- Opowiadanie: hekate20 - Ścieżka przeznaczenia

Ścieżka przeznaczenia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ścieżka przeznaczenia

Potężna, niewzruszona masywność. Siedziba czarnego kultu i raj zamknięty w sobie. Za dnia piękne i okazałe, w nocy zaś tajemnicze i nieosiągalne niczym boska ambrozja. Piętrzące swój majestat pod niebiosa. Jedni mawiali, że są siedzibą bogów, inni zaś, że czarne moce panują w ich jaskiniach. Sir Adalberta nie obchodziły plotki. Wiedział, po co tu przybył i nie zamierzał się wycofywać. Po raz kolejny miał zamiar wspinać się po tych skalnych szczytach, aby móc w końcu zwieńczyć swe dzieło. Tym razem odpowiednio się przygotował. Pozbawiony zbroi, ubrany tylko w wytartą, starą koszulę i bawełniane spodnie, z mieczem i dużym tobołkiem u boku stał na górskiej ścieżce. Przeciągnął się kilkukrotnie i pomaszerował w przód. Doskonale wiedział gdzie ma iść, lecz nie miał pojęcia, jakie owa droga naprawdę skrywała tajemnice. Coraz zimniejszy wiatr wiał od wschodu, zwiastując rychłe nadejście zimy. Im wyżej mężczyzna wchodził, tym bardziej słychać było obijanie się szarżującego powietrza od skalnych półek. Nie zrażało go to jednak, wiedział bowiem, że musi przejść ciężką ścieżkę ku przeznaczeniu. Po jakimś czasie dotarł do krańca drogi. Tym razem jednak nie rozpoczął wspinaczki, lecz skierował swój wzrok ku rosnącym w pobliżu chaszczom. Podszedł do nich i rękami odgarnął liście na dwie strony. Skuliwszy się wszedł między kłujące zarośla. Poczuł jak wielkie wystające z gałęzi kolce ranią jego dłonie i ramiona. W powietrzu unosił się zapach świeżej krwi, skapującej z jego ran. Przedzierał się przez niekończący się korytarz cierni. Nagle zauważył w oddali smugi nikłego światła i ucieszony przyspieszył kroku. Dotarłszy do granicy po raz ostatni rozchylił zasłonę liści i wszedł w bijący blask. Przesłonił sobie dłonią oczy i wyprostował się. Światło było tak jaskrawe, że z początku nic nie wiedział. Po kilku chwilach, oczy przyzwyczaiły się do światłości i mężczyzna ujrzał przed sobą wysoką ścianę śniegu. Na jedynym skrawku zieleni, na którym właśnie stał nie spadł ani jeden płatek śniegu, a powietrze było ciepłe. Sir Adalbert wyjął ze swojego tobołka kawałek szmatki i przetarł rany, poczym spojrzał przed siebie. Przez padający, gęsty śnieg nie mógł dojrzeć niczego co znajdowało się przed nim. Postanowił jednak nie zważać na nic i iść dalej. Zrobił pierwszy krok w ścianę mrozu. Duże połacie białego puchu przyklejały się mu do twarzy i ciała. Czuł, że z każdym następnym krokiem temperatura spada coraz bardziej. Nie był na to przygotowany. Miał na sobie zaledwie cienką, letnią koszulę z obdartymi rękawami. Było mu coraz zimniej, lecz nie poddawał się. Jego blada do tej pory skóra zaczynała różowieć. Przystanął i spojrzał za siebie. Zewsząd otaczała go biel i przenikliwy chłód. Zrobił jeszcze kilka kroków do przodu. Nagle zerwał się silny wiatr, który ze śniegiem tworzył zabójczą mieszankę. Mężczyzna wyciągnął ręce przed siebie i parł do przodu, stawiając powoli kroki. Wiatr biczował go po nagiej twarzy, stopy grzęzły w głębokim śniegu. W tym momencie podmuch wiatru zatrząsł nim i powalił w zaspę. Próbował się z niej wygrzebać, jednak ciągle padający puch, coraz szybciej go przysypywał. W tej chwili stracił całą nadzieję. Powieki kleiły mu się od mrozu, szron pokrył jego ciało, przestał już odczuwać zimno.

 

„To wszystko na nic. Cały wysiłek poszedł na marne, to koniec drogi" – pomyślał w duchu i był już gotowy na podróż do innego, ponoć lepszego świata. Jednak i tym razem złowrogi, tajemniczy los się do niego uśmiechnął. Pośród białego puchu w oddali majaczyła ciemna postać. Wyciągnęła przed siebie rękę i po chwili ciało Sir Adalberta uniosło się szybko i bezwładnie w górę. Półprzytomny mężczyzna kontaktował resztkami sił i tylko spojrzał w dal przez półotwarte powieki w miejsce, gdzie zamanifestował się jego wybawiciel, poczym zemdlał. Jego ciało sunęło w powietrzu wiedzione przez niewidzialne siły nie z tego świata.

 

Po kilku dłuższych chwilach mężczyzna ocknął się i jeszcze osowiały przetarł dłonią oczy. Uniósł się ociężale na ramionach i rozejrzał dookoła. Znajdował się w olbrzymiej, górskiej jaskini. Jej ściany i podłoże pokrywał czarny granit, mieniący się małymi kryształkami. Ze stropu zwisały potężne, ostre jak brzytwa stalaktyty. Wnętrze przypominało wielką, mroczną salę. Poczuł na twarzy krople wody, skapującej z góry. Tylko gdzie niegdzie przebijały się małe promienie słońca, pozwalające oświetlić fragmenty jaskini. Przy ścianach wyrastały duże, stare i skamieniałe drzewa bez liści. Konary wychodziły z ziemi i plątały się, tworząc siatkę. W powietrzu, tak samo jak i z pękniętych części podłoża, wydobywała się para.

