- Opowiadanie: MadelineFerron - Kraina snów – Przebudzenie

Kraina snów – Przebudzenie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kraina snów – Przebudzenie

1. Polowanie

Wyszła z domu zamykając za sobą drzwi, przekręcając niedbale klucz w zamku, jakby w pośpiechu mimo ze miała jeszcze sporo czasu. Kot pewnie leżał już na jej kanapie. Rudzielec uwielbiał zajmować jej miejsce, gdy tylko wyszła z łóżka. Nigdy nie zdarzyła go rano zaścielić wiec wsuwał się jej pod kołdrę, zastawiając zawsze nieco rudych kłaków na pościeli. Lubiła rano powoli snuć się ulicami do pracy, jakby łapiąc oddech po nocy. Skręciła w uliczkę, przy której jak klocki stały domki jednorodzinne, nieco rozsypane wzdłuż piaszczystej wstążki, nie lubiła chodzić główną droga, nawet nadkładając drogi wolała iść ścieżkami, było tam ciszej, czyściej, duże ulice ją nieco przerażały, drażniły ich hałasem, nadmiarem ludzi. Matylda podniosła głowę patrząc lekko przymrużonymi oczami na niebo, było szare, jasne, ale szare, odbijało się od domów pogrążonych w półmroku. Zdawałoby się ze to zimowy poranek, mimo że było jeszcze ciepło, jesień dopiero nadchodziła, zbliżała się, ale jakoś leniwie bez pośpiechu. Wydało jej się ze jesień dopasowała się do otoczenia, w małej uliczce wszystko było zamierające, leniwe. Wiedziała ze przyjdzie jej za chwile odbić się od innego świata głównej ulicy, samochodów, ludzi pędzących do pracy, mijających się z twarzami bez wyrazu, pogrążonych we własnych problemach, obcych. Dym z kominka podrażnił jej nos, wciągnęła powietrze tak, by zapach trafił głęboko do podświadomości. Przypomniał jej poranek z dzieciństwa. Szła lekko zdyszana, jak zwykle spóźniona w podskokach do szkoły, widziała mamę machającą jej ręką na pożegnanie, stojącą w drzwiach, pachniało jak teraz, tylko Miasteczko było inne, mniejsze, brzydsze, ale bardziej jej własne niż to, którego ulicami zmierzała. Poczuła brak, brak czegoś, czego i tak nigdy nie miała. Gdziekolwiek by nie była, czuła się zawsze nieco obca, jakby nie stad, jakby kawałki jej samej były źle poskładane i nie pasowały idealnie do otoczenia, nie miało znaczenia czy był to rodzinny dom, czy szkoła, praca czy w końcu Świat. Potrząsnęła głową by wyrwać się z zadumy, ale obraz dzieciństwa dalej nachodził uporczywie jej myśli, pachniało ryżem z jabłkami i kompotem wiśniowym, miała wrażenie jakby rzucała plecak w kąt, w pośpiechu pochłaniała obiad i biegła dalej, muskając pocałunkiem mamę w policzek już w drzwiach. Dym uporczywie przebijający się przez wspomnienia zmieszał się z zapachem świeżego chleba, czuła go często wracając wieczorami z treningów. Poczuła wręcz w ustach smak kanapek z twarożkiem pochłanianych na kolację i miękkość poduszki, na którą opadła jej głowa po dniu jak zwykle pełnym wrażeń, jak zwykle w biegu, wypełnionym tysiącem zajęć, ale podobnym do innych. Nie wyobrażała sobie życia na mniejszych obrotach. Teraz lubiła siąść w fotelu na werandzie i głaskając kota, bezmyślnie patrzyć w niebo. Ono jedno wszędzie było takie samo, mimo że miewało wiele twarzy. Wtedy uwielbiała gdy jej głowa, skołatana jeszcze, zapadała się w poduszkę. Słyszała setki głosów mijającego dnia, gdy pochłaniał ją sen.

 

– Zaspałaś!- głos Przeoryszy wyrwał ja z zadumy, snuła się korytarzem w stronę klasy.

Spędzała tam większość dnia, a może właściwie nocy, była skołowana, nie wiedziała już, co myśleć o tym. Mała dziewięcioletnia dziewczynka miała mętlik w głowie.

– No i co ? – odpowiedziała zadziornie. Szczupła wręcz koścista kobieta chwyciła ją za bark, wbijając palce w delikatne ramię dziewczynki. Na jej szarej twarzy nie malował się żaden wyraz, nic, co by mogło świadczyć o tym jak mocno jest wściekła, tylko niebieskie rybie oczy świdrowały twarz Vi. Dziewczynka czuła jakby ten wzrok wbijał się w jej umysł, wiercąc w głowie, kąsając, nie odwróciła jednak wzroku, patrzyła na górującą nad nią kobietę lekko przymrużonymi oczami, buńczucznie zadzierając głowę.

-Vi.. – kobieta wycedziła przez zęby jej imię – Myślę że chyba nadszedł czas byś w końcu się nauczyła, że ja tu mówię a ty słuchasz. – pociągnęła dziewczynkę za rękę boleśnie wbijając jej długie paznokcie w rękę.

– Nie jestem Vi jestem M….. m…– nie mogła wypowiedzieć swojego imienia, słowa utknęły jej w gardle, zaczęło jej się wydawać, że zapomniała w ogóle jak się je wypowiada, po chwili jąkania, dała za wygraną.

– Jesteś Vi czy tego chcesz czy nie!- wycedziła przez zęby szara postać górująca nad dzieckiem.

– Dlaczego? – głosik Vi mimo ze delikatny odbił się od ścian korytarza– Dlaczego? – powtórzyła

– Dlaczego to ja mam słuchać, dlaczego nie mogę mieć własnego zdania? Dlaczego nie mogę spać kiedy chcę , jeść kiedy chcę , bawić się kiedy chcę, nie chce robiąc tego co ktoś mi każe-

głos zaczął brzmieć nieco histerycznie, dziecko mocno rozdrażnione wyszczerzyło lekko kły, spod jej delikatnych warg wysunęły się białe drobne jeszcze szpilkowate zęby.

– Uspokój się!- przeorysza podniosła głos , który zadudnił w pustym już korytarzu. – Nauczę cię pokory, nawet nie wiesz jak szybko, nie takie jak ty potrafiłam podporządkować, nie zapominaj ze jestem tu Przeoryszą od wieków. – Maginki nie zachowują się jak rozwydrzone dziewuchy.

Pociągnęła dziewczynkę na schody, trzymając cały czas za rękę, ciągnęła ją po krętych schodach. W tej części gmachu Vi nigdy nie była jeszcze. Tkwiła tu odkąd pamiętała, od zawsze, od kiedy pamięcią sięgała zawsze tu wracała, wystarczyło ze sen ja pochłonął. Nie wiedziała już, co jest realne, Życie czy Świat jak określała je sama w myśli. Ani Przeorysza ani Nauczyciele, ani nawet inne Maginki nigdy nie wspominały o Życiu, jakby nie istniało, chociaż wiedziała, że każda z nich tak jak i ona tkwiła w obu miejscach. Kobieta wyrwała ją z rozmyślań popychając w głąb komnaty, której drzwi otworzyły się, gdy tylko na nie spojrzała.

– Do jutra skarbenku– szepnęła jej do ucha wychodząc. Drzwi zasklepiły się jakby ich nigdy tu nie było. Vi przyzwyczajała wzrok do ciemności, wyszeptała – lumnite – zobaczyła okalający ja goły mur, cegły poszarzałe przebijały gdzie niegdzie miedzianą barwą, pokryte jednak były szarym pyłem. W okrągłej komnacie nie było nic. Podłoga, ściana i sufit i nic poza tym. Vi stała na środku owalnego pomieszczenia zastanawiając się, po co tu jest. Powoli zaczęła czuć, jakby ktoś zaczął się wdzierać w jej głowę, machnęła ręką jakby odganiając bzyczącego komara.

– Deline – szepnęła wykonując prosty ruch ręka, gdy uczucie zaczęło się nasilać. Ustało. Nie na długo jednak, po chwili powróciło, silniejsze, czuła jakby drobne igiełki wbijały się w jej głowę, chwile ignorowała uczucie, usiadła na ziemi, zatkała dłońmi uszy, ale igły zdawały się być grubsze, wiercić jej w mózgu. Docisnęła dłonie do uszu i zaczęła powtarzać – Eli enusa dento, Eli enusa dento.. – zaczęła głośniej powtarzać formułkę, głos z pisku przeszedł w krzyk, skoncentrowała się myśląc o Życiu, o mamie, uczucie wiercenia zaczęło być mniej intensywne, zanikało, ściszyła głos ale nie przestawała szeptać ciągu słów. Próbowała nie raz mamy spytać o Świat, ale ile razy chciała otworzyć usta zapominała, co chciała powiedzieć, po wielokrotnych próbach dała spokój, nie próbowała wspominać o tym, kim a może, czym jest, wiedziała, że to bezskuteczne, chociaż w głębi umysłu coś wrzeszczało ze nie chce tak, ze nie zgadza się z tym i ze znajdzie sposób by spytać. Próbowała zapisać, ale gdy dochodziła do mamy z kartką okazywało się ze papier jest pusty, jakby oba miejsca nie chciały wiedzieć o istnieniu drugiego, strzegąc dobrze tajemnic. Zaczęła opadać z sił, w ustach jej zaschło od ciągłego powtarzania słów, pić jej się chciało, kręciło ja w żołądku, mdliło, słabła… „nie poddam się temu" pomyślała,

„nie złamię, nigdy" zacisnęła zęby. Powoli, wyraźnie wyszeptała – Emunese detali – miała odczucie ze zapada w sen, wpadała w letarg ostatkiem zanikającej świadomości odczuła dumę, zrobiła to pierwszy raz, nie ćwicząc nigdy. Nikt nawet nie wiedział, że siedząc z nosem w książkach wyczytała między wierszami rzeczy, których gołym okiem nie widać. Nauczyciele szeptali ze ma zdolności, nie zdawała sobie sprawy jak duże, wiedziała tylko ze robiąc to, co zakazane ryzykuje, nie wiedziała tylko, czym ale teraz było dla niej ważne by nie dać się wedrzeć głosom do jej głowy. Po chwili nie było już nic, nie było komnaty, ścian, cegieł, podłogi, Przeoryszy, nie było tez domu, mamy, taty, ulic, szkoły, była ciemność , spokój, cisza, błogość.. Vi chciała tu być jak najdłużej, chyba wtedy pierwszy raz poczuła ze nie jest obca, ze w końcu jest na swoim miejscu.

 

Rudowłosa kobieta o krągłych kształtach szła brzegiem błotnistej drogi. Szpilki zagłębiały się w trawie pobocza. Matylda westchnęła i parła dalej w stronę domu na końcu bocznej drogi. Szef zawsze posyłał ją w nieciekawe miejsca, rudery, miała z nich wyciągnąć najwięcej, więcej niż można było wyciągnąć z rozsypujących się budynków, zaniedbanych ogrodów. Pomyślała ze zazdrości pięknym, roześmianym, zgrabnym koleżanką, które wystarczy ze posłały uśmiech w stronę szefa i dostawały łatwe zadania a najgorsze w agencji nieruchomości zawsze trafiały się ‘naszej Matyldzie". Przydomek zlał się z jej imieniem, tylko za jej plecami niektórzy dodawali „nasza dziwna Matylda". Kobieta stanęła przed opadającą na jednym zawiasie drewniana bramką, w głąb podwórza prowadziła dróżka wyłożona jednym rzędem płytek chodnikowych, pchnęła bramkę do przodu, ta ze skrzypnięciem usunęła się wpuszczając ja do środka. Matylda rozejrzała się czy z za rogu nie wyskoczy na nią jakiś rozszczekany kundel, katem oka spostrzegła opuszczającą się firankę w jednym z okien na poddaszu. W tym samym momencie drzwi skrzypnęły przeraźliwie i stanęła w nich starsza kobieta, choć ciężko było określić ile może mieć lat, siwe opadające na ramiona włosy Matylda wzięła za oznakę wieku, mimo ze dzieliło je kilkanaście metrów. Dom nie stanowił sobą nic szczególnego, tynk miejscami lekko odpadał, ławka przed domem pokryta mchem, klepki na dachu poprzesuwane, świadczyły też pewnie o wilgotnym suficie, farba odpryskiwała z ram okiennych, mimo ze kolorowe firanki w oknach i doniczki z czymś, co zdaniem Matyldy imitować miało kwiaty dodawały nieco wesołości temu ponuremu widokowi, zarośnięty ogród jasno dawał do zrozumienia, że dom jest zrujnowany i ciężko będzie za niego wytargować bez remontu dobrą cenę. To wszystko zauważyła idąc w stronę kobiety stojącej nieruchomo w drzwiach.

– Dziendobry– Matylda przywitała się z uśmiechem, uśmiechem jedynie na ustach, jej zielone oczy nadal pozostały nieruchome. Zawsze takie były, nikt już nie pamiętał że w tych oczach koloru leśnych jezior pokrytych rzęsą mogą tlić się wesołe ogniki, niewielu osobom było dane je widzieć i to tylko przez chwile. W Świecie nazywali ją czasem Zimnooką. Kobieta skinęła głową, na jej skórze widać było piętno wieku, pomarszczona, blada, ale Matylda zbliżając się już czuła dziwny chłód i zapach wanilii, wiedziała, że ktoś w tym domu jest również stamtąd. Nie była tylko pewna czy to kobieta czy postać, która mignęła jej za firanką na górze. Zdziwił ją przez ulotną chwilę fakt ze nie umie jasno tego określić, z reguły wiedziała bezbłędnie, ale przyzwyczajona do częstych spotkań z ludźmi takimi jak ona, od lat już przestała zwracać tak naprawdę uwagę na to czy ktoś jest tylko tu czy również tam. Kiedyś myślała nad tym, dlaczego tak się dzieje ze nie wszyscy „śnią", tak określała wędrówki do Świata jako mała dziewczynka, teraz przestało mieć to dla niej znaczenie, przyzwyczaiła się do takiego stanu rzeczy, zadawała mniej pytań, ale nie znaczyło to ze nie szukała na nie odpowiedzi, odsuwała tylko je twierdząc ze przyjdzie na to kiedyś czas.

-Mogę wejść? Jestem z Agencji J&J, chciałam obejrzeć dom – z ust Matyldy nie schodził przyjazny uśmiech. Staruszka przesunęła się robiąc jej miejsce.

– Może pokaże mi pani dom? – próbowała wymusić na kobiecie to, by w końcu się odezwała drażniło ja to milczenie.

Na schodach rozległy się kroki, szybkie jakby ktoś zbiegał, ale delikatne niczym małe stópki dziecka tupoczące po schodach. Jednak na schodach ukazał się rosły, choć szczupły młodzieniec, dopinał szarą koszulę, zmierzwione nieco blond włosy opadały mu na ramiona, skinął głową na znak przywitania. Matylda wciągnęła mocniejszy zapach wanilii, uśmiechnęła się szerzej, ale jej oczy nadal pozostały nieruchome.

– Babcia nie mówi – rzucił krótkie wyjaśnienie – słyszy, ale nie mówi.

Matylda nieco zażenowana szepnęła tylko – aha – wzięła oddech i zwróciła się do młodzieńca – to może ty mi dom pokażesz? – te oczy, piwnobrązowe oczy które na nią spoglądały przypominały jej cos , szukała usilnie w pamięci i mimo ze potrafiła to doskonale robić nie mogła tym razem dopasować ich do twarzy. Widziała je na pewno, ale nie na tej twarzy, nie owiane blond włosami, to było gdzie indziej, należały do kogoś innego. Postanowiła jednak pomyśleć o tym później, teraz musiała skoncentrować się na domu. Ściany, podłoga, szafki, okna, strych, wszystko mijało jej przed oczami, w głowie liczyła koszty remontowe, rutynowa ocena jak przy każdej takiej okazji. Przez skórę przenikał do głębi ją chłód, szła krok w krok za młodzieńcem nie słuchając zbyt tego co opowiadał, choć jego opisy były dość zdawkowe, widziała przed oczami tylko liczby i te brązowe oczy, głębokie brązowe oczy wkręcały jej się w mózg do tego stopnia że pragnęła wyszeptać „deline" ale wiedziała że to tu nie zadziała. Próbowała wielokrotnie z całych sił i na różne sposoby by formułki wyuczone w Świecie wykorzystać w Życiu jednak nawet liść nie drgnął nigdy, mimo że potrafiła poruszać całymi gałęziami, wręcz cały las wprawić w złowrogi szum. Tu nawet silniejsze dmuchnięcie potrafiła wydobyć z ust w sposób znany każdemu dziecku, a słowa nie działały. Zajrzała w każdy kąt, pod dywan, za szafki, jej wnikliwym oczom nie udało się niczemu umknąć. Przy drzwiach obdarowała młodzieńca jednym ze swoich serdecznych uśmiechów oraz formułką głosząca, że w najbliższym czasie, gdy skalkulują koszty to się skontaktują, chociaż wiedziała ze to potrwa dłużej niż się spodziewa. Zawsze tak było, czasem po 2 miesiącach wracała dopiero do domów, zbyt dużo pracy, zbyt mało rąk do pracy, ale zawsze liczyły się koszty. Lekko rozzłoszczona tą myślą ruszyła w stronę głównej drogi. W biurze bezmyślnie stojąc przed automatem nalała kawy i zanurzyła się w papierach, wyliczeniach, zaległych sprawach, nie zauważyła nawet jak zegar zaczął przesuwać wskazówki wciąż dalej i dalej. Ocknęła się, gdy już było sporo po czasie, zawsze jej go brakowało, zawsze miała za mało czasu. Latarnie oświetlały już ulicę pogrążoną w półmroku, drażniąc lekko wzrok pomarańczowawym światłem, chłód odprowadził ją pod drzwi domu, Rudy leniwie zsunął się po schodach gdy weszła i zapaliła światło.

– Co zbóju znów grzałeś mi pościel? – potarmosiła kota za uchem. Mruknął tylko coś od niechcenia i poszedł do kuchni.

Przymknęła okno, niebo czarne, zasnute chmurami przetkanymi delikatnymi promieniami księżyca odbijało się w szybach. Czas na sen, wtuliła głowę w chłodną poduszkę, przymknęła powieki, w półświadomości jeszcze raz spojrzały na nią oczy o kolorze miodu spadziowego, „skąd ja je znam?" zdążyła pomyśleć, ale nie znalazła już odpowiedzi, sen dopadł jej ciało szybciej niż się spodziewała. Rudy wsunął się na poduszkę obok jej głowy, obracając się jeszcze parę razy, by wygnieść miejsce odpowiednie pod górę futra, jaką był rudy kocur.

 

Vi otworzyła oczy. Chłód poranka ocierał się o jej twarz. Do jaskini zaglądały wesoło promienie wschodzącego słońca. Usiadła. Ściągnęła koc składając go i wciskając do plecaka, przeciągnęła się, wstała. Wyszła przed jaskinię, chwile stała oparta o ścianę, oślepiona promieniami słońca. Przebijało się przez delikatne chmury, które jeszcze zasnuwały niebo. Promienie tańczyły na kroplach rosy, odbijając światło tak, że widok szklistych kulek urzekł Vi. Przyglądała się jak woda tańczy na pajęczynie, wzięła głęboki oddech, chłód jesiennego poranka doszedł do płuc, delikatnie drażniąc przełyk. Rozejrzała się. Na wzgórzu, w którym znalazła wieczorem jaskinie na nocleg było pusto, tylko trawa i niskie krzaki zdobiły pobliski krajobraz. Zamknęła oczy, skoncentrowała się. Na skalnej półce po drugiej stronie wylegiwał się kocur, piękny prążkowany zółtoczarny tygrys. Wyczuła jego obecność. Ruszyła wolnym krokiem okrążając wzgórze by nadmiernym hałasem nie przepłoszyć zwierzęcia albo go nie rozwścieczyć. Podeszła całkiem blisko, wielki kocur obserwował ja od pewnego czasu, gdy się zbliżała. Jego grube futro falowało powoli. Nadchodziła zima stąd i ubarwienie zaczęło jaśnieć i futro kocura robiło się grubsze. Spojrzała tygrysowi prosto w oczy nawiązała więź.

„ Zabierz mnie za Wzgórza"

„Mmmrrr'

„ Nie mrucz tylko zabierz mnie tam"

„Po co?" tygrys leniwie przekazał myśl jakby to była konwersacja przy popołudniowej herbacie.

„Musze dostać się za Wzgórza i Las, twoje łapy są silne, nawykły do długiego biegu, mam mało czasu, coraz mniej"

„ Nie wiem"

„ No rusz się kupo futra"

„ Wrrr" Kocur wydał głośny, złowrogi pomruk,

„ Nie warcz na mnie, nie robi to na mnie wrażenia, w lesie jest dużo więcej pożywienia i tak pewnie tam się wybierasz" Tygrys wstał, przeciągnął się.

„ Siadaj".

Zwinnym ruchem usadowiła się na kocurze, przytrzymując dłońmi futra. Uniósł się i susami ruszył w dół zbocza, przyśpieszając z każdym krokiem. Zwierzęta były tu inne, nawet jej Rudy jedyne, co potrafił wyjąkać to „jeść" „ pić" „ spać" „ i „przesuń się". Nie to co zwierzęta w Świecie, tu można było prowadzić z nimi całkiem ciekawe konwersacje, w trochę innym rozumieniu rozmowy niż w Życiu, choć cześć z nich była małomówna, poza może ptakami, te odzywały się nieproszone gdy tylko znalazły się w zasięgu jakiejkolwiek Maginki. Zarzucały ją gradem informacji, niekoniecznie prawdziwych, stąd Vi nauczyła się blokować docierające do niej ptasie myśli, chociaż czasem lubiła posłuchać tej nieskładnej często paplaniny.

Pędzili w dół, wysoka trawa muskała nogi Vi, która trzymała się kurczowo tygrysiego futra żeby nie zlecieć.

„Wolniej, bo wyląduje na ziemi"

„Przecież ci się spieszyło

„Powiedz od razu ze spieszno ci na śniadanie" Vi zaśmiała się w duchu. Wiedziała ze tygrys będzie pędził aż do linii Lasu na myśl o jakiejś kruchej soczystej łani.

Biegł chwile wzdłuż jeziora, ogromna tafla wody rozpościerała się po ich prawej stronie, słonce wznosiło się coraz wyżej, delikatnie muskając falującą wodę swoim blaskiem, mgła unosiła się wyżej nad szuwarami, w powietrzu czuło się wilgoć przeszywająca aż do szpiku kości.

Tygrys skręcił w lewo odbijając od jeziora biegł chwile u podnóża kolejnego wzgórza by po chwili zacząć się wspinać ścieżynką ledwo widoczną pośród gęstej jeszcze o tej porze roku trawy. Minęli jeszcze dwa wzgórza w ten sposób. Gdy Tygrys przystanął na chwile na szczycie jednego z nich, Vi się odwróciła. Widziała za sobą tylko ogromny obszar pokryty małymi zielonymi wzgórzami, przecięty rzeka i zakończony po prawej stronie ogromnym jeziorem, przed nią u podnóży ostatnich pagórków rozciągał się las, jak okiem sięgnąć po sam horyzont ogromny czarno zielony las. Wciągnęła mocniej powietrze.

„Ruszaj"

„Na brzegu cię zostawię"

„No dobra, dobra wiem ze się boisz" szydziła z tygrysa

„Wrrrr"

„Żartuję, o najodważniejszy wiem ze to po prostu nie twój rewir" drwiła z uśmiechem dalej.

Popędzili w dół. Vi myślała o tym, co ją czeka w Edelnait, co tam zastanie, czy uda jej się wykonać zlecone zadanie, co przyniosą jej najbliższe dni, a przede wszystkim czy w ogóle uda jej się tam dotrzeć, jeśli sytuacja wygląda tak jak przedstawił to Minister może mieć z tym spory problem o ile w ogóle się uda.

Dotarli do skraju lasu. Vi zeskoczyła z tygrysa, potarmosiła chwile jego głowę drapiąc za uchem, uśmiechnął się na ile tygrysy potrafią się uśmiechać , wyszczerzył żeby i ruszył powoli wzdłuż linii brzegowej lasu, miedzy małymi drzewkami.

 

Stała chwile nim ruszyła piaszczystą drogą prowadzącą w głąb, gałęzie zamykały się niczym sklepienie nad jej głową, zrobiło jej się trochę nieprzyjemnie. Las był niczym martwy, o ile jeszcze przy skraju wiatr powiewał liśćmi , o tyle im głębiej szła tym bardziej wszystko zamierało. Przyspieszyła kroku, towarzyszyły jej tylko świsty i pohukiwania ptaków ukrytych głęboko w koronie drzew, czasem szelest liści poruszanych przez przemykającą jaszczurkę, trzask gałązki pękającej pod racicą jakiejś zbłąkanej sarny.

Szła kilka godzin, znużona nie dostrzegła ruchu, poczuła tylko chłód, ale zanim zareagowała poczuła jak ktoś zwala ja z nóg skacząc jej na plecy, błyskawicznie wysunęła kły i pazury odwróciła się zwinnie na plecy pod napastnikiem i wbiła je mu w ramie. Przywalił ją rosły mężczyzna, cuchnący tytoniem i skórami, sycząc, gdy poczuł jej zęby wbijające się w bark, próbował dłonią zatkać jej usta. Szamotali się chwile, silnym kopniakiem zepchnęła go z siebie, dostrzegając dwie inne nadbiegające sylwetki. Rzuciła się ślepo do ucieczki, pędziła chwile droga , wpadła w zarośla, czuła na plecach wręcz oddech jednego z napastników. Szarpnięcie za kurtkę ściągnęło ja ponownie na ziemię, mężczyzna przycisnął ją ciałem do ziemi, wykręcając ręce, zaczął odwracać ją powoli na plecy, mocno trzymając mimo szamotań nie puszczał Vi. Szeptała „Relinentio" , „Asada" „Zaline" Ale wszystko odbijało się tylko od umysłu przeciwnika nie powodując żadnej reakcji. Gdy Vi wylądowała już na plecach zobaczyła nad twarzą ciemne miodowe oczy, nadal nie pamiętała skąd je zna

 To ty? – wyszeptała.

Uścisk mężczyzny zelżał, dyszał jej prosto w twarz nieco zdezorientowany, poderwała się i zaczęła uciekać niczym łania przeskakiwała gałęzie, przedzierała się przez zarośla. Wiedziała podświadomie, że nie będzie jej gonił, pragnęła jednak uciec, przebiec przez las przed zmrokiem, powietrze świszczało jej w płucach, zwolniła nieco, ale nadal biegła. Wiedziała, że nie da rady do zmierzchu przemierzyć lasu, ale mimo to biegła wciąż naprzód, na oślep.

