bielą reszty otoczenia." 
 
Trzy razy „była" w jednym zdaniu brzmi fatalnie, a przecież jest możliwe użycie konstrukcji: „całą puszczę pokrywała gruba, śnieżna pierzyna...";zamiast „widoczne były", wystarczyło napisać „wystawały" i dodatkowo skasować „reszty":
 
Popatrz teraz:
 
„Zima w tym roku była wyjątkowo mroźna, całą puszczę pokrywała gruba, śnieżna pierzyna, z której wystawały jedynie monumentalne, ciemne pnie wiekowych drzew, tak bardzo kontrastujące z bielą otoczenia." 
 
2. „Przechadzając się skrajem obozowiska słuchałem skrzypienia konarów poruszanych przez wiatr oraz śniegu po którym stąpałem zapadając się w nim prawie po kolana."
 
Popatrz teraz: „Przechadzając się skrajem obozowiska, słuchałem skrzypienia konarów poruszanych przez wiatr oraz trzeszczenia śniegu, w którym grzązłem prawie po kolana."
 
Brzmi lepiej?
 
3."Choć mróz dotkliwie szczypał skórę, nie miałem zamiaru przerywać spaceru, tak rzadko miałem okazje napawać się atmosferom i duchem tego miejsca, że jakiś tam mróz czy śnieg nie zniechęci mnie tak łatwo."
 
sytuacja analogiczna jak w zdaniu 1: dwa razy „miałem".
 
To zdanie można zmodyfikować, pozostawiając na razie niezgrabny czas przyszły, spójrz:
 
„Choć mróz dotkliwie szczypał W skórę, nie zamierzałem przerywać spaceru, tak BOWIEM rzadko miałem okazjĘ napawać się atmosferĄ i duchem tego miejsca, że jakiś tam mróz czy śnieg nie zniechęcĄ mnie tak łatwo."
 
Ale można to napisać jeszcze lepiej:
 
„Choć mróz dotkliwie szczypał w skórę, nie zamierzałem przerywać spaceru, tak rzadko bowiem miałem okazję do napawania się atmosferą tego miejsca, że ani chłód, ani śnieg łatwo by mnie nie zniechęciły."
 
Nie trzeba być polonistą, żeby potrafić dobrze pisać, ale jeżeli nie masz tego we krwi, to pisarzem nie zostaniesz.
 
Weź pod uwagę, że to tylko trzy pierwsze zdania Twojego opowiadania...
 

"Obława" Kaczmarskiego w konwencji fantasy? Oj, autorze, przerost ambicji nad umiejętnościami.

Nowa Fantastyka