 

„Udało się" – Jego radości nie dało się opisać. Czuł w środku, że wszystkie moce tego świata mu sprzyjają. Kiedy poczuł się znacznie lepiej wstał z ziemi. Spojrzał przed siebie i w odległym krańcu zauważył wejście do drugiej, wyżłobionej jaskini, która jaśniała diamentowym blaskiem. Zrobił kilka kroków w jej stronę i nagle całe pomieszczenie zatrzęsło się, wydając groźne pomruki. Kiedy Sir Adalbert chciał się cofnąć ziemia dookoła niego rozstąpiła się i zaczęła pękać, rozpadając się z zawrotną prędkością na kilkanaście dużych kawałków. Mężczyzna w panice zaczął uciekać, skacząc po zapadających się odłamkach, jednak źle wymierzywszy kroki, poślizgnął się i runął na ziemię. Miał jednak na tyle refleksu, aby zdążyć się złapać krawędzi skały. Wisiał teraz na przechylonej prawie do pionu skale, zawieszonej w powietrzu. Przez chwilę wierzgał jak oszalały nogami, próbując znaleźć punkt zaczepienia. Stopami wymacał mały wystający kamyk i oparł nogę. Włożył całą swoją siłę w podciągnięcie się i utrzymanie równowagi na ruchomej płycie. Jak okiem sięgnąć podłoże jaskini rozstąpiło się, tworząc niebezpieczną ścieżkę z zawisłych w powietrzu głazów. Dowódca spojrzał w dół. Na samym dnie widniało jezioro dziwnej, i cuchnącej, zielonej cieczy. Mężczyzna nie czuł gorąca, lecz samą, duszącą parę wydobywającą się ze środka. Nie było widać, żadnych bąbli, czy parchli. Płyn lekko falował na swojej powierzchni. Sir Adalbert wolał jednak nie mieć styczności z dziwnym jeziorem i przezornie sięgnął do swojego tobołka, wyciągając z niego zakrwawioną szmatkę. Zawiązał na niej duży supeł i rzucił w otchłań. Nie minęło dużo czasu zanim kawałek materiału zetknął się z taflą. Kiedy to nastąpiło gałgan natychmiast zamienił się w popiół, wyżarty przez tajemniczą zieloną miksturę.

 

– Jeszcze tylko tego brakowało – powiedział na głos mężczyzna, rozmyślając nad swoim dalszym ruchem. Po raz kolejny się rozejrzał, szukając drogi do wyjścia. Kilkanaście łokci przed nim plasowała się druga diamentowa jaskinia.

 

– To musi być tam – wplótł spocone ręce we włosy – tylko jak ja do cholery mam się tam dostać?

 

Następny głaz niebezpiecznej ścieżki znajdował się półtora kroku od niego. Pomyślał, że jeśli nieumyślnie skoczy to z pewnością kamulec się przechyli, a on sam spadnie w zabójczą czeluść, wypełnioną pożerającym płynem. Zaburczało mu w brzuchu. Tak, był głodny i zmęczony, jednak nie zamierzał się poddawać, kiedy był tak blisko celu swej podróży. Nagle wpadł na genialny pomysł. Zdjął swój zaczepiony na plecach miecz i ostrożnie, płytko wbił go w skałę na której stał. Ostrze weszło jak w masło. Zdziwiony tym odkryciem wyjął go natychmiast i sięgnął do swojego tobołka wyciągając z niego kawał długiego, mocno, splecionego powrozu. Jednym jego końcem zawiązał porządny supeł na trzonku miecza, drugi zaś chwycił w dłoń. Wziął głęboki oddech i zrobił kilkukrotny zamach nad głową, poczym zarzucił mieczem przed siebie, niczym rybacką siecią. Broń zahaczyła o krawędź następnego głazu, odłupując przy tym kawałek skały i spadła w przepaść. Mężczyzna szybko wciągnął ją po linie na górę i powtórzył próbę. Tym razem trafił bezbłędnie w sam środek kamiennej posadzki. Miecz utkwił głęboko w skale. Sir Adalbert pociągnął ostrożnie za końcówkę liny trzymaną w ręku. Poczuł, że przesuwa się w raz ze skałą, na której stał do przodu. Wiedziony dobrym przeczuciem, pociągnął mocniej i już po chwili obydwa głazy styknęły się ze sobą. Mężczyzna przeszedł powoli na drugi odcinek ścieżki i wyjął broń ze skały taką łatwością, jak król Artur swój Excalibur.

 

„Jeszcze tylko kilka razy" – pomyślał i wziął kolejny zamach.

 

Nie wiedział ile czasu zajęło mu dojście do ostatniego głazu, był za to pewien, że teraz nic ani nikt nie jest w stanie go powstrzymać. Kiedy po raz ostatni jego ostrze wbiło się w granit, poczuł, że ziemia, ponownie zaczyna się trząść. Odwrócił się za siebie i dostrzegł jak na samym początku jego drogi olbrzymie, dotąd nieruchome stalaktyty zaczęły z zawrotną prędkością odłamywać się u nasady i spadać w dół, roztrzaskując i miażdżąc przy tym kamienne bloki ścieżki. Spanikowany dowódca chwycił mocniej linę i z całej siły próbował się przyciągnąć, jednak skała ani drgnęła. Nie mając zbyt wiele do stracenia odbił się od ziemi i skoczył przed siebie. Wylądował na głazie, który zaczął się chybotać i wyciągnął z niego swój miecz. Czuł, że spadająca śmierć jest coraz bliżej. Znajdował się tylko o krok od diamentowej jaskini, kiedy poczuł tuż za sobą świst powietrza i głuchy huk rozbijanych o siebie skał. Nie wiele myśląc wziął mały rozbieg, i odbijając się od krawędzi głazu złapał miecz nad głową w obydwie ręce. W tym momencie potężny stalaktyt spadł tuż na nim i roztrzaskał się o ostatnią kamienną płytę na tysiące kawałków. Ostrze miecza wbiło się w granitową granicę, która ukruszyła się i mężczyzna zsunął się trzymając broni w dół. Zatrzymał się po kilku chwilach, kiedy klinga natrafiła na opór. Sir Adalbert zwisał bez żadnego zabezpieczenia nad przepaścią. Jeden nieumyślny ruch i spadłby w dół, spalając się w mgnieniu oka na popiół. Spojrzał w górę. Nie znajdował się tak nisko od krawędzi jak początkowo myślał. Miał tylko nadzieję, że miecz wytrzyma jego ciężar i rozhuśtał się na boki. Zarzucił jedną nogą górę i poczuł, że zahaczył o grunt. Teraz pozostało mu tylko się podciągnąć. Puścił prawą rękę i wymacał płaszczyznę. Wsparł się na dłoni i stopie, poczym uniósł swe ciało w górę. Wgramolił się niezdarnie do wnętrza jaskini, a kiedy był już pewien, że jest bezpieczny, schylił się po miecz i wyszarpnął go z bruzdy.

 

– Udało się – powiedział przyglądając się ostrzu. Nie było na nim ani jednej ryski. Z powrotem zaczepił go na skórzany pas przewieszony na plecach. – Mam więcej szczęścia niż rozumu.

 

Dowódca oddziałów specjalnych otrzepał swoje ubranie, które po dzisiejszym dniu ledwo trzymało się kupy. Spodnie, poprzecierane na kolanach współgrały z rozdarta od dołu koszulą.

 

„Może zapoczątkuję nową modę?" – zaśmiał się z siebie w duchu i wyprostował ręce, głośno się przeciągając. Spojrzał w dal za siebie. Po wiszącej ścieżce z głazów, nie było ani śladu.

