- Opowiadanie: Szarak - Bydło

Bydło

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bydło

– Aha! – wrzasnął pierwszy z najeźdźców, rozogniony widokiem jasnowłosej zdobyczy. Zaświecił zębami, a ręce szeroko rozłożył w kpinie z gorącego powitania.

 

– Aha! – Pojawili się zaraz następni. Iskry strachu w oczach ofiary w nich także wznieciły pożądanie.

 

Na wpół zagrzebana w ziemi chata zagotowała się, gdy zgraja Obrów wpadła do środka. Zduszone breją z rozbitej misy palenisko wybuchło sykiem i parą. Obcy, dysząc z żądzy, dopadli wciśniętej w kąt dziewczyny i rzucili jej zesztywniałe z przerażenia ciało na barłóg.

 

Jeszcze odzierana z szat milczała, zaciskając zęby i uciekając z szyją jak najdalej od ogorzałych twarzy. Dopiero dłuższy czas dręczona dotykiem zaślinionych ust i pospiesznym biegiem miarowych spazmów zdołała przebić się z krzykiem przez zaciśniętą krtań. Co jednak wołanie pomoże? Daremnie broniła się drżącym w uszach świdrowaniem. Matka na próżno obstawała za nią skowycząc rozpaczliwie, a trzej przygnieceni do ziemi mężczyźni, obficie okładani ciosami potężnych buław wyli z bezsilnej wściekłości.

 

Nie trwało to krótko, lecz w końcu Obrzy nasycili się dziewczyną. Pozwolili jej, opatulonej szmatami, skulić się w kącie. Dostała chwilę, żeby w pełni ogarnąć co się stało. Moment, aby zrozumieć, że cała zima przed nią. Czas, by zdecydować: zagryźć zęby i trwać czekając wiosny, zasnąć z przeciętymi żyłami czy może ze swych wdzięków broń uczynić?

 

Matce pozwolili córkę przytulić. Pozwolili obmyć i ziołami obłożyć rany. Zaraz jednak pognali starą, żeby im usługiwała. Żeby kaszy w misy nałożyła i piwa w dzbany nalała. Przystała na to bez oporu. Wiedziała, że musi spełniać wszystkie ich życzenia, bo to jedyny sposób, aby przy córce pozostać i być jej podporą.

 

Wyrzuceni w śnieg i błoto trzej bracia zbierali owoce bolesnych cięgów. Odbite nerki, połamane żebra, obtłuczone boleśnie kości. I tak mieli szczęście, że przeżyli. Leżeli obezwładnieni bólem przeszywającym ciała przy każdej próbie ruchu. Nic, zupełnie nic, nie byli w stanie zrobić potężnym Obrom.

 

Tak to już było. Wiosna, lato, jesień, Obrzy… Dręczyciele, dorocznym zwyczajem, w każdej wokół ziemiance gwałtem i zabójstwem mościli sobie zimowe leża. Kto spośród tutejszych roli oddanego psa i robotnego wołu przyjąć nie umiał, ten musiał zginąć. Która z miejscowych znieść nie mogła roli ochoczej suki i usłużnej dziewki, także umrzeć musiała. Już od dobrych paru pokoleń, natura pracowała nad kolejnym w świecie szczepem niewolników.

 

* * *

 

– Bydło, bydło, bydło! – wrzeszczał najmłodszy z braci. Ledwie nieco do siebie doszedł, już rwał się z powrotem do chaty. Wściekłość kazała mu bezrozumnie rzucić się na potężnych Obrów. Zginąłby, gdyby starsi, jak wierzgającego szczeniaka nie chwycili go za kark.

 

– Nikt Obrów lubością nie darzy, ale głośno tak ich nie lżyj – wycedził najstarszy, ciągle walcząc z zaślepionym przez gniew młokosem. – Jeszcze żyjemy. Jeszcze ciągle żyjemy…

 

– On nie Obrów przezywa bydłem, tylko nas samych. I ma rację… – odezwał się średni.

 

– Nie bluźnijcie! Walczyć z nimi nie sposób, wiecie o tym! – po raz któryś już najstarszy pouczył braci. – Niejeden próbował. Kto się im przeciwstawił, ten sam zginął i rodzinę zgubił. Jedyne co można, to zęby zagryźć i trwać…

 

– Po co trwać? Na co czekać? – na wpół łkał, na wpół warczał młokos. – Aż z nas zupełnie dumę człowieczą wypędzą? Trzeba walczyć!

