- Opowiadanie: Kwaro - Chęć posiadania

Chęć posiadania

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Chęć posiadania

Od autora:

Po zażegnaniu wewnętrznego konfliktu (kłótnia z samym sobą pod tytułem: wrzucić czy nie wrzucić?) postanowiłem umieścić tutaj nieco przydługie (jak na tutejsze standardy) opowiadanie, które ośmieliłem się popełnić niemalże pięć lat temu. W urban fantasy panowała wówczas moda na odłamangel fantasy, a ja, cóż, zainspirowany licznymi "dziełami" spod tego szyldu czułem, wstyd przyznać, mus wykreowania czegoś w tym klimacie. Są więc anioły, jest piekło, jest nieszczęsny i wymęczony przez tysiące pisarzy diabeł. Jest przewidywalna do bólu fabuła, młodzieńcza tendencja do dialogów w "cool". Ale – chociaż po tylu latach tekst ten nieco mnie już bawi – mam do niego pewien sentyment. Być może coś w sobie miał, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę, że gdy postanowiłem go wysłać (o zgrozo!) do wydawnictwa, otrzymałem odpowiedź z całkiem pozytywną reakcją i uwzględnienie szansy na współpracę (tak, zmarnowana). Tak czy siak, jeśli komuś zechciałoby się przebrnąć przez ten wygrzebany z zapomnianych odmętów twardego dysku tekścik, zachęcam do wyżywania się, ile wlezie! Chętnie się przyłączę ;)

 

CHĘĆ POSIADANIA

 

 

You'll never know how my hell kills

You'll never know just how it feels

(…)

Fear is my strength here in my hell

(To) love means to hurt.

Oomph! – My Hell

 

 

 

To prawie nie boli. Przynajmniej nie tak, jak się spodziewałem.

Zawsze uwielbiałem długie kąpiele w wannie. Gdy zanurzałem się pod gorącą wodę, miałem wrażenie, że wszystkie mniejsze i większe troski osiadają na jej powierzchni, a ja, okryty białą, gęstą pianą, jestem całkowicie wolny i nietykalny. Nic nie mogło przebić się przez taflę parującej cieczy, która na czas kąpieli stawała się moją tarczą, murem powstrzymującym niepokój i żal, by zapewnić mi czterdzieści pięć minut wytchnienia. Może dlatego to właśnie wannę wybrałem jako ostatnie miejsce, w którym będę odczuwał cokolwiek.

Unoszę lewą rękę w górę i widzę, jak cała gorycz, niewypowiedziana tęsknota i zmęczenie spływają z rozciętych nadgarstków w postaci szkarłatnych wstęg.

Przechylam dłoń odrobinę w dół; nucę cichutko zmyśloną na poczekaniu melodię, pozbawioną sensu, chaotyczną, w rytm kapania krwistych kropel.

Obracam głowę i przez otwarte na oścież drzwi łazienki widzę okno w sąsiednim pokoju. Osiadłe na szybie krople deszczu nie pozwalały ani na chwilę zapomnieć o tym, że jest listopad, że dzisiaj padało, dokładnie tak, jak wczoraj, a jutro należy spodziewać się tego samego. Nie daj się zwieść chwilowemu przerzedzeniu szarych jak popiół z papierosa chmur, Al. Niedługo znowu spadnie deszcz. Mamy listopad. Kolejny chłodny dzień. I kolejny dobry powód, żeby się zabić.

Tak. Mogłem to zrobić na wiele sposobów. Mogłem rozewrzeć okiennice, wspiąć się na parapet i runąć z szóstego piętra na główkę, by mieć pewność, iż roztrzaska się ona na drobne kawałki w kontakcie z twardymi płytami chodnikowymi. Albo rzucić się pod koła pierwszego lepszego samochodu, nie troszcząc się o konsekwencje prawne kierowcy. Ludzkie życie, delikatne i kruche, stracić można na tak wiele rozmaitych sposobów, że gdybym zechciał je zliczyć, zdążyłbym opróżnić całą butelkę Absoluta, a wciąż nie posiadałbym kompletnej listy. A jednak wybrałem wannę, ciepłą wodę i żyletkę. Wolałbym brzytwę, ale, cholera, kto w tych czasach, w dobie maszynek do golenia, trzyma w domu brzytwę? O żyletkę dużo łatwiej.

Z powrotem zanurzam rękę; szkarłatne wstęgi wydłużają się, powoli zabarwiając wodę w wannie. Prawy nadgarstek krwawi mniej obficie; lewa ręka, której żyły rozciąłem w pierwszej kolejności, drżała mi odrobinę, kiedy ponawiałem czynność.

Nie jestem tchórzem. Jestem po prostu słaby. I bardzo zmęczony. A wydarzenia ostatnich dni były swoistym przypieczętowaniem mojej decyzji.

Jak to się w ogóle zaczęło? Chryste, teraz wydaje mi się, jakby od tego wszystkiego upłynęły całe lata.

Cóż, początkiem była ona.

Ona.

A ja jestem końcem.

 

***

Tamta noc była koszmarna. Dosłownie i w przenośni.

Sny, wiele snów, każdy z nich w formie serii okropnych obrazów, z których większość zapamiętałem. Wzbudzały we mnie niepokój, smutek, a nawet pewien rodzaj strachu. Mój zmarły ojciec, przesuwający między palcami paciorki różańca. Moja matka ze łzami w oczach. Niebo pokryte chmurami czarnymi jak sadza. Wzgórza otoczone popielatą mgłą. I ona. Przede wszystkim ona – to jej obraz pojawiał się najczęściej. Nawet po przebudzeniu, wciąż wypełniony byłem emocjami, jakie we mnie wzbudziła. Emocjami skrajnie różnymi.

Zsunąłem się z łóżka, strącając z pościeli puste opakowanie po prozacu. Nie miałem ochoty schylić się, by je podnieść; zamiast tego, masując skacowane skronie, zbliżyłem się do okna, by je uchylić.

Padało. Był listopad. Takie jego prawo, żeby upchać tam w górze jak najwięcej brudnych kłębów, z których nieustannie spływać będą litry wody. Dni muszą być chłodne, a ulice mokre. Mamy listopad, Al, uśmiechnij się.

Mój ulubiony miesiąc. W ulubioną porę roku. Kurwa.

Wziąłem prysznic, ubrałem się. Wyrzuciłem półlitrową butelkę po wódce, jedyny przedmiot, jaki spoczywał na stoliczku w pokoju gościnnym. Na myśl o śniadaniu zbierało mi się na wymioty, postanowiłem zatem, że ograniczę się do wysączenia chłodnych resztek lury z ekspresu, spoczywających tam od wczoraj.

Po wyjściu z mieszkania rzuciłem pełne nadziei spojrzenie w kierunku windy, która od trzech dni była nieaktywna z powodu napraw, czy czegoś w tym guście. Skusiłem się, by podejść i na próbę pchnąć przycisk, który ściągnąłby ją na moje piętro. Żadnej reakcji.

W dół, w dół po schodach.

Ulice były brudne, krawężniki oblepiało rozrzedzone przez deszcz (obecnie – mżawkę) błoto. Drzewa nie zdążyły jeszcze kompletnie wyłysieć; na chodnikach zalegało znacznie więcej liści, niż wczoraj, i zapewne o wiele mniej, niż zalegać będzie jutro.

Listopadowa rutyna przygniatała, wyżymała ze mnie ostatki sił, niezbędnych, by wziąć się w końcu w garść, otrząsnąć, zacząć żyć jak dawniej. Listopad jest jak jedna wielka rezygnacja, jak morze niechęci, lejące mi się na głowę w postaci kropel lodowatego deszczu. Wszystko traci kolory, o ile w ogóle mój mały, wyblakły świat mógłby wyblaknąć jeszcze bardziej. Tak się właśnie czułem – bezbarwny, czarno-biały, no, ewentualnie szary, zupełnie jak to cholerne jesienne niebo.

Ale to przede wszystkim przez nią kolory poczęły się rozmywać. To ona chlusnęła wiadrem z brudną wodą na feerię barw pokrywających nasze płótno. Płótno, którego się wyrzekła, zostawiła mnie z nim sam na sam, kiedy farby już spłynęły i została tylko ta szarość. Listopad jedynie pomógł jej się pogłębić.

Zatrzymałem się dopiero przed drzwiami wieżowca, w którym mieści się moje (nasze) biuro. Pracuję jako jeden z redaktorów pewnego marnego brukowca; słynę z banalnych porównań, oklepanych metafor i nieustannego narzekania. Nic, o czym chciałbym mówić i nic, o czym ktokolwiek chciałby słuchać. Kolejny fragment nieustającej rutyny, zabijającej chłodem i samotnością, zamieniającej każdą następną dobę mojego życia w pieprzony Dzień Świstaka.

Odetchnąłem. Wkroczenie do środka stanowiło czynność wyjątkowo dla mnie nieprzyjemną. Miała w sobie coś wręcz przerażającego, co wynikało zapewne z faktu, iż była całkowicie dobrowolna i świadoma. Aż ciarki przechodzą.

Jeszcze jeden wdech. Ostatni wydech. Zebrałem się w sobie i pozornie pewnym krokiem wmaszerowałem do budynku.

 

Wszyscy tacy sami.

Każdy z nich miał podobną manierę chodzenia. Ubrani byli niemal identycznie, łączyły ich też jednakowe fałszywe półuśmieszki, nijaki tembr głosu i bezuczuciowe spojrzenie. Gesty, słowa, wszystko było tak samo bezbarwne, tak samo sztuczne. Nie zdziwiłbym się, gdyby pod tymi nudnymi, szarymi garniturami skrywała się skomplikowana konstrukcja pełna różnokolorowych kabelków, przełączników i śrubek, świadcząca o tym, że każdy z moich współpracowników jest produkowaną na skalę masową w japońskich fabrykach maszyną. Robotem, cyborgiem, wszystko jedno.

Naprawdę bym się nie zdziwił.

Siedziałem otoczony nijakością, patrząc nieprzytomnym wzrokiem na kubek stygnącej, smakującej jak woda z piaskiem kawy. Lewa dłoń spoczywała nieruchomo na komputerowej klawiaturze, prawa bawiła się plastikową łyżeczką.

Czekałem.

Wyczekiwałem, aż wejdzie do środka i będę mógł na nią patrzeć przez dwadzieścia pięć sekund, tyle bowiem zajmuje jej (w swobodnym zaokrągleniu) przejście od drzwi wejściowych do drzwi należącego do niej gabinetu. Po drodze minie kilkanaście stanowisk, w tym moje, część z nich zaszczycając spojrzeniem. Tak bardzo pragnąłem, by już ją zobaczyć, a jednocześnie tak mocno tego nie chciałem. Uczucia, jakie wzbudza we mnie sama jej obecność, nie mają pozytywnego charakteru; przeciwnie. To po prostu bolało. Tylko tyle.

Aż tyle.

Siódma trzydzieści dwie. Dwie minuty spóźnienia. Nigdy nie przekraczała trzech.

Drgnąłem, odchyliłem się w krześle.

Weszła do biura.

Najpierw przepłynął koło mnie zapach. Słodki, niezwykle zmysłowy. Zapach truskawek i jeszcze czegoś ledwie uchwytnego, niemniej jednak uwodzącego. Następnie do moich uszu dotarł jej głos, delikatny, czysty i melodyjny. Nawet wtorkowe powitanie pracowników o siódmej trzydzieści trzy rano wypowiadała tonem, który przywodził na myśl radosne zaproszenie do wspólnego tańca. Kiedy już przechodziła obok mnie, musiałem zmierzyć się z najgorszym – z tym spojrzeniem, z brązowym spojrzeniem oczu, w których dostrzegałem to, co każdy mężczyzna chciałby widzieć w swojej kobiecie – krainę niekończącej się wiosny i wiecznego szczęścia. Przez te trzy sekundy udało mi się tam dostrzec pokrytą rosą zieloną trawę, bezchmurne niebo, górskie stoki.

I wszystko to, co kocham.

Uśmiechała się leciutko, prawie że z czułością, a później obracała głowę, odrzucała palcem prawej dłoni niesforny kosmyk ciemnobrązowych włosów, i szła dalej, obdarzając każdego ze swoich współpracowników takim samym spojrzeniem i takim samym uśmiechem, jakimi obdarowywała mnie. A wtedy umierałem. Umierałem nie tylko z żalu i bezgranicznej tęsknoty, ale również z poczucia niesprawiedliwości, z gniewu.

Bo te oczy, ten uśmiech, ten głos, zapach, księżyc, słońce, gwiazdy, czyli wszystko, co jest dla mnie światem, a mieściło się w tej jednej osobie, było kiedyś moje. Tylko moje.

Umierałem.