 

Miedzy gałęziami promienie złoto pomarańczowego słońca zaczęły kłuć w oczy dysząca, biegnącą już truchtem Vi. Słońce schodziło za horyzont niewidoczny z głębi lasu, zieleń drzew stawała się bardziej czarna niż za dnia. Drzewa nieco rozrzedziły się i zmęczona kobieta dotarła do polany, stanęła gwałtownie, wyczuwając czyjaś obecność, nie czuła chłodu, wciągnęła powietrze w nozdrza, jej wrażliwy węch podpowiedział jej ze niedaleko całkiem poza mocna wonią pieczonego mięsa, wędzonych ryb, unosi się zapach ziół amerystu, perdonu i zeleczi, co uspokoiło ją nieco. Ludzie Lasu, tak zwali ich mieszkańcy miast takich jak Edelnait, Monakola czy w końcu stolicznego Trinapolet, przyjaźnie nastawieni do Maginek, nieingerujący w sprawy miast, żyją oderwani od politycznych rozgrywek, ale jakąż siłę by stanowili pomyślała Vi, pewnie nikt nie zdaje sobie z tego tak naprawdę sprawy. Podkradała się bliżej obozowiska, chcąc się upewnić ze się nie myli.

Między gałęziami tańczyły ogniki, kilka ognisk rozpalonych w obozowisku dawało światło na całą polanę i pobliskie drzewa, usłyszała pohukiwania sowy, nie było żadnej w pobliżu, wiedziała to, czuła, to wartownicy musieli ją zauważyć, dając znać obozowi. Spojrzała w górę, mimo ciemności zobaczyła cienie zarysowujące się na tle nieba między koronami drzew, to strażnicy pomyślała, skinęła im głowa na znak przyjaznych zamiarów. Weszła w obręb światła na polanie, stanęła i czekała. W dobrym tonie było by gość czekał aż gospodarze przemówią. W szkole otrzymała doskonałe wykształcenie, gdzie również duży nacisk kładziono na dyplomację. Zresztą poza sztuka opanowania mocy, formuł i porozumiewania się poza werbalnego, również ze zwierzętami, Maginki były szkolone właśnie z dyplomacji, uwodzenia, sztuk walki wręcz, szpiegostwa i paru innych przydatnych bardziej lub mniej umiejętności w służbie Władcy. Vi zakończyła edukację rok wcześniej niż powinna, po raz pierwszy złamano tą regułę i dostała się do służby wcześniej, Przeorysza celowo uznała, że należy jej się pozbyć zanim posiądzie wszelkie umiejętności, nie wiedziała, że Vi umiała więcej niż się ktokolwiek spodziewał. Była lubiana w towarzystwie, ale sama nie lubiła nadmiaru ludzi wokół niej, zaszywała się godzinami w bibliotece i szperała w starych księgach i zwojach, a było wiele rzeczy, które ją interesowały, poza tym miała dar czytania między wierszami. Zwoje maginek miały często podwójny zapis, tylko nieliczny potrafili doczytać wszystko, co wielkie umysły tego świata przekazywały zapisane na starych pergaminach. Stała tak obserwując postacie krzątające się koło ognisk, przygotowywali jadło, pili, śpiewali cichymi głosami, czyścili bronie, kończyli mocować namioty, uszczelniać szałasy, starali się nie zwracać uwagi na przybyszkę, czekali aż wódz się nią zainteresuje. Vi zmrużyła oczy, przy najdalszym z ognisk siedziała barwna postać, znajoma drobna postura, korciło ją by podbiec do szczupłego karła, ale powstrzymała się, uśmiechnęła czekając, kiedy ją w końcu zauważy.

Podszedł do niej rosły, opalony mężczyzna. Ciemną barwę jego skóry było nawet widać w przygasającym świetle. Kruczoczarne, krótko ścięte włosy postawione do góry, zbiegające się nad nosem grube brwi dopełniały groźnego wyglądu. Jednak jego czarne jak węgle oczy rozjaśniły się w uśmiechu.

-Witamy, jakie masz zamiary? – usłyszała zwyczajową formułkę

– Przechodzę lasem, nie przynoszę zguby ni zniszczenia, pragnę spędzić sen w bezpiecznym miejscu i ruszyć dalej. – odparła chyląc głowę.

W tym momencie kolorowy człowieczek dojrzał ja, zerwał się, jego szaty zaczęły zabawnie powiewać, gdy tak w podskokach zmierzał w ich stronę, mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Ciężko było określisz czy przykrótkie spodnie są niebieskie czy czerwone, a kamizelka narzucona na śmieszną koszulę z bufiastymi rękawami to zieleń czy fiolet. Rzucił się Vi na szyję, był niższy od niej o głowę, tulił ją serdecznie przez chwile, po czym trzymając wciąż za ramiona odsunął i przyjrzał się jej.

– Jak ty wyrosłaś moje dziecko– stwierdził z błyskiem w oku

– Oj staruszku, jakie tam dziecko – Vi zaśmiała się

– Wybacz Ognistowłosa, panna już z ciebie dojrzała, a ja wcale stary nie jestem – udał, że się oburzył tym określeniem

– Jak nie, spójrz w jezioro, siwe włosy na czubku szczeciny już widać, skóra ci się pomarszczyła – szczupły karzeł wyglądał młodo, nawet można by sądzić, że młodziej niż powinien, jego włosy również mieniły się kolorami od blond poprzez odcienie rudości do ciemnego brązu, wręcz nawet momentami wpadając w fioletową śliwkę.

– Powinienem powiedzieć chyba Ognistojęzyczna dziewczynka – uśmiech nie schodził z jego twarzy, widać było, że bardzo uradowało go to spotkanie. Vi też usta wyginały się w radosnym kaprysie, tylko oczy miała wciąż nieruchome, zamarłe, jakby nie chciała pokazać uczuć.

– Jeśli Jaspis jest twoim przyjacielem, skorzystaj z naszej gościny – wtrącił się w to miłe powitanie rosły przywódca. Uczynił gest ręką zapraszający Vi w stronę ognisk, przeszła do tego, przy którym siedział jej przyjaciel wcześniej. Krzątała się tam młoda dziewczyna, nacierała ryby ziołami i nasadzała je na kije umieszczone nad ogniskiem by wędziły się. Część już wyglądała na prawie gotowe. Vi z plecaka wyciągnęła kilka małych sakieweczek. Otworzyła jedna, potem drugą każdą wąchała, po czym zamykała. W trzeciej znalazła w końcu to, czego szukała.

Podeszła do dziewczyny z rybami.

– Nie obawiaj się, nie przynoszę zguby, przynieść pragnę jedynie ukojenie dla podniebienia – wysunęła rękę z odrobiną ziół wysypanych z sakiewki i podsunęła dziewczynie pod nos.

Było to zamelinte, pachnące ostrą, specyficzną wonią. Oczy dziewczyny rozjaśniły się, wiedziała, że potrawa zyska niepowtarzalny winny, delikatny smak.

-Ty je natrzyj – powiedziała podając Vi ryby. Rudowłosa sprawnie wtarła po odrobinie ziół w każdą podaną jej rybę i usiadła koła Jaspisa.

Wyciągnęła nogi w stronę ogniska, czuła, że jest zmęczona. Jednak ucieszyło ja spotkanie tego zabawnego małego człowieczka.

– Długo biegłaś, aż tak ci spieszno? – spytał poważnie.

– Nie, to nie to, owszem czasu mam coraz mniej, ale napadnięto mnie– odparła

– Tak .. – zadumał się, – czasy coraz trudniejsze, pewni ludzie urządzają polowania, pewnym ludziom władza się sprzykrzyła – ściszył głos – ale ja jestem tylko zwykłym kupcem, wiec nie wchodzę nikomu w drogę. – Vi wiedziała, że pod przykrywką tego zabawnego małego handlarza, wszystkim i niczym, kryje się bardzo tęgi umysł. Nikt tak naprawdę, nawet najbliżsi znajomi tacy jak Vi nie wiedzieli, czym dokładnie się zajmuje, ile wie i ile potrafi zaobserwować. Ciekawska Vi parę razy próbowała włamać się do jego umysłu, jednak napróżno, wprowadzała tym tylko Jaspisa we wściekłość, co mimo wszystko było zabawnym doświadczeniem, gdy szczupły karzełek próbował podskakiwać, robił się na twarzy czerwony i chcąc podnieść głos piszczał zabawnie, ale Vi czuła się nieswojo trochę po takich próbach.

– A gdzież to cię ścieżki niosą? – Jaspis nie hamował ciekawości

– Przez las – wyszczerzyła zęby Vi

– No widzę, że nie rzeką, płynęłabyś nie w tą stronę – odparował karzeł

– Przecież wiesz – szepnęła, była zmęczona, dziwnie osowiała, nieobecna, przed oczami wciąż miała miodowe oczy, zbyt głęboko zapadły jej w głowę. Próbowała odgonić myśl o nich, ale im bardziej próbowała tym bardziej chciała się domyśleć, do kogo należały.

– Tak myślę czy głowa czy serce cię gna? – spytał lekko zadumany

– Przestań grzebać mi w głowie – wycedziła przez zęby, dziwnie szybko rozwścieczona

– Ooo, moja mała panna nie panuje nad sobą – lekko zgryźliwie zauważył Jaspis, po czym dla rozładowania atmosfery dodał płaczliwym głosem. – Moja Ognistowłosa mnie już nie kocha, co ja biedny mały stary człowieczek teraz pocznę. – lamentował

– Oj tam, od razu nie kocha, zresztą to nic się nie zmieniło – zaśmiała się Vi– zmęczona jestem, jakbyś biegł tyle, co ja to by ci się nogi o połowę skróciły i na zadku byś się poruszać musiał.

Podeszła do nich kobieta częstując uwędzoną już ryba. Ludzie Lasu posilili się, zaczęli krążyć wkoło ognisk, zielone suknie kobiet wirowały, dźwięki instrumentów tylko im znanych jak świergot ptaków i szum strumienia koiły zmysły. Śpiew, taniec zaczął wdzierać się pod półprzymknięte powieki Vi. Jaspis dał się porwać zielonemu korowodowi pociągając ją za sobą, wirowali, zapach ziół palonych w ogniskach otępiał postrzeganie, zmysły, w ciało wlewała im się muzyka, nie mogli ciał opanować, które krążyły, falowały, blisko coraz bliżej ognisk, ogień lizał ich swym ciepłem. Vi nie pamiętała ile tak dźwięki i ruch wypełniały ich, osłabła , pociągnęła Jaspisa za rękę by usiedli, okrył ich kocem. Oparła głowę o jego ramie, zapadła powoli w sen.

 

Poranek wybudził Vi z mocnego snu. Pierwsze kobiety krzątały się w obozie, ogniska podopalane tliły się jeszcze miejscami. Powietrze wypełnione wilgocią pachniało dymem.

Słońca nie było widać, ale nawet jeśli nie drzewa to chmury przysłaniały by jego rozgrzewające promienie. Niebo było szare, zapowiadało się na szary być może nawet deszczowy dzień. Jaspis usiadł, przetarł twarz dłonią, przeciągnął się. Siedział tak chwile , lekko kołysząc się, jakby chciał strzepnąć z siebie resztki snu. Vi leżała nadal na ziemi z rękami pod głowa obserwując czarne kształty krążące wysoko na niebie. Z tej odległości ciężko było rozpoznać co to za ptaki, pewnie drapieżne pomyślała, inne tak wysoko się nie wzbijają.

Na drogę dostali po plastrze uwędzonego jeleniego mięsa i lniany woreczek z serem. Ludzie lasu słynęli z tego żółtawobiałego lekko podwędzanego twarogu, doprawionego ziołami. Umiejętność wytworzenia go przekazywali sobie z dziada pradziada ale nie dzielili się nią z obcymi.

W ciągu dnia wypogodziło się trochę, ale pod wieczór chmury jakby zgęstniały, pociemniały. Jaspis na przemian to opowiadał zabawne historie to podśpiewywał. Wędrowali traktem który wił się poprzez las jakby ktoś specjalnie wyznaczył go tak by nadłożyć drogi.. Nie chcieli jednak zbaczać z niego, przez zarośla było się ciężko przedostać miejscami, po za tym las nie był najbezpieczniejszym miejscem. Był miejscem gdzie swobodnie mogły współistnieć i piękne kolorowe śpiewające ptaki, chyżonogie łanie ale też i w jego zakamarkach kryć się mogły istoty które unikały ludzi albo ludzie starali się unikać ich. Ściemniło się a Jaspis zaproponował by jednak nocą nie wędrować. Vi wspięła się zwinie na zwisającą gałąź pobliskiego drzewa.

-Chodź – zawołała opuszczając rękę w dół do Jaspisa– Nie ryzykowałabym pozostania na dole. Chwycił się jej mocno, podskoczył i znalazł się na grubym konarze. Pień drzewa gęsto usiany gałęziami piął się wysoko ku górze. Kilka metrów nad ziemią znajdowało się wgłębione zgrubienie, wyglądające na pozostałość po uderzeniu pioruna albo innej przygodzie jaka drzewo spotkała w jego młodzieńczych latach. Usadowili się obok siebie, mocno opierając plecami o pień.

-Zdrzemnij się– powiedziała Vi do Jaspisa – jak księżyc wstanie wysoko obudzę cię

Nie musiała dwa razy powtarzać , karłowaty człowieczek po chwili posapywał miarowo.

Księżyc to przebłyskiwał między chmurami to się chował, noc gęsta jak smoła otulała cały las.

Vi siedziała wsłuchując się w dźwięki nocnego lasu, skrzypnięcia konarów poruszanych wiatrem, odległe pohukiwanie sowy, delikatne tupnięcia na poszyciu jakiegoś małego leśnego stworzenia. Wsłuchała się w dobiegający z oddali świergot słowika, ten jednak po chwili ucichł i usłyszała świst jakby przelatującego nieopodal kamienia i szelest poruszonych przez niego liści, po chwili następny i kolejne następujące jeden po drugim dość szybko. Trwało to parę sekund i nim szturchnęła Jaspisa żeby go obudzić z kilku stron spikowało w ich stronę kilka wupików.

-Jaspis – wrzasnęła, ten wyrwany ze snu już chciał spytać co się stało gdy ujrzał Vi odganiająca się pazurami i kłami od atakujących małych napastników. Wupiki nie były groźne w pojedynkę, ale stadem mogły nawet i doprowadzić do śmierci ofiarę. Te małe stwory o wyglądzie zbliżonym do nietoperza miały łapy zakończone ostrymi pazurami a na końcach błoniastych skrzydeł pokrytych rzadkimi piórami kolce, z których gdy zadrapywały skórę przeciwnika sączył się jad, osłabiający cały organizm. Nie były jednak zbyt odważne i gdy zorientowały się że ich kolacja, a właściwie opakowanie kolacji, gdyż żywiły się głównie krwią, ma ostre kły i pazury a druga część tej kolacji trzyma w kończynie ostry metalowy ząb i wymachuje nim wprawnie, poskrzeczały chwile krążąc wkoło i uciekły w gęstwinę. Jaspis wytarł kozik który wyciągnął za pasa do obrony przed natrętnymi ptaszyskami. Vi syknęła, zadrapanie na karku piekło ja mocno, dłonie tez trochę krwawiły.

-Nic ci nie jest? – spytał

-Jakby mi nic nie było to bym nie syczała, ale nie umieram, zagoi się – odpowiedziała szukając w plecaku czegoś czym mogłaby obwinąć dłonie.

-Pokaż– chwycił ją za rękę

-Myślisz że cos zobaczysz w tych ciemnościach.

Jaspis wyjął z kieszeni, małe szklane pudełeczko które po chwili rozżarzyło się bladoróżowym blaskiem

-Brzydko to wygląda – westchnął , oglądając jej dłonie

-Dziwne żeby moje dłonie wyglądały ładnie po kilku dniach wędrówki, brudne, podrapane musiałabym je w mleku wymoczyć i natrzeć olejkiem z kakaowca – zażartowała.

-Och nie o to mi chodziło. Idziemy na dół – zarządził.

-Po co? I tak tam teraz nic nie znajdziesz.

-Znajdę– zapewnił ją

Zsunęli się z drzewa. Jaspis stanął. W bladym świetle, które wydawało małe pudełeczko wyglądał jakby był zwierzęciem które węszy zdobycz. Ruszył po chwili pewnym krokiem, Vi powlekła się za nim, nie czuła się najlepiej. Jaspis szedł pewnie omijając konary i głazy.

Nie minęło kilka minut a doszli nad brzeg szemrzącego strumienia. Przykucnął i zerwał kilka gąbczastych srebrnawych liści. Vi kręciło się lekko w głowie, oparła się o drzewo i nie wiedząc kiedy osunęła na ziemie, siedziała wspierając się o pień z podkulonymi nogami. Jaspis wyjął z kieszeni płaszcza metalowy kubeczek, roztarł w dłoniach liście, nabrał odrobinę wody ze strumienia. Z drugiej kieszeni wyjął kawałek płótna rozdarł je na trzy części i zamoczył w kubku. Obwinął dwoma kawałkami dłonie Vi a trzeci przyłożył jej do karku. Siedzieli tak jakiś czas, Jaspis pochylony nad dochodzącą do siebie kobieta. Po jakimś czasie wrócili na drzewo by spędzić tam resztę nocy. Znała Jaspisa już ładnych parę lat. Poznała go na dworze u Władcy, gdzie to bywał dość często, przywożąc różnego rodzaju specyfiki czy to nietypowe przedmioty z odległych podróży. A to lampę mieniącą się kolorami tęczy, a to maść na blednąca skórę, a to znów obrazy skomponowane z suszonych owoców które pachniały gdy się do nich zbliżyć.

Kilkukrotnie spotykała go w drodze, spędzali kilka dni razem po czym każde z nich ruszało w swoją stronę. Jego niewysoki wzrost świadczył o krwi Maradów w jego żyłach, ludu który parał się górnictwem, szczupła postura o domieszce innej, jakiej tego Vi nie wiedziała. Był dla niej trochę jak młodszy brat, a może starszy , tego tez nie wiedziała dokładnie.

 

2. Edelnait

 

Przed nimi w dolinie zaczęły się zarysowywać szare kształty. Mgła snuła się jeszcze u stóp tak, że wszystko wydawało się bardzo odległe. Piaszczysta droga pod nogami wiła im się aż do samych bram Edelnait. Dwie wierze południowa i północna wysoko górowały nad zarysem zabudowań. Miasto się rozrosło od czasów, gdy Vi była tu ostatni raz. Widziała to mimo odległości. Obszar między polami a murem odgradzającym bogate dzielnice od małych ubogich chałupek, porośnięty był teraz słomianymi strzechami jak grzybami jesienią po deszczu, tu i ówdzie wybijał się nieco wyżej jakiś większy dwuizbowy zapewne domek, czasem nawet dach miały drewniany. Przyspieszyli, mieli już dość wędrowania, samo wyjście z lasu ucieszyło Vi. Lubiła las, ale chciała dotrzeć jak najszybciej do miasta. Cieszyła się ze los pozwolił jej spotkać Jaspisa, czuła się bezpieczniej, ten mały człowieczek znał pół świata, rozwiązał jej problem z wtopieniem się w miasto, zaoferował nocleg u swojego znajomego kupca, nikogo nie będzie dziwić jej wkroczenie do miasta, tym samym odpadł jej problem podejrzliwości i celu jej wizyty. Ale nie wiedziała, czego się może spodziewać w mieście. Dochodzili do bram, Jaspis pewnie przekroczył je i skierował się brukowanymi ulicami w stronę zachodniej dzielnicy, mijali wystawy małych sklepików gdzie z okien spoglądały na nich kolorowe materiały, narzędzia, ozdoby. Przeszli przez bazar, gwar wlewał im się w uszy, zapachy świeżych owoców przeplatały się z ostrymi woniami przypraw i ziół. Zgarbiony staruszek ciągnął środkiem rynku owce, która beczała wniebogłosy, dzieci biegały uliczkami, goniły się, śmiały. Wszechobecny gwar wypełniał ulice.

„Pan zgubił swą córę,

Z magicznej dziewicy począł syna"

W umysł Vi wdarło się gruchanie gołębi, odpędziła myśl sądząc, że ptaszyska znów rozpowszechniają plotki. Nie wiedzieć, czemu przed oczami stanęły jej znów miodowe oczy.

Podążała za Jaspisem wąskimi uliczkami aż stanęli przed bramą, z pozłacanym ornamentem, z płotu zwieszały się pachnące winorośle, poprzetykane kiściami czerwonych dojrzewających winogron. Dom wyglądał na bogaty, zdobiony z lekkim przepychem, ale też i smakiem. Bramę otworzyła starsza kobieta, pochyliła głowę, wydawało się ze dobrze zna Jaspisa i zaprosiła ich do środka. Przeszli kamienną ścieżką w stronę domu, w drzwiach stał mężczyzna, przystojny, opalony, jasnowłosy, odziany w szaty koloru ciemnego wytrawnego czerwonego wina, z bursztynowymi wstawkami.

Vi zamarła, nie mogła złapać chwile oddechu nim się opanowała. Wyszeptała

– Tin…

 

Ulewa trwała już co najmniej kilka godzin, deszcz strugami lał się z nieba, chłód przenikał przemokniętą do skóry Vi. Krycie między drzewami nie na wiele się zdało. Poczuła dym z kominka. Przed nią w oddali po lewej stronie drogi miedzy drzewami majaczyła chata. Zawróciła konia z traktu i zaczęła zmierzać w tamtym kierunku. „Kopalnie Maradów poczekają" pomyślała, i podjechała do drzwi. Zsiadła z konia. Zapukała. Chata była rozsypującą się ruderą, służyła prawdopodobnie tylko myśliwym do noclegu, z komina jednak unosił się aromatyczny dym. Składała się z dwóch części przed drzwiami jednej stała właśnie Vi, drugie wejście wyższe prowadziło do przybudówki służącej za stajnie. Z wnętrza wydobyło się rżenie konia. Drzwi uchylił mężczyzna odziany w skórzany strój jeźdźca, metalowe naramienniki zdobiły barki, w ręce trzymał nóż.

– Z tym kozikiem to do mnie? – spytała Vi, spięła się jednak cała gotowa do odparcia ataku.

Mężczyzna schował nożyk zmieszany za siebie, patrzył przez chwile uważnie na Vi, poczym ocknął się jakby z zadumy.

– Ależ ze mnie niegościnne indywiduum – uśmiechnął się – Wejdź proszę, miejsca starczy dla nas obojga, konia zaprowadź do komórki, co ma zwierzak moknąć, tam już mój Rumcio go przywita, siana też jest zapas, źle mu tam nie będzie.

– Jej – poprawiła Vi.

– No dobrze jej nie zaglądałem pod ogon. – mężczyzna roześmiał się. Vi odprowadziła konia. Weszła do izby, w kominku radośnie podskakiwały ogniki, było ciepło. Na żeliwnej płycie kominka stał kociołek, coś w nim bulgotało. Przy małym okienku stało drewniane łoże, goła deska poczerniała już z biegiem lat, po drugiej stronie leżały dwa sienniki, na jednym z nich piętrzyło się kilka kocy. Przy ścianie naprzeciwko drzwi stał stół ze świecznikiem, cztery stołki i metalowa misa. Vi przysiadła na stołku, sztywno, mokre ubranie krępowało jej ruchy.

– Chyba nie zamierzasz siedzieć tu taka mokra – spytał mężczyzna, wstał i podał Vi koc.– Odwrócę się a ty się przebierz.

Vi zdjęła mokre ubranie, zawinęła się w koc, rozłożyła ubrania koło kominka. Siadła na drewnianym łóżku i obserwowała mężczyznę, mieszającego w kociołku. Przelał zawartość do miski, płucząc ja wcześniej przez małe okienko w deszczówce lejącej się wciąż z nieba.

– Może to nie pokarm, jaki zwykłaś pani spożywać, ale zupa ma jest pożywna a przyda ci się nabrać nieco rumieńców – podsunął jej miskę.

Vi przechyliła ja lekko, powąchała, przechyliła głowę z lekkim uśmiechem, podała mu ją powrotem.

– Poczekaj chwilkę.

Wstała, przytrzymując opadający jej z nagiego ciała koc zaczęła zabawnie podskakiwać w stronę stołu gdzie stał jej plecak. Trzymając wciąż koc jedna ręka sięgnęła do wnętrza i wyciągnęła małą torebeczke wypełnioną zielonkawymi kuleczkami.

-To perdon, doda twojej zalewjce wykwintnego smaku – kuleczki zaczęły się rozpuszczać w zupie.

-Ja cię tu częstuje a ty obrażasz moją zupę? – Mężczyzna udał oburzenie, ale uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy nos delikatnie podrażniła mu woń perdonu.

Spijali potrawę na zmianę z miski aż ukazało się dno. Vi oblizała usta, usadowiła się na łóżku zawinięta w koc opierając się o ścianę.

Zapalił świecę, ustawił ją w świeczniku, zaczęło się ściemniać. Wyjął instrument na kształt mandoliny z 29 strunami używany na północy, przysiadł na jednym z sienników i zaczął coś brzdąkać. Najpierw po cichu, potem izbę zaczęły wypełniać delikatne, czasem rzewne, czasem skoczne i wesołe dźwięki, niczym szczebiot ptaków lub pomruk tygrysa mieszały się z kroplami uderzającymi o szyby. Vi przyglądała się mężczyźnie, skórę miał ogorzałą od słońca, niebieskie oczy, włosy koloru dojrzałego zboża krótko ścięte. Zdjął skórzano-metalową bluzę i siedział w samych spodniach i wysokich butach. Dość szczupły, ale przystojny. Patrzyła na cienie tańczące na jego twarzy, zadumane oczy. W pewnej chwili wstała, zgramoliła się z łóżka, mimo że koc krępował jej nieco ruchy, podtrzymując go ręka zaczęła kołysać się w rytm dźwięków wydobywających się z instrumentu. Tańczyła. Lekko, powabnie, delikatnie kręcąc się. Przyglądał się jej nie przestając grać. Wirowała po całej izbie, koc zsuwał się z jej ciała, odkrywając coraz więcej. W końcu wstał. Zamarła. Podszedł, nie za blisko jednak, szepnął:

-Piękna jesteś. – Vi spięła się jeszcze bardziej poprawiła koc, zawijając się nim szczelnie. Przysunął się do niej, pogładził dłonią policzek, odrzucając do tyłu opadający kosmyk jej włosów. Potem nie wiedziała jak to się stało, ciepło ich ciał, chłód na dworze, płomienie świecy, jego dotyk, zapach, przyspieszone oddechy, muskanie dłoni, smak ust, wszystko zawirowało. Noc gorącem pełzała po ich ciałach, tańczyła wewnątrz to rozpalając to spływając po całym ciele niczym deszcz uderzający o szyby. Drżała tej nocy wielokrotnie aż świergot ptaków budzących świat do życia wpełzł pomiędzy ich oddechy, nie zauważyli nawet, że deszcz ustał. Sen zmorzył ich nie na długo, choć gdy uniosła powieki słońce było już dość wysoko, obdarowała śpiącego mężczyznę pocałunkiem, wstała i zaczęła w pośpiechu naciągać na wciąż rozgrzane ciało ubrania. Przebudził się.

– Proszę zostań, jeden dzień, tylko jeden dzień jeszcze.

Nie potrafiła odmówić, choć obawiała się. Strach pełzł pod jej stopami. Wiedziała, że sen się zawsze kończy. Nie chciała pozwolić sobie nigdy więcej na rany, jej ciało nigdy tak nie cierpiało jak kiedyś duch. Wiele lat wcześniej obiecała sobie, że nigdy więcej nie będzie ufać na tyle żeby dać się zniszczyć i do tej pory stała twardo na ziemi. „ to tylko noc, ogień, to nic" powtarzała sobie.