 

– Walczyć beznadziejnie i zginąć niechybnie?!

 

– Choćby i zginąć! Życie w hańbie gorsze niż śmierć!

 

– Ginąc daremnie matce i siostrze w cierpieniu nie ulżysz.

 

– Zabiorę je więc na południe – nie ustępował młody. – Tam sojuszników poszukam… Grecy! Grecy są potężni! Mają wielkich wodzów, którzy mnie w szeregi przyjmą. Z ich mieczem i pod ich rozkazami Obrów w końcu pokonam!

 

– Tak, jeśli chytrzy Grecy postanowią, poślą cię na Obrów. Poślą cię też na inne ludy, jeśli w tym korzyść dla siebie zobaczą. Może i na nas także. Sam się jak jeden z Obrów okrutny staniesz, a doli niewolnika z siebie nie zrzucisz!

 

– Boju i zemsty nie odpuszczę! – zacisnął zęby młody. -Tylko z mieczem można sobie godne miejsce na ziemi wywalczyć!

 

– Widzę, że już zdecydowałeś – smutno pokiwał głową najstarszy. – Siłą cię nie zatrzymam. A ty? Mam nadzieję, że jesteś od młodego rozważniejszy. Zostaniesz ze mną?

 

– Nie wiem – odrzekł średni.

 

– Coś zdecydować musisz. Przyjdzie wiosna i nowych ziem pod uprawy trzeba będzie poszukać.

 

– Tak… – średni zastanowił się poważnie. – Różne drogi przed nami. Jedna na południe, do Greków i pod ich wolę. Druga, dawno naznaczona, do Panonii – pod batem Obrów. Nie, obie mi one niemiłe! Wezmę matkę, siostrę i pójdę na północ od Karpat!

 

– Chcesz iść w dzicz, mróz i pustkę?!

 

– Właśnie w dzicz i pustkę.

 

– Nawet jeśli tam przeżyjesz, wszystko, co nasz lud osiągnął przyjdzie ci wśród głodu zapomnieć! Tam ani pól żyznych ani szlaków kupieckich ani ludzi mądrych. Zdziczejesz i zwierzętom staniesz się podobny!

 

– Tak, daleko będę od świata, ale to dobrze. Jeśli tam przetrwam, może wystarczy miejsca i czasu, aby się od Obrów i innych zmór uwolnić. Nauczyć się być samemu sobie panem…

 

– Każdy więc postanowił! – obwieścił spochmurniały najstarszy. – Gdy śniegi puszczą, rozstaniemy się na zawsze. Matka i siostra same zdecydują za kim pójdą. Tymczasem Obrzy piwa wołają. I trzeba im je podać zaraz, jeśli całą rodziną chcemy doczekać wędrówki!

 

* * *

 

– Proszę mnie połączyć z Masarykiem – zarządził prezydent Edward Benesz. Czekając na rozmowę z czeskim ambasadorem w Londynie zagłębił się w niewesołych myślach.

 

– Francja… – zastanawiał się. – Nie mieli siły ani odwagi, żeby uderzyć pięścią w stół, gdy Hitler wkraczał do Nadrenii. Palcem nie kiwnęli, gdy zajmował Austrię. Nie ma się co łudzić, że ruszą, kiedy się zacznie… Jedyna nadzieja w Anglikach!

 

– Jest Londyn, panie prezydencie!

 

Benesz energicznie podniósł słuchawkę i gorąco przywitał starego współpracownika. Zawsze szczerze cieszył się na dźwięk jego głosu. Wiele, bardzo wiele sobie po tej rozmowie obiecywał…

 

– Nie wiesz nawet co się tutaj dzieje! – ambasador już na wstępie zgasił nadzieje przyjaciela. – Oni się dosłownie trzęsą przed Hitlerem. Całe to cholerne Imperium Brytyjskie siedzi z podkulonym ogonem i nie zamierza nic robić. Pójdą na wszystko, czego Niemcy zażądają!

 

– A twoi amerykańscy przyjaciele? Nie ma żadnej nadziei?

 

– Żadnej – uciął ponuro Masaryk. – Nic, zupełnie nic nie jesteśmy w stanie zrobić.

 

Prezydent Benesz zrezygnowany odłożył słuchawkę. Wstał i przeszedł niespiesznie kilka kroków, aż stanął przed oknem, sam na sam z panoramą gwarnego i zamożnego miasta.

