- Opowiadanie: Arkadiusz Fordoński - Las Jeftarów (rozdział II)

Las Jeftarów (rozdział II)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Las Jeftarów (rozdział II)

Potężne granitowe słupy „zdobiły” ułożone na ich wierzchołkach ludzkie czaszki i rozłożone pod nimi piszczele. Głazy były smukłe i niemal dwukrotnie wyższe niż dorosły mężczyzna. Stały co kilkanaście kroków i nie można było okiem dosięgnąć końców ich szeregu. Ktoś chciał przez nie coś powiedzieć, a treści przekazu można się było się łatwo domyślić.

– No to przygoda zaczęła się na dobre! – rzekł Holdryk spoglądając na kolegę.

– I co, jedziemy dalej?

– Tak, jedziemy. W końcu tego szukaliśmy.

– No! Takiej odpowiedzi oczekiwałem, hehe.

Las poza kręgiem wyglądał tak samo jak przed nim. Z pozoru wszystko było normalnie, ale wojownicy wiedzieli, że kamienie ktoś musiał ustawić, że ktoś ułożył na nich kości, że ktoś, lub coś musiało zabić tych ludzi.

Nieco przed południem wojownicy trafili na ścieżkę, która z pewnością nie była dziełem zwierząt. Na części jej długości, w rozmiękłym gruncie odcisnęły się ślady butów wielkiego człowieka. Trudno było dokładnie oszacować, jak jest rosły, ale obaj wędrowcy byli pewni, że tak wielkich stóp jeszcze nie widzieli.

– Karhige! – rzucił w pierwszym momencie Kanigor. – Nie wiem, kto to po sobie zostawiał, ale chyba przy takich rozmiarach mógł przytachać te głazy, które widzieliśmy, nie oglądając się na niczyją pomoc.

– Może… tak czy inaczej robią wrażenie. Nie wiem czy dobrze robimy, że dalej w to brniemy, ale ciekawość jest silniejsza… coraz silniejsza.

– Jedźmy więc jego, jej, czy czegokolwiek to jest, śladem.

Sto kroków dalej nagle ożywiły się konie. Najpierw rumak Kanigora, a potem także Holdryka zaczął się opierać przed dalszą wędrówką. Coś za chwilę mogło się wydarzyć, więc oswojeni z niebezpieczeństwem żołnierze błyskawicznie sięgnęli po łuki i strzały. Nagle z kilku kierunków naraz dobiegły ich niskie, nie znoszące sprzeciwu głosy.

– Rzućcie to, jeśli chcecie przeżyć! – krzyknęło jednocześnie kilku mężczyzn.

– Kim jesteście?! – odpowiedział Holdryk.

– Jeśli nie rzucicie broni, nawet nie zdążycie się o tym dowiedzieć przed śmiercią! – odpowiedział jeden z napastników.

– W innym wypadku, będzie to ostatnia rzecz o jakiej się dowiemy, tak?! – rzucił w młodszy z gwardzistów.

– Jeśli się poddacie, przeżyjecie! Macie na to moje słowo! – rzekł ten sam, co przed chwilą mężczyzna.

– A jakąż wartość ma słowo człowieka, który wypowiada je, kryjąc się gdzieś wśród liści?!

– Teraz już ma?! – odrzekł wyłaniając się zza jednego z drzew i celując z kuszy do Holdryka dziwny, dwukrotnie wyższy od gwardzisty mężczyzna.

– Skoro mówisz to patrząc nam w oczy, zdajemy się na ciebie. – odpowiedział Holdryk i odrzucił łuk na ziemię. Potem ostrożnie wyjął miecz i zrobił z nim to samo. Kanigor natychmiast poszedł w jego ślady.

– Podjedźcie tu bliżej! – Po raz kolejny zadekretował olbrzym. Gwardziści uczynili według jego woli. – Teraz zejdźcie z koni! – ponownie spełnili jego żądanie. Zaraz potem z tyłu zaszło ich dwóch następnych ogromnych mężczyzn. Zawiązali wędrowcom oczy, a następnie unieśli ich do góry i przerzucili na swe ramiona.

– Krekwag! Co z nami robicie?! – protestował Kanigor.

– Spokojnie. Nie musisz przeklinać. Nic wam nie zrobimy, tylko zachowujcie się odpowiednio. Mimo ostrzeżeń, weszliście na nasz teren, teraz więc powinniście zachowywać się, jak nakazują nasze obyczaje. Wasze konie zabierzemy ze sobą. – objaśnił olbrzym, który jako pierwszy wychynął z lasu.