Leżeli na miękkiej wilgotnej trawie, słońce nagrzewało ją owiewając ich zapachem ziół i polnych kwiatów, nad głowami tańczyły jaskółki, bzyczenie trzmieli kołysało ich ciała.

– Patrz dwugłowy smok– pokazał jej obłok przepływający nad ich głowami.

– To ogon a nie głowa– śmiała się.

– Nie znasz się na smokach widocznie – odpowiadał z przekorą.

Gdy zmierzch zaczął zapadać snując się miedzy drzewami, szukali się za powalonymi pniami zbierając gałęzie by i tej nocy kominek grzał ich swym ogniem. Mężczyzna jako jeden z niewielu zobaczył w ciągu tego dnia parokrotnie śmiejące się ogniki w zielonych oczach Vi.

A nocą pożądanie znów wdarło się miedzy nich i sen.

Po cichu wyprowadziła konia, ledwo świt zaczął wstawać, świat osnuwała mgła, wilgotna szarawa jeszcze. Stał w progu.

– Na imię mi Tin.

– Vi – szepnęła, po czym dodała lekko śpiewnym głosem – Sześć turkawek siedziało na dwóch gałęziach, osiem razy wiatr zaświstał, by raz przegonić chmurę, pięć liści z drzewa spadło, trzy po trzy pleść mi przyszło, by raz na ciebie spojrzeć a potem ruszyć w cztery strony świata.

Odjechała.

 

Zadzwonił telefon. Miała wolny dzień, nie chciało jej się nawet wstawać do aparatu, pewnie znów z pracy, „nie, nie odbiorę, udam, że mnie nie ma", ale wiedziała, że i tak nikt nie uwierzy, bo gdzież mogła być? Na spacerze, ale wtedy brała telefon ze sobą. Nie spotykała się z nikim, zakupy robiła po drodze z pracy, rodzina mieszkała daleko, każdy jej dzień wyglądał podobnie.

– Matylda Laverde, Słucham

– Tu Bartłomiej – ten głos, zadrżała. Jednak zapamiętał wyliczankę, jednak wiedział, co znaczy.

Była tak zszokowana, że oba światy w pewien sposób się połączyły, że nie umiała wydusić z siebie słowa. „wiedział, jednak wiedział", powtarzała sobie w koło „ udało mi się w końcu, nie są całkiem oddzielne, Świat i Życie są razem" cieszyła się jak dziecko, tak że po chwili do niej dopiero dotarło :

-Matylda, jesteś tam, Matylda, to ty?

-Tak, tak – zaczęła go gorączkowo zapewniać.

Bartłomiej mieszkał 30km od Miasteczka, spotkali się kilka razy, dokładnie sześć Matylda je dokładnie pamiętała, każdy szczegół spacerów, kolacji, budzenia się koło niego.

A potem już nie odbierała telefonów, nie otwierała drzwi. Ból, łzy mieszały się z wściekłością, że nie jest do końca kobietą. Nie mogła mu powiedzieć, wiedziała, że wystarczy, że ona cierpi, że straciła coś, czego pragnęła ponad wszystko, wiedziała, że będzie ja pocieszał sam cierpiąc. Wolała zostawić go bez wyjaśnień. Po kilkunastu, kilkudziesięciu wręcz próbach dał spokój, nie dzwonił więcej, nie próbował jej szukać. Nie wiedziała nawet, co myśli.

 

Mężczyzna przywitał się serdecznie z Jaspisem, obejmując go ramieniem, udając wręcz że nie widzi zamarłej Vi, chociaż rumieniec na jego twarzy świadczył o czymś innym.

Przełknął ślinę, odwrócił się w jej stronę i głosem niezdradzającym żadnych emocji powiedział:

– Wejdźcie. Trafiliście na śniadanie, zapraszam.

Jaspis zerknął na Vi i na Tina,

– To jest.. – urwał, nie musiał widzieć co malowało się na ich twarzach – Znacie się prawda?

Vi skinęła tylko głową.

– Kiedyś nasze drogi się na chwile skrzyżowały – odparł Tin– dawno.– uciął krótko, jakby obawiając się wypytywania.

Zaprowadził ich do jednego z salonów, mijali pozamykane drzwi przechodząc korytarzem, ściany wyłożone materiałem zdobiły tkane ręcznie arrasy, wazy z kwiatami stały przy każdych zamkniętych drzwiach. Vi patrzyła na to z lekkim zdziwieniem, wnętrza nie pasowały do tego Tina, którego ona poznała, ciężko jej było wpisać go w ten obraz przepychu, gdy pomyślała o zupie którą ją częstował. „No cóż nie znamy ludzi, których wydaje nam się ze poznaliśmy blisko" pomyślała i sunęła za dwoma mężczyznami wymieniającymi nic nie znaczące uwagi dotyczące obecnych wydarzeń, podróży Jaspisa i interesów Tina. Doszli do tarasu, stał tam niewielki stolik, młody mężczyzna czekający już na nich przystawił krzesło. Usiedli. Po chwili ten sam młodzieniec wniósł pachnące kruche pieczywo na wiklinowej tacy, salaterki z konfiturami pachnącymi świeżymi owocami, zdobiony słój z cieknącym ciemnym miodem, „zupełnie jak te oczy" pomyślała Vi, kremowa śmietanę i paterę z owocami. Jedli ze smakiem, po kilku dniach podróży śniadanie wydawało się im znakomite. Vi nie mogła skupić się na rozmowie, zresztą jakoś mało ja interesowało, że kupcy podnieśli ceny barwników a to pewnie z powodu nieurodzajnej wiosny, że chleb się popsuł, bo piekarze mieszają mąki, że córka Patalinów w końcu usidliła przyszłego męża, starała się nie słuchać rozmowy skupiając się na ptakach, na czymś ją interesującym, co może skierować ją na właściwy trop, pchnąć jej zadanie do przodu.

„potomek krwi czystej

swój sztylet wbije w serce

a pycha zgubi tych co na szczycie"

Vi delikatnie starała się dotrzeć do skrzeczącej papugi, ale ta nic więcej nie powiedziała powtarzała trzy strofy jakby pieśni, przepowiedni.

Dopiero, gdy rozmowa Tina i Jaspisa obracać się zaczęła wokół, zaginięcia już drugiego wozy Kripsondów Vi zaczęła się przysłuchiwać rozmowie.

– Zaciekawiło cię to widzę skowroneczko – zauważył karłowaty człowieczek. Skinęła głową, nie wydobywając jednak z siebie żadnego dźwięku. – A nie powiedziałaś mi jeszcze, co cię pchnęło w podróż, mimo że parę dni już spędziliśmy.

– Nie było okazji – odpowiedziała wymijająco

– No mów, jeśli mam ci pomóc – zaczął dziwnie nalegać. Vi spojrzała znacząco na Tina, Jaspis to zauważył – Nie obawiaj się, człowiek ten jest godzien zaufania i jestem pewien jego lojalności.

– Nie wiem czy ja jestem pewna twojej, mały zgredzie – Vi zaśmiała się jednak trochę sztywno. Wiedziała jednak, że chociażby ich interesy znacznie się różniły Jaspis jest jedną z tych niewielu osób, którym może bezgranicznie zaufać.

– Ponoć ktoś zbiera rzeźmieszków i innych łotrów, bo zaczęły mu się rządy Władcy nie podobać. Wykroczyło to już poza zwykłe ramy buntowników, jakich wszędzie pełno. Chce wiedzieć kto by zniszczyć go zanim doprowadzi swój plan do celu.

Jaspis niecierpliwie poruszył się, lekko zmieszany popatrzył na Tina a Tin na niego w tym samym momencie.

– A nie uważasz moja Ognistowłosa, że sprawy może nieco inaczej wyglądają, że może czas zmian właśnie nadchodzi.– zaczął karzeł, jakby próbując zbadać jej reakcję.

-Jaspis! – żachnęła się unosząc lekko głos– Władca rządzi Zjednoczonymi Miastami sprawiedliwie, nic nam nie brakuje, rośniemy w siłę i potęgę. Władza jest po to żeby jej słuchać

– to ostatnie zdanie wypowiedziała już lekko zdławionym głosem.

– Vi, sama w to nie wierzysz, co powiedziałaś, nie ty, która szkołę wywracała do góry nogami, której sama Przeorysza nie umiała przez tyle lat złamać. – powiedział Jaspis poważnie

– No dobra, zagalopowałam się, ale wiem, że Władca rządzi sprawiedliwie i lud może polegać na nim i na jego pomocy.

Tin spuścił lekko głowę, zagryzł wargi.

– No co? O co chodzi, jak jest coś, co powinnam wiedzieć to mówcie, z wami czy bez was i tak wykonam zadanie.– Vi wstała by wyjść.

– Nie teraz Vi, nie teraz – wyszeptał Jaspis– dokąd się wybierasz? Deser będzie.

– Dziękuję, nie mam ochoty, muszę kości rozprostować, znajdziesz mnie… – zawahała się

– Nad stawem jak sądzę – kruchy człowieczek skończył za nią.

– Tak – odpowiedziała spokojnym już tonem

– Marsen odprowadź panią do wyjścia – Tin zwrócił się do młodzieńca, który podawał do stołu.

Kroczyła za nim próbując sprawdzić, co jest za pozamykanymi drzwiami. Jednak każde chroniła blokada, gdyby się skupiła mogłaby ją przełamać, ale uznała, że może później przyjdzie na to czas, jeśli będzie to konieczne. Nie chciała nadużywać gościnności gospodarza kimkolwiek by on nie był.

– Dziękuję Marsen – odwróciła się przy drzwiach do młodzieńca.

Zaczęła się przechadzać uliczkami, jakby bez celu, powoli zbliżając się do miejskiego stawu.

Przysiadła na kamieniach, po stawie pływały łabędzie, matka z trójką małych dzieci karmiła ptaki okruchami chleba, co jakiś czas wpychając trochę pieczywa do buzi najmłodszemu chłopcu. Vi chwilę ich obserwowała.

„Oczy, oczy spójrz na oczy" niczym szept, słowa łabędzia wbiły jej się w głowę

„Miodowe?" spytała, czując jak oddech jej przyspiesza.

„W oczach rozwiązanie, ale może znać go nie chcesz"

„Powiedz o piękny ptaku gdzie znajdę odpowiedź"

„ W oczach, oczach.." – śpiewała łabędzica.

Vi zamyśliła się, przed oczami przelewały się jej obrazy, ale nigdzie nie mogła znaleźć miodowych oczu poza twarzą owianą blond włosami.

 

Wstała wolno z kamienia. Przypomniała sobie, że swoje rzeczy zostawiła w domu u Tina.

Ruszyła w stronę uliczek na obrzeżach miasta. Szła wolnym tempem obserwując niby od niechcenia okolicę. Uliczki zaczęły się zwężać, po dwóch stronach niewysokie kamienice zbliżały się coraz bardziej do siebie. Robiło się szarawo, mijała rozwieszone nad głową pranie między oknami, czasem przemknął drogą kot, minęła kilka osób idących gdzieś spiesznie, jakiś osiłek zatarasował drogę wózkiem wypełnionym drewnem, przecisnęła się obok i szła dalej. Zobaczyła przed sobą na jednej z pustawych uliczek zataczającego się pijaczka, w poszarzałym płaszczu, niechlujnie zwijającym mu z ramion. Gdy zrównała się z nim prawie, zwolniła, po lewej stronie ziała półmrokiem brama. Niby niechcący pchnęła przechodząc obok pijaczynę w głąb, docisnęła go do ściany. Wyciągnęła srebrnika, i zakręciła go w palcach mu przed oczami. Patrzył otępiałym wzrokiem na nią. Jej nos podrażnił zapach nafty, alkoholu i rozmokniętej trawy

-Zdejmuj płaszcz – rzuciła krótko– Kupisz sobie drugi.

Upojony alkoholem jegomość wątpliwego pochodzenia, zsunął płaszcz z ramion a ten opadł na ziemie, wyciągnął chwiejnie rękę po srebrniaka. Chwile oglądał go, po czym zataczając się oddalił w mrok ulicy.

Vi wykrzywiła twarz czując odór, gdy podnosiła płaszcz z bruku. „Pilene ambelio" wyszeptała

i odór zmniejszył się na tyle żeby już tak mocno nosa nie drażnić. Narzuciła płaszcz na ramiona, włosy zakręciła z tyłu chowając je pod kaptur, który nasunęła nieco na oczy i ruszyła dalej.

Minęła wschodnią bramę. Tu nie było już ulic brukowanych, dróżki kręciły i plotły się , chaty stały rozsypane nieregularnie. Z piętrowego drewnianego domu opodal buchał gwar i światło. „Pewnie karczma" pomyślała. I nie myliła się o ile karczma można było nazwać tą podrzędna spelunkę. Zatrzymała się w wejściu, drzwi pewnie dawno zostały wyrwane podczas jednej z licznych zapewne, odgrywających się tu burd. Przyzwyczaiła wzrok do przyciemnionego światła, jakie panowało wewnątrz, powoli podeszła do wysokiej ławy która służyła za bar. W środku panował zgiełk, z którego udawało jej się wyłowić jedynie przekleństwa, zaduch przepełniony smrodem zjełczałego jadła, sfermentowanych trunków i przepoconych ciał. Tłusty właściciel, ociekający potem przyglądał jej się chwile.

– Pijesz coś, jesz czy wychodzisz?– rzucił w jej stronę zniecierpliwiony.

– Kufel czegoś, co się da wypić.– mruknęła.

Odwrócił się i zaczął lać z beczki ciecz żółtawego koloru. Obserwując pieniący się trunek, który sączył się do brudnego kufla, poczuła jak jakiś śmierdzący mocno alkoholem osiłek oparł się prawie o nią i złapał za pośladek. Ledwo się powstrzymała by nie wystawić kłów, cicho tylko warknęła zacisnęła pieść i zdzieliła go w nalana twarz. Chciał ja chwycić, gdy zza stołu obok poderwał się łysy mężczyzna w czarnym mocno przykurzonym stroju, jedna dłonią chwytając za rękę napastnika drugą kładąc znacząco na rękojeści miecza, zwisającego mu u pasa. Uwagę Vi przykuły inskrypcje wyryte na pochwie, które mimo przykurzenia były słabo widoczne. Takie miecze nosili najemni ochroniarze Lorda, najbliższa szara gwardia namiestnika Edelnait. Spojrzała uważniej na mężczyznę, jego twarz pozostawała bez wyrazu. Osiłek wycofał się, burknął cos pod nosem i wrócił do stołu pod ścianą, zaczął tam potem przy kompanach wygrażać pięścią w ich stronę, ale mężczyzna w czarnym stroju przestał zwracać na niego uwagę.

-5 miedziaków – rzucił karczmarz w jej stronę, trzymając w ręce kufel

Wysupłała drobne z sakiewki niby z trudem się z nimi rozstając. Wzięła kufel w dłoń i zaczęła się rozglądać za miejscem.

Mężczyzna, który stanął chwile wcześniej w jej obronie, skinął ręka na pusty stołek przy jego stole. Podeszła i usiadła. Przy stole siedziało dwóch ciemnowłosych dryblasów, jeden ze szrama na policzku, Vi zauważyła, że drugiemu brakowało zęba na przedzie. Obaj podobni, co sugerować by mogło pokrewieństwo, pewnie bracia, pomyślała. Oraz mały nieco karłowaty grubasek, roześmiany, z nerwowo rozbieganymi małymi głęboko osadzonymi oczkami tak bladymi że wydawać by się mogło że nie posiadają tęczówek.

-Nie podziękowałam ci jeszcze za obronę– powiedziała Vi uprzejmie do mężczyzny w czerni, uprzednio ukradkiem sprawdzając czy jej kufel nie zawiera trucizny.

-Świetnie byś sobie sama poradziła – zwrócił uwagę. – Jestem ba…– zająknął się – Natan.

-Vi – skłoniła lekko głowę. Wiedziała, że Natan to nie jego prawdziwe imię, albo chociaż że nie zwykł się nim posługiwać.

-A moi kompani to bracia Pesilowie: Kantor i Mirabel, a ten mały to Żan.

-Co tak wytworni obywatele porabiają w takiej nędznej spelunie – spytała żartobliwym tonem.

-Pija piwo – zaśmiał się jeden z braci, starszy jak jej się wydawało

-A ty, czym się zajmujesz? – spytał Natan bez ogródek

Vi wiedziała, że powiedzenie prawdy było by w tej chwili, co najmniej śmieszne, zresztą pewnie nikt by nie dał wiary w to, że na co dzień przechadza się w pięknych sukniach po komnatach Władcy i rozwiązuje łamigłówki, pilnuje potraw by poza smakiem który ma łaskotać całą gamą odczuć podniebienie panującego nie zaszkodziły mu w żaden nawet najdrobniejszy sposób, doradza rozwiązania sporów, czy chociażby zabawia rozmowa rzesze Ministrów o nalanych twarzach. Władca miał całą rzesze takich jak ona, jego oficjalni doradcy byli dla ludu, Maginki były dla niego, tym samym miały dużo większy wpływ na to, co się działo.

-Pozyskuję dochody w niekonwencjonalny sposób – uniosła kąciki ust w przekornym uśmiechu.

Natan przyglądał się jej, gdy sączyła płyn, który miał imitować piwo. Rozmawiał z kompanami o nic nieznaczących sprawach, a właściwie rzucał jakieś zdanie raz na jakiś czas.

Żan próbował spytać skąd jest, rzuciła tylko wymijającą odpowiedź – Stad gdzie ludzie maja najwięcej w sakiewkach.– Czym rozbawiła obu braci, zresztą wyglądali na takich co zarabiają raczej kijem i pięścią niż łopata i sierpem.

Gdy zmusiła się do dopicia kufla do dna, karczmarz jakimś dziwnym trafem zjawił się z kolejnym i zażądał kolejnych 5 miedziaków, dała mu tylko 4. Próbował się awanturować, ale Natan szybko zamknął mu usta wciskając w dłoń brakującego miedziaka.

Rozmowa powoli zaczęła schodzić na politykę w tonie narzekania na władzę, Vi wyczuła, że Natan stara się ja sprowokować do wypowiedzi, sprawdzić jej zapatrywania. Jednak nie podejmowała pytań, spytał w końcu wprost.

-A o naszym Władcy co sądzisz?

-No dość przystojny z niego facet, ale za stary jak dla mnie – roześmiała się obracając odpowiedź w żart– Chociaż sakiewkę to on ma na pewno pełną, ale i pewnie za wielu jak dla mnie do ochrony tej sakiewki.

Natan wybuchnął śmiechem, po czym lekko się zadumał i jakby nieobecnym tonem dodał – Może, może a może i nie.

-A co chcesz zwędzić ta gorę złota, na której siedzi? – udała zainteresowaną.

-Może – roześmiał się, udając, że to tylko żart.

Chwilę jeszcze rozmawiali. Vi wstała. Natan znacząco popatrzył na kompanów, którzy zaczęli pospiesznie dopijać swoje trunki.

-Chodź z nami – zaproponował.

-Chętnie, ale mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.

-Teraz? Jest już całkiem późno.

-Noc sprzyja interesom – rzuciła przez ramię, już odwrócona do wyjścia.

-No dobrze, jutro nas tez tu znajdziesz.

Uśmiechnęła się tylko i ruszyła w stronę miasta. Dotarła do brukowanych ulic, chłód bił od ziemi w tej części miasta było prawie całkiem ciemno, tylko nikłe światła z okien dawały poblask. Weszła szybkim krokiem do pierwszej z bram, przyczaiła się robiąc w miejscu jeszcze parę kroków, po czym szepnęła „Szareze" i zlała się z murem. Dobrze czuła, że będzie śledzona, chwile później jeden z braci dryblasów zajrzał do bramy, wszedł na podwórze, rozejrzał się, drugi został w uliczce. Po chwili odeszli spowrotem w stronę podgrodzia. Odczekała jeszcze parę minut i ruszyła szybko w stronę domu Tina.

 

Na bramie wisiała kołatka, ale minęła ja i przeskoczyła zgrabnie przez płot pod osłona nocy. Dopiero do drzwi domu zapukała. Drzwi otworzył jej Marsen, za nim stał Szczupły karzeł we wciąż kolorowym ubraniu.

-Gdzieś ty była? – rzucił jej lekko czerwony na twarzy

-Cii Jaspis – zamknęła pospiesznie za sobą drzwi– Czuje się jak mała dziewczynka, która spóźniła się na kolację.

Z głębi korytarza wynurzył się Tin, przebrany w nieco luźniejszy strój, kamizele spływającą mu z ramion i szerokie spodnie.

-Jak ty wyglądasz i jak cuchniesz – strofował ja nadal Jaspis.

-Oj wiem wiem, wykąpie się, jeśli dacie mi misa z woda i zacznę normalnie wyglądać.

Chyba, że gospodarz mnie wyrzuci w takim stroju, to nocleg mam już zapewniony.

– Ani mi się waz stąd ruszać – próbował zagrzmieć chudy człowieczek, ale jego głos przeszedł w końcówce zdania w pisk.

Vi parsknęła śmiechem

-Uwielbiam jak się złościsz. Jesteś chyba młodszy niż ja a traktujesz mnie jak córkę.

-Kobiety mają tyle lat na ile wyglądają, a o wieku mężczyzny świadczy ich wiedza i sakiewka

-Oj Jaspis, Jaspis toć mówiłam ci ze jesteś młodszy. W sakiewce to może i coś masz, ale na temat głowy to bym się sprzeczała.

Docinając sobie doszli do łaźni. Tin nie przerywał im przekomarzania, dopiero, gdy znaleźli się przy szeroko otwartych drzwiach przez które widać było stojącą na środku sporych rozmiarów wannę, i polkę pod małym okienkiem zastawiona kilkunastoma słoiczkami wypełnionymi kolorowymi cieczami i proszkami, odezwał się.

-Marsen przyniesie ci zaraz gorącą wodę, daj mu ten płaszcz to go wyrzuci.

-Niech się nawet nie waży, płaszcz będzie mi potrzebny, niech zostawi go w ogrodzie jak wam przeszkadza.

Po chwili do wanny napełnionej parującą wodą wlała zawartość jednej z buteleczek, po całej łaźni rozlał się zapach pomarańczy i cynamonu. Vi zanurzyła się w wodzie, ciesząc się, że w końcu pozbyła się cuchnącego zapachu. Po jakimś czasie rozległo się ciche pukanie.

-Nie chciałabym przeszkadzać ani poganiać, ale kolacja stygnie – usłyszała głos starszej kobiety, która rano otworzyła im drzwi.

-Już wychodzę – odkrzyknęła i rozchlapując wodę zaczęła wycierać się ręcznikiem.

Po paru minutach weszła do salonu w zielonkawej sukni z rozszerzanymi rękawami, spływającej z jej nieco okrągławego ciała, podkreślającej barwą kolor jej oczu, włosy koloru ni to miedzi, ni kasztanów spływały jej z ramion, choć Jaspis w przypływie dobrego humoru twierdził zawsze że włosy w słońcu ma koloru zupy marchwiowej, w półmroku jednak były ciemniejsze.

-Jak one to robią? – rzucił Jaspis w stronę Tina

-Co robią? – Spytała lekko zdezorientowana.

-Upychacie milion rzeczy do małego plecaka, torby czy końskich juków.

-Mamy wrodzoną umiejętność zwaną: wpychanie większego w mniejsze.

Mężczyźni parsknęli śmiechem. Vi pokręciła tylko z udawanym politowaniem głową poczym zasiadła do stołu. Była głodna, dopiero gdy siadła poczuła jak bardzo. Na stole stał półmisek z roladkami drobiowymi, ociekającymi aromatycznym sosem, nadziewanymi śliwką, papryką lub jabłkiem. W misach stały różnego rodzaje kasze, z półmisków uśmiechały się do niej sery i fantazyjnie skrojone warzywa. Marsen napełnił jej kielich czerwonym jak krew winem, zanurzyła w nim łapczywie usta, była to uczta dla podniebienia po tym co przyszło jej pić w podrzędnej karczmie.

 

3. Szpieg

 

Dzień chylił się ku końcowi. Vi dość zdawkowo podziękowała za gościnę.

– Nie musicie mnie szukać, spotkamy się wkrótce – dodała, wychodząc na ulicę. Jaspis odprowadził ją wzrokiem, mając nieco zafrasowaną minę.

W tej części miasta pięknie zdobione latarnie radośnie pobłyskiwały żółto-pomarańczowym światłem. Vi odziana w brudny płaszcz, z całym swoim ekwipunkiem w małym plecaku przerzuconym przez ramie, zagłębiała się miedzy wąskie uliczki by przedostać się na podgrodzie. Minęła bramę, powoli niespiesznym tempem zbliżała się do karczmy, w której wczoraj gościła.

Natan stał oparty o framugę pozbawionego drzwi wejścia, w tym samym czarnym przykurzonym stroju, co wczoraj. Gdy ją spostrzegł, zrobił kilka kroków w jej stronę, zatrzymał się na chwilę by doszła do niego.

– Nie tu – szepnął – chodźmy – dodał stanowczym tonem, gdy spojrzała z zaciekawieniem w jego twarz.

Ruszyła za nim. Nie powiedział słowa, ani przywitania ani wyjaśnienia, nie pytała. Mijali rozwalające się chaty, ubogie, jednoizbowe, zza szmat stanowiących zasłony widziała, że z niektórych okien spoglądają w mrok nocy poszarzałe twarze. Szczur przebiegł im pod nogami. Zaczęli kierować się w stronę lasu, wspinali się ścieżynka ledwo widoczną w blasku schowanego częściowo za chmurami księżyca. Od gąszczu drzew ciągnęło wilgocią. Wędrowali w głąb, Vi czuła się dość nieprzyjemnie, nie wiedziała co ją czeka i czego się spodziewać po tym dzień wcześniej poznanym mężczyźnie. Spróbowała w końcu spytać:

– Gdzie idziemy?– Ale Natan nie odpowiadał. Zatrzymała się. Odwrócił się i znów stanowczym tonem nieco przyciszonym głosem powiedział:

– Chodź.

– Gdzie idziemy?– powtórzyła pytanie, równie stanowczo.

– Już nie daleko, nie obawiaj się.

– Nie wiem czy mam się nie obawiać, nasłałeś wczoraj swoje psy na mnie.

– Doceniam twoje umiejętności wtopienia się w cień, stąd moja propozycja. A teraz chodź.

-To był test?– spytała, ale już nie odpowiedział, odwrócił się i poszedł dalej.

Ruszyła powoli, ociągając się. Chwilę później ich oczom ukazała się polana. Wokół ogniska siedziało czterech mężczyzn ubranych bardzo podobnie do Natana i poznany wczoraj Żak. Rozmawiali przyciszonymi głosami, mały człowieczek z rozbieganymi oczami tłumaczył coś mocno gestykulując. Podeszli niespiesznie do kręgu.

– To ona – powiedział tylko Natan– siadaj.

Vi stała jednak obserwując bacznie mężczyzn siedzących przy ogniu. Tak, każdy z nich był a może właściwie nadal jest w gwardii Lorda. Starali się sprawiać wrażenie, że byli, poodrywane naszywki, przykurzone stroje, ale nadal przy pasach przytroczoną mieli broń o charakterystycznie zdobionych rękojeściach, jako Maginka wiedziała że bronie te są zabierane wszystkim opuszczającym służbę i nie ma od tego wyjątków. Ale nie dawała poznać po sobie, że ten fakt ja dziwi.