 

– Porządna, zdrowa gospodarka – myślał. – Naród chętny by pracować i, gdy trzeba, walczyć. Najlepsza czeska broń. Szańce górzyste i usiane bunkrami. Hitler połamałby sobie zęby na naszych granicach, gdyby tylko świat zechciał nas wspomóc i chociaż tupnął na tego szaleńca nogą…

 

– Nic, zupełnie nic nie jesteśmy w stanie zrobić… – powiedział na głos do ścian pustego gabinetu.

 

– Czegoś sobie pan życzy, panie prezydencie? – w drzwiach pokazała się pulchna twarz młodej sekretarki, zwabionej głosem przełożonego.

 

– Słucham? – Benesz odwrócił się wyrwany z zamyślenia. – Ta… Tak. Czy Piotr Zubow już przyszedł?

 

– Czeka w holu.

 

– Przyjmę go teraz.

 

Jeszcze raz odwrócił się do okna wypatrując dalekich dzielnic na horyzoncie. Tam dalej, za miastem, jest Bohemia i cała pracowita Panonia…

 

– Wehrmacht nie każe na siebie długo czekać – prezydent trawił gorzkie myśli. – Bez walki zajmą Sudety, a z Sudetami wszystkie w pocie czoła drążone fortyfikacje. Zostaniemy z dogorywającymi szczątkami państwa i gwarancjami zachodu. Z tym papierkiem, za którym Anglia i Francja schowają swoją słabość, a który dla nas jest jak splunięcie w twarz. Tak… Nie minie pół roku, a Niemcy będą w stolicy! Jeśli chcemy przetrwać i ocalić Pragę od zniszczenia, będziemy musieli uzbroić się w pokorę. Nie będzie wyboru: nasza amunicja będzie zapełniać magazynki ich karabinów, a nasze silniki zawyją w ich samochodach. I w piwie naszym też zakosztują…

 

– Panie prezydencie – zaanonsowała sekretarka. – Piotr Zubow.

 

Potężnie zbudowany, dyszący od tuszy mężczyzna przestąpił próg gabinetu. Starał się zachowywać dystyngowanie, jak na emisariusza przystało, ale słabo mu to wychodziło. Co rusz rozliczne drobne gafy zdradzały jego nieszczególne pochodzenie i marne wprowadzenie w tajniki szlachetnej dyplomacji.

 

– Przemyślał pan ofertę? – po wstępnych grzecznościach gość przeszedł do rzeczy.

 

– Tak – odrzekł prezydent.

 

– Aha! – Piotr Zubow uśmiechnął się szeroko i ciężko klepnął rękami o poręcze fotela. – Jak rozumiem zgadza się pan, że Hitler nie może wygrać nadchodzącej wojny. Przegra wyniszczając nie tylko swój kraj, ale i całą Europę przy okazji. Po wojnie będzie tylko jedna droga dla rozsądnych ludzi. Pod naszym przewodnictwem.

 

– Tak. – Benesz choć bardzo chciał, nie znajdował argumentów, żeby się przeciwstawić.

 

– Aha! – Zubow klasnął w dłonie, niedwuznacznie spoglądając na rzeźbiony barek. – Rozumiem, że zgadza się pan i na pozostałą część planu. Nasi towarzysze przerzucą pana do Anglii, gdzie doczeka pan radzieckiego triumfu. A po wojnie… Cóż, będzie pan miał być może okazję się nam odwdzięczyć.

 

Prezydent Benesz zastanawiał się czy załamująca się nieelegancko marynarka to tylko skutek fatalnej pracy krawca czy też efekt skrywanej tam nieudolnie tetetki. Lepiej nie pytać, po co stawiać się w kłopotliwym położeniu? Nalał natarczywie domagającemu się alkoholu gościowi najlepszego z czeskich piw.

 

– Trzeba będzie zagryźć zęby i trwać – pomyślał prezydent.

 

* * *

 

Pustka. Mróz władał niepodzielnie przestrzenią, która jeszcze kilka miesięcy wcześniej składała się na gwarną stolicę. Jeśli ktoś się żywy uchował wśród tego morza ruin, to tylko za sprawą najdzikszych instynktów.

 

– Kto idzie? – czujny szept rozległ się spomiędzy stert gruzu.

 

– Swój! – odrzekł mu inny, ściszony głos.

