- Opowiadanie: GregN - Ryan d'Zyyk - czyli spowiedź Leppi'ego (2)

Ryan d'Zyyk - czyli spowiedź Leppi'ego (2)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ryan d'Zyyk - czyli spowiedź Leppi'ego (2)

– …za wszystkich tych, którzy jeszcze z nami nie są… którzy przystąpią do nas dziś…

jutro… którzy wciąż z nami walczą… z których ręki giniemy… za wszystkie siostry i za

wszystkich braci…

– POMODLIMY SIĘ!

– MÓDLMY SIĘ! – zadudnił Ryan d'Zyyk, zadudnił tak, jak potrafił tylko jeden człowiek

na Ziemi.

Popłynęły słowa pospolitej modlitwy. Po kilku osamotnionych wersach, tłum podjął

wspólną, naznaczoną potęgą i fanatyzmem recytację.

2 – Watykan – wielkie rozterki.

– … teraz – perorował głos z holoodbiornika – nikt, ani nic nas nie powstrzyma! Jeśli od

chwili naszych narodzin były jakieś wątpliwości… jeśli są jeszcze tacy, którzy pozostają ślepi

na naszą sprawę, naszą misję i na naszą powinność… to zaklinam was ludzie, błagam was

pokornie ja i wszyscy, z którymi tutaj jestem, abyście otworzyli swoje serca i pozwolili właśnie

im ocenić…

– Mówi tak, jakby wiedział, że go nagrywają – powiedział człowiek stojący tuż obok

papieskiego fotela.

– Nie pamiętam, aby ktokolwiek miał taki wpływ na ludzi – papież zdawał się nie słuchać,

co mówi jego sąsiad. – Widziałeś jak oni się modlili? Każdy z osobna i wszyscy razem… Ten

człowiek ma wielką moc – powiedział ze smutkiem, ale i z zadumą – czasem tak wielką, że

gdy patrzę na te wszystkie tłumy, które go otaczają… – niechciany dreszcz przewędrował po

papieskich plecach.

– To cwaniak, Ojcze Święty! – oburzył się człowiek odziany w kardynalskie szaty. – Jest

po prostu dobry w tym, co robi…

– Tłumy… które mu towarzyszą… – papież przełknął ślinę, patrzył tępo w obraz.

– … umie omamić masy i tyle! Wie, co im powiedzieć, obiecać, co…

– Jak myślisz – tym razem papież zdecydowanie przerwał swojemu rozmówcy – jest w

stanie dotrzymać swych obietnic?

– Ależ oczywiście, że nie! – odparł z poirytowaniem Widiro Stasso – przyjaciel i doradca

głowy Kościoła katolickiego. Najmłodszy wśród niezliczonej rzeszy swoich poprzedników. -

Przecież to populista, pozorant! – Widiro zaśmiał się wzgardliwie. – Mami ludzi, obiecuje im

rzeczy, których ci nigdy nie będą mogli mieć!

– Sprawiedliwość, równouprawnienie, legalne klonowanie, kontrakty małżeńskie – papież

dźwignął się z fotela, wyłączając holoodbiornik. Podszedł do Stasso i szepnął mu wprost do

ucha: – Czyli wszystko to, o co prosi… czego żąda demokratyczne społeczeństwo ZUiPA! I to

nie od wczoraj! – papież poklepał ramię przyjaciela i powlókł się w stronę biurka.

– Ojcze Święty… – zaczął Stasso, ale urwał, bo na twarzy głowy Kościoła pojawił się

grymas.

– Wiem – wystękał Jan Paweł III, sadowiąc się przed biurkiem – ale nie zmienię swojej

decyzji dopóty, dopóki istnieje choćby cień szansy!

– Ależ… przecież ten degenerat, ten bluźnierca niszczy nie tylko nasz autorytet, ale cały

Kościół w ogóle! – Stasso z trudem trzymał emocje na wodzy.

– No właśnie – powiedział papież przekładając papiery zalegające na biurku – Kościół i

autorytet Kościoła! Ale nie nasz autorytet. My jesteśmy tylko sługami tej wielkiej instytucji.

Wielkiej i niestety przestarzałej instytucji. Bo, co do tego, obydwaj nie mamy chyba

wątpliwości.

– Idee Kościoła nigdy nie są… nie będą przestarzałe! – Stasso potarł w zadumie gładko

wygolony policzek. – Ojcze Święty, dziwię ci się, że tak spokojnie o tym mówisz, że… w

ogóle o tym mówisz!

– Może moi poprzednicy mogli pozostawać ślepi na pewne sprawy, ale ja nie mam, nie

chcę mieć i nigdy nie pozwolę sobie takowych sprawić – mówił papież z coraz większą

niecierpliwością, plącząc słowa, przerzucając niezliczone papierzyska zalegające na biurku.

– Czego nie pozwolisz sobie sprawić, Ojcze? – zamrugał powiekami zbity z tropu Stasso.

– Klapek! – krzyczał papież. – Na oczy! Gdzież jest ta choler… – namiestnik stolicy

piotrowej wypuścił głośno powietrze – gdzie może być ta książka?

– Więc co masz zamiar zrobić? – zapytał Stasso, podchodząc do biurka i podnosząc leżącą

na grubym dywanie książkę. – Co ma zamiar zrobić Kościół i kierujący nim Ojciec Święty?

– Nie lubię tego określenia – skrzywił się papież. – Ojcem, jak wiesz, nie jestem – mówił,

odbierając z rąk Stasso zgubę – a do świętego też mi sporo brakuje! A teraz proszę cię, abyś

mnie zostawił samego. Chciałbym w spokoju poczytać – westchnął Jan Paweł III.

– Ojcze, powiedz mi, proszę, jeśli jest jakieś wyjście z tego… Czy jest jakiekolwiek

wyjście?!? Co przeoczyłem, czego nie przewidziałem i które z moich przewidywań się nie

sprawdzą? Powiedz, proszę… Ojcze?

– Wszystkie z twoich przewidywań się pewnie sprawdzą – powiedział papież wertując

książkę w poszukiwaniu zakładki – niektóre pewnie już niedługo.

– Więc dlaczego wciąż się wahasz, Ojcze?! – zapytał z wyrzutem i emocją Stasso. – Skoro

sam przyznajesz, że nie ma innego wyjścia!

– Zawsze jest jakieś wyjście – oburzył się papież – szczególnie inne niż to, które… niż to! -

papież zbladł, przymknął na sekundę oczy. – Idź już, proszę, idź! Idź!

– Pójdę, ale – ruszył niechętnie w stronę drzwi – proszę cię, Ojcze, błagam, byś pomyślał

nad tym, co mówiłem. O tym, o czym wszyscy mówią… wyłącznie o czym mówią!

Drzwi papieskiego gabinetu zamknęły się z cichym trzaskiem.

Jan Paweł III znalazł w książce to, czego szukał. Wsparł brodę jedną z pomarszczonych

dłoni i zagłębił się w lekturze.

Po ledwie kilku wersach zamknął oczy. Odłożył „na ślepo" książkę i ukrył twarz w

dłoniach.

– Myślę – szeptał sam do siebie – chciałbym już przestać o tym myśleć, ale… myślę! -

dokończył poprzez łzy.

3 – Białoruś – wielkie zaskoczenie

– Kim niby jest ten człowiek – dociekał Puta Wladimirowicz.

– Znał d'Zyyka zanim ten stał się – tu Łukasz Aleksandrenko wskazał brodą rozedrganą

holoprojekcję, której od jakiegoś czasu z uwagą się przyglądali.

– To już wiem! Pytam, KIM on jest? – nie poddawał się Wladimirowicz

– A czy to ważne?! – zirytował się Aleksandrenko. – Może nam pomóc! To chyba

najważniejsze, czyż nie?

– Nie, jeśli…

Nim Wladimirowicz zdążył wyrazić swoją wątpliwość, ktoś nacisnął klamkę. Chwilę się z

nią nerwowo szarpał i dopiero wtedy głośno zapukał.