 

***

 

Pamiętam, jak wtedy, kilka miesięcy wcześniej (a może to były lata?) nagła fala zapachu truskawek sprawiła, że zakręciło mi się w głowie. To było cudowne, upajające. Żadna inna woń nie mogła się równać z tą, z moim idealnym snem, spełnionym – jak wówczas myślałem – marzeniem. Poczułem jej dłoń na moim ramieniu; nawet nie usłyszałem, gdy podchodziła.

– Nicole…

Zrobiło mi się ciepło. Tak cholernie przyjemnie ciepło. To jedna z tych emocji, które człowiek odczuwa, nie, przeżywa całym sobą. Chce się nią wypełnić, więc daje się ponieść; zmysły się wyostrzają, oddech staje się nieregularny, przyspieszony, dłonie lekko spocone. Stara się opanować wewnętrzne drżenie, odnosząc jednocześnie wrażenie, że lada chwila, tam głęboko w środku, coś eksploduje. Przepełnia go ochota na to, by odwrócić się, dotknąć, poczuć gładkość skóry, atłas włosów, a na końcu miękkość i ciepło warg.

To ten stan, który nazywałem jeśli to nie jest miłość, to co nią, kurwa, jest?. Stan, który kołysał mnie do błogiego snu i budził radosną ekscytacją. Stan, którym cieszyłem się niemal od roku.

Koniec, o którym miała mnie wtedy poinformować, był dla mnie niespodziewany, zaskakujący niczym burza w upalne, letnie popołudnie, kiedy jeszcze godzinę wcześniej na niebie nie sposób było dostrzec choćby jednej, samotnej chmury. A bolał jak, dajmy na to, cios nożem w plecy, brzuch, między żebra, gdziekolwiek. Ważne, że ból był (jest) nie do zniesienia.

 

„I tak już musi zostać."

Wewnętrzny protest. Bunt, gniew. Rozpacz. I na końcu płacz.

Nie. Nie, nie, nie. Nie. Tak NIE MOŻE zostać. Ty dajesz mi życie. Ja dalej chcę żyć, ja tak bardzo chcę żyć, rozumiesz?

Nawet nie zdążyliśmy w pełni rozwinąć skrzydeł.

„Błagam, przestań. Przecież to było tylko… to było na chwilę, to MUSIAŁO być chwilowe."

Skrawek życia tętniący szczęściem. Jeden drobny skrawek.

Dlaczego?

Pytań były setki, ale to jedno najmocniej cisnęło się na moje drżące usta.

DLACZEGO?!

To tak okropnie bolało, a ja nie mogłem (nie mogę) oddychać.

Nie, tak nie może być, przecież tak NIE MOŻE…

I wciąż nie mogę pogodzić się z…

„Nie kocham cię."

…najbardziej ohydnymi, najokrutniejszymi ze wszystkich słów. Umysł odrzucał je, nie przyjmował do siebie.

Wciąż nie przyjmuje.

„Nie możesz zmusić mnie do miłości. Przykro mi, Al."

Nie mogę… Nie mogę?

„NIE KOCHAM CIĘ!"

Nie chciałem wierzyć, nie chciałem słuchać. Podświadomość, która odebrała już odpowiednie dane, rozpoczęła swój bezlitosny proces uświadamiania, sprawiając, że…

Czuję się, jakbyś właśnie mnie zabiła. Jakbym umarł. Tam wewnątrz, w środku. Przecież ja nie dam sobie z tym rady, nie po tym wszystkim…

Zbyt mocno boli.

„Nie możesz mnie zmusić do tego, żebym wciąż cię kochała."

Nie mogę, czy nie powinienem?

„Przykro mi."

Zabawne. Mnie też.

 

***

 

Największy strach wzbudzały we mnie jego oczy. To przede wszystkim one wryły się w moją pamięć, przez co w dowolnej chwili mogę przywołać ich perfekcyjny, szczegółowy obraz. Nie żebym chciał, naprawdę.

Po kolei. Nie jestem już pewien, co sprawiło, iż tak wyraźnie, wręcz dogłębnie poczułem tę obecność w moim mieszkaniu. Najpierw był ocean białego (ale pod żadnym względem nie oślepiającego) światła. Później chłód, pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że mróz – nie objawiający się bynajmniej spadkiem temperatury; to było uczucie, jakby cały mój żołądek wypełnił się kostkami lodu – do niczego innego niepodobna jest je porównać.

A na końcu spłynął na mnie spokój. Niewzruszony, stuprocentowo idealny w swojej niepowtarzalności. Bo tak wyluzowany nie byłem jeszcze nigdy wcześniej. Przypuszczalnie to właśnie dzięki temu nie zerwałem się z łóżka, nie zacząłem krzyczeć i biegać w poszukiwaniu ciężkich przedmiotów, nadających się jako ewentualna broń. Mój jedyny ruch ograniczył się do zapalenia lampki nocnej.

To zabawne, ale niczemu specjalnie się nie dziwiłem.

A chyba powinienem, zważywszy na fakt, że oto właśnie, ni z gruchy, ni z pietruchy, na moim fotelu zasiadł pierdolony anioł, prawda?

– Papierosa? – spytał, wyciągając zmiętą paczkę cameli z kieszeni szarej bluzy z kapturem, zapinanej na zamek błyskawiczny.

Pokręciłem przecząco głową.

Wzruszył ramionami, wysunął jednego z opakowania i włożył sobie do ust.

Błysnęło czerwienią i na końcu papierosa pojawił się świecący, pomarańczowy punkcik. Zapach dymu zaczął wypełniać pokój.

Jakimś sposobem delikatnie wsunął swoje jestestwo w mój umysł, inaczej nie da się tego określić. To była świadomość. Czysta pewność. Ja wiedziałem, że to anioł; nie musiał nic mówić, po prostu sprawił, że uwierzyłem. Nie, nie, wiara to złe słowo. Jego anielskie istnienie było faktem, stało się fragmentem mojej wiedzy.

Ośmieliłem się odezwać dopiero po upływie dwóch minut lekko niezręcznego milczenia.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytałem, a mój głos (niespodziewanie dla mnie samego, w końcu czułem się taki spokojny) drżał lekko.

On uśmiechnął się, a kiedy zauważyłem, że uśmiech ten nie obejmuje oczu, postanowiłem głębiej w nie spojrzeć.

Momentalnie tego pożałowałem.

To był lodowy ocean. Przerażający granat, niemal czerń nocnego nieba, na którym ktoś pogasił wszystkie gwiazdy. Ten mróz ukąsił mnie w serce, sprawiając, że niemal wydarło się z mojej piersi. Włoski na rękach i karku uniosły się, a przez usta i nozdrza zaczęła wlewać się lodowata woda, wypełniając płuca, odbierając dech. Przez niezmąconą warstwę spokoju, którym zostałem obdarowany na czas tego dziwacznego spotkania, przedarł się strach; nieopisany, wręcz absurdalny lęk. A jednak gdzieś tam, w tej niezbadanej i bezgranicznej głębi udało mi się dostrzec jakieś emocje. Musiały być przecież w jakiś sposób podobne do moich, takie też miałem wrażenie, z drugiej strony było w nich coś obcego.

Trwało to jakieś dwie sekundy. Kiedy mrugnąłem, wszystkie straszne uczucia zniknęły, powrócił błogi spokój, ale wspomnienie tej chwili nigdy już mnie nie opuściło, nieustannie kotłując się gdzieś w zakamarkach mojej podświadomości.

Wstał z fotela i zaczął przechadzać się wolnym krokiem po pokoju. Na nogach miał wytarte jeansy, na karku zaczynał się jakiś tatuaż, którego większa część, schodząca w dół, wzdłuż pleców, ukryta była pod bluzą. Zwróciłem również uwagę na palce obu dłoni, na które powkładał chyba z osiem srebrnych pierścieni i sygnetów. Blond włosy, mimo krótkiego ostrzyżenia, sterczały na wszystkie strony. Facet do dupy niepodobny, a co dopiero do anioła.

W końcu przystanął przy oknie, uchylił je i wyrzucił peta. Skrzywiłem się lekko. Kiedy na mnie spojrzał, znowu się uśmiechał. I tym razem wyłącznie za pomocą ust.

Nie ośmieliłem się zajrzeć mu w oczy ponownie. Nie ośmieliłem się już nigdy więcej.

– Nie chodzi o to, czego ja chcę od ciebie. Chodzi o to, co możemy dać sobie wzajemnie – zaczął.

Byłem cierpliwy. Co tu dużo gadać, bałem się gościa. Nie wzbudzał we mnie strachu bezpośrednio, sam przecież zadbał o mój spokój. To było coś innego. Niewidoczna aura, coś, co biło od niego z ogromną mocą. Bałem się, pamiętając te przerażające oczy, i szanowałem go, zdając sobie sprawę, że jeśli chciał ze mną pogadać, to nie miałem innego wyjścia, jak tylko wysłuchać go i przyjąć do siebie wszystkie jego słowa. Musiałem tak uczynić, po prostu musiałem.

– Słucham więc – odpowiedziałem nieśmiało po chwili.

Ponownie usiadł na fotelu. Oparł nogi o stolik.

Bezczelny.

– Od szczegółu do ogółu, czy zadowolisz się samymi ogółami? – Znajdował się jakiś, na oko, metr ode mnie, a ja i tak czułem, jak bardzo śmierdzi od niego fajkami.

– Poproszę o ogóły. Jest późno, a szczegóły często bywają nużące.

Mimo świadomości, że gawędzę sobie tutaj właśnie z ot, pff, co tam!, aniołem, z którym lepiej nie pogrywać, pozwoliłem sobie zagrać twardziela, ale to dlatego, że naprawdę wkurzył mnie z tymi buciorami na moim stole.

– Naturalnie – rzekł cicho. – Naturalnie. Wszystko jest nużące. Wręcz nieistotne. Zupełnie nieważne. Otaczający cię ludzie, świat. To nie ma znaczenia. Nic cię nie obchodzi…

Wzruszyłem ramionami.

– …poza jedną osobą.

Drgnąłem mimowolnie.

– Taaak. – Rozparł się w fotelu. – To wszystko nie ma znaczenia, bo poza NIĄ wszystko jest niczym. – Zaakcentował to tak wyraźnie, że nie miałem już wątpliwości.

– Do rzeczy, proszę.

– Mogę dać ci życie.

Tym razem to ja się uśmiechnąłem.

– Życie, tak? Życie? Moje życie to tylko…

– Ona – wszedł mi gładko w słowo. – Mogę ci ją dać.

Zamarłem. Uśmiech szybko spełzł mi z twarzy.

– Chcę zaproponować ci robotę. Układ, jeśli wolisz, to takie modne słowo. Układ z obustronną korzyścią.

Patrzyłem na niego uważnie. No bo ten, rozumiesz, Al, leżysz sobie wygodnie na wyrku i rozmawiasz z aniołem, i on ci proponuje układ. Co ty na to, Al? Tak się przecież zdarza, nie rozumiem, czemu się dziwisz.

Tak, to brzmi paranoicznie, ale mój nocny gość sprawił, że gdy w moim mózgu rodziła się cicha sugestia pod tytułem „Stało się. Ocipiałeś, stary", sam sobie na nią odpowiadałem.

Nie. Nie ocipiałeś. To się dzieje naprawdę. Po prostu o tym wiesz. Nie ma nad czym się zastanawiać. Fakty są właśnie takie.

– Na czym ów układ miałby polegać? – zapytałem w końcu.

Strzelił głośno stawami palców u rąk.

– Zrobisz coś dla mnie. Wykonasz pewne zlecenie, niełatwe, uczciwie przyznaję. Ciężkie, ale wykonalne. – Podniósł głowę i mrugnął do mnie. – A ja odwdzięczę ci się. Z nawiązką.

– Domyślam się, że „zrobię coś dla ciebie". Pytam o szczegóły. Może jednak nie będą takie nużące.

– Rażący brak konsekwencji. Niestety, w kwestii tych konkretnych szczegółów, odnoszących się do samego zadania, to nie teraz. Na razie żadnych dodatkowych pytań. Powiem ci wszystko, co jest ci niezbędne, byś mógł odwalić swoją część umowy. Reszta… Cóż, sam rozumiesz. Boskie sprawy, wyższe sfery. – Jeśli wszystkie anioły uśmiechają się w ten sposób, to Niebo musi być paskudnym miejscem.

– Zaraz, zaraz, powolutku. Najpierw muszę chyba wiedzieć, na czym to całe zadanie ma polegać, zgadza się?

– W swoim czasie. Najpierw musisz podpisać umowę. Coś w rodzaju kontraktu. Ja, niżej podpisany, zobowiązuję się do bla, bla, w imię Pana mojego, bla, bla, za pośrednictwem anioła Baaralea, bla, bla, w zamian za… itede.

– Mam podpisać z tobą jakiś kontrakt, nie wiedząc nawet, co będę zmuszony zrobić? – Z żywym zaskoczeniem i nieukrywaną niechęcią patrzyłem na dokument, który nagle pojawił się w jego dłoni.