 

Obaj odetchnęli. Nie płosząc więcej ciszy wcisnęli się w tunel wydrążony w zwałach nadpalonych cegieł. Rozsiedli się w niewielkiej komorze pozostałej z piwnicy czteropiętrowego niegdyś domu i rozsupłali szmaciane zawiniątka.

 

– Co masz?

 

– Małą flaszkę sznapsa znalazłem, a ty?

 

– Pół puszki ze zrzutów. Trochę już pleśnią zaszła, ale da się zjeść.

 

Brudni, zarośnięci i wychudzeni mężczyźni wymienili się zdobyczami. Przez chwilę tylko dalekie pomruki frontowej artylerii przerywały ciszę. W końcu zniknął ostatni kęs psującej się konserwy i ostatni łyk mocnej wódki. Poczuli się lepiej. Na tyle, że ich twarze rozjaśniły słabe uśmiechy, a w głowach zaświtały myśli o czymś więcej, niż tylko o przetrwaniu.

 

– Na co nam przyszło, proszę księdza! – zagaił siwiejący.

 

– Tak… – odrzekł wyższy i szczuplejszy duchowny. – Taka widać wola nieba, panie profesorze.

 

– Tak… – uczony podrapał się po zawszonej głowie. – Niebo nie ustaje w doświadczaniu nas klęskami. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ciągle na nowo lądujemy w tej zrujnowanej piwnicy, wyjadając resztki i kryjąc się jak szczury!

 

– Słucham? – zdziwił się ksiądz, a odwykłe od głośnych rozmów gardło zmusiło go do spazmatycznego kaszlu.

 

– Ano tak, księże dobrodzieju. – Profesor mocno poklepał duchownego po plechach. – Od pokoleń to samo. Ledwie coś zaczniemy budować, ledwie coś nam się udawać zacznie, zaraz katastrofa! Jak nie ze wschodu klęska, to z zachodu pomór. Jak nie azjatycka jakaś wataha, to germańska pożoga. A my, od stuleci tylko patrzymy, jak nam się obce żołdactwo po kraju panoszy.

 

– Dzięki Bogu ciągle jeszcze w nas siły i honoru wystarczająco, żeby się nie przyglądać biernie, tylko obcym zbrojnie przeciwstawić! Mało to zrywów było, powstań?

 

– Tak! – parsknął profesor. – Jak nie styczniowe, to listopadowe… A teraz jeszcze to… Zawsze najlepsi z naszych życiem za te nierozważne zrywy płacą. Zawsze zamiast zyskiwać, tracimy kolejne prawa i wolności. I teraz znowu karku ugniemy. Zaraz, czego Niemcy z dymem nie puścili, to Sowieci rozkradną… Dobrze, że matkę i córkę wywiozłem na wieś.

 

– Rozumiem to rozgoryczenie, profesorze – nieoczekiwanie uśmiechnął się duchowny. – Trochę wiary jednak nie zaszkodzi. Mówi pan, że od stuleci ciągle na nowo lądujemy po klęskach w tej piwnicy. To prawda i dzięki Bogu za to!

 

– Słucham?! – tym razem to profesor nagle się zakrztusił. I jemu ciężkie warunki zepsuły zdrowie.

 

– Zawsze – ciągnął duchowny, – w każdym pokoleniu znajdują się tacy, jak my. W takim samym beznadziejnym położeniu. Ale za każdym razem, zamiast się poddać, zapomnieć o dumie i roztopić w obcym żywiole uparcie istniejemy. Trzymamy się dawnej mowy. I jeszcze roi nam się ta głupia wolność! Ciągle mamy wolę i marzenia by kiedyś urosnąć w dobrobyt i potęgę. W kraj własny, nikomu nie podległy! Z własnymi, przez siebie wypracowanymi wartościami! I kiedyś może…

 

– Mrzonki, księże dobrodzieju! Może to rzeczywiście godne zastanowienia, że mimo tylu przeciwności ciągle śnimy o suwerenności, ale na tym naszych radości koniec. W samodzielność i potęgę nigdy okoliczności nie pozwolą nam urosnąć. Takie prawa światem rządzą!

 

– Niech pan nie traci wiary, uczony przyjacielu. Trzeba żyć i te mrzonki pielęgnować. Kiedyś dostaniemy od Najwyższego szansę. Wystarczająco dużo oddechu od zmór różnych, żeby stać się silnymi i roztropnymi. Może jakiegoś innego miejsca przyjdzie poszukać, kto wie…

 

– Aha! – wrzasnął nagle ktoś z zewnątrz. Do na wpół zagrzebanej w ziemi piwnicy wpadła zgraja sołdatów, wbijając w karki obu rozmówców zimne lufy kałasznikowów.