– Oto i on! – powiedział Aleksandrenko i ruszył ku drzwiom.

Pozostawiony chwilowo sam sobie, Wladimirowicz obserwował łysinę swojego kolegi i

zastanawiał się, czy uboga czupryna to nie jedyna rzecz, która ich jeszcze łączy.

– Noo! Nareszcie – od drzwi dał się słyszeć rozbawiony i trochę rozwrzeszczany głos

przybysza. – Boisz się zamachu, czy jak? Kto chciałby zabić prezydenta Białoru… – przybysz

urwał, gdy spostrzegł stojącego w głębi gabinetu Wladimirowicza – Panie prezydencie -

skłonił się lekko, obniżając jednocześnie ton głosu.

– Wchodź – Aleksandrenko zachęcił przybysza klepnięciem w ramię. – Napijesz się

czegoś?

– Wódki! – krzyknął przybysz i wybuchnął gromkim śmiechem.

Aleksandrenko, podchodząc do biurka, obserwował zdegustowane oblicze

Wladimirowicza.

– Sok, może być? – zapytał nowo przybyłego.

– Daruj sobie! – parsknął zapytany. – Witam, panie prezydencie – rozczochrany przybysz,

ubrany w długą, jasną marynarkę i lniane spodnie takiego samego – ciemno kremowego

koloru oraz buty o kwadratowych czubach zbliżył się do Wladimirowicza i wyciągnął doń

prawicę.

– Daruj sobie! – parsknął pytany. – Witam, panie prezydencie – zwrócił się ku

Wladimirowiczowi i zbliżył się doń z wyciągniętą prawicą.

Wladimirowicz otworzył zaskoczony buzię, zignorował przyjazny gest i zwrócił się ku

Aleksandrence z pytaniem:

– Kto-to-jest?! Ty chyba sobie żarty stroisz?! – twarz Puty nabiegła krwią. – Naprawdę

myślisz, że przyjmę pomoc od – tu urwał i zmierzył przybysza pełnym pogardy spojrzeniem.

– Naprawdę myślisz, że będę współpracował z kimś takim?!

– Pozory lubią mylić – powiedział cichym i tajemniczym głosem nieznajomy – nawet

bardziej aniżeli pan myśli, panie prezydencie.

– Racja! – powiedział Aleksandrenko, odchodząc od biurka ze szklanką pełną soku

pomidorowego.

– Dziękuję – nieznajomy przejął szklankę – za sok również. – uśmiechnął się po

szelmowsku do Aleksandrenki. – Wasze zdrowie panowie! – Upił łyk, po czym odstawił

głośno szklankę na blat. – Cholera, przecież mówiłem, że nie chcę! Robisz mi wodę z mózgu

Łukaszu, to znaczy… panie prezydencie Aleksandrenko – uśmiechnął się złośliwie przy tych

słowach i zanurkował dłonią za połę marynarki. – Zapalą panowie?

Wladimirowiczowi ponownie opadła szczęka, gdy zobaczył w palcach nieznajomego trzy

tłuste cygara, Aleksandrenko wywrócił tylko oczami.

– No cóż – mówił półgębkiem nieznajomy, odpalając cygaro – nie każdy może sobie

pozwolić – wzruszył ramionami posyłając ku sufitowi smugę siwego dymu.

– Dlaczego nie wsadzisz tego człowieka do więzienia?! – nie wytrzymał Wladimirowicz. -

On jest uosobieniem tego, z czym walczymy od czasów Konferencji Warszawskiej! Ten

człowiek to… Kim on w ogóle, do ciężkiej cholery, jest?!? – szklanka z sokiem podskoczyła

od uderzenia pięści w blat.

– A wie pan, panie prezydencie – zaczął nieznajomy, poprawiając tłuste cygaro w ustach -

że d'Zyyk chce zlikwidować wszystkie więzienia? Otóż ten człowiek uważa, że państwo nie

może odpowiadać złem na zło, ale wręcz przeciwnie. Gdy jakiemuś obywatelowi udowodni

się winę, to nie powinno się, a nawet nie można – uniósł palec na podkreślenie swych słów -

jak podkreśla nasz wspólny „przyjaciel", zamykać takiego osobnika w odosobnieniu. Należy

go oddać w opiekę odpowiednim ludziom, grupie ludzi stanowiących wspólnotę – czy to

rodzinną czy religijną. Celem takich działań jest dokładnie to samo, co w przypadku

uwięzienia – czyli pranie mózgu! Ale d'Zyyk woli pozytywne pranie mózgu, aniżeli szkoły

przetrwania, jaką funduje państwo, za pośrednictwem systemu penitencjarnego, swoim

niegrzecznym dzieciom.

– Niech pan zostawi swoje fanaberie dla siebie – burknął Wladimirowicz, odganiając ręką

dym – albo dla tych „niegrzecznych dzieci". Łukaszu czy on naprawdę…

– A wie pan, drogi panie prezydencie – niezrażony palacz ciągnął dalej – że d'Zyyk

również był w więzieniu? Ooo, widzę, że pan nie wiedział! Mało kto o tym wie, ale

bynajmniej nie dlatego, że d'Zyyk się do tego nie przyznaje. Co to, to nie! – Palec ponownie

zawisł w powietrzu. – Jak on sam zwykł mawiać – „wczoraj winno być nawozem jutra!"

Ładnie to ujął, nieprawdaż? Taak, mówić to Ryan zawsze potrafił – rozmarzył się mężczyzna.

– Puta, nie gniewaj się na naszego gościa, może jest troszkę hmm… ekstrawagancki -

mówił prezydent Łukasz Aleksandrenko – ale to tylko jeden z jego, nic dla nas

nieznaczących, kaprysów, czyż nie? – Aleksandrenko mrugnął okiem w stronę gościa.

– Gdybym nie był, tym kim jestem, nie mógłbym wam zaoferować tego, czego chcecie -

roześmiał się nieznajomy, „odmrugując" Aleksandrence.

– Zna pan d'Zyyka osobiście? – zapytał zimno Wladimirowicz.

– Znałem… kiedyś, dawno temu, ale proszę nawet o tym nie myśleć.

– O czym? – odruchowo zapytał Wladimirowicz.

– O zabójstwie d'Zyyka – powiedział spokojnie nieznajomy i wwiercił wzrok w napiętą

twarz Wladimirowicza. -Moje zadanie nie będzie polegać na tym, że pozwolę wam się

zbliżyć do niego i stworzyć możliwość preferowanego przez panów rozwiązania. Zresztą

dziwię ci się Łukaszu, że nie poinformowałeś pana prezydenta, na jaką formę pomocy

możecie ode mnie liczyć. Pomijam fakt, że zabójstwo i tak nic by wam nie pomogło. No

chyba, że jest wam na rękę „powołanie" kolejnego męczennika i przejęcie po nim schedy -

plan prosty i, rzekłbym, przez historię sprawdzony! Tym razem będzie jednak inaczej, a to, że

panowie myślą, jak myślą, dowodzi tylko waszej ignorancji, krótkowzroczności,

barbarzyńskich upodobań oraz, rzecz jasna, braku zmysłu prawdziwego polityka! O tym, że

nawet nie próbujecie poznać swojego przeciwnika, nie wspomnę!

– Ale skąd pewność, że…

– Stąd, że ja wiem, z kim wy walczycie, choć sami jeszcze tego nie widzicie. Wybacz

Łukaszu, ale chyba tracimy wszyscy czas, a co poniektórzy z nas wykazują niewybaczalne

wręcz uchybienia w znajomości historii swojego kraju. Proponuję – wskazał cygarem

Wladimirowicza – ażeby pan poczytał, panie prezydencie Wladimirowicz, „Historię Rosji po

roku 1945" Jukonowicza, zaledwie dziesięć tomików – swoje słowa okrasił szerokim, i

równie bezczelnym, co poprzednio, uśmiechem – ale chyba jednak wielki naród rosyjski

niewiele się zmienił przez te wszystkie czasy, skoro nadal nie potrafią sobie wybrać

odpowiedniego prezydenta… – nieznajomy rzucił kąśliwą uwagę już w drodze ku drzwiom.