– Właśnie tak. Dowiesz się za to od razu, co otrzymasz w zamian. Zobaczymy, jak bardzo ci zależy. Czy naprawdę jesteś w stanie poświęcić dla niej wszystko.

Postawił ją na szali. Oto twoja nagroda, czeka na ciebie, Al.

Ona na wyciągnięcie ręki.

– Jeśli wykonam wszystko, co mi każecie… – zacząłem powoli, a on, tym razem bez uśmiechu, głosem pozbawionym emocji, dokończył:

– Wtedy ona będzie twoja. Tylko twoja. Dostaniesz ją na wyłączność.

– A co z… Co z wolną wolą? Więc jednak to mit?

Uniósł dłoń.

– To już nie twoje zmartwienie. Zrób, co do ciebie należy. Jeśli wywiążesz się z umowy, my uczynimy to samo. Żadnych zbędnych pytań.

– I naprawdę…

– Jestem aniołem na służbie Pana – powiedział poważnym, rzeczowym tonem, chociaż przez moment miałem wrażenie, że kącik ust lekko mu się wygiął. – Daję ci robotę. Ty ją wykonujesz. Otrzymujesz zapłatę. I koniec, ciao, więcej się nie zobaczymy. Nic prostszego. Przetrwasz bez skaz na psychice, zapewniam.

Uniosłem się, zsunąłem nogi z łóżka. Przeczesałem włosy ręką.

Da mi ją…?

Sięgnąłem do szuflady umieszczonej w małej szafce, na której stała moja nocna lampka. Wyciągnąłem z niej długopis, skonstatowałem jednak, że jest wypisany, odłożyłem go więc na bok i po chwili przesuwania stert arkuszy białego papieru z miejsca na miejsce znalazłem wieczne pióro.

Anioł pokiwał głową i podał mi błękitną kopertę z kontraktem.

 

***

 

Ja, niżej podpisany, w pełnej wierze w Pana Boga naszego Jedynego, zobowiązuję się podjąć jednorazową współpracę z Zastępami Niebieskimi z inicjatywy Anioła Baaraela, Żołnierza Światła. Zadanie moje będę się starał wykonać skrupulatnie i dokładnie, wedle zlecenia Anioła Baaraela, Żołnierza Światła, i użyję wszystkich dostępnych mi środków, wykorzystam całe moje siły i zrobię co w mojej mocy, by spełnić niniejszą umowę.
Jeśli ja, niżej podpisany, wykonam wszystkie punkty współpracy i utrzymam swe śmiertelne ciało przy życiu, Anioł Baarael, Żołnierz Światła, udzieli mi Zapłaty – spełni jedno moje największe pragnienie.
Jeśli ja, niżej podpisany, nie spełnię punktów umowy z przyczyn innych, niż zgon mego śmiertelnego ciała, tym samym zdradzę i wydam na siebie wyrok, który to w formie cichej egzekucji zadany mi będzie przez Anioła Baaraela, Żołnierza Światła.
W imię Pana, Słowa i Świętej Wiary, ja, niżej podpisany, zaręczam, iż póki sił i życia starczy, zrobię to, co zrobić się zobowiązałem.
Alan Doyle

 

***

 

W takich chwilach nie istnieje rozsądek; logika milczy, wygłuszona przez niemal zwierzęce pragnienie. Gdy na horyzoncie pojawiła się mglista szansa na odzyskanie kogoś, kogo nigdy nie powinienem był stracić, decyzja mogła być tylko jedna.

Cholera, przecież tu rozchodzi się o NIĄ. (Coraz częściej przyłapuję się na tym, że myślę o niej, jak o mojej własności.)

Szczerze – głęboko gdzieś miałem „wyższe sprawy" i „Boskie sfery", czy też na odwrót, nieważne. Mój mózg akceptował istnienie aniołów, szerszej wiedzy na ich temat wcale sobie nie życzył. Nie chcę wiedzieć, ilu ich jest, czy znają odpowiedzi na największe pytania ludzkości i co tam słychać u Jezusa. Agnostykowi ciężko przegryźć takie wywrócenie ideologii i sposobu pojmowania świata dokonane w pół godziny, nawet mimo zabiegów, jakie Baarael dokonał, bym przyjął tę świadomość ze spokojem. Sprawa prosta jak konstrukcja cepa – robię, co mi zlecą i ciao, sam tak powiedział, to jego słowa. Pasowało mi jak ulał.

A gdyby mi się nie udało? Cóż, podobno nie taka śmierć straszna, jak ją malują. Nigdy wcześniej nie miewałem tendencji samobójczych, ale wtedy stwierdziłem (podobnie jak teraz), że takiego życia nie ma co żałować. Nie mając Nicole, nie miałem nikogo – rodziny, bliskich. Nawet mój pies zdechł, a jedyny przyjaciel wyprowadził się do Maine. Bezsensowny żywot przeciętnego frajera. Pamiętając czas, kiedy mogłem od tego uciec, kiedy czułem, że miałem wszystko – a ona potrafiła sprawić, że tak właśnie czułem – podwójnie przeżyłem tę najbardziej bolesną stratę w moim życiu. Teraz mogłem się odkuć. Uśmiechnięty Al mógł kopnąć w dupę Jęczącego Ala. Oto szansa na powrót najszczęśliwszych chwil mojej egzystencji. Jeśli nie podołam, niech to szlag, walnijcie mnie piorunem, zatopcie mnie, ześlijcie na mój dom deszcz siarki i ognia.

Zróbcie to.

 

„Nie możesz zmusić mnie do miłości."

Nie mogę?

 

***

 

Chciałbym powiedzieć, że noc była piękna. Niestety, nic z tych rzeczy. Żadnych gwiazd, niebo zakryte brudną kołdrą, od widoku której zbierało mi się już na wymioty. Na całe szczęście nie padało. Staliśmy na wzgórzu za miastem. O tej porze roku świerszcze nie dawały się we znaki. Latem, w tych okolicach, ich nieprzerywane skrzypienie doprowadzało mnie do szewskiej pasji.

W oddali majaczyły plamki świateł z domów, wieżowców i latarni. Było bardzo…

– Spokojnie – Baarael jakby dostrzegł moje myśli. – Cholernie tu spokojnie, co nie?

Przytaknąłem.

Byłem ubrany w stare, dziurawe jeansy i czarny t-shirt z napisem Jesus inside, wręczony mi przez anioła w akompaniamencie niemaskowanych salw śmiechu. Zastanawiałem się, czy to jego prywatny żart, coś na kształt kpiny z mojej skromnej osoby, czy może niezrozumiałe poczucie humoru Sfer Niebieskich? Na wierzch narzuciłem czarny prochowiec – Baarael polecił mi ubrać się dość ciepło, najlepiej w starą, nieużywaną już przeze mnie odzież. Tak też zrobiłem, dobierając komplet, który w założeniu prezentować się miał zawadiacko i stylowo, a w efekcie (w głównej mierze przyczynił się do tego ten kretyński t-shirt) był po prostu śmieszny.

– Zakodowałeś w pamięci cel swojej misji? Rozumiesz polecenia? Czy wszystko jest dla ciebie jasne? – zarzucił mnie już po raz piąty tą samą serią pytań.

Burknąłem coś pod nosem w formie potwierdzenia. Nie będę ukrywał – bałem się jak diabli.

– Świetnie. Zrozumiałeś, co wolno ci robić, a czego pod żadnym pozorem nie?

– Tak jest.

– Jakieś pytania? Mam na myśli, naturalnie, pytania w granicach rozsądku. Usłyszałeś, co miałeś usłyszeć. Nie powinno cię interesować zbyt wiele ponadto. – Anioł żartobliwie zagroził mi palcem, mrużąc przy tym oczy.

– Tak. Jedno. – Uniosłem ręce, w których kurczowo ściskałem pistolet maszynowy PPSz-41, zwany potocznie „pepeszą". – Jak się korzysta z tego dziadostwa?

Nie znałem się zbytnio na broni palnej. Wszystkie wojny czy strzelaniny już od szczenięcych lat wzbudzały we mnie obrzydzenie – jestem urodzonym pacyfistą. Sama myśl, że mam pozbawiać jakichkolwiek istot życia z użyciem tej przerażającej, pięciokilogramowej staroci, przyprawiała mnie o konwulsje.

– Ejże, tylko nie „dziadostwa"! To cacko to idealnie odtworzony podstawowy element uzbrojenia Armii Czerwonej! Idealnie odtworzony, znaczy się, pod względem wizualnym. Zdziałać to-to potrafi dużo, dużo więcej.

Prychnąłem. Limit mojej cierpliwości prawie się wyczerpał. Czerwony alarm.

– Jeden, wielki, nieśmieszny żart. Wyjątkowo nieśmieszny żart, który…

Baarael żachnął się. Kpiarski uśmiech zniknął, jego usta wygięły się lekko. Zbliżył swoją twarz do mojej; złość i irytacja, które odczuwałem, ustąpiły miejsca lękowi. Zadrżałem.

– Marudzisz jak jakaś cholerna ciota. A, widzisz, niemal zapomniałem – na tym przecież w głównej mierze polega twoje marne życie. Na marudzeniu i użalaniu się nad sobą.

Poczułem na sobie jego oddech, śmierdzący wódką i papierosami. Tym razem naprawdę zachciało mi się wymiotować. Starając się nie zwracać uwagi na skurcze żołądka, cofnąłem się o krok, spuszczając lekko głowę. Nie odpowiedziałem.

Anioł skrzyżował ręce na piersi. Westchnął głęboko, przymknął oczy.

– Sprawa jest dosyć prosta – stwierdził po upływie dłuższej chwili. – Ta broń nie funkcjonuje na zasadach, które mógłbyś pojąć. Strzela gładko, niemal bez odrzutu. Amunicji jest w niej dużo więcej, niż pomieściłby zwykły karabin, nie jest jednak nieskończona. Jeśli pociski ci się wyczerpią, będziesz zmuszony działać dalej bez wsparcia broni palnej. Chyba nie muszę ci mówić, jak bardzo miałbyś wtedy przesrane? No dobra, powiem ci. Miałbyś bardzo, cholernie bardzo przesrane.

Odparłem, że to rzeczywiście bardzo.

– Nie musisz jej zabezpieczać, odbezpieczać, nic z tych rzeczy – kontynuował, ignorując moje wtrącenie. – Ta pepesza strzela tylko wtedy, kiedy sobie tego zażyczysz. Nie bój się, nie nawali w złej chwili, nie odstrzeli ci jajek, nie podziurawi stopy. Po prostu kiedy chcesz wystrzelić, naciskasz na spust. Gdy nie chcesz, możesz naciskać go do woli, a i tak nic się nie stanie. Ta broń wyposażona jest w prymitywny odpowiednik ludzkiej duszy i to właśnie przez nią będzie z tobą połączona. Niech to szlag, Al, chyba nie podejrzewałeś, że wypuszczę cię tam bez niezbędnego wyposażenia?

Spojrzałem na starowinkę z mieszaniną niechęci i, mimo wszystko, szacunku.

Nieźle.

– Coś jeszcze? – wyjęczał anioł, wywracając oczami. Na jego skórzanej kurtce zauważyłem krople deszczu. Zaczynało padać, tak dla odmiany.

Zastanowiłem się przez moment.

– Tam… Tam są martwi, tak? – spytałem w końcu. Jakoś tak wyszło, że mimowolnie szeptałem.

– Coś w ten deseń – odparł powoli i spojrzał na mnie uważnie.

– Wytłumacz mi w takim razie, jak mogę ich zabić, skoro już nie żyją.

– Jeśli zamordujesz istotę, która została tam strącona, usuwasz ją całkowicie. Zostaje wymazana z całego wszechświata, jakby nigdy nie istniała. Nie będzie dla niej już nic, tylko wieczna Ciemność.

Pokiwałem głową. Prawdę mówiąc, nie pojąłem zbyt wiele z tego, co dzisiaj od rana tłumaczył mi mój nowy nieprzyjemny kolega, ale nie obchodziło mnie to zbytnio. Miałem cel, wiedziałem, co robić. To wystarczało.

– A co, jeśli to ja tam zginę?

Baarael uśmiechnął się w charakterystyczny dla siebie sposób, mianowicie – wredny.

– To byłoby jednoznaczne z niewywiązaniem się z umowy. Ja nie musiałbym wykonywać egzekucji – twoje śmiertelne ciało zostałoby zniszczone. Za największe zmartwienie miałbyś jednak fakt, iż nie byłoby dla ciebie drogi powrotnej. Twoja nieśmiertelna dusza utknęłaby tam, a ja nie mam na tyle mocy, by w razie czego odzyskać ją dla Światła.

Przełknąłem głośno ślinę. Szczękanie zębów – powstrzymane. Świetnie się spisujesz, Al.

– Ciągle nie rozumiem… – przykucnąłem, położyłem karabin na kolanach i począłem pocierać dłonią o dłoń, by nieco się rozgrzać. Lada chwila miało rozpadać się na całego, a moje wdzianko i tak było już całe wilgotne. – Dlaczego nie możesz zrobić tego sam? Dlaczego nie możesz tam wpaść i się tym zająć? Czemu ludzka, śmiertelna istota miałaby dać sobie radę lepiej, niż anioł, sługa samego Pana?