Natan ponaglił ją:

-Siadaj

Przysiadła obok na zwalonym pniu, jednak czujna i gotowa by się poderwać.

– Wydaje mi się, że jesteś dobra w tym, co robisz – kontynuował – wiem też, że interesują cię duże nagrody. Jeśli pomożesz nam my cię wynagrodzimy sowicie.– Przerwał by zaczerpnąć powietrza.

– Wy ? – wtrąciła mu się Vi.

– My. – uciął

– Kim jesteście wy? Lubię wiedzieć, dla kogo pracuję– pytała dalej odchylając delikatnie głowę do tyłu.

– Niech wystarczy ci My, zbyt duża wiedza bywa szkodliwa.

– Nie sądzę, znajomość przeciwnika bywa pomocna – odcięła się.

– Potrzebujemy pewnej rzeczy– ciągnął dalej nie zwracając uwagi na jej dopytywania– jest ukryta głęboko, dobrze strzeżona, Żak ci pomoże.

– Nie potrzebuję pomocy – rzuciła krótko

– Potrzebujesz, jest specem od zamków

– Umiem otwierać zamki, a dwoje łatwiej wypatrzyć niż pojedyncza osobę.

– Pojedziecie we dwójkę, to już ustalone.

– Nie ufasz mi, prawda? Boisz się, że świecidełka mnie skuszą i ucieknę z łupem nie dzieląc się z wami? – w duchu pomyślała, że przecież to żaden problem pozbyć się wspólnika.

– I tak byś nie uciekła daleko – z kpiącym uśmiechem odciął jej się Natan. „Taa, nawet nie wiesz jak szybko" ale nie powiedziała tego na głos.

– Będzie mi tylko przeszkadzał – wycedziła sucho przez zęby.

– Idziecie razem, albo poszukam kogoś odpowiedniejszego niż ty.

Skapitulowała, nie odpowiedziała nic tylko skinęła głową. Czuła, że być może trafiła na właściwy trop, nie byli zwykłą bandą rabusiów. Natan przedstawił im dopracowany plan, wiedział dokładnie, kiedy w obiekcie, bo tak nazywał posiadłość, do której mieli się dostać, następuje zmiana warty, które korytarze są lepiej, które gorzej oświetlone, znał tajne przejścia i wiedział jak je uruchomić, jakby to był jego własny dom. Nadal jednak nie mówił, o jaką posiadłość chodzi i co dokładnie mają ukraść. Vi zaczęła podejrzewać, ale nie pisnęła słowa.

 

Za 2 godziny mieli się udać do miasta. Razem, choć oddzielnymi bramami, mieli spotkać się w wyznaczonym miejscu. Czas minął na powtarzaniu szczegółów. Vi ruszyła jako pierwsza, jako że słabo znała miasto, miała więcej czasu by odnaleźć drogę, wszystko wskazywało na to że jej przypuszczenia są słuszne, mieli włamać się do posiadłości Lorda, tylko co chcą stamtąd wynieść niepostrzeżenie? Coraz bardziej była pewna że Natan z kompanami mogli by tam wejść frontowymi drzwiami. A może to zasadzka? Może pragną wyłapać złodziei na gorącym uczynku, przemknęło jej przez myśl. Jednak szła naprzód nadal. Dotarła do umówionego miejsca gdzie z mroku wyłonił się już jeden z mężczyzn, skinął ręka w jej stronę , podeszła nie zmieniając tempa. Dalej udali się razem. Potem wszystko wydarzyło się już naprawdę szybko. Jak spod ziemi wyrosła reszta ekipy, w mgnieniu oka znaleźli się za murami pałacowego ogrodu, podpełźli do piwnicznego okienka, które bezszelestnie zostało usunięte, Natan gestem nakazał się wsunąć tam jej i Żakowi, dodający tylko szeptem na końcu jedno słowo: „Mapa", po czym wstawił okienko spowrotem tak że nie widać było prawie śladu i rozpłynął się z dwoma towarzyszącymi mu mężczyznami w mroku.

Vi skinęła na Żaka i zaczęli po cichu posuwać się do przodu po omacku. Szepnęła prawie nie otwierając ust „lumnite". Odwróciła się do Żaka i odezwała znów prawie bezgłośnie:

– Idź za mną. – Ledwo dojrzała zarys jego głowy którą skinął.

Dodała jeszcze parę formułek chroniących ich przed mentalnym wykryciem, poruszając tylko ustami tak by Żak nic nie zauważył.

Przeszli prze pomieszczenie, przed drzwiami pociągnęła za tkwiący w ścianie świecznik, obok powstała wnęka i wąski korytarz , którym ruszyli dalej. Miała w głowie dokładny plan pomieszczeń i korytarzy jaki przekazał im Natan. Kilka zakrętów, piwnic o ukrytych wyjściach i doszli do szerszego korytarza gdzie pochodnie nikłym blaskiem rozświetlały ciemność. Wysunęli się do niego po cichu przyciskając się do ścian. Tu według opisu Natana mogły być małe problemy, czasem przechadzali się tędy strażnicy, rzadko, ale parę razy w nocy robili obchód. Na końcu korytarza było wejście do archiwum biblioteki, tam mieli odnaleźć ich skarb. Usłyszała za sobą szurnięcie Żaka a potem kroki na schodach i zarys dwóch postaci. Poczekała we wnęce aż podejdą bliżej, wciągając w nią małego człowieczka. Strażnicy ostrożnie zbliżyli się a wtedy szepnęła „Dale ekalon", a postacie razem z Żakiem osunęły się na ziemie pogrążone we śnie. Otworzyła bez trudu formułka drzwi i weszła do komnaty, która skrywała sterty zakurzonych ksiąg, przesiąkniętych wilgocią. Część była ustawiona na regałach, część w stosach na podłodze czy pokrzywionych krzesłach. Poruszała się ostrożnie by nic nie strącić i zostawić jak najmniej śladów. Rozglądała się aż w końcu dojrzała pudło, nie pasowało do reszty wystroju tego wnętrza, nie było pokryte kurzem, tak jakby zostało przyniesione to niedawno. Otworzyła je a tam spoczywała poskładana kilkukrotnie płachta papieru, wyciągnęła ją i rozłożyła. Mapa, jest mapa i to nie byle jaka. Był to plan budynku, dużego, bardzo dużego z ponanoszonymi znakami na planie. Vi nie potrzebowała dużo czasu żeby zorientować się, co mapa przedstawia. To Szkoła. Przełknęła ślinę , schowała papier za kurtkę, zamknęła pudło, odłożyła tam gdzie stało i wyszła po cichu, ostrożnie, zamykając dokładnie za sobą drzwi. Doszła do leżących na ziemi strażników i Żaka, wyciągnęła z kieszeni fiolkę i rozbiła o podłogę, po okolicy rozszedł się delikatny zapach perfum. Nie mogła przecież przyznać się ze użyła formuł by uśpić strażników. Odciągnęła we wnękę Żaka i potrząsnęła nim delikatnie. Gdy przetarł oczy, zrobiła ruch ręka nakazujący mu milczenie, ale i tak szepnął

– Co się stało?

Wskazała butelkę – Usnąłeś – szepnęła

– A mapa? – spytał

Odchyliła kurtkę ukazując poskładany papier.

Wrócili do okienka w podpiwniczeniu, mignęła zapałką , po chwili okienko się otworzyło. Bezszelestnie opuścili ogród.

Przeskoczyli mur, Vi tylko odchyliła kurtkę ukazując zdobycz i ruszyli dalej.

Doszli do jednej chat na skraju zabudowy, Natan uchylił drzwi i rozejrzał się po okolicy uważnie.

Weszli do środka, jeden z mężczyzn zapalił świecę. Stali przy stole, Żak niecierpliwie kołysał się z nogi na nogę. Natan rzucił im po sakiewce, każdej dość ciężkawej wypełnionej połyskujacymi monetami. Mały pucołowaty człowieczek otworzył ją, zerknął po czym szybko zaczął upychać w kieszeni. Z uśmiechem popatrzył na Vi, że ta nawet nie wspomniała że przespał większość czasu. Wyszedł z chaty wciąż z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Vi stała i przyglądała się uważnie mężczyznom.

– Były problemy? – spytał jeden z nich

– A miały być? – odpowiedziała pytaniem.

– A były?

– Żadne.

Zapanowała cisza, mężczyźni pokazywali palcami sobie coś na mapie rozłożonej na stole, milcząc.

– Co to za mapa?– przerwała ciszę Vi

– Świetnie się spisałaś, ale mówiłem ci już nie pytaj za dużo.

– Trudno się było źle spisać jeśli wszystko było … – brakło jej słów , nie chciała powiedzieć ustawione – było tak dobrze zaplanowane – skończyła.

– Chcesz nam pomóc? – spytał Natan bez ogródek

– W czym?

Mężczyzna spojrzał na kompanów, każdy z nich powoli skinął głową, rozumieli się prawie bez słów.

– W przywróceniu światu równowagi, w walce z niesprawiedliwością , w dojściu do władzy czy nazwij sobie to jak tam sobie chcesz.

Vi roześmiała się lekko nerwowo.

– Chcecie świat zawracać kijem? – ni to stwierdziła, ni spytała z kpiną

– Nie -Natan mówił dalej poważnie– chciałaś się dobrać do sakiewki Władcy, będziesz miała okazję. Nie interesują mnie twoje pobudki, ważne żebyś przydała się w sprawie.

„ A powinny" pomyślała kobieta.

– No dobra, jeśli mi się to opłaci to mogę dalej dla was działać– przystała na propozycję, a w myśli dodała „oj bardzo mi się to opłaci, jestem na idealnym tropie jak widzę"

– Idź się gdzieś przespać, tu bym nie radził, bo jeśli ktoś zauważy brak mapy to będzie jej szukał

– Nie powiedziałeś mi co to za mapa.

– Pewnej twierdzy, bardzo ciężko się tam dostać ale ma coś co jest nam niezbędne.

Vi wiedziała że bardzo ciężko, wręcz prawie niemożliwe to było. Zastanawiała się czy Natan podejrzewał kim jest i czy dlatego chce ją wykorzystać czy po prostu nie docenia powagi sytuacji.

– Rano nim cienie drzew zejdą z polany miedzy miastem i lasem, chce cię widzieć tam gdzie dziś było ognisko – powiedział i wyszedł. Po chwili, po kolei wychodziła reszta mężczyzn zostawiając ją samą w chacie

Vi nie chciało się szukać noclegu. W chacie była piwniczka, zeszła do niej, ułożyła głowę na plecaku, nakryła się wciąż cuchnącym nieco płaszczem i zasnęła.

 

Nim słońce na dobre wstało przebudziła się. Bolały ja plecy, klepisko piwniczki musiało być usiane kamykami, na które wczoraj nie zwróciła uwagi. Wydostała się z chatki zastanawiając się na ile pamięta drogę która wczoraj przemierzyła tylko raz. Zaczęła kroczyć w stronę lasu. Powietrze poranka było rześkie, zapowiadał się ładny dzień. Gdakanie kur dobiegające z okolicy, przerywane od czasu do czasu muczeniem krów, czy rżeniem koni odprowadzało ją do miejsca gdzie zielona połać łąki łączyła się ze ścianą drzew. Zarys ścieżki opodal wydał jej się znajomy, minęła kamień który mijała tez dzień wcześniej. Świst kosa uświadomił jej że wystarczy przecież zapytać o drogę. Czarna ptaszyna pokierowała ją" idź prosto, prosto kręta ścieżką". „jak zwykle logicznie jak na ptaszysko przystało" żachnęła się Vi ale szła już pewnie, wyraźnie wydeptaną wśród zarośli dróżką. Na polanie było pusto. Usiadła na pniu i czekała. Zanurzyła się w rozmyślaniach, miodowe oczy, wczorajsza próba, tajna gwardia Lorda, jej zadanie, dziwna przepowiednia ni plotka ptaków, ta mapa, jakiś niepokój zakradł się w jej myśli. Minęło kilka lat gdy opuściła mury Szkoły, spędziła tam ich wiele, bardzo wiele. Maginki trafiały do Szkoły mając lat pięć opuszczały ja ukończywszy dwadzieścia, w tym czasie nie przebywały poza jej murami. Tam jadły, spały, ćwiczyły, czytały, uczyły się, tam się budziły i zasypiały. Vi co prawda została wypuszczona z niej mając lat dziewiętnaście ale i tak wydawało jej się to okropnie długim okresem. Nie straconym okresem , bo nauczyła się bardzo wiele, nauczyła się panować nad ciałem, nad umysłem , nauczyła się panować nad umysłami innych ale czasem który zdeterminował jej obecne miejsce w Świecie. Rozmyślała powoli zapadając w półsen. Z otępienia wyrwał ja szelest, obróciła się w tamta stronę i od razu poznała sylwetkę zbliżającego się Natana. Ten łysy muskularny człowiek zaczął jej się wydawać nawet sympatyczny wręcz przystojny gdy tak mu się przyglądała jak zbliżał się w jej stronę równym krokiem. Przysiadł koło niej i milczał. Jakoś nie chciała przerywać ciszy wiec siedzieli tak dłuższa chwilę.

-Potrzebuję kobiety… – zaczął stonowanym głosem

-Źle trafiłeś – powiedziała ostro, wstając

-Nie, nie źle mnie zrozumiałaś– machnął ręką jakby chciał odpędzić namolną muchę. – Nie chodziło mi o to o czym pomyślałaś, nigdy bym nie zaproponował ci czegoś takiego.

-A skąd wiesz o czym pomyślałam? – spytała unosząc kącik ust w kpiącym uśmiechu.– Czyli co? W mojej obecności o tym się nie myśli? – spytała przekornie.

-Ależ nie, też nie tak – usiłował się tłumaczyć widocznie zmieszany trochę sytuacją.– Dasz mi wyjaśnić czy będziesz się droczyć?

-Dam , dam – uśmiechnęła się szeroko, oczy jednak pozostały jak zwykle niezmienne, obce, zimne.

– Na północ stad gdzie w las wbija się pasmo Gór Almazan i jego najbardziej wysunięty na zachód szczyt chyli się ku ziemi jest chata– pustelnia. Wiedźma tam mieszka która uroki ponoć posyła nawet na zwierzęcych samców. – kontynuował Natan przyciszonym głosem– ona jedna wie jak dostać się do wieży w … – urwał na chwile – w miejscu które mapa wczoraj skradziona przedstawia. Chce żebyś zabrała do niej mapę i nakłoniła ją by ci powiedziała jak to zrobić.

– Co jest w wieży? – Vi wiedziała że w Trzeciej Wieży, jak w Szkole zwano najwyższą wieże, znajduje się mała okrągła komnata. Jednak co kryje wyżej nie wiedziała, była dobrze strzeżona. Nigdy podczas czternastu lat tam spędzonych nie udało jej się do niej dostać, nawet przebić przez blokady narzucone na mahoniową bramę odgradzająca dalszą cześć schodów ponad miejscem gdzie kiedyś uwięziła ja Przeorysza.

-Być może się dowiesz, ale nie teraz jeszcze. Pójdziemy razem aż do gór, do chaty podejdziesz sama, wolałbym się nie zbliżać.

-We dwoje? A twoi kompani? Nie było by raźniej i bezpieczniej?

-Nie mogą iść z nami, mają inne obowiązki.

Zagłębiali się w las powoli zostawiając Edelnait za sobą. Słońce jeszcze nisko kładło długie cienie pomiędzy rzadko rosnącymi drzewami. Poszycie coraz częściej zaczęły porastać paprocie o pędach długich, zwisających do ziemi zielonymi firanami. Po lewej stronie minęli brzozowy zagajnik lśniący bielą pni, miękki mech pod nogami sprawiał wrażenie jakby stąpali po wilgotnych poduszkach. Resztki porannej mgły wznosiły się niczym nici pajęczyny w stronę połyskujących w słońcu koron drzew. Trasa zaczęła schodzić w dół, światło mocniej przebijało między liśćmi, a gdy doszli do piaszczystej skarpy, im oczom ukazała się nie zalesiona dolinka.

Na porośniętym trawą, o jeszcze wciąż soczystym odcieniu, wgłębieniu pasły się dwa rumaki. Vi zaczęła powoli się zsuwać w dół nie chcąc spłoszyć koni. Jeden z nich uniósł łeb i cicho zarżał. „Nie bójcie się, my tylko przechodzimy" szepnęła w myślach. „Skąd wyście się tu wzięły?" spytała zdziwiona. W okolicy dawno już nie było stad dzikich koni, a nawet jeśli jakieś się zapędziło w okolice domostw, można je było ujrzeć jedynie na łąkach gdy pędziły w dal unikając kontaktu z ludźmi. „Nie pytaj i odejdź" wyraźnie obawiał się ich bliskości. Jeden o sierści w odcieniu kawy z mlekiem, odganiał się od natrętnych owadów białym jak śnieg ogonem, drugi czarny jak smoła z kasztanowymi pędzlami sierści wokół pęcin uniósł głowę i wpatrywał się w przybyszów. Natan obserwował Vi, pewnie wiedział że próbuje z nimi rozmawiać.

-Chodźmy– ponaglił ją.

-Skąd tu te dwa piękne konie? – dopytywała– są zadbane, nie dzikie, kto je tu wypasa?

Ale mężczyzna nie podjął tematu. Zupełnie jakby dla niego był to naturalny widok.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, przebijając pomarańczem ostatnich promieni spomiędzy drzew gdy ich oczom na łysym zboczu ukazała się chata.

-Ja tu zostanę – Natan oparł się o jedno z ostatnich drzew.

-O co mam ją spytać ?– wzięła od niego mapę i schowała do płaszcza.

-Jak dotrzeć do wieży , tej najwyższej i jak wydostać stamtąd Kryształ.

Kobieta lekko zadrżała ale starała się nie dać niczego po sobie poznać. Kryształ bym materiałem o którym jedynie czytała, żaden z Nauczycieli nigdy o nim nie wspominał. Odpowiednio użyty mógł zawładnąć na stałe umysłem nie tylko jednej osoby ale wielu, dawał ogromną władze. Myślała że na kartach starych ksiąg zapisane są tylko legendy o istnieniu tajemnego kruszcu.

Vi wzięła oddech i ruszyła. Teraz zaczęło powoli być dla niej jasne dlaczego nawet najstarsze Maginki nie miały wstępu do pewnych miejsc i być może dlaczego pusta okrągła komnata znajdowała się akurat tam.

Wspinała się kilka minut zboczem aż doszła na niewielki płaskowyż na którym stała chata. Wzbudziła lekki zachwyt w Vi, jej drewniane ściany pokryte pięknymi ornamentami, girlandy kwiatów zwisające spod dachu, przy bocznej ścianie grządki równo wyplewione a nad nimi wręcz stada motyli i ten zapach, zapach palonego jałowca pomieszany z wonią róż. Całość była piękna, nieco niesamowita ale tez wzbudzająca dziwny niepokój. Vi długo stała patrząc zauroczona, nie mogąc się przełamać żeby podejść do drzwi, tak długo że nie zauważyła kiedy w drzwiach stanęła kobieta. Vi nie wiedziała patrząc na nią czy jest bardziej piękna czy upiorna. Długie splecione kruczoczarne włosy opadały jej warkoczem na suknię koloru krwi, wręcz sprawiającej wrażenie że cała tkanina jest nią splamiona. Biała jak kreda twarz z głęboko osadzonymi oczami których tęczówki w odcieniu szarości wyglądały jak ślepe. Fioletowo sine usta zarysowywały się cienką kreska poniżej delikatnego nosa. Całość jednak wydawałaby się piękna gdyby nabrała innych barw, żywszych jak stwierdziła Vi. Tak, właśnie takie miała odczucie, że stojąca w drzwiach kobieta jest martwa, narastało ono w niej coraz mocniej im bardziej się przyglądała nieruchomej postaci. Okazało się jednak że kobieta przemówiła, słabym lecz dźwięcznym, melodyjnym głosem, ni to łkając ni śpiewając:

-Cóż przywiodło cię w me progi, cóż nie pozwoliło zboczyć z drogi , mimo że niepokój twe serce wypełnia, mimo że twa głowa kłamstwa pełna.

Vi wzdrygnęła się. Eli enusa dento szepnęła.

-Nie musisz się chować i tak cię odnajdę – dziwnie świszczącym głosem wyszeptała kobieta.

-Pewnie wiesz po co tu jestem– powiedziała pewniejszym głosem rudowłosa.

-Wiem, że chcesz sekret wykraść, jak dostać władzę wszechobecną. Lecz czy to twoja prośba czy diabelskiego nasienia? Twoja nie twoja, moja nie moja, i nawet gdy jego to nie jego.

Vi nie bardzo zrozumiała, nie wiedziała nawet jak spytać by dostać odpowiedź.

-Wejdź– tym razem głos był normalny nawet wydawać by się mogło przyjazny i kobieta zniknęła we wnętrzu chaty. Vi przekroczyła próg za nią, ale gdy tylko to zrobiła, chwyciła się za skronie, ból jaki wypełnił jej głowę tak mocno zaskoczył ją, że aż zatoczyła się w krótkim korytarzyku.

Teraz niepokój zatrząsł nią, serce biło jej szybciej, oddech przyspieszył, w żołądku poczuła dziwny ucisk. Parła nadal w głąb, do izby. Weszła do pomieszczenia ale zamglonymi oczami dostrzegła tylko malowidła na ścianach i tkany dywan. Vi zawyła, całe ciało jej owładnął przeszywający ból, opadła na kolana po czym zwinęła się na podłodze ściskając w dłoniach głowę. Przed oczami zaczęły malować się jej dziwne obrazy. Żona Władcy ale wiele lat młodsza z czarnymi włosami klęczała w pustej komnacie, bardzo podobnej do tej w jakiej została zamknięta wiele lat temu. Wyła głośno, krzyczała, z oczu zamiast łez płynęła jej krew, twarz miała podrapaną, nie, cała była podrapana, jakby dopadło ja stado drapieżnych zwierząt. Miedzy krzykami Vi słyszała słowa, całkiem wyraźnie „nie jesteś już mym ojcem, nie doczekasz starości u boku potomka, on zabije cię jak ty zabiłeś mnie". Obrazy nakładały się na siebie, mała śmiejąca się ciemnowłosa dziewczynka biegająca po ogrodzie przeradzała się w bestię która rozdzierała srebrną flagę z wizerunkiem walczącego smoka z lwem, to godło Szkoły, przemknęło jej przez wciąż potwornie bolącą głowę, każdy nerw na ciele palił ja okropnie, nie była w stanie wyszeptać formuły, nie była w stanie nawet sobie żadnej przypomnieć, wyła tylko zwinięta na podłodze pragnąc tylko by to w końcu ustało. Ból osłabł i usłyszała jak zza szyby podniesiony głos

-Co jej zrobiłaś? – odzyskując przytomność Vi zobaczyła w drzwiach Natana, zmora-kobieta śmiała się w bardzo złowieszczy sposób.

-Uciekaj– wyjąkała Vi, próbując rzucić się w stronę wyjścia, odzyskała nieco siły , poderwała się z kolan i pchnęła mężczyznę za próg.

Dotarły jeszcze do niej słowa kobiety wołającej za nią wyjącym niczym sztormowa wichura głosem: – Ty wiesz najlepiej jak tam się dostać, a Kryształ i tak cię zgubi.

Chwyciła Natana z rękę i zaczęła pędzić w dół, ciągnąć go za sobą, potykając się o wystające konary i ślizgając po wilgotnej trawie. Nadal w całym ciele czuła ból, słabnący ale wciąż dokuczający i ograniczający jej ruchy. Wbiegła w las, nadal ściskając dłoń mężczyzny, zwalniając trochę, ale pragnienie oddalenia się od tego miejsca tak bardzo wypełniało jej myśli że nie mogła się zatrzymać. Po chwili zatrzymał się przytrzymując ja w miejscu. Dyszała, łapiąc ciężko oddech.

-Jesteś Maginką – wyszeptał

Nie odpowiedziała. Oparła się o drzewo za plecami. Kręciło jej się wciąż w głowie, miała wrażenie jakby wciąż ktoś trzymał ją za gardło.

-Kim ona jest? – wychrypiała

-Nie jestem pewien – odpowiedział Natan pochylając się i opierając dłonie o uda, starając się uspokoić oddech po szaleńczym biegu. – Powiadają że to pierworodna Władcy którą zgładził by nie oddać rządów poza swa rodzinę.

-Władca nie ma i nie miał potomka – zaprzeczyła Vi, ale niepewność wkradła się w jej myśli

-Być może ma tajemnice o których nawet i wy nie wiecie – uśmiechnął się smutno.

-My? – udała zdziwioną

-Nie musisz się ukrywać, obserwowałem cię. Poza tym, to co się dziś wydarzyło umocniło mnie w moich przypuszczeniach. Ty pewnie też wiesz, że jestem strażą przyboczna Lorda Edelnait.– przyznał się chcąc okazać jej zaufanie.

Nie potwierdziła ale tez i nie zaprzeczyła, milczała pogrążoną we własnych myślach. „A jeśli to prawda, jeśli faktycznie Władca skrywa okropną tajemnicę, jeśli jego czystość i blask splamione są krwią własnego dziecka, jeśli dobro innych jest tylko na pozór przykrywką dla żądzy panowania. Nie to niemożliwe, to tylko oszczerstwa wyssane z palca przez przeciwników Głowy Zjednoczonych Miast. I czemu ten człowiek jej ufa? Przecież być może to jego ma usunąć, albo jego przywódcę." Była skołowana, zmęczona, pomyślała że wiele by dała za miękkie łoże z atłasowa pościelą w jakim spędziła noc w domu Tina.

 

Natan jakby czytał jej w myślach.

-Masz dokąd pójść?– spytał.

Pokręciła przecząco głową.

-Musisz się wyspać. Będziesz moją daleka kuzynka, w podróży nad morze.

Nie zrozumiała w pierwszej chwili, spojrzała na niego przekrzywiając głowę ze zdziwieniem.

-Oj, będziesz udawać moja kuzynkę – żachnął się – Tak dla innych, nikt wtedy nie będzie dociekał co jak i dlaczego a ty spokojnie wypoczniesz na dworze.

-No dobrze– Vi zgodziła się, choć zastanawiał się czy to nie podstęp, ale pomyślała że ten człowiek tez sporo ukrywa, „tylko co tak naprawdę?" zastanawiało ją to coraz mocniej.

Wracali szybkim tempem, minęli pierwsze zabudowania, bramy miasta, przeszli kilka przecznic w milczeniu.

Natan zatrzymał się nagle

-Nie możesz tak wejść do pałacu, nawet tylnym wejściem

-Przecież już wchodziłam – szepnęła żartując

-No ale oficjalnie nie możesz wejść, podejrzane będzie że moja kuzynka wygląda jak żebraczka.

-No wiesz? – fuknęła lekko oburzona. Ale spojrzała na siebie i stwierdziła że i owszem wygląda jakby sypiała w najgorszych rynsztokach miasta.