Wladimirowicz stał i z kwaśną miną patrzył, jak Aleksandrenko odprowadza gościa do

drzwi, zamienia z nim kilka szeptanych i nerwowych słów po czym wypuszcza z gabinetu.

– Nie daj się zmylić pozorom – uprzedził słowa Wladimirowicza Aleksandrenko,

podchodząc i otwierając okno, wyrzucając przez nie cygaro, które zostawił mu gość. – Taki

już jest, zmienić go nie sposób. Inna sprawa, że dość często ludzie poddają się temu

pierwszemu, negatywnemu i jakże mylnemu wrażeniu. To człowiek niezwykły, posiada

wielkie, naprawdę wielkie możliwości!

– Ale kim on jest? – irytował się Puta Wladimirowicz.

– Poznałem go przypadkiem, podczas wizyty roboczej w Pekinie – widząc zaskoczenie

rozmówcy szybko dodał – przecież mówię, że roboczej, czyli sprzed rozłamu! Co to ja… aaa,

no więc poznałem go w Pekinie. Z Chińczykami robił i chyba nadal robi interesy; jak sam

powiedział, nie obchodzą go polityczne rozgrywki, on rozmawia z każdym i każdemu daje

sposobność przedstawienia swych racji. Sam też nie stroni, jak zapewne zauważyłeś, od

kąśliwych uwag! Ale jak powiedziałem, Puta, nie bierz sobie zbytnio do serca tego, co mówi.

Oczywiście mam na myśli wyłącznie jego prywatne wycieczki. Co do posiadanych przezeń

informacji, to należy mu bezwzględnie ufać! Człowiek zarówno sprawdzony, jak do końca

niesprawdzalny!

– Skąd więc pewność, że można na niego liczyć?

– Takiej pewności nigdy nie ma. Posłuchaj. Pamiętasz jak doszło do podpisania Paktu?

Podpisaliśmy my – demokratyczna Białoruś i taka sama Rosja Europejska, ponadto podpisała

Zjednoczona Unia i Północna Afryka oraz…

– I tyle! – widząc, że Aleksandrenko kręci głową dodał: – Nie rozumiem.

– Czy wiesz dlaczego ZUiPA zmieniła zdanie i podpisała Pakt? A przypominam, że

podpisała go po blisko pięciu latach nerwowych i kilkunastokrotnie zrywanych negocjacji!

Wiesz, czy nie? – Aleksandrenko uśmiechnął się tajemniczo i wskazał brodą drzwi. Po chwili,

na niedowierzanie Wladimirowicza, potwierdził poważnym skinieniem głowy.

– Ależ to… nigdy w to nie uwierzę! – zarzekał się Wladimirowicz, składając ręce na piersi.

– Oczywiście nie sam. Za pośrednictwem d'Zyyka – znowu tryumfalny uśmiech.

– COO?? Pięć lat temu nikt nawet nie wiedział kto to jest d'Zyyk!

– Sześć… a bezpieczniej siedem lat i owszem, mało kto słyszał o Ryanie d'Zyyku. Ale pięć

lat temu to co innego, już wtedy miał wpływ na sfery rządowe. Bardzo cichy, ale i bardzo

konkretny wpływ. Zbliżały się wybory a żadna z frakcji nie mogła pogardzić dwoma

milionami wyborców. TAK, DWA MILIONY – podkreślił swoje słowa Aleksandrenko – bo

właśnie tyle mógł podarować lub odebrać głosów d'Zyyk!

– Ale co to ma do Paktu? Gdzie związek?

– A gdybym ci powiedział, że to d'Zyyk namówił czołowe partie polskiej sceny politycznej

do podpisania paktu. A skoro zgodziła się Polska, to zgoda całej, wahającej się wtedy

Wspólnoty, była już tylko kwestią niezbyt długiego czasu. Tak oto, wierz lub nie, doszło do

podpisania Paktu.

– Przecież to… to jakaś… BZDURA! – pozwolił sobie na wybuch Wladimirowicz i ruszył

ku otwartemu na oścież oknu.

– Bzdura czy nie, d'Zyyk, jego działalność i neosocjalistyczne plany wobec Wspólnoty są

faktem. A my, mój drogi, mamy zaledwie dwie dekady nim plany d'Zyyka bezpośrednio nas

obejmą! No, oczywiście zawsze możemy się zwrócić w drugą stronę, jak u ciebie z chińskim?

– PRZESTAŃ! – ryknął Wladimirowicz odchodząc od okna.

– To ty przestań – uśmiech na twarzy Aleksandrenki zgasł – nie wiem czemu mają służyć

twoje egzaltacje?! Może to, co powiedział mój niedawny gość, było prawdą?! Czy wy

Rosjanie jesteście aż tak niezdolni do uprawiania polityki?

– A czego ty ode mnie oczekujesz – żalił się Wladimirowicz – nas Chińczycy pierwszych

zjedzą. Zaczną tę swoją propagandę i ani się obejrzymy, jak ludzie zażądają referendum, a jak

do niego dojdzie, to już sprawa będzie przesądzona. Który z niezamożnych Rosjan oprze się

Chińskiemu dobrobytowi i „żółtemu stylowi życia"?

– Po pierwsze: nie bądź wulgarny! Rasizm nie jest mile widziany, ani u nas, ani u was, a w

szczególności w Brukseli! To po pierwsze! Po drugie: zapomniałeś już o celu wizyty naszego

gościa.

– TEN – krzyknął Puta, ale natychmiast dał się ponieść ciekawości. – Mów – rzucił z

rezygnacją, przymykając na moment oczy.

– Co byś powiedział, gdyby nieoczekiwanie d'Zyyk zaczął z nami współpracować? Nie z

nami, jako przyszłymi członkami ZUiPA, ale z suwerennymi krajami – Białorusią i Rosją

Europejską.

– Co musielibyśmy zrobić? – pogłaskał swą łysinę Wladimirowicz.

– O! Widzisz, ot i cała postawa polityków rosyjskich: „Co musiałbym zrobić?" A co

powiesz, gdyby to sam wielki Ryan d'Zyyk zapytał: „Co mam zrobić?"

– Nie rozumiem…

– To akurat mnie nie dziwi – pozwolił sobie na cichy sarkazm Aleksandrenko.

– Hę?

– Nie, nic! Poczekaj, coś ci pokaże – Aleksandrenko podszedł do biurka i wyciągnął z

jednej z szuflad spore zdjęcie. – Rzuć na to okiem.

– Co to? D'Zyyk? Po co mi jego zdjęcie?

– A kto powiedział, że to d'Zyyk? Może jest tylko do niego podobny? – uśmiechnął się

półgębkiem Aleksandrenko.

– Podobny? – powiedział sam do siebie Wladimirowicz. – On jest niczym jego brat

bliźniak. Tylko wciąż nie bardzo wiem, co… ZARAZ, ZARAZ – na twarzy Wladimirowicza

zaskoczenie mieszało się z wyrazem nieopisanego szczęścia – TEN CZŁOWIEK, KTÓRY

TU BYŁ, ON…

– CISZEJ!

– …on mówił, że… ależ to niesamowite! Myślisz, że my moglibyśmy, że, że -

Wladimirowicz zadreptał w miejscu z podniety – ależ to … TO NIESAMOWITE!

– CISZEJ, DO CIĘŻKIEJ CHOLERY! – Aleksandrenko zerknął w stronę drzwi. – Wiem,

że to niesamowite, ale wolę na to patrzyć w kategoriach bardziej przyziemnych.