Gwardziści zrozumieli, że protesty i próby szamotania się z o wiele silniejszymi przeciwnikami nic nie dadzą, stąd też cierpliwie poddawali się woli mieszkańców puszczy. Starali się przynajmniej jak najdokładniej wychwytywać wszystkie dźwięki, jakie dobiegały do ich uszu w drodze, by dzięki temu choć trochę zorientować się w sytuacji. Nie było to łatwe, gdyż olbrzymi, rozmawiając ze sobą używali języka, z którego nie sposób było zrozumieć czegokolwiek. Jedyne, co było pewne, to że wciąż byli niesieni i że ich konie są prowadzone w pobliżu – dobitnie świadczyły o tym zarówno ich rżenie, jak i poparskiwanie.

Marsz olbrzymów trwał długo, choć wydawał się dość szybki. Co ich popędzało trudno było domniemywać, ale tak czy inaczej po jakimś czasie zatrzymali się i podając sobie gwardzistów z rąk do rąk załadowali ich do czegoś, co ze względu na kołysanie i dźwięk rozbryzgiwanej wody szybko zidentyfikowali jako łodzie. Podróż w nich trwała znacznie krócej, lecz gdy wreszcie ponownie zeszli na ląd i po kilkuset krokach dalszej wędrówki zdjęto im przepaski, zbliżał się wieczór.

– Gdzie jesteśmy? – spoglądając dokoła i zawieszając co pewien czas wzrok na ziemnym wale zwieńczonym palisadą zapytał Holdryk.

– Znaleźliście się w naszej osadzie. Teraz zabierzemy was na miejsce zebrań rady. Tam zadecydują, co z wami zrobić. Nie przejmujcie się nadto. Jeśli nie uczynicie nic złego, ocalicie życie. – odpowiedział ten sam, co we wszystkich dotychczasowych przypadkach olbrzym.

– A kim wy właściwie jesteście? – drążył dalej młody oficer gwardii książęcej.

– Jesteśmy Jefterami. Tyle powinno wam wystarczyć. Więcej z czasem powie wam nasze zachowanie.

Idąc przez osadę, Kanigor i Holdryk nieustannie rozglądali się, próbując jak najwięcej wychwycić, by cokolwiek zrozumieć. Łatwo spostrzegli, że ogrodzony przez okrąg wałów teren jest dość rozległy, a także, że jeftarzy są ludem, przynajmniej w znacznej mierze, rolniczym. Wszakże pośród stojących tu i ówdzie dużych drewnianych domostw rozpościerały się przede wszystkim uprawy różnorakich roślin motylkowych, warzyw i zbóż. Gdzieniegdzie pasły się też udomowione świnie. Wszystko to wyglądało dość spokojnie, wręcz sennie i przez to znacznie kontrastowało z wizerunkiem panów tego terenu. Jeftarzy, którzy prowadzili gwardzistów i ich konie byli nie tylko nadzwyczaj rosłymi ludźmi, ale także groźnie prezentującymi się wojownikami. Pośród siódemki olbrzymów znajdujących się w konwoju, sześciu miało albo długo brodę, albo nie krótsze od niej, w dwóch przypadkach spływające aż na piersi, wąsy. Zarostu była pozbawiona tylko jedyna w tej grupie kobieta – o jej płci świadczył rzecz jasna nie tylko brak owłosienia na twarzy, ale także delikatne, harmonijne rysy i jak najbardziej kobieca figura. Wszyscy z jeftarrzy dzierżyli w dłoniach długi łuk albo kuszę. Przy boku każdego z nich wisiał miecz lub topór. Zwieńczeniem ich swoistego wizerunku były niezwykle wyciągnięte do tyłu głowy i reagujące na zmiany światła, podobnie jak u kotów, oczy.

Po przejściu około trzech tysięcy kroków znaleźli się wśród gęstej zabudowy, by wreszcie wejść do bardzo dużego budynku znajdującego się w centrum osady. Wewnątrz na wielkiej ławie mającej kształt okręgu siedziała grupa około trzydziestu mężczyzn i kobiet z ludu Jeftarów, trzymających w dłoniach potężne, zdobione puchary. Gdy ich dostrzeżono ustały prowadzone dotąd rozmowy i wszyscy powstali wymieniając z przybyłymi pobratymcami słowa sprawiające wrażenie pozdrowień i brzmiące „eitail”. Członkowie oddziału zwiadowców za każdym razem pochylali przy tym głowę i dotykali dłońmi swych podbródków.