Zabrał ją do jednego ze sklepików w bocznej ulicy. Chwile poszeptał coś ze sprzedawcą, Vi stała w drzwiach niepewna czy ma wejść dalej. Trochę przy tuszy jegomość z wesołymi oczkami i rumieńcami na twarzy zwrócił się do niej:

-Panienka pozwoli dalej, zaraz znajdziemy coś odpowiedniego.

Poszedł na zaplecze , Vi rozglądała się po wnętrzu, stało tu kilka manekinów wystrojonych w dziwaczne nieco suknie, z mnóstwem koronek, falbanek w krzykliwych kolorach. W duchu wątpiła czy znajdzie tu coś dla siebie. Ale została miło zaskoczona. Pan Albert, jak zwał się właściciel sklepiku, a czego dowiedziała się z krótkiej wymiany zdań z Natanem, wniósł mleczno-żółtą suknie z fioletowymi wypustkami w rozkloszowanym dole i eleganckim wykończeniem pod szyją w tym samym kolorze. Żółty kapelusz i torbę podróżna zaledwie parę tonów ciemniejsze od sukni i fioletowa parasolkę z falbanami, chroniącą od słońca. Wszystko to wyglądało bardzo wytwornie, może odrobina za bardzo jak na Vi, ale skorzystała z propozycji i przebrała się na zapleczu, upychając w torbę swój plecak i ubrania, skradziony kilka dni wcześniej płaszcz pozostawiając na krześle. Nie zgodziła się jednak by zapłacił za to Natan, uregulowała należność pieniędzmi z sakiewki która otrzymała za przyniesienie mapy.

Wyszli na ulice i udali się w stronę pałacowych zabudowań. Obeszli mur aż doszli do niewielkiej bramy na tyłach kompleksu. Wartownik skinął w geście przywitania, widać było że zna doskonale Natana i skierował wzrok na podążającą za nim kobietę.

-A ta dama?

-To moja kuzynka Vincenta – wyjaśnił -Zatrzyma się tu na parę dni, podróżuje nad morze by podreperować tam zdrowie zażywając leczniczych kąpieli.

Gdy minęli bramę i szli kamienną ścieżka prowadząca przez rabaty z kwiatami w stronę niskiego budynku Vi syknęła przyciszonym głosem.

-Vincenta? Nie mogłeś lepszego imienia wymyślić? Trzeba było od razu powiedzieć że jestem twoją starą ciotką.

Natan roześmiał się cicho widząc lekko rozjuszoną kobietkę. Weszli do dużego parterowego domu. Zaraz za drzwiami otworzył szafę wisząca na ścianie i wyjął dwa klucze na drewnianych kołkach.

-Ten jest mój wskazał jeden, a ten jest do pokoi gościnnych.– wyjaśnił podając jej jeden. Poprowadził ja długim korytarzem, minęli kilka odgałęzień, aż doszli do jednych z ostatnich drzwi. W budynku było słychać kilka przytłumionych głosów, jakiś pojedynczy szczęk naczyń, ktoś nucił skoczna piosenkę.

-Możesz się rozgościć– powiedział wskazując na drzwi– i czuć się bezpiecznie-dodał ściszonym głosem.

Vi większość czasu spędzała w pokoju lub spacerując po mieście. Myślała nad spotkaniem z kobieta w domu na zboczu. Nad jej słowami, nad obrazami które tam widziała. Natan nie nalegał na szybkie działanie, chociaż subtelnie dopytywał się czy znalazła rozwiązanie jak dostać się do wieży w Szkole. Niezmiennie mu odpowiadała że potrzebuje jeszcze czasu.

Dwa dni później gdy siedziała w pokoju z Natanem i rozmawiali przyciszonymi głosami snując nieco żartobliwie teorie jak wielką władzę mógłby dać kryształ, do pomieszczenia weszła kobieta. Zamknęła za sobą drzwi i stała z dobrą minutę wpatrując się w mężczyznę jakby z wyrzutem nim się odezwała

-Kuzynka? Ciekawe jakim to sposobem masz nową kuzynkę o której ja nie wiem? – Można było wyczuć wyrzut i lekką złość w jej głosie.

-To moja siostra Natalia, jest pokojówka Lady Adeli, starszej córki Lorda – wyjaśnił Vi – Nati – zwrócił się do niej dobrotliwym tonem– przecież nie mogłem powiedzieć że sprowadzam tu niedawno poznana kobietę nie ważne co by nas łączyło – podszedł do Vi i objął ją. Nie odtrąciła go, wyczuwając że siostrze też nie chce mówić wszystkiego.

-No dobrze, dobrze – Natalia udobruchała się– nie zaprzeczyłam że to nasza kuzynka, jak mnie o nią spytali mimo że zdziwiło mnie to okrutnie, stwierdziłam tylko że daleka i mogę jej nie pamiętać bo mała byłam gdyśmy się ostatnio widziały. Ale mogłeś mi chociaż powiedzieć wcześniej , nie miałabym takiej baraniej miny.

Natan podszedł do siostry, objął ja i pocałował w czoło – Kochana Nati, zawsze mogę polegać na tobie.

-To ja nie będę wam przeszkadzać– uśmiechnęła się znacząco i wyszła. Chwile było jeszcze słychać oddalający się stuk jej obcasików.

-Nie mówiłeś że masz siostrę– powiedziała, gdy drzwi się zamknęły – I oszukałeś ją, jak wszystkich zresztą, czy to ładnie? – spytała z przekorą.

-Lepiej jeśli wie mniej, nie chcę żeby się jej coś stało– Sposób w jaki Natan mówił o Nati świadczył, że siostra jest mu bardzo bliska.

-Masz jeszcze jakaś rodzinę tu? -spytała, dziwnie nieco akcentując tu , sama nie wiedziała czy tak naprawdę pyta o pałac czy o cały Świat.

-Rodzice mieszkają w niewielkiej wiosce przy trakcie między Edelnait a Monakola, pędzą tam spokojny żywot, mają krowę, dwie kozy i kury i psa – na jego twarzy pojawił się błogi rozmarzony uśmiech– Mają sad – kontynuował – jeździmy tam często jesienią właśnie z Nati i pomagamy im zbierać owoce, po następnym nowiu pewnie pojedziemy i w tym roku. A ty masz kogoś? – spytał

Vi tylko wzruszyła ramionami, nie odpowiedziała nic, bo nie wiedziała co odpowiedzieć. Nie miała pojęcia czy gdzieś tu istnieje jakaś jej rodzina jeszcze, nie miała wspomnień sprzed Szkoły i nie miała pojęcia gdzie ich szukać, mimo że wielokrotnie próbowała, bezskutecznie. Przeorysza wiedziała jak bardzo silne mogą być więzy krwi i jak można je wykorzystać a Maginki nie mogły sobie na nie pozwolić według niej.

 

Kolejny dzień spędzony na rozmyślaniach. Jesień zbliżała się dużymi krokami. Liście żółciły i czerwieniły się na przydrożnych klombach, wiatr zaczynał kłuć przez ubrania. Vi siedziała na niewysokim podmurowaniu przy niewielkiej fontannie. Patrzyła w niebo. Myślała nad słowami:

„Ty wiesz najlepiej jak tam się dostać, a Kryształ i tak cię zgubi." „ty wiesz najlepiej „ powtarzała sobie w myślach. Skąd miała wiedzieć, jedyne co wiedziała to to że bramy nigdy nie udało jej się przejść, mimo że parokrotnie próbowała, nawet zobaczyć co było za nią, po schodach wyżej. „Ty wiesz najlepiej", uniosła głowę w gorę i zapatrzyła się w niebo. Klucz dzikich kormoranów odlatywał na południe. Pokwakiwania i nawoływania ptaków było słychać już z oddali. Vi poczuła jakby doznała olśnienia. „Może faktycznie wiem najlepiej, ale.. Ptaki.." myślała „tak ptaki, ale skąd wziąć takiego ptaka co by człowieka uniósł". Słyszała o kondorach, zamieszkujących Wysokie Góry ale ptaki te były dzikie, wyniosłe i nieskore do współpracy, zresztą znała je tylko z opowiadań i nie wiedziała czy potrafiły by unieść dorosłego człowieka.

Wracała powoli do swojego małego pokoiku rozmyślając nad tym, że przecież przybyła tu w zupełnie innym celu. Natan jednak nie był skory do zwierzeń, nadal nie wiedziała czy to on czy ktoś inny stoi za całym planem obalenia jej Władcy. Postanowiła, że sprawę wieży odłoży na później a teraz za wszelką cenę dowie się kogo musi się pozbyć. Kolejna myśl zawładnęła jej głowę, chyba znalazła sposób jak zmusić Natana do wyjawienia tajemnic. Cały wieczór przygotowywała się do tego co zamierzała zrobić następnego dnia.

 

4.Zdrada

 

Zjadła obfite śniadanie, nie wiedziała kiedy spodziewać się kolejnego posiłku. Upewniła się ze Natan wyruszył w jak to określił sam ważnych sprawach do wsi na zachodzie Edelnait. Wyszła na spacer tym razem po lordowskim ogrodzie, przechadzała się alejkami, posiedziała nad pałacowa sadzawką. Codziennie rano Natalia wychodziła by nazrywać kwiatów do pokoju Lady Adeli, uśmiechnęła się do Vi przechodząc, pozdrowiła ją.

Vi wstała i podeszła do dziewczyny

-Nati, czy mogłabyś mi w czymś pomoc? Masz dziś trochę wolnego?– spytała

-Zaraz po śniadaniu, a o co chodzi? – dopytywała Natalia

-Znasz swojego brata doskonale, – zaczęła wyjaśnienia– chciałam mu zrobić prezent, jakiś drobiazg, ale taki by mu się spodobał. Może poszłybyśmy na zakupy i byś mi doradziła?– uśmiechnęła się przymilnie.

-Ależ oczywiście– zapewniła ja Nati– widzę że mój braciszek wpadł ci w oko– dodała z figlarnym uśmiechem.

-To za pół godziny przy wyjściu?

-Oczywiście.

Vi ruszyła pospiesznie w stronę budynku w którym od paru dni mieszkała, musiała jeszcze załatwić jedna sprawę. Szła szybko, zostawiła za sobą pałacowe zabudowania i dotarła do jednego z podwórzy które odwiedziła dzień wcześniej. Było zabudowane z każdej strony tylko niewysoka brama prowadziła na ulicę. Na podwórzu stał wóz z zaprzężonymi dwoma końmi, przy których kręcił się chudy człowiek , niechlujnie ubrany, o ziemistej twarzy i zapadniętych oczach.

-Wszystko gotowe? – spytała wręczając mu sakiewkę– teraz połowa, druga wkrótce i nie zadawaj więcej pytań, jakby ktoś pytał to nie było tu mnie, ani wozu , ani niczego co zobaczysz.

Mruknął tylko coś, co miało oznaczać potwierdzenie że zrozumiał.

Vi wróciła pod tylna bramę pałacu, uśmiechała się czekając na Nati. Gdy ta pojawiła się, po chwili ruszyły wolno w stronę handlowej dzielnicy, miło rozmawiając. Kluczyła miedzy uliczkami, niby od niechcenia, obejrzały kilka wystaw zastanawiając się co by się spodobało Natanowi. Mijały bramę, która Vi odwiedziła tego poranka. „Dale ekalon" wyszeptała, podtrzymując pod ramiona opadającą na ziemie Nati i szybko wciągnęła ja na podwórze tak by nikt nie zauważył. Uniosła drobną dziewczynę i wpakowała ja na wóz, rzucając druga sakiewkę chudemu człowiekowi który tkwił w tym samym miejscu co poprzednio jakby w ogóle nie zmienił pozycji. Nakryła śpiąca postać sianem i szybko się przebrała, szaro pomarańczowa sukienka z fartuchem i chusta zawiązana na głowie , przydała jej wygląd wieśniaczki. Chwyciła za lejce i ruszyła. Wyjechała z podwórza kierując się prosto w stronę południowej bramy. Była już tuż tuż przy strażnikach , gdy wyszeptała formułę. Uśmiechnęli się tylko i pozwolili wyjechać. Jechała traktem powożąc aż miasto zniknęło jej prawie zupełnie z oczu, po czym zatrzymała się. Ściągnęła dziewczynę z wozu, odczepiła konie, posadziła ją na jednym, wciskając lejce w dłonie śpiącej jeszcze wciąż Natalii, szepnęła formułę unieruchamiająca, po czym ją przebudziła. Wybudzona spojrzała na nią z przerażeniem, ale nie mogła wydusić słowa.

-Nie bój się Nati, nic ci nie zrobię. Naprawdę nie chce cię skrzywdzić. Ale Natan wie coś czego potrzebuje się od niego dowiedzieć a ty będziesz w zamian za ta informację moim prezentem dla niego.

Blondwłosa dziewczyna nadal patrzyła wystraszona na Vi, która zepchnęła wóz na pobocze, wskoczyła na konia i ruszyła do przodu galopem. Oba konie pędziły równo koło siebie, rudowłosa kobieta to popędzała to zwalniała je konwersując z nimi w myślach by żaden się nie oddalił od drugiego. Jechały dobre parę godzin, aż dotarły do zalesionych pagórków. Tu zwolniły, by w pewnym momencie Vi zupełnie zsiadła i prowadziła teraz już oba konie. Minęła kolejna godzina marszu aż dotarły do ukrytej w skale jaskini. Dopiero teraz zwolniła ciało Nati i pozwoliła jej zsiąść. Dziewczyna chciała zerwać się do ucieczki, ale Vi skoczyła za nią błyskawicznie, przytrzymując ją

-Spokojnie – mówiła trzymając ją mocno– gdzie chcesz uciec? Nie znasz drogi, nie dasz rady dojść z powrotem do miasta. Nie zrobię ci krzywdy uwierz mi. Nie próbuj żadnych sztuczek, mnie jest ciężko przechytrzyć, nie chcę żeby ci się coś stało, ze mną jesteś bezpieczna. Jutro pojadę do Natana, powie mi, co chcę wiedzieć i oddam mu cię w nienaruszonym stanie.– poluźniła uścisk. Natalia siadła na trawie i zaczęła popłakiwać. Kobieta przykucnęła przy niej, zrobiło jej się nawet odrobinę przykro, ale zadanie było ważniejsze, ochrona Władcy była dla niej teraz priorytetem i mogła zabić byleby tylko udaremnić zamiary jego przeciwników.

-Nati, nie płacz – objęła ją ramieniem, – będziesz tu miała tak dobrze jak w pałacu.-próbowała zażartować.

Pchnęła ją lekko w stronę jaskini, która tworzyła swoistego rodzaju komnatę o dość sporych rozmiarach. Od szczytu przebijało światło w kilku miejscach, ale sklepienie było wysoko.

Vi urządziła ją znosząc gałęzie i rozkładając koce.

– Złamiesz mu serce – szepnęła Nati, obserwując jak kobieta stara się przygotować niegościnne miejsce.

-Nie złamię – odparła– nic nas nie łączy poza interesami. Sadzę, że szybko przystanie na moją propozycję, zależy mu na tobie. Skłamał ci o mnie by cię chronić– sama nie wiedziała, czemu to jej wyjaśnia.

-Jesteś zła i okrutna – zarzuciła jej zrozpaczona dziewczyna – On ci zaufał, chronił, wpuścił pod swój dach, nie wiesz, co to są uczucia, przyjaciele..

-Wiem – ucięła krótko przez zaciśnięte zęby – Skończ z tym, próby wyprowadzenia mnie z równowagi nic ci nie dadzą, mogą się dla ciebie źle skończyć – zagroziła Vi i z zaciętą miną nadal układała gałęzie, zasłaniając częściowo wejście, ukuło ją stwierdzenie dziewczyny, mimo że wiedziała, że ta zrobiła to specjalnie, co więcej było w tym dużo prawdy.

Większość dnia milczały, każda z nich pogrążona we własnych myślach. Pod wieczór Nati zaczęła urywaną rozmowę o ptakach, o swoich lękach związanych z lasem, o dzieciństwie, o tym jak będąc mała biegała z bratem po polach, bawili się razem. Po pewnym czasie rozmawiały jakby się znały wiele lat. Vi nie zdradzała przed nią jednak swoich zamiarów, mimo że dziewczyna wzbudziła w niej sympatię. Żałowała, że sama nie doświadczyła nigdy tego beztroskiego okresu. Pragnęła w głębi serca by jednak to nie Natan okazał się prowodyrem i przywódcą.

Przed snem wyszeptała kilka formuł na wypadek gdyby jednak serdeczna rozmowa Nati była tylko przykrywką i zechciałaby jednak uciec.

 

Gdy tylko zaczęło świtać obudziła Nati, zostawiając jej jedzenie, na kilka dni, chodź obiecywała wrócić niebawem, ale liczyła się z możliwymi problemami i blokując wyjście odjechała, zabierając ze sobą drugiego konia.

Po kilku godzinach kłusu dotarła do miasta, udała się prosto do Natana.

Strażnik wpuścił ją, mimo że dziwnie spojrzał na nią, gdy powiedziała że jest jego kuzynką i że tu mieszka. Stanęła w drzwiach. Natan siedział na łóżku, gdy ją zobaczył doskoczył do niej dociskając do ściany.

– Gdzie ona jest? Gdzie jest Nati

– Uspokój się, nic jej nie jest.

– Gdzie ona jest? – wycedził przez zęby

– Mamy chyba interes do załatwienia – powiedziała spokojnie, przełykając jednak głośno ślinę, bo mężczyzna dociskał jej gardło przedramieniem a pod żebrami czuła ukłucie zimnej stali.

– Oddam ci ją, nienaruszoną, ale wcześniej ty mi dasz to, czego potrzebuję.

– Chodź stąd – pociągnął ja za rękę – ale nie próbuj żadnych podejrzanych ruchów, bo cię zabiję – powiedział dość spokojnie lecz stanowczo.

– Wiesz, że jeśli ja zginę nie odnajdziesz jej nigdy i ona umrze? A oboje tego nie chcemy– mówiła patrząc mu prosto w oczy, chciała żeby dotarła do niego powaga sytuacji.

-Idź koło mnie jakby nigdy nic – wyszli z budynku, minęli tylną bramę i ruszyli ulicami poza obręb głównego miasta. Doszli do rozpadającej się chaty na obrzeżach, innej niż poprzednio. „Widocznie musieli mieć ich więcej do dyspozycji" pomyślała. Pchnął ją mocno do środka, zatrzasnął drzwi. Próbowała go osłabić jedną formułą, potem drugą. Nie działały, gwardia przechodziła doskonałe szkolenie jak się chronić przed atakami. Szarpnął ja w stronę ściany i pchnął z tak ogromną siłą, że brakło jej tchu, gdy uderzyła plecami o belki. Uderzył w twarz pozostawiając czerwony ślad na poliku kobiety. Roztarła dłonią piekące miejsce.

-Czego chcesz ode mnie? Co chcesz wiedzieć – cedził przez zęby.

-Chcę wiedzieć, kto stoi za tym wszystkim, kto pragnie obalić Władcę.

-Pchh – prychnął w jej stronę, odwrócił się, zrobił krok by błyskawicznym ruchem znów natrzeć na nią, tym razem jego pięść wylądowała na jej twarzy. Stała sztywno, mimo że z wargi ciekła jej krew strużką.

-Powiedz mi a odzyskasz Nati – cedziła każde słowo powoli i wyraźnie.

Rzucił się na nią, wściekłość opanowała go, ale nie na tyle by potrafiła znaleźć chwile nieuwagi i odeprzeć mentalnie jego atak. Było dobry, bardzo dobry. Chwycił sznur leżący w kącie, uderzył ją nim parę razy na oślep, skuliła się, by po chwili skoczyć na niego. Szarpała się, atakując kłami i pazurami ale był sporo silniejszy od niej i mimo dobrego szkolenia nie dawała mu rady. Wykręcił jej ręce mocno na plecach, że aż przyklęknęła, związał je i nogi i rzucił ją na pryczę. Chwycił za podbródek

– Mów gdzie ona jest.

-Natan – wzięła oddech, ciało bolało ja w kilku miejscach, oblizała krew spływającą jej z wargi. – Pomyśl rozsądnie, zabijesz mnie a nikt nie będzie wiedział gdzie ona jest, im dłużej mnie będziesz więził tym mniejsze ma szanse na przeżycie, pomyśl o Natali – próbowała wciąż pertraktować.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo będziesz tego żałować, nie wiesz ile możemy. Znajdę ją bez ciebie a ty zapłacisz za to, co zrobiłaś. – jego nozdrza falowały jak rozjuszonemu bykowi.

Na nic nie zdały się próby przekonania go, że Nati może stać się krzywda a w zamian za jej bezpieczeństwo wystarczy, że powie jej jedno nazwisko, lub jedno imię.

Chwycił ja mocno za ramiona, szarpnął wywracając na plecy, skrępowane ręce bolały ją coraz mocniej.

– Pytam ostatni raz gdzie ona jest.

– A ja pytam ostatni raz, kto tym dowodzi, ty?

Znów uderzył ją w policzek, puścił na łóżko i wyszedł.

Vi zastanawiała się co teraz. Głód doskwierał jej coraz mocniej, słabła, posiniałe miejsca po uderzeniach bolały, czerwone porozcinane pręgi piekły. Myślała jak przekonać Natana do wyjawienia kim jest ten kogo szuka. Rozglądała się za sposobem jak przełamać jego głupi, jak jej się wydawało upór. Przecież kochał Nati i nie chciał na pewno jej zguby, dlaczego więc tak bardzo chronił swojego przywódcę, poświęcając siostrę. Godziny mijały, Vi przysypiała ale ból i głód budziły ją co chwilę. W przypływach świadomości zastanawiała się jak sobie radzi Nati i czy nie straciła wiary w to że wróci po nią.

 

Ledwie zaczęło świtać a drzwi chaty otworzyły się. Vi zmrużyła oczy, światło wpadające przez framugę raziło ją mocno. W wejściu zarysowywały się dwie postacie.

-Dobrze ją ukryłaś – szepnął Natan – moi ludzie jeszcze jej nie znaleźli, ale to się zaraz zmieni.

Za nim stał przygarbiony siwawy mężczyzna o nieco zakrzywionym nosie. Znała go. Wszystko wewnątrz jej spięło się na wspomnienie poprzedniego spotkania. Było to bardzo dawno ale wciąż pamiętała. Człowiek ten, wtedy posiadający jeszcze kruczoczarne włosy, przebywał kiedyś w Szkole. Była wtedy jeszcze małą dziewczynką, małą chora dziewczynka. Miała wysoką gorączkę, majaczyła, ciągnęło się to kilka dni, była osłabiona, wycieńczona wręcz., Przeorysza poiła ja tylko dziwnym napojem i powtarzała że to minie. Jak przez mgłę widziała obrazy gdy leżała na stole w białych prześcieradłach , ten mężczyzna nakłuwał ją upuszczając krew, rozciął brzuch. Potem wydawało jej się jakby to był tylko sen ale z lewej strony na podbrzuszu miała do tej pory małą bliznę. W ciągu paru sekund myśli jej wspomniały strzępy rozmów jakie prowadziła z nim Przeorysza. „Będzie idealna, już się zapowiada na najlepszą od wielu lat…", „Nasza Pani nie może dać mu takiego potomka jak tego pragnie.." „Masz milczeć.. milczeć… milczeć" obijało jej się w głowie wciąż. Był Mentorem, tak w Szkole określano męskie odpowiedniki Maginek, nie mieli oni jednak do niej wstępu poza wyjątkowymi wypadkami. Vi niewiele o nich wiedziała poza tym, że byli bardzo nieliczni i szkolili najlepsze jednostki na dworach. To pewnie od niego Natan musiał posiąść te wszystkie umiejętności które nie pozwoliły jej walczyć z nim.

Przybysz przyglądał się jej przymrużonymi oczami jakby zdawał się ją poznawać.

-Wyciągnij z niej gdzie jest moja siostra – rzucił krótko łysy mężczyzna i wyszedł zamykając drzwi.

Próbowała się bronić, szeptała formuły, odganiała obrazy z głowy. Wepchnął jej w usta kawałek brudnej szmaty z podłogi, by mogła formuły wypowiadać jedynie w głowie. Słowa nadawały im większej mocy, by móc szeptać je w myślach potrzeba było dużej umiejętności koncentracji. Walczyła z całych sił ale po chwili obrazy same napływały jej do głowy, Nati w jaskini, konie, nie wiedzieć czemu miodowe oczy, wyobrażenie o dzieciach bawiących się na polu, droga, brama która dwa dni wcześniej opuściła miasto. Mentor wydzierał jej z głowy myśl po myśli, obraz po obrazie. Na nic zdała się umiejętność zmieniania myśli, była zbyt wyczerpana by skupić się na tyle.

Odsunął się od niej, podszedł do drzwi, stuknął w nie pięścią.

-Chyba wiem gdzie jest twoja siostra– powiedział gdy drzwi się otworzyły.

Natan podszedł do niej i uśmiechnął się , uśmiechem pełnym nienawiści i kpiny. Wyszedł zamykając za sobą drzwi i pozostawiając Vi sama. Wiedziała, że przegrała. Próbowała zebrać myśli i znaleźć sposób jak się stąd uwolnić. Sznur krepował mocno jej kończyny, wpijając się w skórę. Pomyślała że jeśli Natan nie odnajdzie siostry to tu wróci, jeśli jednak wystarcza mu te obrazy to czy zostawi tu ją by umarła z głodu, czy przyjdzie ją dobić? Ciężko było jej w tej sytuacji odnaleźć iskierkę nadziei że się z tego wywinie. Gdzie popełniła błąd, jak duże są koneksje jej przeciwników, jak bardzo pewni są siebie i w jaką siłę urośli. Zastanawiała się też czy przedłużać swoje konanie czy może nie dać im tej satysfakcji i sama ze sobą skończyć. Ale Nati.. nie miała pewności że ją odnajdą, a jeśli nie? Tylko ona wiedziała gdzie ukryta jest dziewczyna i tylko ona wiedziała że sama się stamtąd nie wydostanie, nie chciała jej skrzywdzić, chciała tylko wykorzystać uczucia jej brata. Mijały kolejne godziny, traciła przytomność.

 

Słońce zniknęło już prawie zupełnie z małego okienka. Skrzypnęły drzwi. Vi nie wiedziała już czy to jej się tylko śni , czy to majaki czy obraz jest realny.

W drzwiach stał Natan ze świeca w dłoni, a za nim Natalia. Światło padło na Vi.

-Coś ty jej zrobił – szepnęła roztrzęsionym głosem Nati, chcąc podejść do leżącej kobiety. Ale mężczyzna złapał ja za rękę.

-Zostaw ją, chciała mi zabrać mój największy skarb, moja kochaną siostrzyczkę, musi ponieść karę.

Vi zastanawiała się czy skończy z nią na oczach siostry czy później, przecież chciał chronić siostrę, może dostanie jeszcze trochę czasu, może coś się zmieni zaświtała jej iskierka nadziei w sercu.

-Nat – dziewczyna wsparła się o ramię brata– Była dobra da mnie, ona nie jest zła jest po prostu smutna – szeptała dziewczyna.

„Smutna? Czy ja wyglądam na smutną?" myślała, była raczej wściekła na sama siebie że dała się tak podejść ale o to że jest smutna nie podejrzewała by siebie, zła, wściekła zrozpaczona tak.. ale nie smutna.