Anioł pochylił się lekko do przodu. Wyraz twarzy z uśmiechniętego na kamienny zmienił w ułamku sekundy. Pomyślałem sobie, że albo wybitny z niego aktor, albo serio coś go tam ruszyło.

– A to – powiedział tonem zimniejszym niż wiatr, który burzył mi właśnie włosy – jest jedna z kwestii, których miałeś nie poruszać. Bo musisz zapamiętać, że nic nie ulega zmianie w moich celach i zamiarach – to, że bierzesz w nich epizodyczny udział, nie podważa faktu, że wciąż są to MOJE cele i zamiary. I nic ci do nich. Wiesz, co masz robić? Wiesz. Zapłata jest ustalona. Sam wspominałeś, że nic więcej cię nie interesuje. Tego się trzymaj.

– Tak. Przepraszam.

Podrapał się po karku. Przetarł dłonią twarz, a następnie poklepał mnie po policzku.

– No, dobra, dobra. Teraz… – spojrzał na zegarek, żadna podróba, pieprzony Rolex – Teraz masz chwilę dla siebie. Przygotuj się mentalnie. Gdy będziesz gotów, po prostu złap mnie za rękę.

Wpatrzyłem się w niebo. Zrozumiałem, że ten skurwiel dawał mi chwilę do namysłu. Czas na zastanowienie, ostateczne podjęcie decyzji.

Czy wolę zstąpić do miejsca, którego ludzie od wieków obawiają się najbardziej, czy od razu umrzeć?

Czy jestem w stanie zejść do samego Piekła, by ją odzyskać?

Przecież ja muszę ją mieć z powrotem.

Muszę ją mieć.

Teraz jest za późno, Al. Podpisałeś umowę. Nie masz już nic do stracenia.

– Gotowy? – zapytał po kilku dłużących się jak tanie romansidło minutach Baarael, świdrując mnie wzrokiem.

– Nie – odpowiedziałem po prostu.

I chwyciłem jego dłoń.

 

***

Lato było wtedy wyjątkowo chłodne, a noce wyjątkowo piękne. Bezchmurne, onieśmielające oceanem migocących nieustannie gwiazd.

Uwielbiałem takie noce. Kochałem. Spędzałem je wówczas z nią.

To takie banalne, ja wiem. Tylko my, otoczeni wieńcem drzew. Leżeliśmy na intensywnie zielonej trawie, trzymając się za ręce. Jakkolwiek nieoryginalne, nudne i naiwne może się to wydawać, dla mnie było to apogeum szczęścia. Nie potrzebowałem nic więcej; liczył się tylko ten moment, teraźniejszość, ciepło jej ciała i zapach truskawek. I nie zamieniłbym tej jednej nocy z nią, opierającą głowę o moje ramię, na tysiąc nocy w łóżku z innymi.

Albo ona, albo żadna.

Ściskałem jej gładkie, drżące z zimna dłonie w swoich.

– Al?

– Hm? – mruknąłem, upojony chwilą i pełen przeświadczenia, że teraz, tej nocy, cały wszechświat należy tylko do nas.

– Obiecaj mi… Obiecaj mi, że zawsze już będziesz ze mną, dobrze? – szepnęła cichutko.

– Nicole… – powiedziałem poważnie. – Nikomu nie pozwolę wyrwać cię z moich ramion. Nikomu. Nie chcę nikogo innego poza tobą. Pragnę tylko ciebie i nie odpuszczę. Choćbym miał zejść za tobą do piekła.

Zaśmiała się i pocałowała mnie.

– Raczej nie będziesz musiał – stwierdziła wesoło po chwili, wtulając się we mnie. – Nie mam zamiaru oddawać się nikomu poza tobą. Nigdy. – Wtuliła się jeszcze mocniej.

Wplątałem palce w jej włosy.

– Wiem – rzekłem. – Nigdy mnie nie zostawisz, prawda?

– Oczywiście, że nie, no wiesz? – oburzyła się żartobliwie. – Zaczynasz się robić bezczelny.

Leżeliśmy jeszcze długo, zupełnie bez słowa, delektując się wzajemnie naszym ciepłem, dotykiem, oddechem… Samą obecnością.

– Nicole?

– Tak?

– Kocham cię.

– Ja ciebie też, Al. Bardzo.

Los, ewentualnie Bóg, ma bardzo irytujące poczucie humoru.

 

***

 

Wiał wiatr. Porywisty, chłodny wiatr. Tak oto poznałem jeden z największych paradoksów Wszechświata – w Piekle jest zimno. Nie jest to mroźna, ujemna temperatura, wystarczyła jednak, bym otulił się szczelniej prochowcem.

Ponad to Piekło cuchnęło. Wilgocią i zgnilizną, a także czymś dużo mniej uchwytnym dla nozdrzy, czymś wzbudzającym lęk, wywołującym w otchłani umysłu uczucie rozpaczy, zawiści, żalu i gniewu. To miejsce przesiąknięte było niewyobrażalnym, permanentnym cierpieniem, balansującym na wąskiej granicy rozdzielającej rozsądek i szaleństwo. Potworna atmosfera dawała się odczuć niemal na poziomie fizycznym – miałem wrażenie, jakby coś ciężkiego i niewidzialnego spoczęło na moich barkach. Pojąłem, że nie pozbędę się tego, dopóki się stamtąd nie wydostanę.

Zerknąłem w górę. Zamiast nieba – nieskończona, szkarłatna pustka upstrzona siateczką czarnych żyłek, przywodzących na myśl pęknięcia.

Gdy spytałem Baaraela, jak wielkie jest Piekło, odparł, że pod pewnym względem przypomina Wszechświat. Rozrasta się z każdą sekundą.

Rozejrzałem się powoli.

Dookoła było niemal zupełnie pusto. Stałem na szerokiej, ciągnącej się aż po horyzont drodze, nierówno wyłożonej kostką brukową; prawie każda z kostek była pęknięta.

Po bokach – jak okiem sięgnąć – pustynia. Czerwona, jałowa ziemia, od czasu do czasu urozmaicona jakimś samotnym, wysuszonym szarym drzewkiem, z pozbawionymi liści, połamanymi i powykręcanymi niczym krogulcze szpony gałązkami.

Ruszyłem naprzód, przed siebie, pamiętając, by pod żadnym pozorem nie zbaczać z głównej (i jedynej) drogi, którą podczas wcześniejszego instruowania mnie Baarael nazywał Aleją Udręki. Wtedy ta nazwa mnie bawiła. Ale to było wtedy. Ponoć zejście z Alei jest błędem, który można przypłacić życiem. Jeśli jest się żywym, rzecz oczywista. Głębiej nie wnikałem.

Sunąłem wolnym, pewnym krokiem przed siebie; w ręku czułem uspokajający ciężar pepeszki, mój płaszcz powiewał na śmierdzącym wietrze. Trochę żałowałem, że nie przemyciłem ze sobą czegoś mocniejszego, tak dla lekkiej poprawy samopoczucia, chociaż było ono, co tu dużo mówić, od mojego pierwszego spotkania z aniołkiem znacznie poprawione. Bo pojawiła się nadzieja. Mglista, ale jednak. Kiedy przytrafia się szansa, zawsze ją łapię. Jeśli czuję się martwy, wręcz otoczony przez śmierć, taką metaforyczną, a z góry ktoś wyciąga do mnie jedną, jedyną rękę, która może mnie od tej śmierci ocalić, byłbym głupcem, gdybym jej nie chwycił.

Bez tej kobiety to wszystko było gówno warte. Nie miałem nic. Nic.

Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnąłem stary, szwajcarski zegarek na złotym łańcuszku, z małymi krzyżami zamiast wskazówek, który również należał do części mojego komicznego wyposażenia. Zostało mi dziesięć godzin na wykonanie misji.

Cel był konkretny – jasny i prosty: znajdź i zabij. Dość nietypowe polecenie, zważywszy na to, że wydał je anioł. Brawa dla mistrza łamania konwencji.

Znajdę. I zabiję.

Czy nie uwierała mnie w sumienie świadomość, że będę zmuszony pozbawić życia inną istotę? Otóż nie, przynajmniej nie w tym wypadku. Cóż, nie wiem, czy ma to jakiś związek, ale matka przez wiele lat powtarzała mi, że mam wypaczone poczucie moralności. Naturalnie, nie potrafiłbym zamordować drugiego człowieka, praworządnego obywatela o wypełnionym miłością do Boga, ojczyzny, rodziny, et, kurde, cetera, serduszku. Mimo wszystko zawsze uważałem się za w miarę dobrego (a przynajmniej przyzwoitego) człowieka, szanującego dekalog. Ale to – to było coś całkiem innego. Miałem przeczucie, że wykonanie mojego zadania nie przysłuży się żadnej dobrej sprawie (chociaż Baarael przekonywał mnie, iż jest całkiem odwrotnie i że mój cel to wypaczony z uczciwości skurwysyn), jednakże nie hamowało mnie ono. W tamtym momencie nic już nie było w stanie mnie powstrzymać. Pomyślałem sobie: zawędrowałem aż do Piekła, niech więc się stanie, co ma się stać. I tyle.

Po pewnym czasie spokojnej, niczym nie przerywanej wędrówki, w oddali zaczęła rysować się koślawa sylwetka miasteczka. A przynajmniej czegoś, co z daleka miasteczko przypominało. Tak czy inaczej wszystko układało się tak, jak powinno. Póki co.

Brnąc mozolnie Aleją Udręki, teraz już mijając pojedyncze budynki i domki, czarne jak smoła, pozbawione okien i wyposażone w ziejące nieprzeniknioną pustką dziury imitujące drzwi, czułem swąd spalonych ciał – nie niósł go wiatr, roztaczał się po prostu pomiędzy tymi strasznymi, zniszczonymi domami, pomiędzy oblepionymi zaschniętą, starą krwią głazami, pomiędzy tymi…

…potworami.

Demon. Poczwara. Monstrum. Straszydło. Niepotrzebne skreślić. Pierwszego z nich, z głową nieopierzonego ptaka i długimi nożycami zamiast rąk, dostrzegłem pod jedną ze złamanych, osmolonych latarni. Na drodze, jakieś dwadzieścia metrów dalej. Wpatrywał się we mnie pustymi, czarnymi ślepiami. Nożyce klekotały rytmicznie.

Była to pierwsza żywa (jakkolwiek nieadekwatne może wydać się to określenie) istota, jaką spotkałem, odkąd Baarael otworzył przede mną portal do Piekła. Anioł nie opisywał mi ich, nie mówił, jak z nimi walczyć, nie uprzedził, czy są groźne lub agresywne. Wyznaczył mi cel i powiedział, czego pod żadnym pozorem nie mogę robić. A ja nie zamierzałem teraz ryzykować. Ująłem pepeszę w obie ręce i wycelowałem.

Krótka seria zbiła stwora z nóg i uderzyła jego nieprawdopodobnie wychudzonym ciałem o pozostałości latarni; nożycoręki zapłonął błękitnym ogniem, wydał z siebie przerażający, skrzypiący jak paznokieć po tablicy krzyk, po czym zamienił się w kupkę popiołu, po sekundzie rozwianą przez cuchnący wiatr.

Spojrzałem na moją pepeszkę z uznaniem. Spust zareagował na delikatny nacisk palca wskazującego, odrzut był niewyczuwalny. Jakaś cholerna magia.

Bezzwłocznie ruszyłem dalej. Po bokach robiło się coraz gęściej od zabudowań, znacznie wyższych od tych, które mijałem w pierwszej fazie wędrówki, były jednak w podobnym stanie, niektóre zaś płonęły dziwnym, zielonym ogniem.

Po drodze natknąłem się na setki rozmaitych maszkar. Większość z nich trzymała się na poboczu i nie zbliżała, wlepiając we mnie różnokolorowe, straszne, puste oczy. Niektóre z potworów coś pomrukiwały, inne starały się mówić, artykułować słowa, za każdym razem kończyło się to jednak jękiem i zawodzeniem. Jedne siedziały w grupach, czymś na kształt stad, inne zaś, samotne, zwinięte w kłębek, leżały w cieniu jakiegoś bloku budowlanego.

Zdarzały się też takie, które odważyły się do mnie podejść i wejść na Aleję, lub takie, które już wcześniej na niej stały – te zabijałem, wszystkie, bez wyjątku. Mimo, iż jak na razie żaden z nich nie wyraził jawnej chęci zaatakowania mnie.

Niepokój nie ustawał. Przeciwnie – rósł, odwrotnie proporcjonalnie do stopnia trudności wyprawy. Bo było zdecydowanie zbyt łatwo.