 

„Tędy nie wrócę, musze poszukać innej drogi." – Mężczyzna skierował swój wzrok ku wnętrzu jaskini. Jej ściany, jak i podłoże zbudowane było z tysięcy iskrzących się niebiańskim blaskiem diamentów. Zdecydowanym krokiem wszedł w jej głąb. W mieniącej się ścianie dojrzał swoje odbicie. Coś go w nim zaniepokoiło i podszedł, aby bliżej się przyjrzeć. Patrzył sobie w oczy, kiedy niespodziewanie jego własna twarz znajdująca się po drugiej stronie diamentowej powierzchni, uśmiechnęła się do niego spode łba. Przerażony mężczyzna natychmiastowo odskoczył od ściany i złapał się za usta, tłumiąc krzyk. Nagle jego odbicie ruszyło przed siebie i zatrzymało się kilka kroków przed wielkim kowalskim piecem. Ukucnęło i z tym samym dziwnym uśmieszkiem wskazało palcem na leżące narzędzia. W tym momencie Sir Adalbert zorientował się co jego wizerunek chciał mu przekazać. Otrząsnąwszy się z szoku podszedł w miejsce wskazane przez siebie i podniosło z ziemi młot wraz z obcęgami. Po środku pomieszczenia stało ogromne kowadło, powstałe z czarnego diamentu. Odbicie wskazało nań ręką, poczym na tobołek. Rycerz zaczął wyjmować z niego potrzebne rzeczy. Na pierwszy ogień poszedł sporych rozmiarów worek, wypełniony po brzegi mniejszymi diamentami, które podczas ostatniej wyprawy w góry wyławiał z fontanny. Następnie wyłożył trzy turkusowego koloru kamienie i ułożył w rządku obok siebie. Ostatnią rzeczą była gruba księga, na pierwszy rzut oka, przypominająca kucharską. Brzegi miała lekko poszarpane, a grzbiet wytarty. Wyglądała na starą i taka też była.

 

Odbicie w ścianie trzymało tomisko w rękach i bezdźwięcznie poruszało ustami, patrząc się w sklepienie. Mężczyzna widząc to wziął się do pracy, na którą czekał wiele lat. Chwycił do rąk ciężki wolumin i przerzucił kilkanaście kartek zanim znalazł właściwą stronę. Podszedł trzymając ją w rękach kilka kroków w przód, poczym rozsypał mieszanką ziół, ówcześnie wyjętych z tobołka. Utworzył wokół siebie krąg ze sproszkowanych roślin, wzniósł lewą rękę ku górze i wyczytał słowa z tajemniczego grimuaru.

 

– Cain malores isposum brotgorl avenis. Dolomius akwen awes.

 

Nagle z diamentowego stropu zaczęła się wić ku dołowi, giętka gałąź i zatrzymała się na wysokości ramion mężczyzny. Sir Adalbert odłożył księgę na ziemię i małym, tępym już nożykiem zrobił nacięcie w gałęzi. Z jej wnętrza zaczęła wypływać dziwna, bursztynowa i klejąca się ciecz. Kiedy tylko dłonie dowódcy się nią zapełniły, gałąź natychmiast schowała się tam skąd wypełzła. Mężczyzna opuścił krąg i podszedł do czarnego kowadła, wylewając na jego gładkie lico, zawartość rąk. Zerkając na to co robi jego odbicie, wytarł dłonie w ubranie i podszedł do worka z diamentami wysypując je do diamentowej misy. Nagle w kowalskim piecu ni stąd, ni zowąd pojawił się ogień. Kaptur wziął leżące obok siebie obcęgi i chwycił nimi brzeg misy. Zrobił kilka długich kroków, poczym znalazłszy się przed paleniskiem wyciągnął jak najdalej mógł rękę i włożył naczynie z diamentami do ognia. Po kilku minutach w pomieszczeniu zrobiło się duszno, a odłamki szlachetnych kamieni, zaczęły wydobywać z siebie dziwne dźwięki, przypominające świszczenie, bądź jęk.

 

„Już czas" – pomyślał człowiek i kucając przed piecem wyjął miskę za pomocą niezawodnych kleszczy. W tym samym momencie ogień zgasł, przywracając pomieszczeniu poprzednią temperaturę. Jego wizerunek w ścianie uśmiechnął się po raz ostatni, poczym stał się tylko bezwymiarowym odbiciem. Mężczyzna wysypał rozżarzone diamenty na gładź kowadła i drugą, drewnianą stroną młota zaczął mieszać je z żywicą. Po chwili powstała nieregularna papka, przypominająca swym wyglądem nieudolną próbę posklejania rozbitego szkła. Dowódca, przetarł sobie spocone czoło i poprawił włosy, splątując je w kucyk. Sięgnął po swój miecz i przyłożył go płaską stroną do mieszanki. Pocierał nim w dół, w górę i na boki, aż lepiąca masa przejęła jego kształt. Odrzucił swoją broń i wziąwszy do rąk ciężki młot rozpoczął wykuwanie. Po całej jaskini rozchodził się dźwięk kucia. Iskry leciały spod miażdżonych diamentów. Po kilku godzinach i kilki odpoczynkach, mężczyzna zwieńczył swe dzieło.

 

– Teraz już nic mnie nie powstrzyma – powiedział głosem pełnym dumy i uniesienia. Złapał nowopowstały miecz za rękojeść i uniósł w górę. Przyglądał się swojemu dziełu. Cały miecz był zlepkiem małych diamentów. Półprzeźroczysta klinga błyszczała się swoim własnym blaskiem. W środku znajdowała się pusta przestrzeń, średnicy krawieckiej igły. U nasady rękojeści widniały trzy turkusowe kamienie. Trzon swoim wyglądem przypominał smoczą głowę, a jelce miały kształt ogona z ostrymi kolcami.

 

Bardzo dumny z siebie Sir Adalbert po raz ostatni pogładził swoje arcydzieło i wsunął za skórzany pas na plecach. Kątem oka spojrzał na swoją starą broń i stwierdził, że nie jest mu już potrzebna. Brudny, zmęczony, ale pełen optymizmu był gotowy do drogi powrotnej, kiedy jaskinię zalała fala mroku. Mężczyzna wytężał wzrok, starając się dostrzec cokolwiek. Nagle powrotnie nastała światłość i ujrzał przed sobą starego człowieka ubranego w za duże i poszarpane ubrania. Jego twarz pokrywały zmarszczki i bruzdy. Długie siwe włosy sięgały ziemi.

 

– Kim jesteś? – spytał nerwowo dowódca, nie przypuszczając, że w takim odludnym miejscu może ktoś przebywać. Starzec popatrzył się na niego nic niemówiącym wzrokiem i wyciągnął ku niemu trzęsącą się rękę.