Po chwili jeden z siedzących początkowo w kręgu mężczyzn, wyszedł z niego i zbliżył się do gwardzistów. Zwiadowcy w tym czasie ulotnili się z izby.

– Co was do nas sprowadza wędrowcy? – zapytał z bezbłędnym akcentem.

– Chcieliśmy zbadać tajemnicę zaginięć w lesie. Rozumiem, że to wy jesteście za nie odpowiedzialni. – odrzekł zaskakująco śmiało Holdryk.

– Niezbyt precyzyjnie określasz problem, który was zainteresował. Ludzie rzeczywiście giną w lesie, ale jeśli już szukać odpowiedzialnych, to tylko pośród nich samych. Żaden z nas nie burzy spokoju tych, którzy żyją poza naszym terytorium, gdy jednak ktoś nie chce uszanować naszego spokoju, nie pozostaje nam nic innego, niż pojmać go i osądzić.

– Jakie prawo wam na to pozwala?! – Holdryk mówił spokojnie, ale z naciskiem.

– Prawo, które od pokoleń jest prawem tej ziemi. Prawo, którego świadomość została dana naszym praojcom przez siłę, której nam ogarnąć nie sposób.

– A skąd niby my mamy je znać?

– Czy gospodarz domu, widząc za swym progiem włamywacza jest według ciebie tą osobą, która powinna się tłumaczyć, dlaczego zawczasu nie odtrąbiła przed nim, że rygiel chroniący drzwi nie powinien być niszczony? – na twarzy Holdryka odmalowało się zakłopotanie i nic nie odpowiedział. Po chwili głos zabrał więc ponownie Jeftar. – Chodźcie między nas. Skoro mamy zadecydować, co z wami zrobić, chcemy zorientować się jakimi jesteście ludźmi. Jestem Ker, czyli tłumacząc na wasz język Łowca, a jak was zwą?

– Jestem Holdryk.

– A ja Kanigor.

– Kanigorze, Holdryku usiądźcie więc. Mówiąc to wskazał im miejsce na ławie, a następnie skierował się ku palenisku wewnątrz okręgu. Ze stojącego przy nim kamiennego stołu zdjął dwa puchary, a potem kolejno napełnił je wywarem ze znajdującego się nad paleniskiem kotła. Przyniósł je gwardzistom i rzekł. – Pijcie póki gorące. To zupa z ryb. Powinna wam smakować.

Przez chwilę czuli się nieco zakłopotani i nie bardzo wiedzieli jak się zachować. Zwyciężył jednak głód. Najpierw Holdryk, a potem także Kanigor zaczęli popijać zupę i szybko przekonali się o jej bardzo interesującym smaku, którego przyczyną była mieszanina mięsa ryb z jeziora, po którym płynęli i ziół z puszczy.

– Dziękujemy, była bardzo smaczna. – powiedział Holdryk odsuwając od ust pusty już puchar.

– Cieszymy się, że wam odpowiada. – rzekł uprzejmie Ker. – Może chcecie zjeść jeszcze?

– Dziękujemy, już jesteśmy najedzeni. – Odpowiedzieli zgodnie obaj, nie chcąc wyjść na żarłoków.

– Jesteście wojownikami tak? – zapytała jedna z siedzących bliżej nich Jeftarek. Wyglądała na bardzo sędziwą, ale jej twarz zdradzała znaczną przytomność umysłu i inteligencję.

– Tak. – po raz kolejny odpowiedział Holdryk.

– A potraficie robić coś innego poza tym, że zabijacie? – drążyła dalej Jeftarka.

– Zabijamy tych, którzy na to zasługują. Jeśli walczymy to dla bezpieczeństwa i chwały swego ludu.

– A dla jego chwały niezbędne są: podboje, pieniądze i niewolnicy.

– Nie pani nie mam na myśli próżnej sławy. Chodzi raczej o bezpieczeństwo i dumę z tego, że nikt nie próbuje nam zagrażać, a gdy już próbuje, szybko odczuwa, że się pomylił.

– A czy my zagrażamy bezpieczeństwu waszej ojczyzny?