W końcu zmusiłem się, by przyspieszyć kroku. Czułem się okropnie zmęczony; nie odwracałem się za siebie i marzyłem, by to wszystko wreszcie się skończyło. W tę, albo we w tę. Czułem się jak bohater cudzego koszmaru. Jednego z tych, z których budzimy się z wyjątkowo głośnym krzykiem.

 

 

Kobieta wyglądała niesamowicie staro. Każdy widoczny skrawek jej szarawej skóry był nienaturalnie pomarszczony. Owinięta w czarne szmaty, skulona, klęczała na środku Alei, kiwając się to w jedną, to w drugą stronę.

Kiedy ją ujrzałem, odruchowo uniosłem PPSz z zamiarem zlikwidowania obiektu. Bez większego namysłu. Gdy jednak do mych uszu dotarły słowa, które wypowiadała (co samo w sobie wzbudziło już we mnie zdziwienie), opuściłem broń i mimowolnie rozchyliłem usta. Bo właśnie zrozumiałem.

– …zarżną jak psa, zabiją… ty bydlaku… – trzeszczała niczym rozstrojone radio. – Przychodzi tutaj, do domu, naszego domu… Śmierdzi od niego życiem, cuchnie nadzieją… A nas to boli, boli już tak długo, tak długo… Wyrżną flaki, rozniosą je wszędzie, wszędzie… Wszędzie! – ostatnie słowo przerodziło się w krzyk. Przeraźliwy, pełen rozpaczy i nienawiści wrzask.

Te wszystkie istoty… Nożycoręcy i jaszczuropodobni, opierzeni, pokryci futrem, łysi, grubi, wychudzeni, czasem bez głów, rąk lub nóg, pół zwierzęta… To wszystko byli ludzie. Dusze, gwoli ścisłości. W postaci materialnej, zesłane do Piekła przez Szefa, gdy ten osądził, że nie zasłużyli na Zbawienie. Mordercy, złodzieje, oszuści, bluźniercy, gwałciciele. Strąceni i ukarani w tak ohydny, straszliwy sposób. Egzystowali w wiecznym smrodzie i rozkładzie, strachu i bólu. Nie potrafiący się porozumieć, okaleczeni, uwięzieni w zdeformowanych, zmutowanych powłokach.

Ruch za moimi plecami bardziej wyczułem, niż usłyszałem.

Staruszka uniosła głowę, a ja ujrzałem dwie czarne dziury pustych oczodołów. Uśmiechała się. Bynajmniej nie sympatycznie.

Oni wszyscy czekali. Czekali na okazję. Nie mieli zamiaru wypuścić mnie stamtąd żywego.

Odwróciłem się błyskawicznie, tnąc seryjką przez całe sto osiemdziesiąt stopni na wysokości mojej klatki piersiowej. Ujrzałem jednego martwego nożycorękiego, a jednocześnie zdałem sobie sprawę z własnej naiwności. Głupoty, jak kto woli.

Nie zdążyłbym zareagować. Nie miałem szans. Nieprawdopodobnie silny cios w plecy odrzucił mnie na odległość dobrych kilku metrów, a ja usłyszałem, jak z moich ust dobywa się przerywany jęk. Uderzyłem w ziemię z głuchym pacnięciem. Nie mogłem złapać tchu.

Pojawiły się nagle, wypełzając z cienia. Wysokie na dwa metry, przypominające nagich, anorektycznie chudych, żylastych starców stwory z dwoma parami owłosionych rąk nierównej długości, zdawałoby się, że powtykanych w tułów na oślep, nieregularnie i bezsensownie. Każda z nich zakończona była kleszczami. To tak, żeby przypadkiem nie było zbyt łatwo, Al.

Pepesza leżała tuż obok mnie. Sięgnąłem po nią najszybciej, jak potrafiłem.

Niewystarczająco szybko.

Pistolet został odrzucony ode mnie ciosem wielkiej, czarnej macki.

Cudownie. Nowe cholerstwo do kolekcji.

Najpierw rzuciło się na mnie dwóch. Przeturlałem się szybko w bok, z konsternacją spostrzegając, a w zasadzie łowiąc kątem oka, iż w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się moja skromna osoba, teraz wbita była para wielkich, zgniłozielonych kleszczy.

Kolejny unik, poczułem pęd powietrza na karku wywołany przez mijającą mnie o włos mackę. Zerwałem się na nogi, przebiegłem kawałek, po czym coś mnie podcięło. Kolejne dwie pary szczypiec zafurkotały z pobliżu mych nóg, więc błyskawicznie podwinąłem je pod siebie, podparłem się rękami, przerzuciłem na nie ciężar ciała i wyrzuciłem obie kończyny dolne w tył, fundując czemuś soczyste kopnięcie. Usłyszałem skrzekliwy ryk, więc, korzystając z okazji, znów dźwignąłem się z ziemi i jednym, długim susem doskoczyłem do broni.

To jest, doskoczyłbym. Gdyby ciągle leżała tam, gdzie spoczywała jeszcze przed sekundą.

Dławiąc przekleństwo, znowu padłem płasko, przewróciłem się na lewy bok i dobyłem z tylnej kieszeni jeansów jeszcze jedną z części mojego niebiańskiego zestawu. Kolejny prezent od Baaraela: srebrny łańcuszek z krzyżykiem, jarzący się błękitnym blaskiem.

Uniosłem go nad głowę i zacząłem nim wymachiwać, kreśląc w powietrzu srebrzysto-błękitny okrąg. Dwie macki, pełznące ku mnie, zatrzymały się. Wszyscy kleszczoręcy, otaczający mnie teraz zwartym kołem, zamarli w bezruchu.

Z trudem podniosłem się na klęczki. A następnie, powoli, sapiąc i masując sobie plecy lewą ręką, stanąłem na nogach.

W całej swej głęboko zakorzenionej szczurzej przebiegłości, potępieńcy nie wpadli na to, by zepchnąć moją broń z Alei. Leżała cała i zdrowa pod jednym z brunatnych głazów znajdujących się po lewej stronie drogi. Podszedłem do niej spokojnie i chwyciłem w jedną z dłoni, jednocześnie wciąż unosząc nad głową wisiorek.

Macki wpełzły w cień na poboczach, poza Aleję i zasięg mojego wzroku, a kleszczorękie dusze odleciały. Po prostu wzbiły się w powietrze i zniknęły.

Odetchnąłem, otrzepałem się z kurzu. Powiesiłem sobie krzyżyk na szyi, wygładziłem prochowiec i ująłem pepeszkę w obie ręce.

Zastanawiałem się, za co nienawidzili mnie najbardziej. Za to, że w ogóle żyję, że mam jeszcze szansę uniknąć ich losu, a może za to, że przypominałem im o tym, co bezpowrotnie stracili? Czy wzbudzałem w nich szaleńczą zazdrość, powiększałem i tak już niewyobrażalny, nieskończony ocean bólu, na który zostali nieodwołalnie skazani? A może to po prostu wrodzona obsesja, jaką posiada każdy zwyrodnialec na punkcie destrukcji, zniszczenia i śmierci? Na punkcie samego w sobie czynienia zła innym? Nie wiem. I szybko doszedłem do wniosku, że nie powinno mnie to obchodzić.

Rozstrzelałem staruszkę, która ciągle klęczała na środku drogi, dławiąc się upiornym rechotem. Podobnie jak pozostałe dusze, które unicestwiłem, zmieniła się w garść popiołu.

 

***

 

Mimo tego, że szukałem schronienia w ignorancji (która jest przecież błogosławieństwem, z czego znakomicie zdaje sobie sprawę przeważająca część tego skretyniałego pokolenia), nie potrafiłem odeprzeć jeszcze jednej, upierdliwej jak głodne niemowlę kwestii.

Obracałem dusze w nicość. Wymazywałem z nieograniczonego dysku twardego, jakim jest Wszechświat. Początkowo myślałem sobie, że w zasadzie oddaję im przysługę. Bo chyba lepsza jest nieskończona pustka i jedno wielkie nic, niż cała wieczność spędzona w takiej postaci, w takim miejscu i w tak wielkim bólu?

Później jednak mój mózg zaatakowała nieznośna wątpliwość. A co, jeśli to cierpienie wcale nie miało ciągnąć się w nieskończoność? Może kiedyś, za tysiąc, milion albo i miliard lat, wszystkie grzechy zostaną odpuszczone, a winy – przebaczone? Może pozbawiłem ich odległej, niepewnej szansy na odkupienie – wyrwanie z okowów najokrutniejszej z kar?

Podobno każdemu w końcu zostanie wybaczone. Trudno powiedzieć, czy tak powinno być. Wydawało mi się, że nie każdy zasługuje na odpuszczenie win, ale, do cholery, po tylu latach katuszy takiego formatu, wyzwolenie powinno kiedyś – koniec końców – nastąpić.

Ja tylko chroniłem własne życie. Nie zawsze unicestwiałem w obronie własnej, ale każdorazowo starałem się po prostu wyeliminować ewentualne zagrożenie. To chyba nic złego, zważywszy na te abstrakcyjne okoliczności, prawda?

Cholerne sumienie. I co powiesz na to, mamo?

Właśnie – mama. W jednej ze spędzonych w Piekle chwil stwierdziłem, że w sumie nie zdziwiłbym się specjalnie, gdybym ją tam spotkał. Ta myśl sprawiła, iż uśmiechnąłem się w duchu.

Kiedy wreszcie dotarłem do tak wielce wyczekiwanego rozwidlenia, o którym wspominał mi anioł we wskazówkach, odetchnąłem z ulgą. Zostały mi tylko trzy godziny do ukończenia zadania, więc musiałem się sprężać.

Skręciłem w lewo, wedle polecenia Baaraela, po drodze nie spotykając już nikogo. Powoli wkraczałem w miejsce do złudzenia przypominające typowe miasteczko z westernów. Dziki Zachód, Clint Eastwood, te sprawy. Tutaj domki były zbudowane z drewna (a przynajmniej czegoś, co drewno przypominało), najwyżej jednopiętrowe, a w oknach umieszczone były szyby. Za nimi widać było idealnie czarną ciemność. Jakieś sto metrów dalej Aleja skręcała w lewo, kryjąc się przed mym wzrokiem za kilkoma dość prymitywnymi chatkami, nie mogłem jednak nie usłyszeć podniesionych głosów, dobiegających zza tego zakrętu. Dość szybko umknęły z centrum mojego zainteresowania, ustępując miejsca budynkowi, przed którym właśnie stanąłem.

Saloon. Wcale przyzwoity budyneczek, wzbudzał zaledwie lekkie obrzydzenie, gdy już zauważyło się liczne plamy zakrzepłej, starszej i świeższej krwi na ścianach.

Wmaszerowałem do środka przez dwuskrzydłowe drzwiczki. I zamurowało mnie. Bo wszyscy tu wyglądali jak normalni ludzie. Może i niedomyci, cuchnący, z posklejanymi, brudnymi długimi włosami, pożółkłymi, połamanymi paznokciami i licznymi, różnorodnymi uszczerbkami na zdrowiu – w postaci, na ten przykład, pustych oczodołów, drewnianej nogi lub twarzy tak zniekształconej bliznami, że aż trudnej do scharakteryzowania – ale jednak ludzie.

Stwierdziłem, że to chyba nie byli zwykli skazańcy. Ci tutaj mieli miano pachołków. Najniżsi rangą słudzy tego, który jako pierwszy odwrócił się od Pana. Hałastra od najbrudniejszej roboty.

Gdy tylko znalazłem się wewnątrz, gwar i muzyka, dobiegająca ze stojącej w rogu, brudnej jak nieszczęście szafy grającej, ucichły. Wszyscy obrócili głowy w moją stronę. Obserwowali mnie w milczeniu. Bez ruchu.

– W imieniu Pana Boga Jedynego – wyskandowałem wyuczoną na pamięć formułkę, ściągając z szyi łańcuszek z krzyżykiem i, jak poprzednio, wymachując nim nad głową – Ukorzcie się przed posłańcem anioła Baaraela, Żołnierza Światła, i wydajcie w moje ręce Upadłego, Eriela, zbuntowanego anioła, który to zdrajcą okrzyknięty sługą Azazela się stał. Musi on zostać ukarany wedle słów anioła Baaraela, Żołnierza Światła, które wypełnię ja!

Dalej cisza. Stałem jak idiota, machając tym pieprzonym krzyżykiem.

A potem, nagle, jak gdyby nigdy nic, wybuchnęli śmiechem. Czystym, szczerym, gromkim rechotem.

Przyznam, iż nieco się stropiłem. Liczyłem, że jako osoba żywa, wysłana ponadto od samego (no, prawie) Boga, wzbudzę tu jakiś szacunek i respekt. Jak widać, obecni tu słudzy Diabła byli potężniejsi od błąkających się przy Alei dusz – wystarczająco, żeby pozwolić sobie na wyśmianie mnie. I nie powiem, by mnie to uradowało.

W końcu jeden z nich, niski i krępy mężczyzna z tępymi oczkami typowego ciecia, wstał z trójnogiego krzesełka i stanął przede mną, zatykając kciuki za pasek.