 

– Jakie masz intencje śmiertelniku? – Mistyczny człowiek wzbudził lęk w dowódcy. Przyjrzał mu się uważniej. Brodaty dziad nie wyglądał groźnie, jednak coś w jego wyglądzie go zaniepokoiło. Spokojnie i jednocześnie przenikliwe spojrzenie przyprawiało go o ciarki, do których nie chciał się przyznawać. Układając w głowie odpowiedź, stwierdził, że nie może powiedzieć mu całej prawdy. Nie chciał w końcu aby cały świat dowiedział się o jego misji.

 

– Nie obawiaj się starcze. Wykorzystam ten miecz w dobrym celu – powiedział wymijająco rycerz, lecz bał się, że ledwo zauważalny grymas na jego twarzy go zdradzi. Nie miał pojęcia kim był tamten mężczyzna, jednak wolał z nim nie zadzierać. Nie wiadomo jakie tajemne moce skrywało to zwiotczałe ciało.

 

– Odparłeś, że twe intencje są czyste – zaczął staruch. – Zaraz staniesz sam na sam z prawdą.

 

Dziadek przez moment patrzył się na niego obojętnym wzrokiem, poczym sięgnął za pazuchę i wyciągnął mały snopek, związanych ze sobą ziół. Po podpaleniu zaczęły one wydobywać z siebie duszący, biało-zielony dym. Staruch podszedł z nimi do zdezorientowanego mężczyzny i zaczął go okadzać.

 

– Droga powrotna wiedzie przez oczyszczenie mój drogi.

 

Czarny Kaptur zakrztusił się dymem z ziela, lecz powściągnął swój gniew, by nie wyprowadzić z równowagi tajemniczego człowieka. Zatkał swe usta dłonią i kaszlnął, kiedy opar dostał się również do nosa.

 

– Musisz się oczyścić, to jedyne wyjście. – Po tych słowach człowiek odwrócił się i rozpłynął w powietrzu, niczym bańka mydlana. W tym momencie ściana rozstąpiła się i Kaptur dostrzegł wąską ścieżkę, prowadzącą w głąb skał. Nie przejmując się dziwnym staruszkiem wszedł przez szczelinę, pozostawiając za sobą osobliwą kuźnię w diamentowej jaskini.

 

Dokoła panowała ciemność a ciszę przerywały tylko miarowe kroki idącego dowódcy.

 

„Gdzie ja jestem, na rozwartą dziurę kurwy?" – pomyślał rozwiąźle przemierzając kolejne łokcie. Po obydwu stronach wyrastały zimne skały, które wyczuwał dotykiem dłoni. W pewnym momencie przypomniał sobie, że jest szczęśliwym posiadaczek małego kawałka świecy, którego zabrał ze sobą. Zapaliwszy knot, droga przed nim się rozjaśniła. Była ona prosta i wąska. Nie wiadomo dokąd prowadziła. Mężczyzna spojrzał w górę, lecz zamiast sklepienia dostrzegł tylko zarysy wysokich skał. Wzruszył ramionami i szedł dalej. Nagle ku swojemu zdziwieniu usłyszał wycie psów i skrzeczenie wron. Przez moment pomyślał, że się przesłyszał i parł dalej. Kiedy tajemnicze dźwięki się powtórzyły, przystanął i zaczął się przysłuchiwać. W mrocznej oddali dostrzegł kilka par czerwonych ślepi zmierzających w jego stronę. Natychmiastowym ruchem wyciągnął zza pleców swój miecz i był gotowy do ataku. W tym momencie w korytarzu zaczęło się rozjaśniać i mężczyzna dostrzegł unoszące się nad jego głową ptaki oraz dzikie psy, biegnące wprost na niego w szaleńczym pędzie. Zaczął machać bronią, aby odstraszyć zwierzęta, lecz na próżno. Ptaki zniżyły się i zaczęły atakować, dziobiąc go po głowie i twarzy. Nie mógł się od nich opędzić. Nagle poczuł potworny ból w nodze. Jeden z przeklętych psów wgryzł mu się w łydkę i nie chciał puścić. Człowiek krzyczał i próbował odtrącić bestie, lecz tylko poślizgnął się i upadając na ziemię, wypuścił z rąk miecz, który wylądował kilka łokci od niego. Czarne jak noc kruki, dziobały go mocniej, zadając coraz głębsze rany. Zdziczałe psy dopadły go i zaczęły wbijać swe ostre kły gdzie popadło. Z każdą sekunda siły go opuszczały, kiedy raptownie dostrzegł przed oczyma małego chłopca biegającego po wiejskiej drodze. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, w to, co widział. Dziecko złapało uciekającą przed nim kurę i siekierką odrąbało jej łeb. Sir Adalbert rozpoznał w małym człowieku samego siebie sprzed lat. Po chwili to samo dziecko kopało, bezbronnego i bezdomnego psa.

 

– Przepraszam! – krzyknął w nicość. – Przepraszam, dajcie mi już spokój! – Nie miał siły dłużej znosić tych tortur. Całe jego ciało, było jedną wielką, krwawą raną. Dowódca, po raz ostatni spojrzał na chłopca maltretującego zwierzęta i zaczął szczerze żałować, że w dzieciństwie pastwił się nad tymi bezbronnymi istotami. W tym momencie korytarz zalała ciemność i po chwili na powrót się rozjaśniło. Wszystko zniknęło tak nagle jak się pojawiło. Nie było już dzikich psów, ani rozwścieczonych wron. Mężczyzna usiadł płasko i zaczął oglądać swoje rany. Ku jego wielkiemu zdziwieniu nie miał ani jednej, nawet najmniejszej bruzdy na ciele. Krew zniknęła, tak samo jak te dzikie bestie. Człowiek podniósł się z ziemi i będąc w szoku rozejrzał się przezornie dokoła.

 

– Musi być inna droga. One mogą gdzieś tam się czaić. – powiedział na głos i postanowił zawrócić, tam skąd przybył. Zrobiwszy kilka kroków w tył poczuł jak ogarnia go wszechobecna ciemność i przygnębienie. Odniósł wrażenie, że zaczyna tracić swą świadomość. Dziwne, niespotykane emocje zaczęły go atakować, jednak po mimo zdrowego rozsądku spodobały mu się. Przynosiły ukojenie, ale i lęk. Jakaś moc nie z tego świata mówiła mu, aby iść dalej. Wyciągnął rękę przed siebie i zanurzył ją w gęstwinie mroku. Usłyszał płacz niemowląt i jęki dorosłych. Coś w jego umyśle podpowiadało mu, że to najgorsza z możliwych dróg, że stamtąd już nie będzie powrotu. Słuchając swojego rozumu wyrwał rękę w otchłani i zawrócił ku ścieżce przez cierpienie. Świeca nie była już mu potrzebna, gdyż korytarz na przedzie rozświetlało delikatne światło. Wyrzucił ogarek na ziemię i podniósł z niej swoją broń.