-Jeśli o to ci chodzi nie splamię sobie nią rąk, być może ktoś inny to zrobi .

-Pić– wyszeptała Vi cichym łamiącym się głosem.

Natan chciał wyjść ujmując pod ramię siostrę. Nie pozwoliła mu.

-Nie możemy jej tak tu zostawić. Jeśli chcesz to poluzuj jej trochę więzy i ja się nią zajmę.

-Nie zostawię cię samej z nią.

-Zaraz tu wrócę – szepnęła do Vi, po czym pociągnęła brata i wyszli z chatki. Wrócili po około kwadransie. Natan poluzował więzy, ułożył Vi w wygodniejszej pozycji. Natalia zwilżyła jej usta, przemyła zielonkawym płynem posiniaczenia i przecięcia. Zaczęła ja karmić kawałkami pieczywa, gdy mężczyzna siedział sztywno na krześle obserwując je obie. Vi czuła że bacznie obserwuje każdy jej oddech każda wręcz myśl.

-Dziękuję – szepnęła do Natali– nie musisz tego robić.

-Jak byłam twoim więźniem traktowałaś mnie dużo lepiej.

-Ale ty mnie nie skrzywdziłaś – wyjąkała łamiącym się głosem.

-Nati – podszedł do niej i pogłaskał ja po głowie– ale nie obiecuj sobie za wiele, muszę ja zabrać do Generała, nie mogę jej puścić wolno, jest zbyt niebezpieczna, poza tym może bardzo nam pomóc. – spojrzał lekko zmrużonymi oczami prosto w przymknięte oczy kobiety, która słysząc to ożywiła się. Pojawiła się nikła szansa że jednak dotrze tam gdzie skierowało ja zadanie, może nie do końca tak jak planowała, ale może choć pozna tego którego ma usunąć. A jeśli nie ona to może uda jej się przekazać informację dalej. Prawie się uśmiechnęła wykrzywiając opuchnięte bolące usta. Jeszcze jedna myśl rozjaśniła jej serce, to nie Natan przewodził, to nie jego miała zgładzić, mimo że każda cząstka jej ciała wyła czując skutki jego wściekłości nie potrafiła go nienawidzić, raczej czuła podziw. Pogrążona w swoich myślach Vi zasnęła.

Natan odprowadził Natalię do przypałacowego domu, sam wrócił do chaty, usiadł i przyglądał się śpiącej kobiecie. Okrył ja kocem prawie opiekuńczym gestem, jęknęła próbując zmienić pozycje, ale spała dalej. Więzy blokowały jej ruchy ale obawiał się że przy najbliższej okazji mimo, że pozbawiona sił będzie próbować ucieczki. Minęło parę godzin a on wciąż czuwał. Za oknem rozszalała się wichura. Wiatr szarpał pokryciem dachu, próbował wedrzeć się przez drzwi. Przyniosła ze sobą burzę. Niebo co rusz rozbłyskiwało jasnymi wstęgami z oddali słychać było pogłos gromów. Drzwi skrzypnęły i do środka wśliznął się zmoknięty, opatulony w płaszcz mężczyzna, jeden z tych których Vi spotkała przy ognisku kilka nocy wcześniej. Wymienili szeptem parę uwag, których kobieta pogrążona w głębokim śnie nie słyszała i Natan wyszedł.

 

Gdy przebudziła się rano, strugi deszczu nadal waliły w małe okno, przysłonięte burą zasłoną, kiedyś będącą całkiem ładnym kawałkiem błękitnego materiału w żółte kwiaty. Otworzyła oczy i lekko zaskoczona spojrzała na siedzącego mężczyznę.

-Pić, daj mi pić proszę – wyjęczała

Podszedł przystawiając jej do ust bukłak. Nim zamoczyła w nim usta sprawdziła szepcząc formułę czy aby nie przyszło im na myśl po prostu jej otruć. Pociągnęła łapczywie łyk. Napój okazał się całkiem dobrym białym wytrawnym winem z delikatnym posmakiem soczystych gruszek. Oblizała usta i upiła jeszcze parę łyków. Pobudzające ciepło rozlało jej się po przełyku i żołądku.

-Poluzuj mi trochę więzy bym mogła usiąść – poprosiła.

-Nie wolno mi – odparł sucho mężczyzna.

-Tylko troszkę -prosiła-Nie mogę w jednej pozycji spędzić kolejnej doby, wszystko mnie boli– zrobiła mina szczeniaka który widzi na stole smakołyki. – Jak ci na imię?

-Miron

-Miron , proszę tylko odrobinkę.

Podszedł do niej, pochylił się nad nią i zaczął luzować nieco więzy przy dłoniach tak by mogła je wziąć do przodu.

Vi tylko na to czekała, szarpnęła prawą ręką tak, że sięgnęła wystawionymi już pazurami gardła i chwyciła mocno, wbijając ostre szpile w szyję, pociągając jednak swą lewą rękę mocno za plecy prawie wykręcając sobie bark. Zareagował błyskawicznie chwytając ją by odciągnąć pazury, docisnął kobietę kolanem do drewnianego łóżka. Wprawnie ucisnął jej kostki na dłoni aż popuściła uścisk, jednak pozostawiła cztery głębokie krwawiące szramy. Zaciągnął sznur mocniej i pozostawił ją znów leząca na brzuchu, a sam urwał kawałek leżącego na stole płótna przyniesionego tu wczoraj przez Nati by zatamować krwawienie.

-Nie próbuj tego więcej – wycharczał przytrzymując mocno materiał przy szyi.

Leżała z twarzą wciśniętą w deski, zagryzając obolałe usta. Znów opanowała ja wściekłość że nie udało jej się wykorzystać okazji, że mogła to lepiej zaplanować a nie działać pochopnie.

-Na szczęście nie dobrałaś mi się do tętnicy ty mały wupiku– powiedział Miron odsuwając płótno od ran z których krew już tylko delikatnie się sączyła. Zrobił wprawnie opatrunek obwijając szyję.

A potem zrobił coś czego Vi się nie spodziewała. Podszedł ostrożnie do niej i zaczął przewiązywać sznury w taki sposób by miała większa swobodę ruchu, tak jednak żeby nie mogła się rozwiązać.

Gdy spostrzegł krwawe pręgi dookoła nadgarstków i kostek, przesunął sznury i obwiązał jej je pozostałością materiału, by złagodzić otarcia. Nie szarpała się, poddała się jego zabiegom. Skończył i usiadł bacznie ją obserwując. Trochę niezdarnie, bo ruchy jednak nadal miała mocno skrępowane siadła na łóżku, podkuliła nogi, ręce położyła przy biodrach.

-Dziękuję – powiedziała z wdzięcznością – I przepraszam za te ślady na szyi, ale sam rozumiesz, jeśli tu zostanę wiem że zginę wcześniej czy później, musiałam spróbować.

Popatrzył na nią wręcz z odrobina troski.

-Dla mnie dobrze, że nie wbiłaś ich głębiej bo to ja leżałbym tu martwy – nikły uśmiech pojawił się na jego twarzy.

Siedzieli tak, spoglądając za okno jak strugi wody spływają po brudnej szybie.

Po około godzinie zjawił się Natan, owinięty szczelnie w płaszcz z kapturem. Wniósł pakunek który okazał się aromatyczną, pieczona gęsią. Nozdrza kobiety podrażnił zapach spieczonej chrupiącej z pewnością skórki, zmieszanej z winnym posmakiem nadzienia i delikatnym aromatem przypraw.

Spojrzał na Mirona i na jego szyję, potem na Vi.

-A tobie co się stało, ostrzegałem żebyś uważał.

-Nasza mała harpia chciała z gniazda wylecieć– roześmiał się rubasznie.

-Pokaż, wszystko w porządku? – spytał próbując odchylić opatrunek Mirona

-Zostaw nic mi nie jest, nadal to ona wygląda gorzej– westchnął.

Vi dostała kawał pieczeni odkrojony nożem ułożony na papierze w który śniadanie było zawinięte, położyła go na kolanach i skubała wpychając kawałki łapczywie do ust.

-Dostanę jeszcze tego złotego trunku? Zimno mi – powiedziała przełykając.

Jeden z mężczyzn podał jej bukłak z którego pociągnęła kilka dużych łyków. Natan wziął koc i okrył jej dokładnie plecy i ramiona, prawie z taką troskliwością jakby okrywał zziębniętą siostrę.

Vi prawie poczuła, że nie żywią do niej urazy, że to co sprawia że oni siedzą tam a ona jest uwiązana to tylko wynik tego że są po dwóch stronach barykady. Co takich ludzi jak oni popycha do tego by jak okrutni łotrzy porywać się na Władcę, ludzi prawych, mądrych, opiekuńczych i zdolnych. Nie mogła tego zrozumieć. Pogrążona w rozmyślaniach żuła dobrze upieczoną gęś nadziewana jabłkami.

W ciągu dnia warta przy niej zmieniła się parokrotnie, czterej mężczyźni wymieniało się przy niej przekazując sobie tylko krótkie uwagi na temat przygotowań do drogi, jak się domyśliła. Pod wieczór deszcz zelżał nieco i przerodził się już tylko w wilgotną mżawkę. Późna nocą przyszła kolej na Natana. Vi nie mogła spać, budziła się, by znów po chwili popaść w półsen.

Na stole ognik zapalonej świeczki radośnie podskakiwał.

-U Nati wszystko w porządku – spytała słabym głosem.

-Nikt jej nie porwał jeśli o to pytasz– zażartował

-Właściwie nie o to pytam, – uniosła lekko kąciki ust w uśmiechu, ale nie wiedziała czy dostrzegł to w tym świetle– przy takim bracie mało komu się to uda, jak ona się czuje? – dopytywała się dalej– Czy… – zająknęła się– czy to jej nie przeraziło za bardzo?

-Teraz się tym przejmujesz? – szepnął z wyrzutem w głosie.

Przełknęła głośno ślinę.

-Nic jej nie jest, to silna kobieta, młoda, delikatna ale silna. Poradzi sobie. Chciałem ją chronić przed tym wszystkim ale ty mi nie pozwoliłaś i tego ci nigdy nie wybaczę.

Vi opuściła głowę.

-Chciałabym mieć brata – wyszeptała bardzo cicho mając nadzieje że jednak tego nie usłyszy– chciałabym mieć kogokolwiek– Odwróciła się na drugi bok i opuściła powieki by nie zauważył spływającej łzy.

A Natan pomyślał, że jego siostra po raz kolejny miała rację, że ta mała harpia – określenie Mirona bardzo mu do gustu przypadło – nie jest zła, jest po prostu smutna.

Pogoda kolejnego dnia wcale nie zapowiadała się lepiej. Wiatr uderzał w ściany domów, chylił drzewa ku ziemi, brązowo-żółte liście tańczyły nad polami, deszcz nie był już tak natrętny, ale wciąż siąpiła mżawka.

 

5.Obóz

 

Natan i drugi mężczyzna do którego zwracał się Orlik podprowadzili pod chałupkę trzy osiodłane konie. Pozostawili tylko sznur na rękach Vi, przewiązany z przodu. Wstając z łoża na którym spędziła kilka ostatnich dni, osunęła się na ziemię, w głowie jej wirowało, zbierało się na mdłości. Próbowała podnieść się opierając o mebel za sobą, jednak cała odrętwiała nie dawała rady. Natan przerzucił ją przez ramie lekko, niczym niewielki worek z ziarnem, pochylił się wychodząc by nie uderzyła głowa o framugę.

-Nie mogę jej samej posadzić na konia, spadnie.

Usadowił ją przed sobą na swoim rumaku, a konia przeznaczonego dla niej pociągnął za sobą luzem. Jechali tak na północ, opatuleni płaszczami, już jakiś czas, wiatr zacinał im deszczem po twarzach. Natan podtrzymywał co rusz Vi która zsuwała mu się z konia. Minęło południe, skręcili na północny zachód. W dolince do której nadjechali po chwili, czekało trzech innych kompanów. Wymienili kilka krótkich uwag i ruszyli dalej. Vi czuła się coraz gorzej, narastająca gorączka osłabiała ją jeszcze mocniej. Późnym popołudniem dojechali do niskiego zagajnika, który ciągnął się jak okiem sięgnąć, wznosząc się do samego horyzontu. Przedzierali się przez niskie zarośla, Vi już półprzytomna jechała oparta o szyję konia. Drogę przeciął im strumień. Zatrzymali się by napoić konie. Natan ściągnął kobietę na ziemię i usadowił ja pod drzewem, opatulił dokładniej bo poły płaszcza zwisały bezwładnie wzdłuż jej słabego ciała. Zmoczył jej twarz wodą.

-Mam nadzieję że dojedziemy niedługo po zmroku. – powiedział stroskanym głosem.– Im dłużej jedziemy tym gorzej dla niej.

Gorączka Vi na tyle już ja opanowała, że kobieta majaczyła, pojękiwała lecz nie mógł zrozumieć co szepce. Po chwili dopiero dotarło do niego, że podświadomie blokuje umysł, gdyż rudowłosa szeptała formuły usypiające, osłabiające, poprzetykane innymi niezrozumiałymi słowami. Szarpnął ją, odwracając w swoja stronę, ale gdy spojrzał w jej nieprzytomne zielone oczy, pojął że nie robi tego świadomie. Ponaglili konie, teraz już pędzili goniąc zachodzące słońce, przeskakując przez powalone pnie i splatane gałęzie. Ciemność zapadała szybko, coraz trudniej było dostrzec którędy prowadzi droga, aż musieli zwolnić, by ich konie nie połamały nóg. Nie zatrzymali się jednak, parli dalej, droga wznosiła się pod gorę łukami niczym rozlana serpentyna.

Minęły jeszcze dobre dwie godziny marszu, gdy dało się słyszeć pohukiwanie sowy w rytmicznym powtarzającym się tempie. Wstrzymali konie. Mężczyzna do którego zwracali się Paten, wydał z siebie dźwięk niczym wycie kojota. Nie minęło kilka chwil, gdy przed nimi jak spod ziemi, z zarośli wzdłuż drogi, wynurzyli się dwaj mężczyźni.

-Natan, dobrze was widzieć – powiedział jeden, podchodząc do koni i przyglądając się przewieszonej przez grzbiet Natanowego rumaka kobiecie.

-Prowadź szybko do obozu, ale to już.

Pobiegli przed końmi a cała piątka ruszyła za nimi. Po chwili im oczom ukazał się prowizoryczna osada. Na polanie pośród drzew, ogrodzonej drewnianą palisadą, poustawiane były płócienne namioty, drewniane szałasy, paliło się kilka ognisk, a nad centralnym paleniskiem w sporych rozmiarów kotle gotowała się jakaś potrawa. Po lewej stronie zbudowana była prowizoryczna zagroda dla koni, skąd dochodziło ciche rżenie. Wokół całej polany poutykane co jakiś czas stały rozpalone pochodnie. Zsiedli z koni, Natan wziął Vi na ręce i skierował swe kroki w stronę największego namiotu w centralnej części obozowiska. Mijali właśnie jedna z siedzących grupek gdzie mały kolorowy człowieczek rysował coś patykiem na ziemi, uniósł głowę i odrzucając trzymany w dłoni kij doskoczył do przybyszy.

-Coście jej zrobili? – wrzasnął szarpiąc Natana za ramię.

-Znasz ją ? – spojrzał na niego podejrzliwie

-Taaak – odpowiedział Jaspis przeciągle z pewna ostrożnością. Nie miał pojęcia w co wplątała się jego przyjaciółka i nie chciał powiedzieć nic poza to co by jej nie zaszkodziło. Wiedział z jakiego powodu mogła się tu znaleźć, nie wiedział jednak co wiedzą ludzie z tajnej gwardii.

-Później ci może wyjaśnię drogi Jaspisie, teraz trzeba jej pomóc. To długa i trudna historia.– nie chciał tracić czasu i ruszył we wcześniej obranym kierunku.

-To do niej podobne, długą i trudna, jakżeby mogło być inaczej – wymamrotał karzeł i powlókł się za piątka mężczyzn.

-Generale – odezwał się Natan odchylając poły wejścia do namiotu. – Dotarliśmy. Z nią nie jest dobrze, trzeba szybko się nią zająć – dodał wskazując głową zwisającą mu z ramion kobietę. – Martwa nam nie pomoże. Chociaż tez nie zaszkodzi – dodał już nieco ciszej.

Młody mężczyzna o blond włosach spływających mu na ramiona, odwrócił się znad map nad którymi się pochylał. Nie odzywając się zrobił kilka kroków w stronę wyjścia i krzyknął :

-Jaspis do mnie! – po czym orientując się że mały człowieczek stoi tuz przed nim dodał – O dobrze że jesteś. Zrób co w twojej mocy by odzyskała siły– wskazując na Vi którą Natan położył

na jednym z sienników stojących w namiocie okrywając ją dwoma kocami.

-Uwierz że zrobię – szepnął Jaspis– Zależy mi na tym pewnie bardziej niż tobie – dodał nieco ściszając głos. Odwracając się powiedział głośniej– przynieście mi gorąca wodę i z mojej chatynki wszystko co nie wygląda na stare łachy porozwalane po katach i resztki niedojedzonego obiadu, znaczy się woreczki z ziołami i inne mikstury i to pędem.

Zaopiekował się Vi, zdejmując jej pęta, obmywając i opatrując liczne rany, siniaki i zadrapania, które nabyła również podczas drogi, zwilżając jej co chwilę usta silnie pachnącym wywarem.

 

Czuwał przy niej całą noc, dopóki gorączka jej nieco nie spadła i nie otworzyła oczu. Rozejrzała się po namiocie ujrzawszy pochylonego nad nią Jaspisa chwyciła go za ubranie

-Jaspis, co ja tu robię? Co ty tu robisz? Gdzie my jesteśmy? Czy on tu jest? Jak się tu znalazłam?

-gorączkowo wystrzeliwała pytaniami w jego kierunku jak gdyby pytania były pociskami z kuszy.

-Powoli, nabierz sił, a potem będziemy rozmawiać– spokojnym tonem, jakby tłumaczył małemu dziecku, próbował odczepić ja od swoich szat i się wyprostować.

-Nie powoli, musisz mi powiedzieć – próbowała unieść się na łokciach– Jeśli nadal jestem w niewoli, musisz mi pomóc uciec, słyszysz?, od tego zależy moje życie.

-Teraz jesteś tak słaba że nawet z namiotu nie dasz rady uciec a co dopiero gdzieś dalej. Wyzdrowiej, zobaczymy co będzie.

-Ty chyba nie rozumiesz powagi sytuacji – cedziła ciężko słowa, posapując z trudem – Jestem sama a ich … nie wiem nawet ilu, poza tym wiedzą po co tu jestem, a ja wiem czego ode mnie zażądają. Ani jedno ani drugie nie jest dla mnie pocieszające. Jesteś moim przyjacielem czy nie? – próbowała na niego wpłynąć

-Vi – wziął oddech– Jestem i uwierz mi że będę cię chronił nawet kosztem własnego życia, ale pozwól sobie pokazać pewne rzeczy, może widzisz tylko jedną stronę, może czerń gdy zapalić świecę okaże się czerwienią, może w końcu Mar nie jest tym za kogo go bierzesz.

-Mar? Tak się nazywa? Wiedziałeś wszystko i mi nie powiedziałeś? Co więcej jesteś z nimi… – urwała odwracając twarz do ściany namiotu, oddychając ciężko.

-Maralentus, zwany Mar – kontynuował – ten którego…

-Wyjdź – prawie wrzasnęła nie dając mu skończyć. W tym momencie w drzwiach pojawił się nie kto inny jak Tin

-Vi – szepnął jej imię. Tego już było chyba za dużo dla jej małej skołowanej głowy.

-Wyjdźcie, powiedziałam, nie chce was tu, dajcie mi tu w spokoju zdechnąć , wynoście się – jej podniesiony, choć drżący głos rozległ się po okolicy. – Chce zostać sama – dodała słabiej – okryła głowę kocem i wciąż wzburzona oddychała ciężko. Jest tak blisko, o krok, zna imię, zaraz nawet może zobaczy jak wygląda, a wszyscy przyjaciele są po przeciwnej stronie, co za ironia losu, może nigdy nie byli przyjaciółmi, w końcu co ona o nich wiedziała, nic jak się okazuje. Myślała usilnie nad tym jak wyplątać się z tego wszystkiego, stopniowo uspokajając postanowiła że i tak najpierw musi być zdolna by zrobić cokolwiek a potem pomyśli co dalej. Zmęczona zapadła w sen.

Po paru godzinach przebudziło ja słonce zaglądające na jej siennik. Uchyliła oczy, mrużąc je przed światłem zaglądającym jej pod powieki. Dostrzegła zarys męskiej sylwetki siedzącej przy zbitym z desek stole.

-Wyspałaś się? – usłyszała dźwięczny głos, coś jej przypominający

-A ty? -warknęła pytanie

-Nie bardzo, zajęłaś moje łóżko – wydawało się że słyszy nutkę śmiechu w jego głosie. Otworzyła oczy i spojrzała na niego dokładniej. Odwrócił się w jej stronę, wstał i podszedł. Vi zamarła, spojrzała na jego twarz i zobaczyła parę miodowych oczu. Uniosła się gwałtownie, siadła, zakręciło jej się w głowie. Siedziała tak z uchylonymi ustami i wpatrywała się w niego.

-Mar– przedstawił się wyciągając do niej dłoń.

Siedziała jak sparaliżowana nie mogąc wykonać żadnego ruchu. „Wystarczyło by rzucić nożem, którego i tak nie mam" przemknęło jej przez głowę „a potem zginąć" pomyślała zgryźliwym tonem.

-Dobrze się czujesz? – spytał wciąż stojąc z wyciągniętą ręka obserwując jak kobieta sztywno siedzi i wpatruje się w niego.

-A czy tak wyglądam? – wyjąkała

-No właśnie nie bardzo.

-To sobie sam odpowiedz – warknęła po czym znów opadła na łóżko.

-Chyba musimy sobie coś wyjaśnić – kontynuował, wyciągnięta ręka opadła mu wzdłuż ciała.

-Nic nie musimy– jej ton nadal był niemiły

-Nalegał bym jednak. W końcu jesteś jakby to nazwać moim więźniem– w jego głosie nie było ani odrobiny złości.

-Nie tylko tak jakby – burknęła

-Wiem że mnie szukałaś, nie do końca wiem po co ale mogę się domyślać. Ale zapamiętaj, oboje jesteśmy tu dobrze strzeżeni, ja tak żeby mi się nic nie stało, a ty tak żebyś nie mogła stąd umknąć. Możesz bezpiecznie poruszać się po całym obozie, nikt cię tu nie skrzywdzi, ale jeśli twoja noga stanie poza palisadami, nie mogę ci obiecać że w ciągu paru sekund strzała lub nóź nie utkwi ci w plecach. To tak żebyśmy się jasno zrozumieli – mówił spokojnie ale stanowczo.

Przełknęła głośno ślinę.

-Teraz to chyba moja noga ma problem żeby dosięgnąć ziemi wiec nie obawiaj się. Przynajmniej dziś, jutro zobaczymy – wciąż urażonym tonem skwitowała jego wypowiedź po czym odwróciła się w stronę ściany nie patrząc na niego.

-Pozwolisz że tu zostanę , jakby nie było to moja kwatera. Jeśli będziesz chciała wstać, przebrać się lub będziesz potrzebowała czegokolwiek powiedź.

-Nie mam nic poza tym co mam na sobie i nic nie chcę – odburknęła jeszcze.

Dzień upływał powoli, Vi w końcu zdecydowała się spróbować wstać, najpierw usiadła. Siedziała chwile oparta o ściankę namiotu, Mara nie było wyszedł jakiś czas temu, potem opuściła nogi z siennika na ziemię. Chwiejąc się i zataczając doszła do wyjścia. Pogoda dziś była znacznie przyjaźniejsza niż ostatnio. Słońce oświetlało polanę, było już bardzo wysoko, ale czuć było lekki chłód jesiennego dnia. Stała i obserwowała krzątających się ludzi, głównie mężczyźni, chociaż spostrzegła tez przechodzącą kobietę ubraną w męski skórzany strój z elementami metalowej kolczugi. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wierzyła jednak, że słowa Mara nie były puszczone na wiatr, nikt nie da jej stąd wyjść niepostrzeżenie. Jakoś nie miała ochoty nawet poszukać Jaspisa czy Tina, po prostu stała i nie wiedziała co ma ze sobą zrobić. Poczuła wirowanie w głowie, lecz nie cofnęła się do namiotu. Ruszyła chwiejnie w stronę paleniska nad którym piekł się dzik nabity na rożen, miło skwiercząc. Skapujący tłuszcz podsycał ogień, a wkoło roznosiła się miła woń. Przysiadła nie opodal na ziemi , wspierając plecy o głaz, przyglądała się grubawemu mężczyźnie który co parę chwil podchodził i obracał kij na którym tkwiła pieczeń a potem wracał do rozcierania na kamieniu ziół i wsypywaniu ich w woreczki. Obserwując go nie zauważyła nawet jak zbliżył się Natan, usiadł koło niej. Nie zareagowała, spięła się tylko trochę, nadal nie wiedziała czego się po nim może spodziewać. Siedzieli tak chwile w milczeniu.

-Muszę wracać do Edelnait, ale nim minie tydzień wrócę tu na dłużej.

-Po co mi to mówisz?

Nie zrażony jej oschłym tonem , dodał:

-Nie obawiaj się nikt cię tu nie skrzywdzi jeśli nie zrobisz nic głupiego.

-Już to słyszałam – syknęła przez zaciśnięte usta.

-Wiem, że źle cię potraktowałem– rzekł jakby usprawiedliwiając się i tłumacząc – ale nie dziw mi się, Nati jest dla mnie wszystkim, zawsze była moja młodszą siostrzyczka o która musiałem się troszczyć, już jako mały chłopiec chodziłem za nią krok w krok i odganiałem węże, szczury czy nawet komary a ty mi ja chciałaś zabrać.

-Po co mi to mówisz? – jej głos nieco złagodniał, chciała powiedzieć że nie czuje urazy, że rozumie czemu tak zareagował ale szepnęła tylko – jedź już.

-Uważaj na siebie – powiedział wstając – i pomyśl jak dostać się do wieży – dodał ruszając w stronę zagrody z końmi.

„Nie musze myśleć, ja to wiem, ale nie wiem czy chce wam to powiedzieć" pomyślała i dalej obserwowała dopiekającą się dziką świnie.

Lekki wietrzyk zawiewał chłodem, świergot ptaków i rechot żab wtapiał się w przytłumione rozmowy. Nie zauważyła nawet kiedy do paleniska zaczęli schodzić się ludzie. Ktoś wcisnął jej w dłoń kawałek upieczonego dzika rozdzielanego między przybyłych, nikt nie zadawał pytań, nikt nie obserwował jej natarczywym wzrokiem, rzucali tylko ukradkowe spojrzenia w jej stronę, ktoś się uśmiechnął, ktoś spytał czy smakuje, żartowali, podśmiewali się grubawego osobnika który pełnił honory kucharza, w ruch poszedł jeden czy dwa bukłaki wypełnione cierpkawym winem o głębokiej czerwonej barwie. Na horyzoncie raz czy dwa pojawił się Jaspis, chciał nawet podejść, ale rzuciła w jego stronę takie spojrzenie iż uznał że trzeba jeszcze poczekać. Ludzie podchodzili, odchodzili, a ona siedziała nieco już rozluźniona, odpowiadała urywkowymi zdaniami na zadawane jej pytania, nie były nachalne czy wścibskie, po prostu zwykłe grzecznościowe rozmowy. Nikt nie dociekał skąd się wzięła, po co przybyła. Zastanawiała się czy wszyscy wiedzą kim jest, czy po prostu na tyle ufali przywódcy by nie zadawać zbędnych pytań i polegać na jego osądzie. Gdy zbliżał się wieczór podeszła do niej kobieta, ta którą dostrzegła przedpołudniem. Przysiadła obok poprawiając poły skórzanej kurtki. Robiło się już całkiem zimno. Przez ramie miała przerzucony płaszcz. Podała go Vi.