Przyziemnych, znaczy się realnych, możliwych do osiągnięcia. Niesamowite jest natomiast

to, że człowiek, którego zdjęcie właśnie zniszczyłeś – Wladimirowicz spojrzał w dół i z

lekkim zażenowaniem zaczął rozprostowywać zmiętą fotografię – jest Polakiem – to po

pierwsze. Po drugie jest tutaj, w Mińsku. I wreszcie po trzecie i najistotniejsze – jest

zainteresowany współpracą z nami!

– A kiedy ewentualnie – podjął niepewnie Wladimirowicz – no bo d'Zyyk planuje ten swój

marsz. Jak on i te jego miliony już ruszą, to… – wydął usta.

– Wiem, dlatego zrobimy to już niedługo. A teraz może posłuchamy – Aleksandrenko

wskazał ręką na „zamrożoną" holoprojekcję.

– A wiesz… nawet z przyjemnością – uśmiechnął się Wladimirowicz.

– No widzisz – odpowiedział wąsatym uśmiechem Aleksandrenko – wystarczy inaczej na

wszystko spojrzeć… Puścić?

– Puszczaj!

– … niech zstąpi duch Twój! I odmieni oblicze ziemi… – po prezydenckim gabinecie rozlał

się donośny głos Ryana d'Zyyka – tej Ziemi!

4 – Bruksela – wielkie obawy

– Witam, panie prezydencie – powiedział Kazimierz Lechowski.

– Witam… panie prezydencie – uśmiechał się Kwasza Aleski. – Co tam w kraju naszych

ojców? Kończycie zabawę z tym całym d'Zyykiem, czy nie?

– Nie staraj się być zabawny – ściągnął gniewnie brwi Lechowski – chodźmy gdzieś na

coś pobudzającego.

– Cóż to? Źle sypiasz? – zakpił Aleski. – Jak ja byłem prezydentem, to przez pełne dwie

kadencje…

– Ty, weź mnie nawet nie wkur… – zatrzymał się Lechowski.

– Panie prezydencie – powiedział z wyrzutem Aleski, rozglądając się ukradkiem – sieje

pan zgorszenie! – dodał z kpiną, kłaniając się jednemu z mijających ich notabli. – No i

psujesz mi wizerunek – dodał już ciszej i z pełną powagą.

– W dupie mam twój wizerunek! – Lechowski podjął dalszy marsz.– Wyjdźmy stąd bo

zwariuje!

– Nie lubisz budynków rządowych w ogóle, czy tylko budynku Parlamentu ZUiPA?

– Wyobraź sobie, że nie każdy może się przenieść do ONZ – zirytował się Lechowski.

– Wyobraź sobie, że byle kogo do ONZ nie biorą – spokojnie odpalił Aleski. – A już z

pewnością nie sadzają na stanowisku sekretarza generalnego!

– Taaa, jestem pod wrażeniem twojej wzorcowej kariery polityka. Tylko powiedz mi, jak

żeś jest teraz taki mądry, uczony i ważny, co ja mam zrobić z d'Zyykiem? Za twojej kadencji

podpisano Pakt i przy twoim udziale! Jeśli zacznie się coś dziać, to ty też bekniesz! Postaram

się o to! – dodał zjadliwie.

– Wątpię – powiedział Aleski, uśmiechając się jednocześnie do kłaniających mu się

dygnitarzy. – W jedno i drugie szczerze wątpię, ale nie mam ochoty o tym rozmawiać. Ani

tym bardziej bić piany.

– A o czym masz ochotę rozmawiać – burknął Lechowski, kładąc dłoń na sporym brzuchu.

Wrzody nie pozwalały o sobie zapomnieć.

– Czekam, aż mnie zapytasz, dlaczego chciałem się z tobą spotkać.

– Pewnie martwi cię sytuacja w ojczyźnie i chciałbyś ze mną, jako urzędującym

prezydentem, przedyskutować ewentualność powrotu na łono rodzimej polityki – perorował

Lechowski, mijając automatyczne drzwi – w celu posprzątania burdelu, który zostawiłeś

swojemu następcy! Czy zgadłem?

– Prawie – zaśmiał się Aleski. – Wiesz, nad czym zastanawia się Watykan?

– Ależ oczywiście, że wiem! – zakpił Lechowski. – Skąd mam niby wiedzieć?!

– Racja, skąd? – drwił w najlepsze Aleski. – Jak myślisz, czy to, nad czym perorują w

stolicy piotrowej, czy to rozwiązałoby nasze problemy?

– NASZE? – Lechowski zatrzymał się przed budynkiem i wbił spojrzenie w górującego

nad nim Aleskiego. – Teraz to nasze? A skąd ta nagła…

– Przestań – powiedział spokojnie i z wielką powagą. – Odpowiedz mi.

Lechowski spuścił wzrok i chwilę dumał, wpatrzony w obraz nieba odbity w

polerowanych płytach, jakimi wyłożony był plac przed gmachem Parlamentu ZUiPA.

– Tak. Myślę, że zabójstwo d'Zyyka – bo zakładam, że nad tym się zastanawiają, i to nie

tylko w Watykanie, myślę, że to rozwiązałoby nasze problemy.

– Yhym – mruknął Aleski, widząc, że Lechowskiemu coś jeszcze chodzi po głowie.

– Pierwsze oskarżenie padłoby na nas, Polaków, ale myślę, że zamieszanie dość szybko by

ucichło. Oczywiście jeżeli naprawdę nic byśmy nie mieli z tym wspólnego! – zastrzegł z pełną

powagą prezydent Polski.

– Wiesz, że d'Zyyk nie ma ochrony. Przynajmniej w ogólnym tego słowa znaczeniu.

– Wiem. Ale wiem też, że jak ktoś powie o nim złe słowo, to musi się liczyć z jakimś

stutysięcznym tłumem, który niemal nie odstępuje Wielkiego Ryana d'Zyyka nawet na krok! -

Lechowski pokręcił przy tych słowach głową; jakoś, mimo upływu czasu, fakt ten wciąż nie

chciał mu się pomieścić w głowie.

– Dziś wieczorem spotkam się z kimś. Osoba ta ma… powiedzmy, że jest bliskim

przyjacielem Stasso. A czyim przyjacielem jest Stasso, wiedzą wszyscy.

– Mów dalej.

– Papież czeka na opinię ONZ. Możliwe, że od tej opinii uzależnia swoją decyzję.

– A zatem pewności nie ma?

– Nie znasz papieża? Taki z niego polityk jak koziej du…

– Jak z polityka papież – dokończył z uśmiechem Lechowski. – Niech pan nie będzie

wulgarny, panie sekretarzu generalny ONZ! Psuje mi pan wizerunek! – Aleski wzniósł oczy

ku niebu, Lechowski mówił dalej. – To gdzie idziemy na tą kawę?

– Odeszła mi ochota – odparł rozbawiony Aleski. – Poza tym, nie chciałbym popsuć

pańskiego wizerunku, panie prezydencie „Piątej" RP! – powiedział sekretarz generalny ONZ,

ukłonił się nisko, po czym zostawił Lechowskiego samego.

Kazimierz Lechowski westchnął. Spojrzał w niebo. Piękny dzień – pomyślał – i wrzody

już mi tak nie dokuczają.

Po krótkiej chwili zachwytu pięknem przyrody, ruszył rozchybotanym, przypominającym

maszerującą kaczkę, krokiem naprzód.

5 – Watykan – wielka niepewność

– …ony d'Zyyk i jego pieprzona rewolucja neosocjalistyczna! – głos Stasso dobiegał z

ciemnego zaułka watykańskich ogrodów. – Czasem mi się wydaję, że to bicz boży zesłany na

świat.

– Od kiedy to jesteś wierzący – zapytał rozbawiony głos.

– Powiedzmy, że zajmowane przeze mnie stanowisko, obliguje mnie do tego rodzaju

wypowiedzi.