 

Szedł dobrych kilka minut, próbując rozpatrzyć co mu się przed chwilą wydarzyło, kiedy poczuł, że powietrze zaczęło robić się gęste i duszne. Po kilku sekundach do jego nozdrzy doleciał dobrze mu znany zapach świeżej smoły. Nie zauważył, że zaczęła ona powoli wypływać ze szczelin w skałach po jego bokach. Kiedy pierwsza kropla zetknęła się z jego skórą krzyknął przeraźliwie, próbując wytrzeć ją kawałkiem koszuli. Niespodziewanie na jego głowę spłynęła cała rzeka czarnej śmierci. Nieludzki wrzask wypełnił drogę, po której kroczył. Jego włosy momentalnie rozpuściły się od gorącej mazi, a na łysej już głowie zaczęły powstawać parchle. Mężczyzna zaczął się czołgać po ziemi, byleby tylko ta diabelska ciecz nie dostała mu się do oczu. Niespodziewanie usłyszał jego własny śmiech i płacz drugiego człowieka. Powoli, resztkami sił uniósł głowę, i dostrzegł siebie trzymającego drewniane wiadro nad głową jakiegoś chłopa. Dwóch Kapturów trzymało mu ręce tak, aby nie mógł się wyrwać. Słyszał jak się sam złowieszczo śmiał, wylewając zawartość wiadra na głowę wieśniaka. Także w tym momencie, kiedy sam był poparzony pomyślał, że chłopu się należało za to, że dokonał zdrady królestwa i nie chciał zapłacić podatku. Po chwili po raz kolejny poczuł wrzącą maź na swoim ciele. Tym razem pociekła mu po nogach i dłoniach. Ból był nie do zniesienia i do tej pory zawsze dzielnie znoszący wszelkie męki rycerz po raz pierwszy uronił łzę. Wczuł się myślami w tamtego wieśniaka, którego tak okrutnie potraktował i szczerze go pożałował…

 

Nie wiedział ile czasu leżał nieprzytomny. Kiedy się ocknął wszystko powróciło do normalności. Pomacał się po głowie. Jego włosy znajdowały się na swoim miejscu, a rany po oparzeniach poznikały, podobnie jak ówczesne obrażenia od zwierząt. Mężczyzna zastanowił się przez chwilę i już wiedział, dokąd prowadzi ta ścieżka.

 

„Starzec nie żartował, mówiąc o oczyszczeniu" – pomyślał – „Tylko dlaczego do cholery nie ma innej drogi?"

 

Wziąwszy głęboki oddech, wstał z ziemi i otrzepał ubranie.

 

– Już wiem jak cię przechytrzyć głupcze – powiedział tym razem na głos, jakby miał nadzieję, że tamten go słyszy. Zastanawiał się tylko jaką następną karę otrzyma na drodze ku odrodzeniu.

 

Szedł, szedł, szedł. Był gotowy w każdej chwili na niespodziewane wizje i cierpienia. Kiedy po dłuższym czasie myślał, że nic się już nie wydarzy i będzie krążył po tej ścieżce bez końca, jak z pod ziemi stanęło mu na drodze liku ludzi.

 

– Błagam zlituj się nade mną panie. – Małe dziecko leżało pod imaginacją jego stóp i chwyciło go za nogawkę spodni. Odruchowo rycerz strząsnął natręta, a ten zaczął głośno łkać.

 

– Nie ma litości dla złodziei – warknął Kaptur. – Musisz ponieść konsekwencje swojego czynu.

 

Tuż za nimi jakaś kobieta wykrzykiwała w niebogłosy, i błagała bogów o litość. W tym momencie obserwujący całą scenę Sir Adalbert spojrzał się w górę i wzniósł ręce.

 

– Żałuję. – powiedział w nicość, lecz nic się nie wydarzyło. Ludzie znajdujący się przed nim stali na swoich miejscach. Zamiast tego zauważył jak jego własny wizerunek, wyciąga miecz z pochwy i szykuję się, aby zadać śmiertelny cios małemu dziecku.

 

– Nie! – krzyknął, wymachując rękami. – Poczekaj! Ja naprawdę żałuję!

 

W chwili, kiedy delikatne ciało malca przeszyła zimna stal, ze skalnych ścian niczym z procy wystrzeliły setki ostrych jak brzytwa, kamiennych kolcy. Stojący mężczyzna złapał się za jeden z nich wystający mu z brzucha. W tym momencie jego organizm przypominał swym wyglądem jeża, szykującego się do obrony. Wielkie szpikulce przeszyły ciało rycerza, zadając mu więcej bólu, niż smoła. Czując, że jego czas nadchodzi mimowolnie padł na kolana. Spojrzał się na zapłakaną kobietę, trzymającą w ramionach swoje martwe dziecko. Spróbował poruszyć ustami, lecz wypłynęła z nich tylko szkarłatna krew, którą się zakrztusił. Nie mogąc się poruszyć opadł na ziemię i wił w agonii. Resztkami spowitej ciemnością świadomości, zapłakał nad niesprawiedliwym losem matki i jej jedynego dziecka.

 

Ocknął się nagle. Przełknął ślinę i poczuł w ustach słony smak wylanych łez. Otarł mokre oczy i podniósł się z ziemi. Nie zdążył zrobić nawet jednego kroku, kiedy spostrzegł, że znajduję się na drewnianym podeście, takim samym, który stał w centrum miasta. Rozejrzał się dokoła, lecz zewsząd otaczały go skały. Nagle tuż obok niego pojawiło się dwóch osobników. Ubrany w czarną szatę kat szedł dumnie, prowadząc brodatego człowieka na szubienicę. Bez żadnego słowa założył mu pętlę na szyję i odwróciwszy się spojrzał przed siebie. Po raz kolejny Sir Adalbert dostrzegł siebie samego. Stał on naprzeciwko podestu i cynicznie się uśmiechał.

 

– Dobrze wiedziałeś, że za dezercje jest surowa kara. – Usłyszał swój własny głos, mówiący do człowieka, który miał zaraz zostać powieszony. Tamten nie zdążył powiedzieć nawet słowa, kiedy rycerz machnął ręką na kata i ten pociągnął za drewnianą dźwignię.

 

– Nie! – krzyknął mężczyzna i podbiegł do szamoczącego się wisielca, próbując go unieść w górę. Niestety na próżno wymachiwał rękami, gdyż nie był w stanie dotknąć tego człowieka. W tym momencie sam poczuł uścisk na swojej szyi zacieśniający się coraz bardziej. Spojrzał w górę i dostrzegł jak kilka lian opadających z mrocznej pustki nad jego głową. Złapał dłońmi za oplatające go sznury i z całej siły starał się żałować swych uczynków. Z sekundy, na sekundę dusił się coraz bardziej. Skierował swój wzrok na martwego już wisielca, którego kat właśnie odcinał ze sznura. Usłyszał swój własny śmiech i spojrzał sobie w oczy.