– Ty – wychrypiał, szczerząc poważnie wybrakowane, zniszczone zęby. – Wypierdalaj stąd, ale już. Wracaj do Bozi, cwelu.

Reszta poparła Ciecia zgodnym chórem krzyków i chrumknięć.

– Tak! Wypierdalaj!

Westchnąłem, wywróciłem oczami.

– Masz dziś farta, chłoptasiu. – Grubas świdrował mnie czarnymi ślepiami. – Dostałeś szansę odwrotu. Normalnie, kurwa, już byś leżał.

Wiedziałem, że gdy tylko zacznę się wycofywać, zastąpią mi drogę do drzwi. I, prawdopodobnie, będą mieli ochotę ze mną podyskutować. Po swojemu.

– Ja… – zająknąłem się, jeszcze wyżej unosząc łańcuszek i starając się nie zwracać uwagi na to, że właśnie perfidnie nabijają się z nadruku na mojej koszulce. – Jestem… Jestem zmuszony nalegać. Gdzie jest Eriel? Gdzie on jest? Odpowiadaj, hołoto, bo będę musiał…

– Co? – zaryczał Cieć, dusząc się śliną ze śmiechu. – Co zrobisz? Pomodlisz się?

– Nie – odpowiedziałem, siląc się na spokój. Założyłem sobie łańcuszek na szyję i ująłem pepeszę w obie ręce. Pokaż im, jaki jesteś twardy, Al. Bo przecież jesteś, prawda?

Prawda?

– Zabiję was.

Głośne śmiechy, rechoty i ryki umilkły w jednej sekundzie. Wszyscy wstali z krzeseł. Wpatrywali się we mnie tępawym, jakby nieobecnym wzrokiem

I nagle Cieć rzucił się na mnie. Bez słowa. W jego ręce błysnął srebrny nóż, słabe światło świec płynnie zatańczyło na jego szerokim ostrzu.

Odskoczyłem w tył, a następnie, działając całkowicie instynktownie (i przy okazji bezmyślnie), zamiast strzelić, zamachnąłem się pepeszą, uderzając napastnika kolbą. Trzask pękającej szczęki, jucha. Spojrzałem z niesmakiem na zbryzgany posoką pistolet maszynowy; wzdrygnąłem się.

Kopnięcie, jeszcze jedno uderzenie kolbą. Cieć padł na ziemię, nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w sufit.

Wytarłem kolbę o jego skórzaną kamizelę, po czym wyprostowałem się, obrzucając wszystkich zgromadzonych spojrzeniem pełnym wyższości.

Miałem tylko nadzieję, że nogi nie zaczną mi zaraz nieoczekiwanie drżeć.

– Ktoś jeszcze?

Większość spokojnie usiadła na swoje krzesła, wróciła do rozmów, zajęć i brudnych jak nieszczęście kufli z niewiadomą zawartością. Jak gdyby nic się nie stało.

Przede mną stało już tylko trzech. Kumple Ciecia.

Nie miałem zamiaru wdawać się w uspokajające, pokojowe rozmowy. Spieszyło mi się.

Pociągnąłem długą serią. Ręce nawet mi nie zadrżały.

Kiedy srebrzysty, pachnący bzem dym już się rozwiał, ujrzałem całą trójkę zalaną ciemną posoką leżącą w nieładzie na brudnej podłodze. Nikt z pozostałych nawet na nich nie spojrzał.

– Eriel! – wrzasnąłem. – Eriel!

– Jeśli szukasz skrzydlatego, to trochę żeś się spóźnił, synku – burknął chudy jak tyczka barman z opaską na lewym oku. – Cholerny pedał. Na placu już się z nim zabawiają. – Jego ohydny uśmiech wywołał ścisk w moim żołądku, ostatnimi czasy nazbyt często wystawianym na próby wytrzymałości.

Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem. Poczułem się odrobinę pewniej, gdy pod moimi stopami z powrotem znalazła się kostka brukowa. No dobra, pomyślałem. Zobaczmy, co to za impreza na tym placu.

Kiedy zbliżałem się do zakrętu, z saloonu ryknęła muzyka; najwyraźniej ponownie uruchomili szafę grającą, podkręcając głośność do oporu. Dźwięk był idealnie słyszalny nawet tutaj. Niech im tam będzie, można posłuchać.

Wreszcie zza westernowych budyneczków wyłonił się plac, a ja stałem się świadkiem dość niesmacznej sceny. Czterech mężczyzn, sądząc po wyglądzie – kolejne oprychy (ja wiem, że nie powinno oceniać się jedynie aspektów wizualnych, wszakże liczy się wnętrze, ale co ja poradzę; podobno faceci to wzrokowcy) z tej samej paki, co klienci saloonu – kopało brutalnie piątego, leżącego na ziemi, zwiniętego w kłębek. Jego nogi i ręce związane były łańcuchami. Nie wydawał z siebie żadnego dźwięku.

Przyspieszyłem kroku.

Znalazłem cię, skarbie.

Ująłem PPSz w obie ręce. Wycelowałem. A następnie opuściłem broń.

Warkot silników. Wielu silników. Nie, nie samochodowych.

Motocykle.

Puściłem się biegiem w kierunku małego, na oko dwuizbowego domku, przeskoczyłem przez niziutki płotek, wzniesiony przez kogoś wyjątkowo nieudolnego dookoła ganku, na którym ustawionych było rzędem pięć sporych rozmiarów beczek. W mgnieniu oka znalazłem się za nimi, na czworaka przemieszczając się od lewej do prawej strony, starając się znaleźć miejsce najdogodniejsze do obserwacji wydarzeń, które miały mieć miejsce na placu w ciągu następnych paru minut. Udało mi się.

Czekałem i patrzyłem, ukryty (tak mi się przynajmniej wydawało) przed niechcianymi spojrzeniami.

Od strony saloonu dopłynęły do mnie pierwsze brzmienia Highway to Hell od AC/DC. Nie do wiary.

Wraz z muzyką nadciągnęli motocykliści, wzbijając zalegający na Alei kurz i pył. Było ich ośmiu, każdy jeden ubrany w czarną skórzaną kurtkę z napisem Follow the light na plecach. Motory wydawały się dokładnie wypolerowane; błyszczały, odbijając szkarłatne światło nieba. Silniki dawały o sobie znać mocnym, regularnym warkotem, nie zaś tępym, doprowadzającym do migreny dudnieniem.

Przez plecy i ramiona Jeźdźców (tak bowiem nazwał ich jeden z oprawców Eriela, kiedy usłyszał nadciągające motocykle i chciał ostrzec kumpli) przewieszone były krótkie karabiny maszynowe. U niektórych dostrzegłem kabury z pistoletami, umieszczone na pasku spodni lub, w stylu policyjnym, po obu stronach klatki piersiowej. Do tylnej części motocykli umocowane były długie, wąskie przedmioty. Moje pierwsze, słuszne zresztą skojarzenie, to miecze. Obosieczne, japońskie, typu ken. Miałem o nich pewne pojęcie.

W kilka sekund otoczyli dręczycieli Eriela, odcinając im drogę ucieczki. Silniki zamilkły. Kiedy Bon Scott śpiewał: Hey Satan, paid my dues, playing in a rockin' band, zalśniły lufy dobytych pistoletów i karabinów.

A potem rozległy się pierwsze wystrzały. Kiedy ujrzałem, jak jeden z Jeźdźców – anioł, owszem – zsuwa się z motoru na ziemię, a z jego ust wypływa strużka błękitnej jak wiosenne niebo krwi, mimo że żaden z czwórki osaczonych nie dobył broni, pojąłem, że nadciągnęły posiłki. Od tego złego.

Pojawili się znikąd. Kilku zauważyłem na dachach domków, reszta skrywała się w miejscach podobnych do mojej kryjówki. Przeszło mi przez myśl, że dachowi snajperzy rozniosą Jeźdźców w kilka sekund. Myliłem się.

Ryknęły silniki kilku motocyklów. Trzech aniołów ruszyło, nieustannie oddając strzały. Dwaj inni padli na bruk z łoskotem, przeszyci gradem pocisków; rozpylona krew osiadła na ich jasnych włosach.

Dwóch pozostałych Jeźdźców zeskoczyło ze zgaszonych maszyn, przykucnęło za nimi, a następnie, wzajemnie osłaniając się strzałami z pistoletów, zrzuciło z siebie kurtki, odsłaniając nagie torsy. Pokrywały je tatuaże, przedstawiające ogromne skrzydła, mające swój początek symetrycznie po dwóch stronach kręgosłupa i oplatające cały korpus gąszczem piór. Nieco wyżej, na karkach, dojrzałem znaki podobne do tego, którego fragment zauważyłem u Baaraela.

Jeden z aniołów podniósł się na nogi i skoczył do góry. Jego tatuaż uwypuklił się, tworząc wybrzuszenia. Powiększały się one z każdą sekundą, by w końcu wyrwać się ze skóry w postaci najprawdziwszych, ogromnych, idealnie białych skrzydeł. Naboje pistoletów nie raniły ich, grube warstwy twardych piór tworzyły niemal niezniszczalną osłonę.

Anioł wzniósł się nad najbliższy budynek; skrzydła furkotały, rozcinając gęste powietrze. Dwa celne strzały strąciły jednego z napastników z dachu. Krew z przestrzelonej pierwszym pociskiem czaszki trysnęła wyjątkowo obficie, docierając aż do piór Jeźdźca, osiadając na nich z gracją. Ciało gruchnęło o ziemię, trzask pękających kości przywrócił mi ochotę na zwrócenie zawartości żołądka.

Drugi z Jeźdźców również wzbił się w powietrze; wymieniał serie strzałów z przeciwnikami, których nie mogłem dostrzec z mojej kryjówki.

W tym samym czasie jeden z aniołów, którzy wystartowali do starcia na motocyklach, przemieszczał się w moją stronę (dwóch pozostałych odjechało w przeciwnym kierunku i zniknęło mi z oczu, chociaż odgłosy silników ich maszyn i strzałów z karabinów były wciąż słyszalne). Nacierał na stojącego spokojnie ponad sto metrów dalej mężczyznę odzianego w czarną koszulę z niedbale podwiniętymi rękawami i czarny kowbojski kapelusz, uzbrojonego w pistolet maszynowy, którego niestety nie potrafię profesjonalnie nazwać. O broni palnej, jak już wspominałem, nie mam zielonego pojęcia.

Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Wystrzał, huk; anioł stracił kontrolę nad motocyklem. W ostatniej chwili sięgnął ręką do tyłu, chwycił miecz i zeskoczył z pojazdu, jeszcze w powietrzu rozwijając skrzydła, które rozerwały jego kurtkę na strzępy. Wzniósł się nieco wyżej, oddał z pistoletu ostatnie dwa strzały, które nie sięgnęły celu, odrzucił go, a następnie, krążąc w kółko i osłaniając się skrzydłami, dobył miecza z pochwy. Zapikował w dół, obracając się wokół własnej osi i skutecznie utrudniając oponentowi trafienie. Tamten wciąż próbował, ale jeśli już udało mu się dobrze wycelować, pocisk zostawał zatrzymany przez skrzydła. Po paru sekundach skończyła mu się amunicja.

Zaklął. Zdążył jeszcze odwrócić się i przebiec jakieś dziesięć metrów, zanim Jeździec w locie ciął go końcem klingi w kark.

Kapelusz spadł na piach. Mężczyzna zarył w ziemię sekundę później. Anioł wywinął piruet w powietrzu, ostatni raz opadł w dół, chlasnął konającego wroga mieczem przez plecy, wzdłuż kręgosłupa, a następnie wzniósł się wyżej i poszybował z powrotem w stronę placu.

Tam też w następnej kolejności skierowałem mój wzrok, wcześniej przeczołgując się za beczki na drugim skraju ganku.

Plac był pusty, nie licząc skulonego na samym środku Eriela i kilku trupów. Odgłosy walki nieco ucichły, strzelanina przeniosła się poza pole mojego widzenia. Planowałem wyjść z kryjówki, gdy tylko anioł, którego obserwowałem chwilę wcześniej oddali się, by wesprzeć kompanów. Ku mojemu rozdrażnieniu postanowił jednak zbadać stan Eriela, wylądował więc na placu. Cóż, starcie mogło skończyć się w każdej chwili i zaraz na placyku mogło się ponownie zaroić od różnych dziwaków, stwierdziłem więc, że albo teraz, albo nigdy.

Chwyciłem PPSz, wstałem, przesadziłem beczki i płotek, po czym puściłem się biegiem w stronę Eriela..

Jeździec usłyszał mnie dość szybko; ruchem zwinnym jak, dajmy na to, jaguar, obrócił się i uniósł ken. Zaraz jednak zmarszczył brwi w zdziwieniu. Zapewne zorientował się, że ja nie stąd.