– Nie wiem pani. Jak już zauważyłem, ta puszcza kryje w sobie tajemnicę, przez którą wiele osób zniknęło spośród swoich, a sądząc po tym, czym ozdobione są głazy w puszczy nie jeden zapłacił za nią śmiercią. Przebieg naszej rozmowy tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że za tym wszystkim stoicie wy.

– A więc jesteśmy niebezpieczni Holdryku, bo tak masz na imię, z tego co zapamiętałam?

– Sądzę, że potraficie. Nie znam jednak przyczyny, dla której zabiliście tych wszystkich ludzi. Pewnie nie była błaha. Trudno mi to ocenić. Nie wiem, czy ze względu na wasze prawo, było konieczne aż tak radykalne rozwiązanie.

– W naszym przypadku było to nieco inaczej niż ty to ująłeś. Staraliśmy się zapewnić bezpieczeństwo naszej ojczyźnie, o jej dumę już nam nie chodzi – chcemy spokoju. Nie mamy zamiaru się przed nikim obnosić z naszą siłą. Jednak nie odchodząc zbyt daleko od meritum – dalej mi nie odpowiedziałeś, czy umiecie cokolwiek, co jest przydatne poza czasem wojny.

– Potrafimy polować. Z budowaniem też nie jest źle. Nie raz stawialiśmy obozowiska. Budowaliśmy nie tylko umocnienia, czy wieże strażnicze, ale także baraki. Z pracą drwala też jesteśmy obeznani. – wyliczał Holdryk. – Pytasz, bo chcecie z nas zrobić niewolników?

– Nim zdecydujemy, co mamy z wami zrobić musimy się dobrze namyślić. Póki co nikt nie mówił o zniewalaniu was ni słowa, więc nie staraj się nadinterpretować naszych słów.

– Nie chciałem was urazić.

– Nie poczuliśmy się specjalnie dotknięci. By wasze słowo zyskało dla nas wartość i by mogło być chociażby obelgą, musicie pokazać, że sami jesteście wartościowymi ludźmi.

– Tego przy jednej wieczerzy nie udowodnimy.

– Nikt z nas na to nie liczy. Coś jednak o was będziemy mogli powiedzieć. Już teraz widzimy chociażby to, że potraficie być hardzi. Ty na pewno.

Holdryk nie odrzekł nic. Wbił oczy w kamienną posadzkę sali i zapadł w zamyślenie.

– Myślę, że na was już czas. – rzekł po chwili milczenia Ker. – Nasi bracia, którzy was tu przyprowadzili, zaprowadzą was do mojego domu. Rano powiem wam, do czego doszliśmy w waszej sprawie. – Po chwili zawołał coś niezrozumiałego dla gwardzistów i zaraz potem pojawili się przy nich wojownicy, którzy wcześniej ich pojmali.

Kiedy wyszli było już ciemno. Jeftarzy maszerowali jednak bez jakiegokolwiek źródła światła, co wcale nie przeszkadzało im, by ich kroki były bardzo pewne. Gwardzistom przychodziło to znacznie trudniej i gdy wreszcie Kanigor potknął się i upadł, jakby na komendę pochwyciły ich jefarskie ręce. Mimo prób wyrwania się, kolejnych kilkaset kroków przebyli pod pachami zwiadowców. Kiedy wreszcie stanęli w jakimś miejscu, najpierw usłyszeli dźwięk otwieranych drzwi, a potem poczuli, jak są znoszeni po schodach na dół. Następnie znów dał się słyszeć dźwięk wydawany przez solidne zawiasy, uścisk jeftarskich ramion rozluźnił się, a gwardziści poczuli, że olbrzymi rozkładają ich na czymś co wydaje się być wielkim, bardzo miękkim łóżkiem. Potem Jeftarzy wyszli z izby, a ich wyjście dobitnie zaznaczył chrzęst zamykanej z zewnątrz zasuwy.

Gdy stukot oddalających się po schodach, masywnych stóp ucichł do końca, gwardziści szybko wstali i zaczęli szukać możliwości wydostania się z izby. Drzwi jednak za nic nie dawały się otworzyć, a poza nimi nie sposób było znaleźć jakikolwiek inny otwór prowadzący na zewnątrz. Wreszcie obaj wędrowcy tak mocno odczuli zmęczenie, że bez słowa rozłożyli się na łóżku i zasnęli.

Koniec

Komentarze

To samo, co uprzednio - bez emocji, polotu, serca zrywu. 
Pytanie brzmi - czy powinienem czytać odsłonę nr 3? 

Nowa Fantastyka