-Ubierz, chłód idzie, a ty jeszcze nie najzdrowsza, choroba nawróci jak będziesz tak siedzieć.

Vi skinęła głową na znak podziękowania, przykryła się płaszczem.

-Melvira – przedstawiła się – przygotowałam ci miejsce na noc u siebie w namiocie, może chcesz już spać?

-Posiedziałabym jeszcze chwilę, lubię muzykę – dodała jakby tłumacząc się.– Ale dziękuję chętnie skorzystam z propozycji.

Z przeciwnej strony ogniska dochodziły dźwięki ze znajomego instrumentu. Siedział tam Tin, który zupełnie strojem nie przypominał już tego dostojnego kupca którego spotkała kilka dni temu w Edelanit. Wsłuchiwała się w pieśń która brzdąkał a przed oczy wracały jej obrazy z zalanej deszczem chaty. „Jak wiele się zmieniło" zadumała się. Wymieniły parę uwag, po czym Melvira pomogła jej wstać i powiodła do swojego namiotu. Nie był duży i znajdował się na obrzeżach, ale od razu widać było że zamieszkuje go kobieta. Pod ścianą równo poustawiane stały dwa łuki, jeden długi refleksyjny z rzeźbionym ramieniem, drugi krótszy nieco, prosty, na pniu obok ułożone dwa sztylety. Poskładane w kostkę koce w nogach dwóch sienników a na środku szerszy pniak służący za stół z ustawionymi na nim niewielka misą, żeliwnym kubkiem i mosiężnym świecznikiem. Sen zmorzył Vi bardzo szybko.

 

Weszła do biura szefa

-Gdzie są papiery z Akacjowej 18? – spytała Matylda lekko rozdrażnionym tonem. Jeszcze niedawno dokumenty dotyczące rudery która niedawno odwiedziła leżały w jej szufladzie.

-Kamila je przejęła, uznałem że masz i tak dużo pracy – uśmiechnął się przymilnie niski, łysawy mężczyzna siedzący za dużym mahoniowym biurkiem stylizowanym na osiemnastowieczny mebel.

-Może warto było się zapytać ? – odwróciła się na pięcie i wyszła, wiedziała że dyskusja, czy też prośba o przywrócenie jej sprawy są bezcelowe.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu opuściła firmę dokładnie o czasie i ruszyła w stronę stacji podmiejskiej kolejki. Po około dwudziestu minutach szła błotnistą droga w kierunku rozpadającego się płotu. Zmrok zapadał w szybkim tempie a domu nie rozświetlała nawet jedna mała lampka. Zapukała, odpowiedziała jej tylko cisza. Obeszła dom dwukrotnie licząc że usłyszy jednak jakieś dźwięki świadczące o obecności lokatorów. Podeszła znów pod drzwi i zapukała głośniej, miała nadzieję, że usłyszy zaraz delikatne kroki na schodach. Stała i rozglądała się. Niebo zachwycało ciemnogranatowa barwa, zerwał się wiatr, zaświstał w okiennicach, ale dom pozostał nadal martwy. Odczekała jeszcze jakiś czas i powlekła się w stronę peronu. Wracając do domu zastanawiała się co tak właściwie chciała od mężczyzny o miodowych oczach, co by mu powiedziała. Zgasiła światło, kot wtulił się w nią pomrukując, gdy zaczęła drapać go za uchem.

 

Kolejny dzień podobny był do poprzedniego z tą może tylko różnicą, że Vi obeszła kilka razy obóz, zamieniła kilka zdawkowych zdań z Jaspisem, wciąż buchając złością w jego kierunku, i około południa została zawezwana przez Mara.

-Usiądź – poprosił wskazując jej pniak przy stole.

-A mogę postać? -spytała , lecz wsparła się o stół, nadal nie była w pełni sił.

-Lepiej jeśli byś usiadła, chciałem z tobą porozmawiać

-O czym? – spytała zadziornym tonem

-Chyba wiesz o czym.. – nie bardzo wiedział jak zacząć

-O tym czy planowałam cię zabić czy o tym jak wydostać kryształ – wybuchła nagle bez ogródek.

-Hmmm – zamyślił się, pocierając brodę, uśmiechnął się i dodał – widzę, że spieszno ci na obiad

Popatrzyła na niego zdezorientowana, lekko marszcząc brwi.

-A teraz nie zrozumiałam

-Chcesz szybko zakończyć rozmowę. – wyjaśnił– źle się czujesz w moim towarzystwie czy z góry zakładasz że nie wyjawisz mi tajemnicy?

„Źle.?." pomyślała Vi, „nie źle, ale dziwnie" sama nie wiedziała czemu czuła lekkie drżenie rąk i ucisk w żołądku gdy spoglądał na nią tymi swoimi ciemnomiodowymi oczami. Nie wiedzieć czemu potarła miejsce blizny na podbrzuszu, miała wrażenie jakby ja zakuło. Nie podzieliła się z nim jednak swoimi rozterkami. Patrzyła na niego świdrując go wzrokiem, milcząc.

-Wiesz jak dotrzeć do kryształu , prawda?– była prawie pewna, że zaprzeczenia nic nie dadzą, nawet jakby nie wiedziała założył, że odnalazła sposób.

-A jeśli nie wiem? To co poczekacie kilka dni a potem znudzeni rzucicie mnie na pożarcie dzikim bestią, otrujecie, powiesicie dla przykładu czy po prostu dźgniecie nożem.

-Skąd te drastyczne rozwiązania– żachnął się z drwiącym uśmiechem. – Twój Władca tylko tak potrafi rozwiązywać problematyczne sprawy?

-Nie masz pojęcia co on potrafi i nic ci do tego – wycedziła sycząc jak rozwścieczona żmija

-Widzisz… – zaczął, posmutniał – może właśnie wiem, może lepiej niż ty

-Nigdy nie byłeś tak blisko jak ja, nikt by cię tam nie dopuścił, i nie dostaniesz się tam. – drwiła nieco rozzłoszczona.

-Nie tobie to osądzać, ale być może kiedyś będzie dane ci poznać prawdę. A teraz odpowiedz, wiesz jak dostać kryształ?

Czemu wszyscy zarzucali jej, że nie zna prawdy. Pewnie chcą wzbudzić w niej niepewność, zachwiać jej lojalnością, ale nie ugnie się przed ich taktyką.

-Przynieść ci nóź?

Tym razem Mar spojrzał na nią ze zdziwieniem

-Po co? – spytał

-Żebyś mnie od razu zadźgał – odparowała, po czym wstała i wyszła. Nie zatrzymał jej.

 

Trzy kolejne dni minęły, nie wiedzieć kiedy. Vi rozmawiała częściej z Jaspisem, unikając jednak rozmów o poważnych tematach, odzyskała siły. Zdążyła się jednak zorientować, że Mar nie przesadził, nie miała szans sama wydostać się stąd. Obozu strzegło dziesięciu wartowników na drzewach nieopodal i czterech patrolowało okolicę z ziemi. Wymieniali się co około cztery godziny, więc nie mogła liczyć na znużenie. Nie dała by rady podejść na tyle blisko by wyszeptać formułę i uśpić chociaż jednego z nich, wcześniej poczęstowali by ją na pewno grotem lub sztyletem. Musiała wymyślić inny sposób, powoli dojrzewał w niej pomysł. Jeśli nie może stąd uciec to da się wyprowadzić i wtedy znajdzie na pewno dogodniejszą sytuację.

Trzeciego dnia pod wieczór wrócił Natan. Niby od niechcenia podsłuchała jego rozmowę z Marem. Kręciła się niedaleko, teraz już spacerowała swobodnie po całym obozie, gdy dostrzegła go zmierzającego do głównego namiotu szybkim krokiem. Ukryła się w półmroku przy niewysokim drzewie na tyłach.

-Lord jej szuka – usłyszała głos Natana

-Lord? Przecież to nie jego Maginka

-Tak ale widocznie jej zadanie jest na tyle ważne, że nie została pozostawiona samej sobie. Ktoś musiał ją zauważyć, ktoś może powiązać ją ze mną lub moją Natalią, albo z Tinmarem de Perne, nocowała u niego.

-Niewątpliwie trzeba zacząć działać, ale nie chcę na nią naciskać, nie mogę jej tez wszystkiego wyjawić

Głosy umilkły, usłyszała ciche kroki, jakby opuszczali namiot. Chciała odejść, ale spostrzegła, że zza rogu zmierza ku niej Mar, cofała się bezszelestnie i poczuła, że za plecami ktoś stoi, odwróciła się.

-Natan, miło cię widzieć , jak podróż ? – spytała głośno z uśmiechem i nadmiernym entuzjazmem.

-Sama usłyszy – stwierdził Mar gdy po kilku sekundach doszedł do nich jakby kończąc zadnie.

-Nie uwierzę, że znalazłaś się tu przypadkiem.

-Ależ skąd, czwarty dzień śledzę cię i podsłuchuje– odszczeknęła.

Uśmiechnął się jakby jej bezczelność go rozbawiła.

Skrzyżowała dłonie na karku , wygięła się lekko przeciągając, przymykając oczy, wyglądała jak kocica w świetle wschodzącego księżyca, po czym stwierdziła:

-Powiem wam coś.. – zawiesiła głos dla lepszego efektu– wiem jak zdobyć kryształ, ale nie wiem jak to wykonać.

Spojrzeli na nią zaskoczeni.

-Wiesz, ale nie wiesz? – zadał jej pytanie Mar jakby powtarzał.– Wejdźmy do środka , robi się już chłodno.

Gdy znaleźli się wewnątrz namiotu Natan spytał upewniając się

-I chcesz nam powiedzieć jak to zrobić?

-A tego nie powiedziałam – roześmiała się

Stali zdezorientowani i patrzyli na nią, żaden z nich nie wiedział w którym momencie żartuje, obaj jednak pragnęli poznać sposób.

-No dobrze – opanowała śmiech gdy już upoiła się odrobinę ich minami– powiem wam, chociaż wiem, że może to drastycznie zbliżyć mój koniec. – Wiedziała, że jeśli ludzie Lorda ją tu znajda to i tak nie dotrze żywa do Władcy. Jeśli liczą się z taką siłą, jaką maja buntownicy, to zgładzą ich wszystkich, a ona nie wypełniwszy zadania będzie im zbędna. A jeśli nie zdają sobie jednak sprawy jak dobrze są zorganizowani to i tak jej nic z tego nie przyjdzie. – Ale wiem też, że beze mnie tego i tak nie dokonacie, więc jakiś czas mi jeszcze został – zaśmiała się trochę sztywno. – Żeby wejść do wieży z dołu nie starczyło by wojsk na dworze jeśli się nie mylę. Odbili by się tylko, jest świetnie strzeżona, a nie sądzę by Przeorysza chciała się kryształem z nami podzielić. Dostępu broni brama, przez która nie znam sposobu jak przejść, a co za nią jest mogę się tylko domyślać i nie są to przyjemne rzeczy, uwierzcie. Natomiast przyszło mi na myśl uderzyć z innej strony, z tej z której nikt się nie spodziewa. Być może ochrona tam jest niewielka lub żadna. Spaść do wieży można z nieba tylko trzeba się tam dostać. Wejście po murach nie wchodzi też rachubę, jest gładka niczym szkło, wysoka tak że nikt nie dorzuci do szczytu haka, każdy śmiałek ściągnięty byłby stamtąd szybciej niż pomyśleć zdołałby o pierwszym kroku.

-Kondory – szepnął Mar

-Tak, kondory – powiedziała powoli Vi – o nich pomyślałam, stąd stwierdzenie że nie wiem jak tam dotrzeć.

-Potrafiłabyś je nakłonić?– spytał szeptem młodzieniec

-Nie wiem. Ale mogę spróbować. Tylko nie wiem gdzie je znaleźć.

-Skąd twoja zmiana?– spytał Natan podejrzliwie.

– Każdy stara się dbać o własną skórę przede wszystkim, nie ważne jak bardzo wymawia się poglądami – wymijająco odpowiedziała Vi.

6. Kondory

 

Następny poranek obudził ich krzątaniną. Obóz funkcjonował jak wcześniej, ale wprawny obserwator mógł zauważyć pewne napięcie, pospiesznie wykonywane czynności. Pucołowaty człowieczek który parę dni wcześniej pichcił dzika, teraz szykował na rozłożonych płótnach stos płatów podwędzonego suszonego mięsa, woreczki z ziołami, a na palenisku wypiekał suchary z ciemnej mąki z dodatkiem przypraw. W innej części obozu dwóch innych z wielkiej dębowej beczki napełniało ustawione rzędem bukłaki. Młody chłopak czyścił konie, szorując im boki gdy osiłkowaty, krótko wygolony, starszy mężczyzna sprawdzał ich podkucie, poprawiając i czyszcząc podkowy. Melvira siedziała przed namiotem i po raz kolejny sprawdzała naciągniecie cięciw w łukach i naostrzenie sztyletów. Vi wysunęła się z namiotu stanęła i obok , z nieco kwaśna mina.

– Witaj ranny ptaku – zwróciła się do Mel rozespanym głosem. Uniosła głowę i spojrzała w niebo. Słońce było już całkiem wysoko.

-Witaj borsuczku – roześmiała się Melvira.

-Cóż chyba potrzebowałam się w końcu wyspać– mruknęła Vi wciąż jeszcze zaspana i pomaszerowała do prowizorycznej studni. Zimna woda rozbudziła ją.

Mar napatoczył się zaraz potem jakby oczekiwał aż w końcu się przebudzi.

-Vi, powiedz mi czy czujesz się na siłach ruszyć w drogę, czy potrzeba ci jeszcze parę dni żeby w pełni do zdrowia wrócić? – przyglądała mu się z przekrzywioną głową nie mówiąc

jednak nic. Zdziwiła ją ta troska o jej samopoczucie. Zdawała sobie sprawę, że tylko w pełni sprawna im może pomóc, ale to było cos więcej, w jego głosie wyczuła naprawdę obawę o nią samą.

-Więc? – ponaglił ja delikatnie, jakby nie miał pewności czy w ogóle go słyszała.

-Wiec… – powtórzyła po nim – Stoję, chodzę, jem i co więcej jeszcze żyję, co ci więcej trzeba?

-Jaspis – zaczepił przechodzącego właśnie obok, drobnego człowieczka. -Jak ty z nią potrafisz rozmawiać? – spytał ze śmiechem

-Ostatnio nie potrafię– westchnął – zeźliła się na mnie za to że nie dałem jej cię zasztyletować na wstępie i do teraz jej nie przeszło – zażartował zafrasowanym tonem.

-Och chodź tu mała gnido – objęła go ramieniem i potarmosiła włosy. – Wybaczę ci jak upieczesz mi na drogę te swoje migdałowe ciasteczka.

-A właśnie Jaspis, będziesz jej towarzyszył w podróży, jeśli się zgodzisz– wtrącił Mar.– chciałbym was oboje widzieć jak już napełnicie te swoje puste burczące brzuchy.

-To nie mi – odparowała Vi

-Mi tez nie. To tobie żarłoczna dzieweczko – Jaspis sprzedał lekkiego kuksańca roześmianej kobiecie.

-No cos ty? To przecież ty pochłaniasz dwa razy większe porcje niż sam jesteś w stanie unieść – oddalali się docinając sobie, pozostawiając w tyle Mara.

Nieco później siedzieli w namiocie Generała, jak większość zwykła o nim mówić. Vi zajęła miejsce na sienniku na którym spędziła pierwszą noc w obozie. Przy stole stał Mar z Natanem, Orlikiem i Patenem, Jaspis zajął mały pieniek służący za krzesło a Melvira przykucnęła koło rudowłosej.

-Wyruszycie o świcie, Orlik zna drogę, wychował się w górach – zaczął Mar – na rano powinno być wszystko gotowe. My musimy przenieść obóz.

Dyskutowali którą drogę obrać najlepiej, co jeszcze muszą przyszykować, co zabrać ze sobą, Mar wyjaśnił jakie znaki zostawia by można było odnaleźć ich nowa kwaterę.

 

Poranek spowijała gęsta mgła. Sześciu jeźdźców opuściło po cichu obóz udając się na północny zachód w głąb lasu który porastał gęsto wzgórza. Poruszali się dość wolno wspinając zboczem. Późnym popołudniem rozbili obóz na skraju lasu. Przed nimi rozciągała się rozległa równina, opadająca nieznacznie w dół.

-Wolałbym za dnia przejechać Jaszczurzą doliną, stąd zostaniemy tu na noc – wyjaśnił Orlik.

-Przecież jaszczurki w nocy śpią – zażartowała Vi.

-Nie te, uwierz

Ogień w ognisku przyjemnie skwierczał , dając miłe ciepło.

Najedzeni, opatuleni kocami, szykowali się do snu. Pierwszą wartę miał objąć Jaspis, by potem obudzić Patena.

-Jaspis – Vi usiadła koło niego, spętane konie pogrążone we śnie stały nieopodal

-No?

-Czemu jesteś z nimi? -spytała bez ogródek

-Vi widzisz, – zaczął– mówiłem ci że nie wszystko jest takie jak to widzimy, od dawna z Tinem pomagaliśmy tym którzy zaczynali zawadzać Władcy.

-Jak zawadzać – dopytywała kobieta

-W Zjednoczonych miastach dzieje się wiele złego, a przestępcy nie zawsze są nimi– mówił tajemniczo.

-Chcesz mi powiedzieć, że władca niesprawiedliwie karał tych co stawali mu na drodze?

-Mniej więcej

-Nie wierze ci – ucięła krótko.

-Żądza władzy go zaślepia, tych co nie chcą się na nią godzić usuwa.

-Tych co chcą przejąć tą władze dla siebie?

-Nie Vi, mylisz się

-Wiem co robi Władca, jestem jedną z bliższych mu osób.

-Pomyśl, co zrobiłby jeśli by się dowiedział, że byłaś blisko tego, którego kazał ci usunąć i nic nie zrobiłaś, nie poświeciłaś swego życia by wypełnić jego rozkaz?

-Zrozumiałby, że szukam dogodniejszej okazji.

-Kazałby cię zabić za nieposłuszeństwo

-Przestań!- powiedziała podniesionym nieco głosem. Ale dotarło do niej, że Jaspis prawdopodobnie nie mylił się. Skończyłaby na sznurze jako przykład nielojalności. Zaczęła się zastanawiać jak wiele z egzekucji przy których często uczestniczyła mogłoby stać się też jej udziałem. Otrząsnęła się, w końcu nie chroniła Władcy, chroniąc własna skórę, złamała przysięgę, nie uświadamiając sobie tego wcześniej.

-A Mar, kim jest Mar?

-Nie wiem – odpowiedział beztrosko Jaspis

-Jak to nie wiesz? Służysz komuś o kim nie wiesz nic?

-Służyłem potrzebującym wcześniej niż pojawił się Mar. Pamiętasz pozamykane drzwi w domu Tina? Od lat służyły nie do składowania towarów, a do ukrycia ludzi których ścigała Władza.

Vi wstała. Wpatrując się w rozgwieżdżone niebo tkwiła na obrzeżach obozu. Spoglądała na rozciągającą się przed nią równinę i myślała nad słowami Jaspisa. „Może czerń jest złotem , a biel czerwienią o barwie krwi".

W pewnym momencie zauważyła jakby gwiazdy zaczęły odbijać się od ziemi daleko przed nią.

-Jaspis– szepnęła i przywołała go ruchem ręki.

Porozrzucane światełka migotały na sporym obszarze, łączyły się i rozdzielały.

-To oni, ale tu nie powinni się zbliżyć – równie cicho odpowiedział, gdy wskazała mu palcem zawiasko.

-Oni?– spytała ze zdziwieniem.

-Tezoleni, potocznie zwani Jaszczurami od strojów które noszą. Dzicy ludzie zamieszkujący tą równinę, w dzień śpią pochowani po swoich jaskiniach, po drugiej stronie u podnóży gór, a w nocy wychodzą na polowanie. To chyba jakieś ich obrzędy. – wyjaśnił.

Migoczące płomyki z początku białe zaczęły zmieniać się. Teraz świeciły już cała tęczą barw. Tworzyły kolorowe koła, wewnątrz żółto – pomarańczowe, obwiedzione niebieskimi by przejść w końcu na najdalej położonych krańcach w mocna zieleń. To co zobaczyli po chwili, przerosło ich najśmielsze oczekiwania. Liczne drobne błyski łączyły się w coraz większe kule, by w końcu dać efekt buchających w niebo kolorowych płomieni. Jaspis obudził współtowarzyszy. Chwilę później wszyscy stali z głowami skierowanymi w czarną przestrzeń daleko przed nimi, obserwując to co się odbywało. Powyżej rozpoczął się iście mistrzowski spektakl. Światła wirowały, zlewały się, tańczyły na nieboskłonie tworząc różnorodne wzory. W kulminacyjnym momencie połączyły się by dać obraz olbrzymiego jaszczura o niebiesko– zielonkawej skórze z płomiennym grzebieniem, rozwarta paszczą z której buchały różowe ognie, wijącego się jakby w walce z niewidocznym mrocznym przeciwnikiem. Wszystko zniknęło równie szybko jak się pojawiło, pozostawiając obserwatorów w zachwycie. Czekali chwile czy nic się nie wydarzy, ale ciemność spowijała pustkowie. Otuleni kocami zasnęli będąc wciąż pod wrażeniem widowiska, jakie się przed nimi rozegrało.

 

Przemierzali równinę galopem, zatrzymując się tylko dwukrotnie by dać koniom wytchnienia i samemu się posilić. Kolejny obóz rozbili już po drugiej stronie, gdzie teren wznosił się wyżej, a sosnowy las nie był tak gesty jak grąd porastający niższe wzgórza które minęli dzień wcześniej. W dalszą podróż wyruszyli o świcie. Teren stawał się coraz trudniejszy, wznosił się i nieznacznie opadał, by po chwili pozwolić ścieżce iść jedynie wąska półka skalną. Orlik świetnie radził sobie ze znalezieniem najdogodniejszej drogi.

-Skąd tak dobrze znasz te góry? – spytała Vi przy kolejnym zakręcie, gdy ścieżka wydawała się wpadać w skałę, a w ostatnim momencie okazało się, że prowadzi jednak za nią na niewielki płaskowyż.

-Na południowych krańcach Jaszczurzej równiny, gdzie Niskie Góry stykają się z Wysokimi, jest kilka osad. W jednej z nich Katalinte przyszedłem na świat. Jako młodzi chłopcy często urywaliśmy się ze żniw czy innych przydomowych zajęć by powędrować wysoko w góry w poszukiwaniu przygody. Walczyliśmy z wyimaginowanymi przeciwnikami, ratowaliśmy piękne dziewice, jak to dzieci. Nie raz oberwałem niezłą burę za te przedsięwzięcia. Zimą Tezoleni często napadali nasze wioski, szukali żywności, szczególnie gdy aura była nieprzyjazna a i zwierzyny mało. Gdy miałem lat szesnaście, mój dom spłonął nocą – przerwał na chwilę, zapadła cisza, nikt nie odważył się spytać co było dalej. Po chwili jednak zamyślony Orlik kontynuował , podwinął rękaw ukazując brzydka bliznę na całym przedramieniu– To mi tylko pozostało. Dwa miesiące ukrywałem się w górach, żyjąc jak zaszczute zwierze, aż nadeszła wiosna, we mnie tez się obudziła i zszedłem w doliny. Ojciec Patena mnie przygarnął, był oficerem gwardii.

-Dopóki parę lat temu choroba go nie zmogła – wtrącił Paten – tak że my jako jego synowie, poszliśmy w jego ślady. Fakt że Orlik przygarnięty, ale ojciec traktował go na równi ze mną, jak się okazało jaki to dobry chłopak. Nie miałem mu tego za złe, byłem jedynakiem, więc nawet się ucieszyłem że mam trochę starszego brata, a teraz wiem jakie to szczęście.

-Nas było siedmioro – Melvira poprawiła się na koniu, szli stępa gdyż szybsza podróż mogła się źle skończyć. – i uwierzcie, matce rąk brakowało żeby nas po głowie głaskać, ale ojcu żeby kijem zdzielić jakoś nie – zaśmiała się.

-A twoje rodzeństwo? Co robią? – spytała Vi dla podtrzymania rozmowy. Gdy słuchała ich opowieści nie zapadała się we własne myśli z którymi nie dawała sobie rady.

-Trzy moje siostry młodo za maż poszły. Dwie na wsi u rodziców, jedna w Edelnait. W domach siedzą, dzieci doglądają , mężom usługują ale im to pasuje, szczęśliwe są ponoć.

Jedna hulaszcze życie prowadzi, kochanicą barona została, dom dostała, nie pytałam za co i całe miasto ja zna jako Madam Rasnak. – Vi obiło się coś o uszy gdy jeszcze po mieście owym się włóczyła, że najlepsze bankiety wydaje ta panna. – A bracia, obaj młodsi ze mną u boku Mara stanęli. Panny jakoś się za nimi nie oglądały – zaśmiała się ponownie – jednego zresztą na pewno poznałaś. To ta okrągła piłeczka nie odchodząca od paleniska i przygotowującą całkiem zjadliwe strawy – skierowała wyjaśnienia w stronę Vi.

 

Droga mijała bez niespodzianek. Po dwóch dniach zawiodła ich już tak wysoko, że łagodniej wznoszące się zbocza pokryte były tylko kosodrzewiną, poprzetykaną połaciami rosnących tu gęsto borówek. Czasem spod końskich kopyt uskoczyła jaskółka, czasem nad głowami zaświergotał im rudzik czy drozd. Chłód podkreślony jeszcze unosząca się lekką mgłą przenikał ich do szpiku kości.

Słońce schodzące za góry przyświecało im w oczy rozmytym światłem.

-Tam, patrzcie – Paten wskazał im przestrzeń nieba na zachód, gdzie złotopomarańczowa kula schodziła w stronę ziemi.

Na jeszcze jasnym niebie pojawił się w oddali czarny kształt, zbliżał się w stronę nagiego szczytu przed nimi. Ogromne czarne skrzydła, białawe na krańcach unosiły ptaka. Ptaka którego szukali. Imponujący rozmiarami kondor kołował chwile nad szczytem by po chwili spikować na zachodnie zbocze. „Powinien dać radę unieść drobną osobę, ale nie wiem czy da rade mnie" pomyślała Vi. Ruszyli w tamtym kierunku.