 

– Ci idioci, nigdy się na nauczą rozumu.

 

W tej chwili coś w nim pękło. Patrzył na swoje oblicze. Oblicze zimne i wyrachowane, pozbawione najmniejszej cząstki współczucia. Zaczął szczerze żałować, że był tak złym człowiekiem.

 

Ciemność. Cisza. Zastygłe w bezruchu powietrze. Z takimi odczuciami otworzył oczy po raz kolejny. Wszystko zniknęło tak nagle jak się pojawiło. Wstał jako nowy człowiek, jako odmieniony człowiek. Tak mu się przynajmniej zdawało. Zrozumiał ile zła dokonał, ale wiedział też, że nie może cofnąć czasu. Ludzie darzyli go szacunkiem, bo się go bali. Wiedzieli jak potężną i ważną jest osobistością. Przez lata pracował na ten wizerunek i ciężko mu się było z nim teraz rozstawać. Jednak ta jedyna, maleńka cząstka człowieczeństwa jaka w nim została właśnie rozgrzebana, ujrzała światło dzienne. Szedł przed siebie z dumą, że może być innym człowiekiem. Miał nadzieję, że właśnie oto chodziło starcowi w diamentowej jaskini, i że to już koniec jego ścieżki. Nie przemierzył długiej drogi, kiedy poczuł w powietrzu unoszący się dym. W oddali dostrzegł czerwoną łunę i zarysy domów. Z każdym kolejnym krokiem rozpoznawał coraz więcej szczegółów. Powietrze robiło się gęste i gorące. Kiedy podszedł dostatecznie blisko był już pewien, że ma przed sobą obraz palącego się podgrodzia. Krzyki ludzi, którzy wybiegli na ulicę były przerażające. Ich ciała stały w ogniu. Większość z nich padła na ziemię, próbując ugasić płomienie. Mężczyzna zatrzymał się w oczekiwaniu na ponowne spotkanie ze sobą, lecz nic takiego nie nastąpiło.

 

„Przecież wykonywałem tylko rozkazy" – pomyślał w duchu. – „Nic nie może mi się stać"

 

Śmiałym krokiem wkroczył między palące się domy. Mijał martwych już ludzi. Niektórzy z nich mieli widoczne rany zadane mieczami. Nagle dostrzegł jak jeden z płonących elfich mężów biegnie w jego stronę. Nie wiedział o co mu chodziło. Przecież nie był w stanie mu pomóc. Chciał tylko jak najszybciej wydostać się z tego korytarza męki. W tej chwili elf wyciągnął swoją rozżarzoną rękę i złapał go za nadgarstek. Rycerz wrzasnął w niebogłosy z bólu i strząsnął dłoń nieprzyjaciela. Unosząc swoją rękę ku górze dostrzegł, że jego skóra zaczyna się topić, ukazując nagą kość. Zaczął biec przed siebie jak najdalej, wyciągając nogi. Niestety grupka palących się elfów zagrodziła mu drogę i okrążyła, tworząc wokół niego szczelny pierścień ognia. Zrozpaczony dowódca błądził wzrokiem, szukając choćby najmniejszej szansy na ucieczkę. W tym momencie kilku osobników podeszło do niego i każdy po kolei odznaczał go piętnem swojego przeznaczenia. Niewyobrażalny ból jaki w tym momencie znosił rycerz, był nie do opisania. Kilkanaście elfów podchodziło i dotykało go swymi palącymi się dłońmi, a ten wił się w najgorszych bólach. Jego skóra spływała po nim niczym zwykła woda, ukazując mięśnie i kości. Wrzask połączony z płaczem roznosił się echem po podgrodziu.

 

„To tylko rozkazy, tylko rozkazy. Nie zrobiłem nic złego" – powtarzał w myślach cierpiący mężczyzna. Nagle uświadomił sobie, że rozkazem nie było spalenie i wymordowanie mieszkańców tego małego miasteczka, tylko odnalezienie jednej dziewczyny. Od razu zaczął żałować swojej tyrani i rządzy mordu na niewinnych niczemu istotach.

 

W tym momencie nad podgrodziem pojawiło się niebo czyste niczym łza, a ślad po płomieniach i żarzących się ludziach zniknął. Zniknęły również oparzenia, a skóra w mgnieniu oka powróciła do normalnej postaci. Uradowany mężczyzna powstał z klęczek i rozejrzał się dokoła. Mroczny korytarz, którym kroczył zniknął raz na zawsze. Zamiast tego znajdował się na leśnej ścieżce, prowadzącej w kierunku zamku.

 

– Na reszcie ten koszmar się zakończył – powiedział na głos, wciągając w płuca świeże poranne powietrze. Obejrzał się za siebie, czy aby na pewno udało mu się wydostać z tego przeklętego miejsca. Sięgnął na plecy i wymacawszy miecz odetchnął z ulgą, że go nigdzie po drodze nie zgubił. Splunął na dłoń i przylizał sobie włosy, aby nie wejść do miasta niczym obdartus. Niestety na poszarpane ubranie nie mógł nic poradzić. Kiedy chciał już ruszać na jego drodze stanął człowiek odziany w ciemno-zielony płaszcz, przepasany w pół cienkim powrozem. Uśmiechnął się i pozdrowił go.

 

– Widzę, że dzielnie przeszedłeś swoją ścieżkę oczyszczenia. – Kaptur spojrzał się na niego z zakłopotaniem i obawą. Miał twarz gładką, niczym tafla błękitnego jeziora. Nie szpeciła jej ani jedna zmarszczka, czy rana. Mógł mieć najwyżej trzydzieści kilka lat.

 

– Tak. Udało mi się dotrzeć do jej kresu – wybąkał, patrząc się tajemniczemu przybyszowi w oczy. Miał wrażenie, że gdzieś już spotkał tego człowieka, tylko nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach to było.

 

– Przejdźmy się kawałek. Właśnie zmierzałem w stronę miasta.

 

Sir Adalbert ruszył posłusznie niczym baranek, za mężczyzną. Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu, kiedy tamten niespodziewanie się zatrzymał.

 

– Może pójdziemy tędy? – Wskazał na wąską, ledwo widoczną ścieżkę między drzewami.

 

– To nie jest droga do zamku. – wtrącił dowódca nie zatrzymując się.

 

– Widzę, że dobrze znasz okolicę przyjacielu. – Ponownie uśmiechnął się młodzieniec.

 

– Wychowałem się w tym królestwie. Jest moim domem. Mam tu przyjaciół.