Czujność usnęła. Opuścił miecz i już otwierał usta, by o coś mnie zapytać, kiedy kilkanaście pocisków z mojego pistoletu maszynowego ugodziło go w klatkę piersiową i cisnęło nim w tył. Para twardych jak stal skrzydeł zaryła w ziemię; krew w kolorze błękitu szerokimi strumieniami spływała z głębokich ran.

Zwolniłem. Eriel starał się poruszyć nogami, jednakże po wyrazie jego ubrudzonej kurzem i krwią twarzy stwierdziłem, iż każde napięcie mięśni sprawia mu ból.

– Pomóż mi – powiedział cicho, gdy nad nim stanąłem. Głos spokojny, cichy, ale wyraźny; delikatny jak muśnięcie płatkami róży. – Proszę… Pomóż. Nie mam siły, by się ruszyć.

Milczałem.

Długowłosy brunet. Wysoki. Ubrany w szyty na miarę czarny garnitur, zapewne bardzo drogi, choć w obecnym stanie nie wart złamanego centa. Oczy miał jaskrawe, butelkowozielone, podkreślone przez tegoż koloru krawat. Zupełnie niepodobne do oczu Baaraela, łagodne, a nie przerażające. Doszukałem się w nich wysokich drzew o grubych pniach i liściach wilgotnych od kropel deszczu. I nieopisanego smutku.

Odwróciłem wzrok, zacisnąłem powieki. Poczułem pod nimi łzy.

– Bardzo chciałbym zobaczyć niebo i słońce – wyszeptał i zakrztusił się, parsknął krwią. Przez chwilę oddychał spazmatycznie, a potem, gdy już nieco się wyciszył, powiedział głośno i wyraźnie:

– Panie, tak bardzo cię kocham.

Odgłosy strzałów ucichły.

Wrócą tu. Ocalą go. To anioł, wyjdzie z tego.

Musisz, Al. Dla niej.

Dla (siebie) niej.

Odetchnąłem głęboko i otworzyłem oczy. Ponownie spojrzałem na anioła, wymierzyłem.

– Przepraszam.

Gdy zrozumiał, co się kroi, zamknął oczy.

– Ojcze nasz, który jesteś w Niebie…

Odrzut był jak zwykle niewyczuwalny. Upadające łuski nie wydały żadnego dźwięku. Zapachniało bzem.

– Przepraszam.

 

***

 

– Nicole…?

– Tak?

– Kocham cię.

– Ja ciebie też, Al. Bardzo.

 

***

 

Wypełniłem moją część kontraktu. Nagiąłem własną moralność, wbiłem długą szpilę w sumienie, ale wykonałem zadanie. Było już za późno na odwrót, zresztą, niech to szlag, nie chciałem odwrotu. Chciałem Nicole, nikogo i niczego więcej. Musiałem znowu ją mieć. Nawet jeśli Eriel nie zasługiwał na śmierć.

Stwierdziłem, że pasuje mi bardzo, iż Baarael nie zapoznał mnie z konkretami. Nie chciałem ich znać. Podejrzewałem, że im więcej bym się dowiedział, tym gorzej bym się czuł.

Rozmawiałem z nim przez chwilę, tuż po powrocie. Opowiedziałem mu wszystko. Przemilczał.

A teraz liczyło się tylko jedno. Ona. Znów moja.

 

***

 

Drżącą ręką przekręcałem kluczyk w zamku. Tam, za tymi drzwiami, w moim mieszkaniu, czekało nowe życie.

Radość zniewalała rozum.

Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.

Siedziała na łóżku w mojej sypialni. Tępym, pustym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń; z ust ciekła jej strużka śliny. Palce miała zaciśnięte kurczowo na mojej pościeli; twarz była…

Bez wyrazu.

Krzyk, który wyszarpnął się z mojego gardła, wyrażał wszystkie negatywne emocje, które w tamtym momencie rzuciły mnie na kolana i sprawiły, że drugi raz w życiu pękło mi serce. Ból był nie do zniesienia.

Wołałem go. Wzywałem jego imię. Powtarzałem je, wciąż i wciąż krzycząc; do teraz nie mogę wyjść z podziwu, że żaden z sąsiadów nie skusił się, by zadzwonić na policję. W końcu rzuciłem się do niej; zacząłem płakać, szarpać jej ubranie, walić pięściami w łóżko. Wrzeszczałem, wiłem się i niszczyłem wszystko, co napotykały moje ręce. „Coś ty jej zrobił, skurwielu, coś ty jej zrobił" powtarzałem jak jakąś cholerną mantrę.

A ona siedziała, spoglądając w nicość, chwiejąc się lekko.

W końcu położyłem się na ziemi i zwinąłem w kłębek. Wydaje mi się, że drżałem.

Baarael mnie nie oszukał. Obiecał mi, że ją dostanę, więc ją dostałem.

„Nie możesz mnie zmusić do miłości." Nie mogę. Nikt nie może. Nawet anioł. Każdy z nas ma swoją cholerną wolną wolę. Najcenniejszy dar od Boga. Dar, z którego nie potrafimy dobrze korzystać.

Nie było innego sposobu, by mi ją dać. Musiał pozbawić ją rozumu, zdrowych zmysłów. Zrobić z niej roślinę.

Z umowy się wywiązał, tak czy siak. Wykorzystując moją pospolitą wadę – naiwność. A może idiotyzm. Całkiem możliwe, iż na jedno wychodzi.

Gdy pojawił się w moim pokoju, rzuciłem się na niego. Kiedy ocknąłem się po kilku minutach wśród połamanych na drobne deseczki drzwi mojej starej szafy, w koszulce poplamionej krwią, zdałem sobie sprawę, jak głupi był to pomysł.

– Jest mi naprawdę przykro, Al – powiedział, ale w jego głosie nie dało się dosłyszeć ani smutku, ani żadnej innej emocji. – Taka jest prawda i nie obchodzi mnie, czy w nią wierzysz.

Nienawidziłem tego skurwysyna. Nienawidziłem go z całych sił. Chciałem chwycić go za szyję, udusić, roztrzaskać jego czaszkę o podłogę, a potem zmiażdżyć mózg obcasami. Zabić, zarżnąć tego bydlaka, tego zasrańca.

– Nie było innej możliwości – rzekł, odwracając się do mnie plecami i podchodząc do Nicole, która wciąż siedziała na łóżku, nie reagowała na nic. Puste ciało, jak pusta ślimacza skorupa, porzucona przez rezydenta i bezużyteczna. – Wolna wola, uczucia, emocje. Nie możemy tego zmieniać czy przekierowywać. Tak zadecydował Ojciec. Ty miałeś zrobić coś dla mnie, a ja dla ciebie. Nie mogłem wcześniej ci powiedzieć, jak to będzie wyglądać, bo przecież nie zgodziłbyś się. – Spojrzał w okno, mrużąc lekko oczy. Jego twarz była jak maska. – Każdy działa w swoim interesie. Każdy dąży do jakiegoś celu. Ja to robiłem po swojemu.

Milczałem, drżąc z gniewu.

– Przykro mi bardzo, że zanim opuściłeś Piekło, postanowiłeś porzucić broń, którą ci dałem. To niemalże relikwia. Dzieło moich przodków. Teraz już się takich nie robi. Brakuje nam zdolnych i potężnych rzemieślników. Prosta, ludzka broń palna zyskała u nas na popularności.

– Brzydziłem się jej – warknąłem. – Nie mogłem już znieść jej ciężaru w moich dłoniach. Cisnąłem nią w ziemię, gdy zabiłem Eriela.

– To była dobra broń. Cholernie trudno było mi ją zdobyć. Ten model to rzadkość, ale musiałem cię odpowiednio wyposażyć. Ze zwykłym karabinem nie dałbyś sobie rady.

Wciąż spoglądał przez okno, nieruchomy jak posąg.

– Wspomniałem o moich przodkach. Pewnie cię to nie interesuje, Al, ale gdy Pan stworzył anioły, pozwolił im się rozmnażać. Niezbyt efektywnie, ale jednak. Nie chcę bluźnić, ale powiem ci w tajemnicy, że trochę spartolił sprawę. Powinien był poprzestać na archaniołach. Każde kolejne pokolenie skrzydlatych stawało się coraz bardziej, jakże to ironiczne, ludzkie. Powoli zaczynały nami targać emocje podobne do waszych, znacznie bardziej przytępione i ograniczone, ale jednak podobne. Pojawiły się gniew, zazdrość, nietolerancja. Arogancji nie wliczam, ona od zawsze towarzyszyła wszystkim tworom Boga. Wam również. – Nie mogłem tego widzieć, ale miałem wrażenie, że uśmiechnął się lekko.

– Tak. Pan stworzył Niebiosa, nie mylić z Rajem, bo nie ma on z Niebem nic wspólnego. A w Niebiosach nasz dom i archaniołów, którzy rozmnożyli się, podobnie jak ich synowie i synowie ich synów również. Nie jest nas zbyt wielu; wy, ludzie, znacznie przewyższacie nas pod względem liczebności. Kiedy Bóg zauważył, że najmłodsze dwa pokolenia jego ukochanych sług to banda zarozumiałych skurwysynów, oddalił się od nas. Już od wielu, wielu lat nie słyszeliśmy Jego Głosu ani nie widzieliśmy Jego Światła. Podobno przemawia tylko do najstarszych i to przez nich wydaje ewentualne rozkazy, ale to tylko pogłoski. Tak czy siak, my mamy swoje zajęcia. Rozumiesz, stan wiecznej wojny z tymi drugimi. Posiadamy świetnie wyszkolone wojsko, działające na zasadzie kilku lub kilkunastoosobowych grup uderzeniowych. A przy okazji mamy mieć oko na was, tutaj, na Ziemi. Gdzie zresztą najczęściej ścieramy się z wrogiem, wiesz, taki neutralny teren. Jest wśród nas wielu stróżów, ale jak zapewne się domyślasz, nie ma tak dobrze, że każda owieczka ma swojego niewidzialnego ochroniarza. Kilkunastu z nas przypada na każde ziemskie miasto. Pilnujemy, żeby tamci nie robili bałaganu. W wasze życie się nie wpieprzamy, nie mamy takiej możliwości. Ani ochoty.

Wydostałem się spomiędzy resztek roztrzaskanej szafy. Usiadłem na podłodze, obejmując zgięte nogi rękami. Zamknąłem oczy; wiedziałem, że nie miałem wyjścia – musiałem czekać, aż skończy.

– No i zbliżamy się do finału. Jestem wprawdzie jednym z Żołnierzy Światła, ale działam jako stróż. Znam na wylot całe to brudne miasto, wiem wszystko o jednej ósmej jego mieszkańców. Między innymi o tobie. Postanowiłem wykorzystać twój najsłabszy punkt. Podejrzewałem, że zgodzisz się na zaproponowaną przeze mnie umowę, kiedy tylko powiem, że po wszystkim ona będzie należała do ciebie. Bo twoja odrażająca i egoistyczna miłość do tej kobiety to przede wszystkim zwierzęca chęć posiadania. Jak sam widzisz, należeć do kogoś nie zawsze znaczy: odwzajemniać miłość. A teraz ostatnia kwestia. Dlaczego musiałem wmieszać w to śmiertelnika? Przyczyna jest prosta – chcę więcej. Chcę zaszczytów. Szacunku. Sławy. Władzy niekoniecznie, chociaż odrobina by się przydała. Jestem stróżem od wieków, tę cholerną dziurę patroluję od jakichś stu pięćdziesięciu lat. Obrzydło mi to. Eriel rywalizował ze mną w walce o rangę kapitana jednego z liczniejszych oddziałów Żołnierzy. Jako że urodziliśmy się w tym samym czasie, czynnikiem decydującym miały okazać się nasze zdolności. Mój ojciec, dziecko starego pokolenia, które nastąpiło po archaniołach, najwyższy dowódca Armii, szybko zauważył, że Eriel, syn mojego stryja, jest dużo lepszym kandydatem na to stanowisko. I rzeczywiście, przyznaję, przewyższał mnie umiejętnościami. Co nie znaczyło, że miałem zamiar się z tym pogodzić. Postanowiłem zabić Eriela. Nie mogłem zrobić tego osobiście. Widzisz, śmierć anioła zadana z ręki jego pobratymca wywołuje w Niebie deszcz krwi. Wiem, że to chore, ale tak już Najwyższy ustalił. W tym stuleciu taki deszcz spadł tylko dwa razy, obaj sprawcy zostali schwytani i ukarani. Żeby tego uniknąć, musiałem wykorzystać kogoś do wykonania brudnej roboty. Jak już mówiłem, padło na ciebie. Mój stryjeczny brat, którego przedstawiłem ci jako zdrajcę, buntownika i kolaboranta, był na krótkiej misji poszukiwawczej. Jeden z nas, Liriel, zaginął parę miesięcy temu. Zsyłaliśmy kilka oddziałów zwiadowczych do Piekieł. Nie myśl sobie, że robimy to często – to teren Nieprzyjaciela, wrogi, wizyta tam dla wielu z nas skończyła się śmiercią, mimo, że okolice Alei Udręki to najbezpieczniejsze z tamtejszych miejsc. Jak widać, niewystarczająco bezpieczne – oddział Eriela został rozbity, a sam dowódca schwytany, o czym nie miałem pojęcia. Z tego, co mówiłeś, trafiłeś tam w samą porę. Ktoś z naszych musiał dostać cynk, skoro ruszyli mu na ratunek. Pozytywny zbieg okoliczności. Zabiłeś go w najlepszym momencie. Jeśli jacyś Jeźdźcy, o których wspominałeś, ocaleli, zeznają, że Eriela zastrzelili najemnicy Lucyfera. Lepiej być nie mogło. Dla wyjaśnienia – chęcią zabójstwa kierowała również czysta nienawiść. Bo nienawidziłem tego bydlaka od lat, odkąd mój własny ojciec podarował mu więcej miłości, niż swojemu prawdziwemu synowi. Ten monolog jest wynikiem kumulacji prostych, nieskomplikowanych emocji, o których wy, ludzie, nie macie pojęcia. My nie kryjemy swoich uczuć. Nie wstydzimy się ich. Rozmawiamy o nich głośno, potrafimy się do nich przyznać. Ja opowiedziałem ci o moich – możesz uznać je za złe, niemoralne. Być może masz rację. Możesz też nie widzieć sensu w tym, że właśnie streściłem ci historię, której nie powinieneś usłyszeć. Ale uznałem, że należy ci się to. Byłem ci to chyba winien. Tak sądzę.