– No dobrze. A co zatem widzisz złego w rewolucji neosocjalistycznej? Czy nie jest

sprawiedliwym, że dostaniesz od państwa dokładnie tyle, ile państwu dajesz?

– Ty chyba nie znasz historii? Polecam ci „Historię Rosji po roku 1945"! Nie pamiętam

czyjego…

– Jukonowicza – poinformował spokojny głos rozmówcy – W dziesięciu tomach.

– Nieważne. Ale skoro wiesz to może czytałeś. A skoro czytałeś, to dziwię ci się, że

mówisz z takim spokojem o neosocjalistycznych zapędach d'Zyyka. Przecież tam też…

– Mylisz się! – rozmówca przerwał Stasso nagłym wybuchem. – To tak, jakby

porównywać demokrację greckich polis, z niespełna trzydziestu stuleci wstecz, do tej

panującej obecnie. System d'Zyyka nie tłamsi jednostki, nie wtłacza jej, w charakterze małego

trybiku, do wielkiego, na wskroś zbiurokratyzowanego molocha, jakim było państwo

radzieckie w XX wieku, ale pozostawia owej jednostce pełną autonomię. Jeśli nie będziesz

chciał pracować – państwo zapewni ci zarówno wikt, opierunek, opiekę medyczną oraz jakąś

skromną rozrywkę. Jeśli będziesz chciał się rozbijać drogimi samochodami, mieć willę z

basenem i tabun panienek na utrzymaniu wystarczy, że zostaniesz wysokiej klasy specjalistą

na uniwersytecie, bądź będziesz pracował po dwanaście godzin na dobę przy obsłudze

automatów budowlanych, czy jak tam wolisz drogowych. Tak więc, drogi przyjacielu, nie

porównuj aeroplanu braci Wright z kosmodromem Dymowskiego.

– Aero czego? – zapytał zdumiony słyszaną przemową Stasso.

– Nieważne. Rozmawiałem wczoraj z Kwaszą Aleskim.

– Z Kwaszą? Wczoraj?! No i?!?

– Dla kogo Kwasza, dla tego Kwasza – zaśmiał się rozmówca. – ONZ daje Watykanowi

zielone światło. Oczy…

– NARESZCIE! – klasnął w dłonie Stasso. – Już myślałem, że..

– Oczywiście oficjalnie, bardzo nieoficjalną drogą, zostaniecie poinformowani jutro z

samego rana. Kiedy papież podejmie decyzję?

– Udam się do niego niezwłocznie, gdy tylko skontaktuje się z nami ONZ – zapewnił

podekscytowanym głosem Stasso.

– Dobrze. Masz całą noc, by wymyślić jakąś wzruszającą, to znaczy przekonującą

argumentację.

– O to możesz być spokojny!

– Dobra, to chyba tyle. Czas na mnie, z Panem Bogiem, kardynale Stasso.

– Poczekaj – Stasso złapał rozmówcę za rękę. – Dlaczego nam pomagasz?

– Bo wierzę – odpowiedział poważnie zapytany – bo wierzę w to, co robię!

– No tak – zadumał się Stasso, puszczając trzymany rękaw i odprowadzając swojego

gościa wzrokiem.

Do samego świtu, w ogrodach watykańskich, można było zobaczyć spacerującą postać.

Ręce założone z tyłu, pochylona sylwetka oraz napięty wyraz twarzy mogły ewentualnemu

obserwatorowi poddać sugestię, że spacerujący człowiek jest czymś bardzo zmartwiony, a z

całą pewnością, że bardzo intensywnie nad czymś rozmyśla.

Gdy nad Rzymem zaczął rozpościerać swe skrzydła dzień, nocny spacerowicz powlókł się

ku zabudowaniom.

6 – Białoruś – wielkie niepokoje.

– Przepuśćcie mnie! – głos Wladimirowicza dochodził zza drzwi gabinetu Aleksandrenki.

Po chwili jego filigranowa sylwetka wparowała do środka. – Czy ty wiesz, co te żółte syny

wyprawiaa-a-a…

– Pozwól Puta, że ci przedstawię – dłoń Aleksandrenki wskazała na zaskoczoną kobietę,

stojącą przy biurku prezydenta Białorusi. – Olga Borysenko. Jej dziadkowie przybyli na

Białoruś w „piętnastym" roku. Pochodzili z małej mieścinki, położonej jakieś czterysta

kilometrów od Pekinu. Olga, moje dziecko, jak się nazywała ta mieścinka?

– Była tak niewielka – mówiła zimnym głosem skośnooka dziewczyna – że nie warto

kłopotać pana prezydenta Wladimirowicza jej nazwą! Będę w swoim gabinecie, panie

prezydencie – poinformowała Aleksandrenkę, pozbierała swoje papiery, minęła zbaraniałego

Wladimirowicza i dumnym krokiem opuściła gabinet.

– Jak widzisz – Aleksandrence przerwał odgłos ostentacyjnie zamykanych drzwi – jak

widzisz Białoruś jest bardzo tolerancyjnym krajem. Każda inna kobieta w ZUiPA jeśli nie

wsadziłaby cię za coś takiego za kratki, to z pewnością narobiłaby takiego zamieszania, że w

konsekwencji pożegnałbyś się z urzędem!

– A skąd mogłem wiedzieć, że… – żalił się zbity z tropu Wladimirowicz.

– Chyba już ci mówiłem, że nikt nie lubi rasistów! – warknął Aleksandrenko. – Jeśli

jeszcze raz zrobisz takie bądź podobne przedstawienie, zostaniesz uznany przez demokrację

białoruską za persona non grata, zrozumiano?!?

– Tak – jęknął Wladimirowicz – tylko, że ci cholerni Chińczycy już zaczęli te swoje…

– Wiem. Wiedziałem już cztery dni temu.

– Jak to?! – oburzył się Wladimirowicz. – To dlaczego… – urwał niespodzianie i po chwili

wystrzelił oskarżycielskim palcem w stronę rozmówcy. – Ile ci dali?!?

– Zamknij się! – skrzywił się Aleksandrenko. – Łeb mi pęka od tych twoich krzyków! Całą

noc nie spałem, do tego jeszcze ta twoja niewyparzona gęba z samego rana. Chyba mam

prawo czuć się zmęczony, a na pewno znudzony!

– Dlaczego mnie nie poinformowałeś – ponownie jęknął Wladimirowicz.

– Bo jeszcze zrobiłbyś coś głupiego – ziewnął, opadając bezwładnie na fotel. – A

Chińczykom właśnie oto chodziło. Pozwolili mi się dowiedzieć, bo myśleli, że pobiegnę do

holofonu i dam ci cynk. A ty, mój drogi, zaraz zrobiłbyś jakieś głupstwo… no właśnie, co byś

zrobił gdybyś wiedział, dajmy na to dzień przed ich demonstracją?

– No… – Wladimirowicz pogłaskał swoje bardzo „wysokie", dzięki szalejącej łysinie,

czoło – zorganizowałbym jakąś kontr-manifestację, pochód poparcia dla rządu, czy coś…

– Puta, Puta – pokiwał głową z politowaniem Aleksandrenko chwytając się za skronie. -

Skąd żeś ty się urwał, mój przyjacielu? Ty winieneś mnie po rękach całować, że ja jestem

twój prawdziwy przyjaciel. Bo gdybym nim nie był, to sam bym rozpoczął pro-białoruską

propagandę w twojej ojczyźnie i w konsekwencji wielki i szlachetny naród rosyjski musiałby

się pogodzić z kolejnym rozłamem.

– Jak to? – rozdziawił gębę Wladimirowicz.

– Aha, jeszcze jedno. Czemu ty nie korzystasz holofonów, tylko za każdym razem

męczysz te swoje „super nowoczesne" poduszkowce, hę?

– Noo, toż to tylko godzina drogi z Moskwy, a holofony mogą mieć podsłuch… czy coś.

Aleksandrenko ponownie złapał się za głowę i dobrą chwilę masował pulsujące skronie.