 

– Posiadasz rodzinę? – zapytał ni stąd ni zowąd człowiek w płaszczu. Rycerz nie spodziewał się takiego pytania, ale nie miał zamiaru opowiadać obcemu historii swojego życia.

 

– Miałem. A ty skąd się tu wziąłeś i kim jesteś?

 

– Mieszkam tam, gdzie mnie potrzebują. Jestem wszędzie tam, gdzie mnie chcą. Wszędzie tam gdzie mam wypełnić czarę przeznaczenia.

 

– Skąd wiedziałeś co robiłem? – zapytał trochę niepewnie rycerz bez zbroi, zdziwiony odpowiedzią na ostatnie pytanie. Zamiast reakcji zwrotnej, sam został przygwożdżonym kolejną kwestią.

 

– Byłbyś w stanie kogoś zdradzić?

 

– Nie – odparł bez zastanowienia mężczyzna. – Myślę, że nie.

 

W tym momencie idący krok za nim tajemniczy przybysz bezszelestnie wyciągnął z pod rękawa płaszcza mały, błyszczący sztylet i złapawszy Sir Adalberta pod brodą przeciągnął mu nim po gardle. Dowódca złapał się dłońmi za szyję, próbując ucisnąć krtań. Płynąca jasno-czerwona krew ciekła z otwartej rany, przysłaniając swoją gęstością wszystko co znalazło się w jej zasięgu. Rycerz spojrzał się pytającym wzrokiem na mężczyznę, który stanąwszy przed nim, rzucił mu sztylet pod nogi.

 

W chwili, kiedy padał martwy na piaszczystą ścieżkę, ironiczny uśmiech pojawił się na nieskalanej twarzy nieznajomego. Dowódca już nie zdążył rozpoznać w jego obliczu księcia Adiana Toryna.

Koniec

Komentarze

Po raz kolejny miał zamiar wspinać się po tych skalnych szczytach, aby móc w końcu zwieńczyć swe dzieło. – Wspinać powinno się chyba na szczyt, a nie szczycie?

 

Pozbawiony zbroi, ubrany tylko w wytartą, starą koszulę i bawełniane spodnie, z mieczem i dużym tobołkiem u boku stał na górskiej ścieżce. – Nie wiem czy określenie „pozbawiony” tu pasuje. Brzmi, jakby ktoś mu tę zbroję ukradł, a on, z tego co się domyślam, sam ją wziął by łatwiej było mu się wspinać.

 

Przeciągnął się kilkukrotnie i pomaszerował w przód. - - jakoś mi to zgrzyta. A można maszerować w tył?

 

Im wyżej mężczyzna wchodził, tym bardziej słychać było obijanie się szarżującego powietrza od skalnych półek. – Wiatr świszczący wśród kotlin i jarów czy jakichś uskoków skalnych ok, ale powietrze odbijające się o półek skalnych to z całą pewnością kiepskie porównanie.

 

Nie zrażało go to jednak, wiedział bowiem, że musi przejść ciężką ścieżkę ku przeznaczeniu. – Nie bardzo rozumiem o co biega w tym zdaniu.

 

Tym razem jednak nie rozpoczął wspinaczki, lecz skierował swój wzrok ku rosnącym w pobliżu chaszczom. – Cudzego by raczej nie mógł skierować.

 

Na jedynym skrawku zieleni, na którym właśnie stał nie spadł ani jeden płatek śniegu, a powietrze było ciepłe. – Na jednym skrawku nie było. Nie spadł na jeden skrawek.

 

Sir Adalbert wyjął ze swojego tobołka kawałek szmatki i przetarł rany, poczym spojrzał przed siebie. – Skoro wcześniej pisałaś, że krew skapywała mu z ran, to raczej nie były to rany na tyle płytkie, by można było zatamować je głupim przetarciem ściereczką.

 

Postanowił jednak nie zważać na nic i iść dalej. Zrobił pierwszy krok w ścianę mrozu. – To tam w końcu padał śnieg, czy mróz?

 

Półprzytomny mężczyzna kontaktował resztkami sił – resztkami sił mógł się z ziemi podnieść, popełznąć kilka metrów, ale kontaktować?

 

Ze stropu zwisały potężne, ostre jak brzytwa stalaktyty. – Widziałaś kiedyś stalaktyt? To opływowy sopelek, więc nie ma prawa być ostry jak brzytwa. Czy sople, zwisające z dachów takie są? Mogą być szpiczaste, fakt, ale na pewno nie ostre.

 

Tylko gdzie niegdzie przebijały się małe promienie słońca, pozwalające oświetlić fragmenty jaskini. – określenie małe do promienie słonecznych niezbyt mi tu pasuje. I Dlaczego te promienie pozwalały oświetlić jaskinię, zamiast ją po prostu oświetlać? Były tam jakieś lustra, od których się odbijały i dawały światło?

 

Miał jednak na tyle refleksu, aby zdążyć się złapać krawędzi skały. – Na tyle mógł mieć sprytu, lub siły. Refleks mógł mieć tak dobry, że zdążył się złapać.

 

Kiedy to nastąpiło gałgan natychmiast zamienił się w popiół, wyżarty przez tajemniczą zieloną miksturę. – Gałgan zmienił się w wyżarty przez miksturę popiół? Zostaw tylko pierwszą część zdania i będzie ok. I dlaczego miksturę? Mikstura to napój, mieszanka ziół czy innych składników. Na pewno nie ciecz wypełniająca jezioro.

 

- Jeszcze tylko tego brakowało - powiedział na głos mężczyzna, rozmyślając nad swoim dalszym ruchem. – zbędne

 

Pomyślał, że jeśli nieumyślnie skoczy to z pewnością kamulec się przechyli, a on sam spadnie w zabójczą czeluść, wypełnioną pożerającym płynem. – skoczy nieumyślnie? A może w nieodpowiedni sposób, niezgrabnie? A płyn był pożerający, czy raczej żrący?

 

Doszedłem do przeskakiwania przez kamienie i mnie znudziło. Tekst wygląda jak opis przejścia jakiejś gry zręcznościowej, w dodatku opisy są na mój gust strasznie mętne. Masa jest dziwnych sformułowań i zbyt wiele zaimków. Niektóre zdania są strasznie dziwnie skonstrowane, przesadzasz z opisami nieistotnych czynności. Sporo jest też powtórzeń.

W dodatku według mnie nijak ma się to do tematyki konkursu, która w moim mniemaniu powinna raczej być zbliżona do twórczości właśnie Sienkiewicza czy Komudy.

Według mnie słabe.

 

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.


W powietrzu unosił się zapach świeżej krwi, skapującej z jego ran. Przedzierał się przez niekończący się korytarz cierni. - powtórzenia

Światło było tak jaskrawe, że z początku nic nie wiedział.
- widział

Na jedynym skrawku zieleni, na którym właśnie stał nie spadł ani jeden płatek śniegu, a powietrze było ciepłe. - na jedyny skrawek, poza tym brak przecinka.