 

* * *

 

Profesor ignorując wszelkie objawy bólu i zmęczenia piął się po stromym zboczu najszybciej, jak mu tylko mięśnie pozwalały. Nie zważał na zdradliwe kamienie obsuwające się pod nogami, na stromizny i niepewne, śliskie skały. Nic się nie liczyło, tylko ofiara, którą niezmordowanie ścigał już od wielu godzin. – Ubić faszystę!

 

„Profesor" nie był profesorem prawdziwym. Tak go tylko w oddziale przezwali, skoro w okularach. Humanista z prawdziwego zdarzenia. Miłośnik Bizancjum i kultury Greków je zamieszkujących. Zdążył zaliczyć cztery udane lata studiów na uniwersytecie w Belgradzie, zacząć poważnie myśleć o karierze naukowej, gdy między sąsiadami wybuchła nienawiść.

 

Interes mocarstw wymagał, aby Jugosławia spłonęła, więc zapaliła się posłusznie. Profesor długo opierał się temu szaleństwu. Kogo mógł i jak mógł namawiał do pokoju, nieraz za ten „defetyzm" nawet od swoich najbliższych znajomych obrywając w nos. Nie zrażało go to, bo wiedział, że ma rację. Wojna to czyste zło. Jak mógł hamował mordercze zapędy, odwołując się do rozsądku, sumienia, mądrości… Imał się wszelkich argumentów i sposobów, żeby tylko przywrócić świat, który był. Nawet, gdy jemu podobni idealiści wykruszali się jeden po drugim: bądź to ginąc w wojennych wypadkach, bądź pod presją przystając do zwaśnionych stron, on się nie poddawał. Humanista. Intelektualista.

 

Zdawał się niezachwiany w swym pacyfizmie, lecz natury oszukać nie sposób. Wojna wzbierała nieubłaganie, omiatając coraz to nowe obszary Jugosławii, a on, wyjeżdżając studiować do stolicy całą swoją rodzinę pozostawił w niewielkiej granicznej wiosce. Dobrze wiedział, co się zaczyna wyrabiać na granicach. Pociągiem, wozem, biegiem – czymkolwiek, byle szybciej pognał z ostrzeżeniem do rodzinnego domu, lecz nie zdążył przed okrutnym frontem.

 

Zgliszcza wokół. Przed chatą, na śniegu zastał ciała dwóch okrutnie zmasakrowanych braci. Oprawcy nie zadowolili się ciężkim pobiciem. Nie spoczęli, nim wraz z wnętrznościami i mózgami do końca nie wygnali z ofiar życia, a zwłok nie odarli z czci. Walcząc z przerażeniem Profesor zmusił się, aby podejść bliżej domostwa. Tuż za progiem, dzikim okrzykiem rozpaczy powitał leżącą przed paleniskiem matkę. Nie wystarczyło, że dla ratowania rodziny usługiwała im pokornie. Nie wystarczyło, ze ogołocili jej dom z zapasów, a ją samą z wszelkiej ludzkiej godności. Gdy się już nasycili kaszą, piwem i jej całkowitym uniżeniem, w podzięce rozorali jej czoło siekierą. Profesor, drżąc i pokasłując spazmatycznie ostatnim wysiłkiem zmusił się do spojrzenia w najdalszy róg chaty. Piękna niegdyś siostra tkwiła tam wciśnięta w kąt, poraniona , pohańbiona, i owinięta szmatami. Najeźdźcy chcieli ją sobie zostawić jeszcze na później, ale ona nie dała im drugiej szansy. Tępą łyżką otworzyła sobie żyły i odeszła, zostawiając Profesora samego na świecie.

 

Do takich widoków żaden uniwersytet nie przygotowywał. Na takie przeżycia, żaden filozof nie znalazł nigdy dobrej odpowiedzi… Gdy ludzka mądrość odeszła naga i bezsilna, za Profesora wzięła się natura, która od pokoleń pracowała nad jego szczepem. Po kolei pękały wszystkie cienkie warstwy narzucone przez kulturę i cywilizację. Rozmywały się definicje wartości i pękały dogmaty. Myśli dawniej barbarzyńskie, zbrodnicze i z sykiem duszone teraz zdawały się z refrenem „A dlaczego nie?" buchać do świadomości. Spod gładkości i umiarkowania wydobył się gotowy wykonywać najgorsze rozkazy janczar, który natychmiast przystał do najbliższego oddziału czetników.