Zastanawiał się, czy płakać, czy się śmiać. Jego rozterki przerwał kolejny wybuch Puty

Wladimirowicza.

– Co z d'Zyykiem – zniżył głos – no wiesz, z tym „naszym" d'Zyykiem?

– Ciii – Aleksandrenko wbił we Wladimirowicza przestraszone spojrzenie – może tu być

podsłuch – poinformował konspiracyjnym tonem.

– Tak sądzisz – Puta Wladimirowicz zaczął rzucać na boki ukradkowe spojrzenia.

– PUTA – ryknął śmiechem Aleksandrenko – CZYŚ TY DO RESZTY ZDURNIAŁ?!?

– Hę? – zdumiał się Wladimirowicz i dopiero po chwili zrozumiał żart.

– Oj Puta, Puta – Aleksandrenko podniósł się z krzesła, podszedł do przyjaciela i klepnął

go mocno w plecy. – Ty mnie do grobu wpędzisz. Bez ciebie polityka byłaby taka… TAKA

nudna! – znowu śmiech.

– Znaczy się, co – dociekał Wladimirowicz – wszystko w porządku?

– Wszystko – zaintonował radośnie Aleksandrenko – w najlepszym porządku. Zamiana się

udała. Nikt się nie zorientował. Teraz tylko musimy troszkę poczekać – Aleksandrenko

podszedł i otoczył przyjaciela ramieniem.

– Ale jak długo…

– Wiem – przerwał Aleksandrenko – wiem, że się niecierpliwisz, ale musisz mi zaufać.

Wam, Rosjanom brakuje czasami zimnej krwi, opanowania i cierpliwości. W polityce

szczególnie! Właśnie dlatego musisz mi zaufać i pozwolić spokojnie działać. Dlaczego?

Otóż… jak ty sobie to wyobrażałeś, że Wielki Ryan d'Zyyk z dnia na dzień zmieni swoje

poglądy? Zaniecha planów, porzuci zamiary, marzenia, które śnił od kilkunastu lat, a które od

kilku miesięcy konsekwentnie i, co trzeba mu przyznać, z wielkim powodzeniem realizuje.

Myślisz, że prawdziwy d'Zyyk mógłby to zrobić?

– No… chyba nie – Wladimirowicz bardziej zapytał, aniżeli stwierdził.

– No więc powiedz, drogi przyjacielu, czy nie wydałoby się komuś dziwnym, gdyby

nagle, bez żadnego powodu, owe plany zmienił, zaprzestał działań i w ogóle przestał być tym

d'Zyykiem, którego kochają i pożądają tłumy?

– Nooo…

– No widzisz, Puta, sam widzisz, że tak być nie może! Musimy się uzbroić w cierpliwość i

czekać. Cze-kać! A zapewniam cię, że gdy przyjdzie odpowiedni czas, obydwoje będziemy

zbierać plon z tego ziarna, cośmy je wspólnie zasiali!

– A jak myślisz – podrapał się w głowę Wladimirowicz – ile będziemy musieli czekać? Bo

ten pochód miał się odbyć zaraz po…

– Razem jedziemy na tym wózku i razem dojedziemy na nim do szczęśliwego końca.

Szczęśliwego, rozumiesz Puta, szczęśliwego końca! Nie będzie żadnych rewolucji

neosocjalistycznych, żadnych Chińczyków, nic z tych rzeczy! Za niespełna dwadzieścia lat

wstąpimy do ZUiPA, demokratycznej ZUiPA, i zarówno my jak i nasi rodacy wszyscy

będziemy popuszczali ze szczęścia w spodnie! Ale tak jak mówię – cierpliwość! Zresztą

dopiero minął tydzień. Oglądałeś ostatnie wystąpienie… „d'Zyyka"? Wspaniały mówca!

– Raczej aktor – burknął Puta.

– Proszę, proszę – zdumiał się Aleksandrenko – nigdy bym nie podejrzewał, że stać cię na

tak dobry żart. Już myślałem, że te pogłoski o tajnym ustępie rosyjskiej ustawy zasadniczej,

nakazującym rodzimym politykom powagę, to szczera prawda.

– A nie wiem – machnął ręką Wladimirowicz – może ci w ministerstwie…

– HA HA HA – zaniósł się śmiechem Aleksandrenko – taki przyjaciel, jak ty, to

prawdziwy skarb! – ucałował czoło przyjaciela. – Już niedługo, Puta, mój niecierpliwy

przyjacielu, już niedługo nastanie czas żniw!

7 – Watykan – wielki dzień.

Pukanie do drzwi.

– Przecież wiem, że to ty. Wejdź – powiedział papież zza biurka.

– Dzień dobry, Ojcze Święty – rzekł Stasso. Zamknął za sobą drzwi i podszedł do

papieskiego biurka. – Jak minęła noc?

– Chyba lepiej aniżeli tobie – odpowiedział papież, przyglądając się poszarzałej twarzy

Stasso. – Jeśli nie spałeś całą noc, a widzę, że tak właśnie było, powinienem zacząć się

martwić, czyż nie?

– Wybacz, Ojcze Święty, że muszę zapytać, ale… muszę. Nadszedł czas… najwyższy czas.

Przed kwadransem dostaliśmy wiadomość z ONZ. Oni… – urwał widząc uniesioną dłoń

papieża.

– Wiem co oni. Niestety wiem – westchnął papież.

– Ojcze Święty, domyślam się, że to niebywale trudne, ale… musisz podjąć ostateczną

decyzję. Niestety, czas, jaki…

– Czas! – parsknął papież. – Czy myślisz, że gdyby czas miał jakiekolwiek znaczenie, to

człowiek żyłby marne sto lat? Czas to zaledwie złudzenie naszych niedoskonałych umysłów!

Czas nie zna początku, ni końca… nie wie, co to pośpiech.

– Ojcze…

– Czy wiesz, drogi przyjacielu – ciągnęła głowa kościoła katolickiego, dźwigając się

jednocześnie zza biurka – jakie przydomki nosili moi poprzednicy? Grzegorz XX, zwany

Milczącym. Przed nim jego imiennik, zwany przez wiernych Dobrym… ale i Leniwym -

dziwny przydomek jak na głowę Stolicy Apostolskiej, czyż nie? Nawet ta nazwa… przecież

apostołowie podróżowali, nieśli Dobrą Nowinę! – papież pokręcił z dezaprobatą głową.

– Jeszcze dalej Jan Pius III, jego, z kolei, nazywano Oszczędnym. Przed nim był szereg

markotnych starców, którym wierni nawet nie kwapili się nadać przydomków. Moi

poprzednicy w zdecydowanej większości siedzieli w czterech ścianach, czytali mądre księgi i

ze swojego stolca, raz bądź dwa razy na tydzień, za pośrednictwem mediów głosili naukę

Kościoła. Naukę Kościoła, rozumiesz mnie? – podkreślił Jan Paweł III, patrząc Stasso prosto

w oczy – Nie Chrystusa, ale Kościoła! Chrystus podróżował, spędzał całe dnie i noce, całe

miesiące wśród prostego ludu – przyjaciół… ale i wrogów! – Pozwolił wybrzmieć ostatnim

słowom, po czym kontynuował monolog dalej.

– A ja… a moi poprzednicy? Nawet nie wspominam, o mało komu zrozumiałych

encyklikach. Toż to wątpliwa rozrywka nawet dla najznamienitszych autorytetów

teologicznych. A co dopiero dla prostych zjadaczy chleba. Szczerze wątpię ażeby

którąkolwiek z napisanych encyklik zrozumiał Chrystus – zaśmiał się papież – zresztą

mniejsza teraz z tym. Wiesz ile lat minęło od pontyfikatu mojego rodaka, Jana Pawła II?