Adalbert wyjął ze swojego tobołka kawałek szmatki i przetarł rany, poczym spojrzał przed siebie. - po czym

(...)gdzie zamanifestował się jego wybawiciel, poczym zemdlał.


Tylko gdzie niegdzie
- gdzieniegdzie

Zrobił kilka kroków w jej stronę i nagle całe pomieszczenie zatrzęsło się, wydając groźne pomruki. Kiedy Sir Adalbert chciał się cofnąć ziemia dookoła niego rozstąpiła się i zaczęła pękać, rozpadając się z zawrotną prędkością na kilkanaście dużych kawałków. Mężczyzna w panice zaczął uciekać, skacząc po zapadających się odłamkach, jednak źle wymierzywszy kroki, poślizgnął się i runął na ziemię. Miał jednak na tyle refleksu, aby zdążyć się złapać krawędzi skały.
- powtórzenia

Wziął głęboki oddech i zrobił kilkukrotny zamach nad głową, poczym zarzuci
ł (...)

Wsparł się na dłoni i stopie, poczym uniósł swe ciało w górę.

Podszedł trzymając ją w rękach kilka kroków w przód, poczym
(...)

Jego wizerunek w ścianie uśmiechnął się po raz ostatni, poczym stał się tylko bezwymiarowym odbiciem
.

To nie wszystkie błędy, jest tego więcej np.błędny zapis dialogów. Trochę inaczej wyobrażałem sobie treść opowiadania na ten konkurs, ale jakaś tam szpada była. Nieco zmęczyły mnie opisy, czasami chyba za toporne, jak na mój gust. Ale opowiadanie do przeczytamia, moim zdaniem. Pozdrawiam

Mastiff

Płynąca jasno-czerwona krew ciekła z otwartej rany, przysłaniając swoją gęstością wszystko co znalazło się w jej zasięgu.
W chwili, kiedy padał martwy na piaszczystą ścieżkę, ironiczny uśmiech pojawił się na nieskalanej twarzy nieznajomego.

Nawet nie wiem, jak to skomentować.
Może napisać prawdę? Że to nie daje się czytać, ponieważ Autor nie umie pisać?

Pomijając powtórzenia, chciałabym się dowiedzieć ( ADAMKB) dlaczego twoim zdaniem nie umiem pisać? Możesz rozwinąć swoją wypowiedź?

Jeszczy pytanie do BOHDAN. W których momentach opisy tą toporne... Możesz mi to wytłumaczyć?

Będe wdzięczna za odpowiedzi.

Tak, oczywiście, że mogę. Przesadnie  - zaznaczam, że to tylko moja opinia - opisujesz niektóre czynności, wykonywane przez bohatera. W zasadzie większosć opowieści składa się na te właśnie opisy, co po prostu nudzi. Można to było napisać zwięźlej. Pozdrawiam

Mastiff

hekate20 do mnie: Możesz rozwinąć swoją wypowiedź?
Mogę. Uprzedzam, że zaboli...

Umiejętność zrozumiałego wypowiadania się w mowie i na piśmie polega w pierwszym rzędzie na doborze odpowiednich słów, czego nie można dokonać bez znajomości znaczeń tychże słów. Dla ułatwienia pomijam w tej chwili wiele kwestii, rzutujących na wspomniany dobór, bo chodzi o sprawy absolutnie podstawowe: zrozumiały i niezakłócony przekaz informacji.

Płynąca z rany krew ciekła. Trudno wymagać od cieczy, a krew nią niezaprzeczalnie (do chwili skrzepnięcia) jest, żeby nie wypływała z rany (wszak krąży w nas pod ciśnieniem) i nie ciekła po czymś albo gdzieś. Gdybyś napisała, że wypływająca z rany krew ściekała na przykład po dłoni, którą ranny usiłował powstrzymać krwotok (albo jakoś podobnie), nie byłoby się czego czepiać, z czego śmiać i nad czym kiwać głową.

Przysłaniając swoją gęstością. Mistrzostwo Europy. Zastanów się na dobry początek, czy samą cechą można cokolwiek przysłonić — bo cecha może coś wzmacniać, ułatwiać, osłabiać, utrudniać, ale sama nic nie robi. Sprawdź w dobrym słowniku, co kryje się pod użytymi przez Ciebie słowami, i napisz to samo, ale ze sensem. Albo pomiń to nieszczęsne przysłanianie, zamień na zabarwianie, oblepianie, brudzenie czy co tam jeszcze podobnego, byle realnego.

Wszystko, co znalazło się w jej zasięgu. O co tu chodzi, o jaki zasięg? Krew ścieka, spływa, zalewa, co na jej drodze — na diabła tutaj referatowo brzmiący zasięg? Niby że mądrzej brzmi? Guzik prawda, bo brzmi głupio w takim kontekście. Zasięg myśliwców nie pozwalał na skuteczne zaatakowanie bombowców wroga — tu ma sens, konkretne znaczenie. Ale nie w przypadku spływającej krwi.

Facet poderżnął rycerzowi gardło, więc przeciął tętnicę. Uwzględniwszy ten szczegół, można napisać na przykład tak: Buchająca z otwartej rany krew tryskała na dłoń, którą rycerz niezdarnie próbował ucisnąć tętnicę, a z dłoni spływała na pierś, zalewając i przesłaniając żywą czerwienią misterne hafty kubraka.

To jedynie przykład, nie musi w szczegółach pasować do Twojego tekstu.

Nieskalana twarz. Na pióra Qetzalcoatla... Skalać: daw. «zabrudzić, poplamić»; przen. dziś żywa «zhańbić, sprofanować». Cytat ze słownika. Jak wedle Ciebie była twarz nieznajomego? Czyściutka jak łezka czy niczym nie zhańbiona, nie sprofanowana? Piszesz polszczyzną współczesną, więc po automatycznym odrzuceniu dawniejszego znaczenia pozostaje dzisiejsze przenośne znaczenie — i rodzi się pytanie, czy twarz, samą twarz, nożna zhańbić...

Chyba wystarczy napisanego powyżej, aby dowieść, że masz trudności z jasnym i prostym wysławianiem się na piśmie. Podejrzewam, że w mowie też — bo to się łączy ze sobą...

Optymistyczny akcent na zakończenie: wszystkiego można się nauczyć, więc wszystkie szanse jeszcze przed Tobą. Powodzenia.

Sam pomysł nie był zły. Szkoda, że tak rozwlekle i nie do końca skłasnie napisane. Tekst niby z przesłaniem ale strasznie nudny i pełen błędów :/

Nowa Fantastyka