-Czekajcie – wstrzymała ich Vi w pewnym momencie. – Nie sadzicie chyba że podejdziemy sobie tak ot do nich i powiemy: Hej czy to wypożyczalnia skrzydeł? chcemy lecieć na jednym z was do pewnej wieży, na pewno nie macie nic przeciwko. – Orlik i Paten parsknęli śmiechem

-To co radzisz? – spytał Natan

-Odwiedzając możnych panów czy kupców by załatwić z nimi interesy – Jaspis wyręczył ja w odpowiedzi– przynosimy podarki, myślę że i tu zyskamy ich przychylność zaczynając od takiego gestu.

-Kondory to nie sroki, nie poleca na świecidełka -wtrąciła Melvira

-Ale na soczyste zające czy garść małych ptaków pewnie już tak.

-Dobra myśl – podjął gwardzista.

Wieczór i część nocy spędzili na swoim małym polowaniu. Rozjechali się w różnych kierunkach, mając spotkać się po północy na ścieżce prowadzącej na stromy szczyt, poprzecinany skalnymi półkami. Gdy rozpalali ognisko okazało się że ich łupem padło osiem małych zajęcy, pół worka ptaków różnej maści i trzy myszy.

-Całkiem niezła zdobycz – zaśmiał się Jaspis. Postanowili do kondorów podejść jutro zaraz po świcie.

Ustalili że Melvira razem z Paternem pozostaną na miejscu z końmi. Pozostała zaś czwórka wespnie się od zachodniej strony na skalne półki. Szczyt był niedostępny, haratając sobie dłonie, chwytali się wystających kamieni. Po prawie dwóch godzinach mozolnego posuwania się w górę zbliżyli się na tyle by mieć prawie na wyciągniecie ręki platformę na której znajdowało się prawdopodobnie jedno z gniazd.

-Stop– szepnęła Vi.-na pewno wiedzą już o naszej obecności

Skoncentrowała się. Na skalnej półce siedziały cztery kondory, przygotowujące się do obrony. Zwróciła się do największego z nich

„Nie przybywamy w złych zamiarach, mamy dla was dar i prośbę, pozwólcie nam wejść"

„Odejdźcie nie potrzebujemy waszych podarków"

„Nie uczynimy wam krzywdy i liczymy na to samo z waszej strony" – kontynuowała

„Nie chcemy tu obcych"

„Zwą mnie Vi, wielki skrzydlaty panie, ale cóż jeśli nie możemy liczyć na pomoc najwspanialszych władców przestworzy musimy się pewnie zgłosić do nieco mniejszych i słabszych ale pewnie przyjaźniejszych, orłów, sokołów czy sępów." Vi wyczuła jak zagrać by jednak zyskać uwagę. „Wybaczcie. Że zawracaliśmy głowę, już opuszczamy te niegościnne strony" Odczekała chwilę, wiedziała że kondor się zastanawia.

„Poczekaj Vi, jeśli tak sprawę stawiasz, przedstaw nam swych towarzyszy a obcy nie będziecie"

„Ten łysy to Natan, ten chudy to Orlik, a ten mały to Jaspis"

„Jam jest Elizenar, pan tego szczytu"

„Wielki zaszczyt cię poznać"

Nad głowami wysoko kołowały trzy inne kondory, obserwując czworo wędrowców przywierających do skalnego zbocza.

„Wejdźcie wyżej, byśmy mogli was zobaczyć i godnie powitać."

Vi uczyniła gest ręka przyzwalający na dalszą wspinaczkę. Po chwili stali na dużej skalnej platformie, wchodzącej w zbocze niewielka jaskinią. Wielkie gniazdo zdobiło brzeg przed nimi. Vi wysypała zawartość worka który wzięła od Natana.

„Doceniamy podarki" Elizenar delikatnie schylił łeb, jeden z towarzyszących mu nieco mniejszych kondorów starannie przeniósł padlinę do gniazda.

„Czego od nas oczekujecie?"

„Użyczenia na parę chwil skrzydeł"

Ptak nie zrozumiał wiec Vi podjęła rozmowę dalej

„Potrzebujemy dostać się na pewna wieżę, ale musimy zrobić to z nieba, pragnęłabym prosić o ta niewielka przysługę, byś zechciał Elizenarze wziąć mnie na swój grzbiet i opuścić tam, dla ciebie to drobnostka, a od nas będziecie mieć wieczną wdzięczność.

„Pomyślimy…"

Vi wyjaśniła mu mniej więcej ile dni drogi stąd leży wieża, że tylko kilkadziesiąt metrów musiałby ją transportować bo spotkali by się nieopodal, pochlebiając wciąż wspaniałemu ptakowi.

„Przyjdźcie jutro i przynieście znów smakołyki, a ja dam odpowiedź"

Vi przekazała polecenie towarzyszom i zaczęli ostrożnie schodzić w dół.

-Świetnie ci poszło– stwierdził Jaspis. Vi spojrzała na niego nieco podejrzliwie, przecież nie słyszał całej wymiany zdań.

-Oj musiałam im ciebie w zamian zaoferować, ale to chyba mała strata– dodała ze śmiechem

-Oż ty mała żmijo, a co ja jestem karma dla ptaków.

-Nie, no nie zjedzą cię, będziesz ich maskotką, taka wiesz do ostrzenia pazurów.

 

Gdy kolejnego dnia powrócili z jeszcze obficiej wyładowanym zwierzyną workiem, Vi po powitaniu usłyszała tylko:

„Zgoda" żadnego zastanawiania się , pertraktacji, dopytywania, wspaniały ptak po prostu przystał na ich prośbę.

„Gdy słońce zajdzie sześć razy, będziemy czekać na ciebie kilka minut lotu od miasta leżącego stąd dokładnie w kierunku gdzie słońce stoi najwyżej."

Ruszyli w drogę powrotna, by piątego dnia dojechać w okolice Trinapolet. Utrudzeni podróżą zastanawiali się czy aby nie odpocząć w mieście, lecz Vi stanowczo zaprotestowała. Obawiała się pojawić w stolicy, jej zadanie nadal było w toku, ale teraz jej myśli zaprzątało zdobycie kryształu, stąd nie myślała nawet o ucieczce podczas podróży. Wahała się jeszcze co z nim zrobi. Chciała wypełnić zleconą jej misję ale te kilkanaście dni spędzonych w towarzystwie buntowników zaszczepiło w jej sercu niepokój. Polubiła ich, poza tym Jaspis darzył ich zaufaniem.

Rozbili obóz minąwszy miasto, kawałek jednak od drogi w stronę Szkoły. W oddali majaczył na wzgórzu zarys ogromnej budowli, nad którą górowały dwie mniejsze i jedna wyższa wieża. Vi długo nie mogła zasnąć wpatrując się w migoczące płomyki ogniska.

Po całej dekadzie miała tam wrócić, nie była tam od czasu gdy Przeorysza zabrała ją i przywiodła przed oblicze Władcy, zachwalając jej drobna wtedy , nieco wystraszoną ale i ogromnie zaciekawiona osóbkę, kłamiąc zresztą że oto właśnie ukończyła Szkołę. Do tej pory jeszcze nie rozumiała dlaczego nie pozwolono jej pozostać ostatni rok. Siedziała i dumała nad tymi wszystkimi latami spędzonymi w tym gmachu. Mimo że wielokrotnie jego kształt rysował się jej na horyzoncie, gdy podróżowała, tym razem miała inne odczucia. Jutro musiała zmierzyć się z miejscem do którego nigdy nie udało jej się dotrzeć. Ogarnęła ja obawa, a może wcale nie uda jej się tam dostać. Może przy pierwszej próbie zginie, albo dostanie się w ręce Przeoryszy. Przewracała się z boku na bok próbując usnąć, aż w końcu sen ja zmógł. Spała krótko, jeszcze słońce nie wyszło dobrze zza równiny a Vi miała już oczy otwarte.

Po jakimś czasie pobudzili się wszyscy. Czekali. Wpatrując się w niebo ogarnęła ich niepewność, że jednak kondor się nie zjawi. Mijała godzina za godziną, rozmowy się urywały. Vi siedziała na trawie w małym oddaleniu, jakby nie chciała zbyt angażować się w oczekiwanie, nikt jej zresztą nie nagabywał by dołączyła do piątki oczekujących.

 

7. Zwrot

 

Czarny kształt zarysował się na niebie, nadlatując od strony Trinapolet.

-Jest – szepnęła Melvira.

Wszyscy skierowali wzrok na kołującego ponad głowami ptaka. Jego ogromne rozpostarte skrzydła falowały nad ich głowami gdy schodził do lądowania. Przysiadł na ziemi, konie nieco spłoszone zarżały. Był rozmiarów dorosłego człowieka gdy siedział tak i ich obserwował.

„To co ruszamy?" Spytała niepewnie Vi.

„Chodź" Pochylił się a ona przywarła do jego grzbietu, obejmując rękami za szyję

-Vi, dasz rade tu na nim wrócić?– spytał jeszcze Jaspis

-Nie wiem czy na nim ale jakoś dam, najpierw muszę tam dotrzeć, a ty już o powrocie myślisz.

Kondor rozpostarł skrzydła, załopotał nimi ocierając o ziemię, by po chwili unieść się lekko wzbijając w górę. Vi drżała przyciskając całe ciało mocno do niego. Nigdy w życiu nie przeżyła jeszcze nic tak budzącego w niej lęk, a zarazem powodującego taką ekscytację. Wznosili się zataczając kręgi, a postacie w dole stawały się małymi punktami. Przestrzeń jaka rozpościerała się przed kobietą zapierała jej dech w piersiach. Zapragnęła zawsze już tak szybować w stronę chmur. Kondor wyrównał lot i skierował się w stronę rysującego się gmachu na wzgórzu. Płynęli ponad równiną, a świat pod nimi był tak odległy, że wydawał się mało realny. Powietrze smagające twarz Vi rozwiewało jej rude włosy. Czuła jak wiatr głaska ją po głowie.

„Zostawisz mnie tam" szepnęła do ptaka.

„Nie mogę, Jaspis kazał mi cię dotransportować z powrotem, inaczej moi pobratymcy będą zagrożeni, wyjaśnił mi to już poprzednio"

„Jaspis?" Kobieta zadrżała tak, że o mało nie zsunęła się z potężnego ptaka „On umie rozmawiać z wami?" Zaskoczyła ją ta informacja, wiedziała, że ukrywa wiele ale zdezorientowało ją to, że nie powiedział jej o tym. Pewnie jeszcze niejedną krył tajemnicę.

„A jeśli zginę?"

„Z tym tez musimy się liczyć, ale jeśli ci się uda masz wrócić do nich i tak cię będą szukać"

„A jeśli powiesz im po prostu że zginęłam" drążyła nadal kobieta

„Wiesz, że zwierzęta nie umieją kłamać" Zdawała sobie sprawę, że nie potrafią naumyślnie skłamać, wszystko jednak co uznawały za prawdę było nią dla nich.

Zbliżali się do gmachu. Na otoczonym murem dziedzińcu, ani w ogrodzie nie było żywego ducha. Była pora obiadu i jak dobrze pamiętała Vi w tym czasie wszyscy siedzieli przy stołach w jadalni, nie wyłączając Nauczycieli i Przeoryszy. Uznała, że to idealny moment

„Teraz, leć nad tą najwyższą wieżę"

Ptak poszybował nad najwyższy punkt zabudowań i z góry ujrzała okrągły strop zwieńczony blankami, z niewielkim zejściem w dół. Gdy znaleźni się centralnie nad wieżą Vi puściła się ptaka i skoczyła. Dotarł tylko do niej jeszcze głos zaskoczonego kondora

„Vi coś ty zrobiła?"

 

W locie szepnęła formułę łagodząca jej upadek i Eli enusa dento by zablokować myśli ptaka docierające do niej. Chciała udać martwą od upadku lecz zabezpieczenia baszty przyszły jej z pomocą. Gdy była już nad sama ziemią w niebo wzbił się tuman kurzu i przerodził w buchający ogień, gorąco liznęło ja po plecach gdy zsuwała się w otwór na wieży. Poczuła pieczenie od oparzenia na dłoni i karku ale pędziła szybko w dół schodami, szepcąc w pośpiechu słowa formuł sprawdzających pułapki i blokady. Dwie kondygnacje niżej w bocznej ścianie dostrzegła drzwi, małe kremowo– białe drzwi z kości słoniowej. Coś zadrżało w niej, powietrze utknęło jej w gardle, poczuła silny ucisk w żołądku. Opanowała się jednak i delikatnie pchnęła drzwi. Nic, żadnych zabezpieczeń, żadnej straży, nic na nią nie wyskoczyło, nie spłonęło, nie poraziło jej. Wyszeptała chyba wszelkie znane jej formuły sprawdzające i odblokowujące wchodząc do niewielkiego pomieszczenia. Przypominało jej coś, owalne pomieszczenie, wyłożone cegłami z niewielkim piedestałem pośrodku, a na nim.. Tak to było to. Była pewna że mała mosiężna pękata szkatułka, o roślinnym motywie wkomponowanym w niewysokie nóżki, z odlana na wieczku leżącą półnagą figurką kobiety, zawiera to po co tu przyszła. Podeszła chwiejnym krokiem i nie zastanawiając się otworzyła ją. Wewnątrz na bordowym aksamicie leżał mlecznobiały kryształ wielkości pięści. Kobieta wyciągnęła po niego rękę i ujęła go w dłoń. Nadal niepewnie czy nic ją nie zaskoczy , zamknęła szkatułę i wysunęła się za drzwi. Nie wiedziała co ja czeka na dole, ale była pewna że musi szybko stąd zniknąć. Zbiegała cicho w dół schodami, mijając kolejne wnęki miała wrażenie jakby coś czaiło się w nich, jednak nie atakowało jej. Nie wiedziała czy to moc kryształu który ściskała mocno w ręce czy mary w ciemnościach były tylko jej wyobrażeniem. Nie zastanawiała się jednak nad tym zeskakując po kilka schodów. Dotarła do dużej mahoniowej bramy, tej, którą nie raz zakradając się do wieży, widziała z drugiej strony, instynktownie pchnęła a ona stała otworem. Zdziwienie na chwile zatrzymało Vi, po chwili jednak biegła już pustym korytarzem, chciała jak najszybciej dotrzeć do ogrodu. Znała tu chyba wszelkie ukryte przejścia, wiedziała gdzie znaleźć małą bramkę którą chroniła tylko jedna formuła. Nie raz ją zdejmowała jako młoda dziewczyna, by wyrwać się choć na chwilę na równiny. Nigdy jej nikt na tym nie przyłapał, ale zawsze starała się być ostrożna i wracała po niedługim czasie. Biegła przed siebie na wschód zostawiając za sobą mury Szkoły. Nie chciała bezpośrednio udać się do Trinapolet. Była pewna, że Jaspis, Natan i ich towarzysze będą jej szukać, przeczesując okolice Szkoły i miasta. „A może nie?" zastanawiała się uciekając „Może po prostu przyjęli fakt, że po prostu zginęłam." Resztę dnia spędziła w jednej z grot, znała kilka tu w okolicy, by nocą ruszyć w stronę stolicy. Kryształ ukryła w niewielkiej sakiewce na szyi, przez materiał czuła jakby lód dotykał jej skóry. Nie miała pojęcia jak można go wykorzystać, ale nie martwiło jej to w tej chwili, chciała oddać go w odpowiednie ręce. Wędrowała prawie na oślep, kierując się tylko gwiazdami, każdy szelest powodował że przywierała do ziemi.

 

Prawie świtało już, gdy dotarła do bram miasta. Bury kot prześliznął się miedzy strażą. Wszyscy ją tu znali, wiec drzemiący wartownicy tylko uśmiechnęli się gdy ich mijała.

„Uff" westchnęła z ulgą gdy przed jej oczami zarysowała się brama pałacowego ogrodu.

-Vi– usłyszała radosne powitanie – Wielkie nieba, gdzie cię znów oczy nosiły – To piekarz wyjeżdżał właśnie swoim małym wózkiem, dostarczał co rano świeże pieczywo na pańskie stoły.

-Tajemnica – szepnęła z uśmiechem – jak zwykle.

Dotarła do swojej sypialni, idąc tak dobrze znanymi korytarzami, mijając służbę która szykowała właśnie śniadanie. Była zmęczona i chciała zasnąć. Po tak długim czasie padła na swoje własne łóżko, które zaskoczyło ją wręcz miękkością. Nie dane jej było jednak ukoić zmęczonego ciała. Nim jeszcze sen spłynął jej na powieki zapukano do drzwi. Miała po śniadaniu stawić się u Władcy. Była brudna, w podróżnym ubraniu. Opłukała twarz wodą, przebrała szaty wkładając długa tunikę, upięła włosy, schowała kryształ do kieszeni i ruszyła do sali która służyła za gabinet panującego. Mijała dobrze sobie znane drzwi, wiedziała co każde z nich kryją, za oknami korytarzy ogród lśnił jesiennymi kolorami.

Dotarła do właściwej komnaty i weszła.

-Vi – mężczyzna w zielonym kontuszu zawiesił głos, czekał aż podjedzie do niego. Stał bokiem do wejścia, patrząc w dal przez okno. Vi rzadko kiedy miała okazję być z nim sam na sam i do tego tak blisko, zawsze towarzyszyli mu Ministrowie, żona albo gwardia. Tym razem jednak uznał, że tylko do jego uszy powinna trafić informacja o efekcie zleconej kobiecie misji. Gdy stanęła obok spytał

-Czy wypełniłaś swoje zadanie? – odwrócił się w jej stronę, wbijając w nią wzrok swoich ciemno-miodowych oczu. Ścisnęła kryształ w dłoni, ukrytej w połach tuniki.

Wpatrywała się chwilę w oczy o barwie której szukała, teraz już przypomniała sobie gdzie je uprzednio widziała, poza twarzą owianą blond włosami. Widząc ponaglający wzrok odrzekła

-Człowiek który uzurpował sobie władzę nad całym ludem jest już martwy.– Wypowiadała słowa głośno i wyraźnie, jakby każde z nich z osobna dokładnie ważyła.

Władca uśmiechnął się.

-Zostaniesz nagrodzona za dobrze wypełnione zadanie.

Wiedziała że opacznie zrozumiał jej słowa. Wiedziała skąd znała ciemno-miodowe oczy. Wiedziała że zaraz odwróci się, wyjdzie, spakuje i opuści zamek. Nie wiedziała tylko dokąd ruszy.

 

 

Koniec

Komentarze

Lekko, powabnie, delikatnie kręcąc się, przyglądał się jej nie przestając grać.
No, trzeba umieć tak pisać... Pierwsze cztery słowa należą do poprzedzającego zdania, reszta powinna stanowić nowe zdanie.
Podczas przeglądania tekstu i podczytywania fragmentów nie tylko to wpadło mi w oko.
Nie wykluczam przebrnięcia przez całość, ale też nie obiecuję.

Hmm gdzie tu jest opcja edycji? Przyznam sie bez bicia, że zdarza mi się zbyt często użyć przecinka zamiast kropki i nie zawsze to później wyłapać. Dziekuje za uwagę, w orginale już poprawiłam.

Profil użytkownika, na prawo od tytułu "Edycja", klik i masz dostęp.

Ja to musiałem sam znaleźć "edytuj". A do tego czasu zdążyli mnie co poniektórzy w ziemię wdeptolić ;-)

>joke mode on< Pytajcie, a może będzie wam odpowiedziane. >joke mode off<

Dzieki, znalazłam. Byłabym wdzięczna za wszelkie uwagi, nie tylko na temat interpunkcji oczywiście.  Nawet jesli sie kilkukrotnie czyta swój własny tekst nie zauwazy sie tyle, ile ktos inny umie dostrzec. Jesli przebrniesz przez całość i nie usniesz, to też będzie to dla mnie dobry omen, bo ja, jak sie można spodziewać, jestem w jakiś tam sposób emocjonalnie z tekstem zwiazana, a najblizsze mi osoby patrzą przez pryzmat osoby a nie wartości tej pisaniny.

No tak ale komentarzy nie mozna edytować i tu juz czuje moj ból :P
p.s A co do "pytania" to w moim wypadku było by: "Pytajcie, a może będzie wam odpowiedziane. A jeśli nie, to pytajcie po dwakroć wiecej.

@Medeline - HAHAHA, znam ten ból z komentarzami, znam....

i pozwól, że dam radę.... podziel tekst na mniejsze partie - narazisz się temu i owemu koledze/koleżance, ale.... wtedy masz możliwość na więcej komentarzy, uwag merytorycznych itd... poza tym, jeśli Utwór jest dobry - Czytelnik chętnie przeczyta tak czy owak. A jak kiszka - porzuci czytanie czym prędzej.

Co do tekstu jako takiego - jutro, dziś nie czytam nic, co dłuższe od tytułu pewnego horroru z piłą mechaniczną w Teksasie ;-D 

Madeline, przykro mi, ale ten tekst wymaga dokładnego przejrzenia i poprawienia w bardzo wielu miejscach.
Wtedy, uwielbiała, gdy jej głowa, skołatana jeszcze zapadała się w poduszkę, słysząc setki głosów zasłyszanych mijającego dnia pochłaniał ją sen.
Sen słyszał setki głosów i pochłaniał? Jeszcze zapadała w poduszkę, skołatana? Tu nawet manipulacje przecinkami niczego nie uratują, to zdanie jest źle skonstruowane. Jakaś ona wtedy uwielbiała, gdy jej głowa zapadała w poduszkę?
Wypisuję Ci te "wariacje interpretacyjne", żebyś sama dostrzegła błędy. I nie powtarzała ich.
Teraz lubiła siąść w fotelu na werandzie i głaskając kota bezmyślnie patrzyć w niebo, ono jedno wszędzie było takie samo, mimo z miewało wiele twarzy. Wtedy, uwielbiała, gdy jej głowa, skołatana jeszcze zapadała się w poduszkę, słysząc setki głosów zasłyszanych mijającego dnia pochłaniał ją sen.
Jak to powinno wyglądać? Minimum tak:
>>> Teraz lubiła siąść w fotelu na werandzie i, głaszcząc kota, bezmyślnie patrzyć w niebo. Ono jedno wszędzie było takie samo, mimo że miewało wiele twarzy. Wtedy, dawno temu, wprost / wręcz uwielbiała chwilę, gdy jej głowa, skołatana po pełnym wrażeń dniu, wypełniona setkami zasłyszanych głosów, zapadała się w miękką poduszkę, a ją samą pochłaniał sen. <<<
To też nie jest pięknie, ale chociaż zaczyna być wiadomo, o co chodzi.

Postarałam sie poprawic conieco, ale zawsze mi zarzucano, że używam przecinkow nie używając kropek, a co więcej nie używam też przecinków. stad wdzieczna jestem za kazdy przytyk, ale zaraz mnie szlag trafi bo siedze obecnie przy starym laptopie, na ktorym polowa literek sie nie wciska, wiec kolejne poprawki moga nastapic dopiero jutro

...wciągnęła powietrze głęboko, tak by trafiło głęboko do jej podświadomości.

Czy powietrze może trafić do podświadomości? No i jest powtórzenie  "głęboko". Takich powtrzeń by się więcej znalazło. Tekst, mikropowieść chyba, wydaje się niezła. Przeczytałem jednak tylko początek, bo jak dla mnie za długa. Na papierze może bym przeczytał...

O właśnie, wpis Agroelinga uświadomił mi, że pominąłem kwestię bodaj najistotniejszą. Uważam, że warto posiedzieć nad opowiadaniem i dopracować je pod kątem języka, bo nie jest złe. Pomysł (chyba dobrze odczytuję?) z podwójnym życiem, na jawie i drugim we śnie, nowością nie jest, ale historia ze snu jest interesująca i domaga się zakończenia, domknięcia razem z tą z jawy.
Madeline, zadziwiłaś mnie używaniem nieużywanych przecinków. Czy Ty nie za bardzo spieszysz się podczas pisania? Przecież pomysł można szkicowo zanotować, wtedy nie umknie z pamięci, no i nie ma potrzeby walenia w klawisze jak w transie, aby do przodu. Tak jest lepiej i łatwiej, bo ma się te kilka sekund na pomyślenie, takie słowo czy inne, przecinek czy kropka...

Początek jak widze mi nie wyszedł , szczególnie pod względem stylistycznym, ale może po większych poprawkach da się to przeczytać. Co do wersji papierowej to mogę podesłać ci wydruk jesli byłbyś bardzo zainteresowany:) bo niestety szersza publikacja to juz nie ode mnie zależy.

P.S i wiem , kłamałam, wstałam do kompa:P

Problem leży w czym innym, jak sądzę. Nawet myśląc o czymś czy mówiąc robie to w sposób dwu lub trzybiegowy (nie umiem znależć lepszego określenia, na chwile obecną), stąd myśli w wypowiedziach nakładaja sie na siebie i zazębiają i wychodzi z tego przynajmniej pozorny chaos. Jak juz wcześniej wspomniałam, ja tego czesto nie widze tego,  bo dla mnie jest coś jasne i klarowne, nawet jeśli przeczytam to kilka razy, gdyż sama wiem co chciałam powiedzieć. Stąd ważne tak dla mnie sa wasze poprawki.
Co do zakończenia, celowo jest takie a nie inne, niedopowiedziane. Ja osobiście nie lubie książek z zakończeniami a szczególnie happyendów. Poza tym zostawiłam sobie otwarte drzwi. A historia jest do dopracowania, gdyż jest tylko próba. Wybralam poprostu łatwiejszy sposób, z cudzym okiem na pierwszym planie.

Jutro mam wolne {od pracy},to chyba uda mi się doczytać.

Poddanie zewnętrznemu oglądowi jest pożyteczne. Ale, Madeline, równie pożyteczne jest odleżakowanie tekstu. Sama napisałaś: (...) gdyż sama wiem co chciałam powiedzieć. I to stwarza problem: Ty wiesz, ja muszę dowiedzieć się z tekstu, a gdy ów tekst zawiera przejęzyczenia, nadmierne skróty myślowe, niedopowiedzenia istotnych spraw, wówczas wysnuję wnioski mniej lub bardziej odległe od tych, które powinienem wysnuć Twoim zdaniem. Poleży opowiadanie tydzień, dwa, miesiąc --- sama zapomnisz, o czym i jak myślałaś w trakcie pisania, zadasz sobie szkolne pytanie "a co ja, do diabła, chciałam przez to powiedzieć?" i poprawisz.

Problem w tym, że jak widac nie do końca, tekt powstał jakies 2,5-3 tygodni temu. Każdy urywek czytałam parokrotnie przy pisaniu, potem każdy rozdzialik z osobna, w końcu calość. Moj syn z męzem przez niego przebrnęli. Potem zanim go tu wrzuciłam przeczytałam go po raz kolejny, ale chyba niezbyt dokładnie jak widac, skupiając sie bardziej na błędach ortograficznych a nie na samym brzmieniu. Może poprostu powinien dłużej poleżec:)

Co do zamysłu jeszcze i wysjaśnienia dla Adasia to nie do konca jest to klasyczny doktor Jekyll i pan Hyde, raczej odniesienie do naszego realnego życia i tego w wyobrażeniach, marzeniach. Jako mała dziewczynka zawsze idąc spać, jadąc autobusem czy spacerując nawet,  wymyślałam sobie historie w świecie, który sam stworzyłam i w nich uczestniczyłam. Później również, tylko światy bywały nieco inne.

Nowa Fantastyka