Zresztą mniejsza o lata – machnął ręką – wiesz ile odbył pielgrzymek? Ilu ludziom pozwolił

zobaczyć swoje uśmiechnięte oblicze? Wiesz? – pytał papież, stojąc przed Stasso, wpatrując

sie w jego zmęczone oblicze. – Miliardom! – powiedział, kładąc swe dłonie na barkach

kardynała. – Miliardom! – powtórzył i ruszył w stronę okna.

– I to nie za pośrednictwem mediów, ale na żywo, właśnie w takich wystąpieniach, jakie

ostatnio miało miejsce na krakowskich Błoniach. Czy wiesz, ilu despotycznych przywódców

doprowadzał do szału swoim dobrotliwym uśmieszkiem? Swoją postawą doprowadził do

tego, że jeden z rządów komunistycznych zorganizował na niego zamach! Przeżył i ponad

dwadzieścia lat później po prostu zasnął. A świat, bodaj pierwszy raz w historii, wstrzymał

oddech! Cały, ogarnięty szaleństwem początków XXI wieku świat, rozumiesz, pojmujesz to,

nieopierzony młodziku?! CAŁY WIELKI ŚWIAT!!

– Nie wiem, czy teraz, w czasach wielkiego dobrobytu we Wspólnocie, wielkich przemian

w reszcie Afryki, ekspansji politycznej Chin, w czasach samowystarczalnej Wielkiej

Zjednoczonej Ameryki coś takiego miałoby miejsce? Czy wiesz, drogi Widiro, że na

pogrzebie tego, którego imiona przybrałem, ludzie krzyczeli santo subito – święty

natychmiast! Ilu znasz papieży w historii Kościoła, w historii Stolicy Apostolskiej, których by

tak kochano?!? No, ilu? – zapytał cicho papież, patrząc przez okno, walcząc ze wzruszeniem.

– Nie rozumiem, Ojcze, czemu ma służyć ten…

– Nie rozumiesz – oburzył się papież – no to może mi odpowiesz, jak nazwą mnie?! Jan

Paweł III, znany jako Jan Paweł Morderca! – krzyknął papież z twarzą purpurową od gniewu,

zwracając ją ku Stasso.

– Ależ Ojcze Święty – zdziwił się Stasso.

– Nie nazywaj mnie tak! Nie chcę byś mnie tak nazywał, rozumiesz, nie chcę! To kpina,

jawna kpina i obelga dla takich, jak mój wspomniany rodak! Takich, których już nie ma

wśród ludzi Kościoła!

– Przecież nie robimy tego dla siebie! Tego wymaga przyszłość naszej wiary, przyszłość

Kościoła! – Stasso również zaczynał tracić cierpliwość.

– Kościoła?!? – papież niespodziewanie załkał przy tym słowie. – Czy Chrystus mógłby

uczynić coś takiego, czy… czy mógłby? – Podszedł do Stasso i uczepił się jego szaty. – Czy

my jeszcze jesteśmy Kościołem Chrystusowym? – Mówił ze łzami w oczach. – A może

jesteśmy tylko jakimś nieokreślonym tworem, który zrodził się z wielkich idei dawno

zapomnianych czasów?!?

– Kościół był i będzie nadal! – powiedział cicho Stasso.

– A co z papieżem? – oczy starca w bieli wpatrywały się uporczywie w twarz kardynała. -

Gdzie jest jego miejsce w tym… „kościele"?

– Ojcze, każdy człowiek jest wolny! Każdy! Nawet papież!

– I co mam zrobić, mam ustąpić? Odejść?

– Jeśli taka jest twoja wola – powiedział blady jak ściana Stasso.

– I co wtedy? Konklawe? Następny „papież" i następny „kościół".

– Tak było od samego początku, Ojcze Święty, i nie nam decydować…

– A komu? KO-MU?? – gniew strząsnął łzy z papieskich policzków. – Komu, jeśli nie

nam, to komu decydować? Dlaczego przychodzisz tu i raz za razem nakłaniasz mnie, każesz

pozwolić mi na… na TO – powiedział Jan Paweł III z wyraźnym obrzydzeniem, puszczając

Stasso i machając wściekle rękami.

– Ojcze, jako papież zawsze możesz zwołać…

– Tak! – ryknął gniewnie – Mogę! Jan Paweł Morderca, zwany również Piłatem! Ten Który

Umył Ręce!!! Oto jaki mam wybór zło i zło! A gdzie jest to dobre wyjście? Dlaczego nie

bierzesz pod uwagę, że po prostu odmówię, zabronię, ażeby Watykan, ażeby Kościół

katolicki, uczynił tę straszną rzecz?!?

Stasso przełknął z wysiłkiem ślinę. Przez pół nocy szukał słów, jakimi ostatecznie

przekonałby swojego spokojnego zazwyczaj zwierzchnika, ale teraz, zaskoczony tak

zdecydowanym natarciem, zapomniał języka w gębie.

– Ja – odkaszlnął – jaka jest decyzja głowy Kościoła?

– A jaka może być?!? – Ryknął papież, zrzucając zalegające na biurku papiery. – Czy

może być jakaś inna, aniżeli ta, którą mi nakazujecie podjąć? Może być czy nie?!?

– N-nie – wychrypiał Stasso, przenosząc spojrzenie w okno.

– A zatem niech się stanie – powiedział grobowym głosem starzec w bieli, kolejne łzy

spłynęły po jego pomarszczonych policzkach. Po krótkiej chwili, chwili upiornej ciszy,

smutny, zapłakany, zgarbiony i złamany powlókł się na powrót w stronę okna.

Stasso w pierwszym odruchu chciał podejść i otoczyć ramieniem Ojca Świętego -

swojego przyjaciela – ale zamarł w pół kroku. Stał przez chwilę, szarpany wielką

niepewnością, po czym na miękkich nogach ruszył ku drzwiom.

Będąc już na korytarzu, gdzie stał i starał się uspokoić, jego uszu dotarł głośny szloch

dobywający się zza ciężkich drzwi oraz raz za razem powtarzane słowo – Boże, Boże, Boże…

Z ciężkim sercem ruszył przed siebie. Czas naglił. Dobrze, że wszystko już było gotowe.

8 – Polska, gdzieś na Mazurach – wielkie oczekiwanie.

Mężczyzna w jasnym, lnianym garniturze otworzył cicho drzwi. Przez niewielką szparę

zajrzał wgłąb. Po chwili bezszelestnie wślizgnął się do środka i powlókł wzrokiem po

rozległym pomieszczeniu. Jego uwagę zwróciły cicho wypowiadane słowa, dobiegające od

strony gasnącego z wolna paleniska.

Przed kominkiem, tyłem do drzwi, stał fotel. Zza jego wysokiego oparcia dobiegał cichy,

rytmiczny głos.

Mężczyzna upewnił się, że przeciąg nie trzaśnie drzwiami i zostawił je niedomknięte.

Wiedział, jak głośny jest zamek, gdy ktoś stara się je zamknąć. Stawiając ostrożnie stopy,

ruszył w stronę fotela.

– … w lipcu 2007 roku, co przyczyniło się do gwałtownego wzrostu gospodarczego w

całym sektorze. W przeciągu dwóch następnych dekad poziom… – głos siedzącego zastąpił

odgłos nerwowo przewracanych kartek.

Znad oparcia wychynęła rozczochrana głowa.

– Nie szkoda ci książek na podpałkę – powiedział przybyły, rzucając szybkie spojrzenie na

zawartość książki. – A może po prostu palenie książek? Nie pamiętasz, że… „gdzie palą

książki, tam będą palić ludzi!"?

– LEPPI! – krzyknął radośnie siedzący na fotelu. – Jak mnie znalazłeś?

– Strasznie tu zimno – powiedział Leppi.

– O, cholera! – siedzący w fotelu zerwał się, zrzucając ze swych kolan koc oraz kilka

opasłych tomów. – Już trzeci raz mi dzisiaj zgasło – pożalił się Ryan d'Zyyk i sięgnął po

pogrzebacz. – Ten urlop mnie dobije! – zaśmiał się bez krztyny radości.