Ucichł.

– Nie chciałem tego słuchać – wyszeptałem.

Usłyszałem, że zrobił kilka kroków w moją stronę. Nie patrzyłem na niego.

– Nie przyszło ci do głowy, że jesteśmy do siebie trochę podobni? Może nie jestem tak żałosny, jak ty, ale weź pod uwagę, że obaj brnęliśmy do celu po trupach. W pewien sposób nas to łączy.

– Nie mam z tobą nic wspólnego – syknąłem. – Nie jestem taki jak ty. Ty jesteś chory. I zły.

– Zły? To nie tak. Nie zrozumiesz. Aniołowie diametralnie różnią się od was.

– Dosyć. Dosyć już. Chociaż raz w życiu zrób coś dobrego, ty szmato. Ulecz ją. Spraw, żeby znowu była normalna. Żeby wróciła do siebie. Żeby było tak, jak wcześniej, zanim wdarłeś mi się w moje życie.

W końcu uniosłem głowę i spojrzałem na niego. Coś się w nim zmieniło. Wydawał się zmęczony. I, tak mi się przynajmniej wydawało, zrezygnowany.

– Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że nigdy jej nie zdobędziesz? – spytał, bawiąc się jednym z sygnetów. – Nic się nie zmieni. Ona już nigdy cię nie pokocha, Al.

Nie odpowiedziałem. Baarael pokiwał głową. Podszedł do Nicole i objął rękami jej głowę.

– Wracamy, mała. Obudź się – wyszeptał.

Zamknąłem oczy. I poczułem ciepło na policzku. Ciepłe, wilgotne strużki łez spływających mi z oczu.

Płakałem już drugi raz tej nocy.

 

***

 

Przebyłem drogę przez Piekło, której kres odnalazłem w wannie z gorącą wodą. Skoro nawet ta podróż nie przyniosła mi ulgi, to znaczy, że nie uzyskam jej w żaden inny sposób. Koszmary nie ustały, żal nie ucichł. Nic się nie zmieniło, może tylko moja psychika odrobinę ucierpiała. Niełatwo pozbierać się po czymś takim. Naprawdę.

Nadzieja jest niezbędna – zwodzi, oszukuje i rani, ale utrzymuje przy życiu. Moja jest już stracona.

Otwieram oczy i widzę go, odbijającego się w lustrze nad umywalką. Z nieznanych mnie samemu przyczyn podejrzewałem, że postanowi mnie odwiedzić. Cóż, wybrał trochę niewłaściwy moment.

– Spierdalaj – mruczę. – Nic od ciebie nie chcę.

Wolnym krokiem wchodzi do łazienki i staje nad moją wanną. Obrzucam go niechętnym spojrzeniem.

Wysoki, szczupły, ubrany w śnieżnobiałą koszulę i takiegoż koloru długie spodnie. Kasztanowe włosy spływają mu lśniącymi falami na ramiona. Błękitne oczy wpatrują się we mnie z nieskrywanym zainteresowaniem.

– Wyobrażałem sobie ciebie nieco inaczej – mówię cicho. Zaczynam odpływać.

– Pozwolisz, że uznam to za komplement – odpowiada melodyjnym, wesołym głosem.

– Jak widzisz, właśnie umieram. Niedługo i tak będę w pełni twój, więc może łaskawie…

Śmieje się głośno.

– Prawdę powiedziawszy wolałbym, żebyś jeszcze trochę pożył – rzuca, wsuwając ręce do kieszeni. – Wiesz, chciałem zaproponować ci pracę.

Czuję, jak krew z nową siłą zaczyna płynąć mi w żyłach; przytomność umysłu wraca, a rany na nadgarstkach zasklepiają się. Zalewa mnie fala irytacji.

– Słuchaj, facet – warczę i, machnąwszy rękami, ochlapuję Szatana wodą. – Czy tobie się wydaje…

– Al. – Tamten wyciąga lewą rękę z kieszeni i kładzie na moim ramieniu. – Powściągnij agresję. Będziesz miał jeszcze setki okazji, by ją wykorzystać. – Uśmiecha się figlarnie. – Jak sam błyskotliwie zauważyłeś, i tak będziesz należeć do mnie – chociaż to określenie jest dość odpychające; chyba nie sądzisz, że mógłbym potraktować kogoś tak ordynarnie przedmiotowo? Wracając do meritum – biorąc pod uwagę okoliczności, chyba nie zaszkodziłoby, gdybyś wyświadczył mi kilka drobnych przysług.

Chcę mu przerwać, przepełniony gniewem, ale unosi dłoń, a ja czuję, że głos zamiera w mojej krtani.

– Jestem w stanie dać ci bardzo wiele. Nie dostaniesz miłości, to prawda. Ale… – Podnosi brwi. – Wszystko inne – owszem, do twojej dyspozycji. A ponadto – gwóźdź programu! – Pochyla się nade mną, a do moich nozdrzy dociera zapach niezłej wody kolońskiej. – Wyrównanie rachunków. Inaczej – chociaż nie przepadam za tym określeniem – zemsta.

Zemsta?

Baarael.

Jednak nie jestem lepszy od niego, przechodzi mi przez myśl. Nie jestem. A mimo to nienawidzę go z całego serca.

„Twoja odrażająca i egoistyczna miłość do tej kobiety to przede wszystkim zwierzęca chęć posiadania."

Być może.

Nic dobrego już mnie nie czeka. Żadna nagroda. Żadne zbawienie.

Tylko kara.

To koniec.

Patrzę Szatanowi w oczy i dostrzegam w nich triumfalne błyski. Już wie.

Odwracam wzrok, przeczesuję mokre włosy palcami.

Gdy znowu zwracam się w stronę Diabła, jego już tam nie ma. W miejscu, gdzie przed chwilą stał, leży otwarta drewniana szkatułka. Wewnątrz umieszczone są dwa sporej wielkości pistolety. Pomiędzy nimi znajduje się złota plakietka. Odczytuję widniejący na niej napis.

Smith & Wesson model 29.

44 Magnum. Z moim imieniem w kolorze szkarłatu wyrytym na obu lufach.

Skoro wszystko stracone, a przydarza się ostatnia okazja…

Czemu nie?

 

KONIEC

 

 

Koniec

Komentarze

Dobre, bardzo dobre.:)))

Zaczyna się bardzo doibrze. Niestety, moim zdaniem, późżniej jest gorzej, Chyba fabuła zbytnio wpada w opis kolejnej stzelanki z gry komputerowej. Niektóre zwroty - np. " ni z gruchy, ni z pietruchy" raża. Razi też pisanie  niektorych wyrazów duzymi literamia - trzeba chyba było znaleźć dodatkowe, nne, bardzo ekspresyjne  zdania dla podkreślenia ich znaczenia. Podobnie jest ze stosowaniem nawiasów.
 Pewne opisy są niepotrzebne - na przykład szczeczgółowy opis sposobu ubrania się Ala przed wyprawą do piekla - nie ma znaczenia dla fabuły. Podobnie długi i szczególowy opis pepeszy. W ogóle miałem takie odczucie, że opowiadania jest nieco przegadane i to w dodatku nie tam, gdzie trzeba. Miecz japoński typy "ken" - zbedny szczegół bez znaczenia dla akcji. Jeszcze jest tego trochę. Powoduje to, że opwiadanie nieco zaczyna nuzyc.
Porządne wycięcie z tekstu niepotrzebnych dłużyzn chyba byloby niezbędne. 
Ale to jest naprawdę bardzo ambitna próba. Próba,  mimo wielu niedostatków,  udana. Dramaturgicznie jest to naprawdę dobrze skonstruowane. Świetny tytuł. Opowiadanie wciąga, chcemy poznac finał, chociaż sam koniec jest przewidywalny i sztampowo rozegrany - a szkoda ...
W sumie opowiadanie na ocenę " pięć".

Jak przypuszczam, zdania o misternej konstrukcji oraz psychodeliczno-oniryczny klimat noweli miały na celu wzbudzenie zachwytu czytelników nad twoim literackim kunsztem i głebią przekazu. Problem w tym, że tego typu proza jest strawna dla większości odbiorców tylko wtedy, gdy nie przekracza kilku stron. Ten utwór jest zdecydowanie za długi, przy takiej konwencji pisania, i niestety bardzo nuży, tym bardziej, że nie zauważyłem tu nic szczególnie oryginalnego. „Nowoczesne" albo „współczesne" wizje piekła i konszachtów z demonami są tak oklepane, że nie mają już prawa wzbudzać większego zainteresowania.
 
Moja rada: jeżeli nie chcesz zostać pisarzem dla kilkunastu odbiorców, to albo pisz długie opowiadania stosując lżejszą i bardziej dynamiczną formę, albo zachowaj niniejszą konwencję przy krótkich utworach.

Zgadzam się z Tobą w pełni. Nie dziwię się, że nie zauważyłeś w tekście nic "szczególnie oryginalnego" - ponieważ, faktycznie, oryginalnego nie ma w nim NIC. Zupełnie nic. Całość jest przegadana i przewidywalna, zdecydowanie za długa. Mam jednakże wrażenie, że nikt nie poświęcił tych kilku chwil na przeczytanie odautorskiego wstępu, w którym wyjaśniłem, że jestem tych wad w pełni świadom, toteż, owszem, zachęcam do rozbierania opowiadania na czynniki pierwsze i wskazywanie usterek, ale przypominam również, że moje obecne opowiadania (dostępne również na stronie) znacznie różnią się od tego, już pięcioletniego, i raczej nużącej długości nikt im nie powinien zarzucić ;) Cieszę się mimo wszystko, że komuś zechciało się przez to przebrnąć (a tekstów w tym stylu było już przecież TYLEEEEE!) i wskazać swoje spostrzeżenia - większość z nich wprawdzie sam wysnułem podczas odświeżania tej lekturki, część wzbudziła we mnie szczery śmiech, ale też pewne rozczulenie nad 'ufajnionym' młodzieńczym stylem mojej młodszej wersji :)

Pozdrawiam!

Zgadzam się z przedmówcami (piszącymi:D), iż trochę mogłeś darować zwykłym czytelnikom (czyt. agazgaga) tych opisów. Niemniej jednak smutna historia utraconej miłości mnie urzekła. Kilka sformułowań rzeczywiście młodzieńczych jak na przykład porównanie "upierdliwej jak głodne niemowlę kwestii." W ogóle nie pasuje to niemowle w sensie porównawczym ani do klimatu ani do tematu opka. Pomijam fakt, że głód niemowlęcy i domaganie się jedzenia, nie jest upierdliwe. :)
pozdrawiam z :D

Myślę, że chciałem wtedy oddać coś na kształt swobodnego przepływu myśli (w końcu tego typu narracja pierwszoosobowa to nic innego jak opowieść, wspomnienia) - podmiot liryczny stosował swoje własne, często mniej lub bardziej trafne, epitety, porównania, metafory (jak sam wspominał na początku - słynął z tych oklepanych ;)); nie starał się wtedy wczuć w "klimat", lecz wspominał/opowiadał na swój sposób. Tak czy siak, jeśli chciałem oddać coś takiego, to i tak niezbyt mi to wtedy wyszło : )

PS.
W kwestii upierdliwości niemowląt - może to porównanie jest dość nieczułe, ale nie zmienia to faktu, że moim zdaniem niewiele jest dźwięków bardziej upierdliwych niż płacz głodnego niemowlęcia! 

Nowa Fantastyka