– Już niedługo – powiedział wymownie Leppi.

– Tak – d'Zyyk zamarł nad kominkiem – już niedługo.

– Masz stracha?

– Gdzieżby – zaśmiał się d'Zyyk, rzucając w popiół pogrzebacz i odwracając się w stronę

roześmianego przyjaciela. – Witaj Leppi – powiedział, rozrzucając ramiona.

Leppi podszedł, ujął jedną z wyciągniętych dłoni w swoje obydwie i, wbrew woli

właściciela, ucałował ją.

– A ty znowu swoje – rozpogodził się d'Zyyk, głaszcząc pochyloną głowę.

– Licho nie śpi! Wystarczyłoby jedno zdjęcie, jak Wielki d'Zyyk kogoś obejmuje, do tego

w jakiejś głuszy, i zaraz byś miał pierwsze strony gazet dla siebie – śmiał się Leppi. – Do tego

nieletni chłopiec, o czym zresztą obiektywna prasa z pewnością by wspomniała!

– Ha ha ha, właśnie sobie przypomniałem, czemu wciąż cię lubię, ty rozpustniku! – zaniósł

się śmiechem d'Zyyk i przytulił mocno przyjaciela. – Witaj, bracie, witaj!

– Mówili mi, jak ich mijałem, ale nie chciałem wierzyć.

– Kto i co mówił?

– No, że naprawdę siedzisz i całymi dniami nic, tylko czytasz! Dobrze, że cię

przydybałem, bo za żadne skarby nie dałbym wiary! D'Zyyk w bezruchu – rzecz niebywała!

– Po rękach mnie całuje, a drwi w żywe oczy.

Tym razem obydwoje wybuchnęli serdecznym śmiechem. D'Zyyk zrobił herbaty. Leppi w

tym czasie zdołał tchnąć życie w palenisko. Po dziesięciu minutach siedzieli w dwóch

fotelach, w pobliżu trzaskającego wesoło kominka, i trzymali w dłoniach parujące kubki.

– Dwóch dni bym nie wytrzymał w tym wehikule czasu – powiedział Leppi uważnie

badając wnętrze parterowego domku ulokowanego w dzikich ostępach mazurskiej krainy.

– Jak sam powiedziałeś, czytam, nic, tylko czytam.

– Już niedługo – powiedział tym samym tajemniczym tonem co poprzednio Leppi.

– Słyszałem za pierwszym razem – powiedział d'Zyyk okrywając kocem nogi. – Ale nie

chcę wiedzieć wcześniej aniżeli…

– Dziś rano opuścił Watykan – poinformował rozmówca i jął bacznie przyglądać się

reakcji d'Zyyka.

– A jednak – d'Zyyk westchnął i postawił na podłodze swój wyszczerbiony kubek. -

Miałem nadzieję, że jednak się nie odważą. Myślałem, że papież… – urwał.

– Kościół to nie tylko papież – powiedział po chwili ciszy Leppi. – A teraz powiedz, boisz

się?

– Jak jasna cholera – powiedział cicho, patrząc gdzieś w dal, porzez podrygujące jęzory

ognia. – Co innego tłumy, wielbiące Ryana Wielkiego, a co innego… – Ryan d'Zyyk przełknął

ślinę.

– Zawsze możesz się wycofać. Zabójca z Watykanu spełni powierzone mu zadanie i

będziemy czekać. Ludzie cię nie zapomną, wystarczy tylko umiejętnie podsycać ten żar.

Możesz zejść do podziemia i…

– I pozwolić by dwójka ludzi zginęła nadaremnie – d'Zyyk spojrzał Leppiemu w oczy. -

Dwójka oddanych przyjaciół – powiedział wymownie.

– Mówiłem, żebyś się nie przywiązywał.

– Przestań – skarcił go d'Zyyk – nie staraj się udawać kogoś, kim nie jesteś! Wystarczy, że

ja to robię. Zrobię – poprawił się.

– Boisz się – tym razem stwierdził Leppi.

– To ostatnie chwile, kiedy mogę sobie pozwolić na ten komfort. Martwi mnie, czy aby

Watykan nie zgada się ze Wschodem.

– Watykan , Wspólnota oraz pewne kręgi ONZ – uśmiech – to jeden obóz. Białoruś i Rosja

drugi. Wiesz co je łączy, ale i dzieli? … Polityka.

– Podziwiam cię, że potrafisz rozmawiać z tymi ludźmi.

– Ty za to rozkochałeś w sobie miliony, a pokochają cię miliardy!

– Właśnie dlatego cię podziwiam…

– Jak sam powiedziałeś, to tylko ludzie, wystarczy myśleć w sposób podobny jak oni.

– Tak – spuścił głowę d'Zyyk. – Powiedz mi Leppi… Czy wierzysz w to, co robisz… co

robimy?

– Historia pokazała, że niejedno oszustwo zostało popełnione i wtłoczone w serca ludzi.

To, co my robimy, co zrobimy, będzie największym oszustwem od czasów… od początku

dziejów! – zaakcentował ostatnie słowo. – Kobiety nas poprą, młodzi, biedni i znudzeni

również. Cóż, przy takiej potędze, znaczy garstka bogaczy i krótkowzrocznych polityków. To

będzie największe w dziejach świata oszustwo! A będzie takie, bo jednocześnie będzie to

najszlachetniejsze z oszustw!

– Ale czy wierzysz – d'Zyyk wychylił się i ścisnął Leppiego za nadgarstek, szukając

jednocześnie jego spojrzenia.

Leppi patrzył bez słowa w oczy d'Zyyka.

– Całym sercem i całym swoim umysłem – rzekł wreszcie, głosem nie pozostawiającym

najmniejszych wątpliwości.

– To dobrze – powiedział nadzwyczaj smutno d'Zyyk. – Mi czasem brakuje twojej wiary…

Ale gdy tylko stoję przed Nimi, słyszę Ich radość, wychwytuję z tłumu te pojedyncze

spojrzenia… Gdybym tylko mógł oddać słowami to, co wtedy czuję… Czasem jednak jestem

tak przytłoczony przez ogrom drzemiącej w tych ludziach mocy, że mam ochotę skulić pod

siebie ogon i uciec! A czasem jawią mi się te tłumy, te ogromne tłumy, których kresu czasem

dosłownie nie dostrzegam, jako… jako zgraja dzieciaków, która… ach ,brak mi słów! -

machnął w końcu ręką wzruszony.

– Marianna byłaby z ciebie dumna – powiedział cicho Leppi. – Dzieciaki też, Ryan, one

też – poklepał przyjaciela po roztrzęsionych dłoniach.

– Pomódlmy się za nich – powiedział d'Zyyk, strącając niedbałym ruchem niesforną łzę -

za Mariannę, za dzieci i za tych dwóch nieszczęsnych bliźniaków, którzy poświęcili dla mnie

swe życie, za ciebie Leppi – ciągnął coraz bardziej wzruszony – oraz za całą zbłąkaną

Ludzkość!

– Drugi bliźniak jeszcze żyje. I to najprawdopodobniej ulegnie zmianie dopiero jutro koło

południa. Póki co pomódlmy się również za trzeciego bliźniaka – Leppi uśmiechnął się słabo

– tego, który narodzi się dokładnie trzy dni po śmierci drugiego ze swych braci…

– Oby Bóg mu wybaczył, Leppi… oby nam wybaczył!

– Amen!

to z całą pewnością nie jest KONIEC!

Koniec

Komentarze

To bardziej fikcja polityczna niż fantastyka. Ale trzeba przyznać ,że intrygująca. Mam nadzieję że zakończenie będzie również takie.  Pozdrawiam.

Ano,
nie da się ukryć - fikcja to to, ale jakże bliska sercu memu i wszystkiem Polaków! ;-D

A tak serio - cieszę się, że podobało się. ;-)

Pzdr! :-)
 

Nowa Fantastyka