 

Ledwie parę tygodni dzieliło Profesora od tej przemiany, lecz już przywykł do nowej skóry, a dawnego pięknoducha miał w pogardzie. Walczył i zabijał na rozkaz. Rosyjski doradca – pulchny, sapiący ciężko i ogorzały na twarzy, który wspomagał oddział doświadczeniem, stanowczo domagał się, aby nie brać jeńców.

 

– Ty Profesor, musisz dorwać tego na zboczu! – wykrzyknął do niego po kolejnej udanej pacyfikacji. – Nie może być świadków!

 

Z zapałem ruszył w pogoń za uciekającym ustaszem. Godzina po godzinie piął się w górę. Na stromiznach wierzgał jak szczeniak, ubijając nogami osuwające się lawiny drobnych kamieni i ciągle posuwał się naprzód. Niezmordowanie, gnany nienawiścią i rozkazem. – Zapłaci za wszystko ten faszystowski sługus, ten pomiot germański!

 

W zawziętości nie zwracał uwagi na skurcze ani bolące stawy, które domagały się odpoczynku. W górę, ciągle w górę. Naprzód! Pragnienie paliło usta, płuca rozrywała potrzeba głębszego oddechu. Nic z tego, trzeba dopaść to bydlę! Jeszcze godzina wspinaczki, jeszcze jedno podejście. Coraz bliżej szczytu, coraz bliżej słabnącego uciekiniera. Profesor, choćby miał umrzeć z wyczerpania, pogoni nie zamierzał odpuszczać!

 

– Aha! – wykrzyknął triumfalnie, gdy osiągnął wierzchołek góry i ujrzał tam ściganego na ziemi, pozbawionego sił i dyszącego ciężko. Co prawda nie wyglądał na ustaszowskiego zbrodniarza ani w ogóle na żołnierza, ale…

 

Jeszcze, gdzieś w tyle głowy, próbowała zrodzić się wątpliwość, ale nie. Nic z tych rzeczy.

 

Profesor wystrzelił celnie.

 

* * *

 

Wola Chana Ziemi była świętością nad świętościami. Wszystko, co żyło lub choćby tylko martwą materią wypełniało przestrzeń, istniało tylko po to, aby spełniać Jego wolę. Tylko dla Niego – Jedynego, Doskonałego Władcy biło serce Samarkandy – ogromnej stolicy świata, a w niej serca bezgranicznie oddanych sług, głoszących wolę Pana całemu światu. Bat absolutnej władzy sięgał najdalszych zakątków planety i najgłębszych myśli wszystkich jej mieszkańców. Nie było na Ziemi ani jednego miejsca, które by nie zginało przed Władcą karku. Nikt i nic nie mogło oprzeć się Jego woli. Nikt i nic nie miało racji bytu innej, niż przydatność i całkowite oddanie.

 

Potężne fabryki Panonii i innych ośrodków bez ustanku dyszały wytężoną pracą. Maszyny spowite buchającą z tysięcy kominów parą dudniły pospiesznym, miarowym biegiem, a wokół nich spracowani inżynierowie wciąż zagryzali zęby, trwając na posterunku walki o jeszcze więcej i lepiej. Nie ryzykowali ani myśli ani nawet odczuć, patrząc na zębate koła linii produkcyjnych, syczące, gdy wrzące smary stapiały się z chemicznym chłodziwem. Nikt i nic nie zakłócało huczącego stukotu taśmociągów, które, sztuka za sztuką, wypuszczały w świat coraz doskonalsze narzędzia zniewolenia: pancertanki, stratoorbitale i turboszturmowce.

 

Sięgający zadymionego horyzontu stalowy system koncernów żądał paliw i surowców. Coraz trudniej mu się było nasycić, bo wokół natłoku potężnych fabryk przyduszających powierzchnię Panonii nie było już ani drzew ani złóż ani nawet czystego nieba, którymi by się mogły maszyny karmić. Nie tu, więc chciwe oczy posłusznego Chanowi przemysłu spoglądały na północ, ku mroźnym i dzikim krainom za Karpatami i wszędzie tam, gdzie surowce były do wzięcia. Teraz ich kolej, aby się do cna oddać Panu Świata.

 

Chan żądał, Chan dostawał. Węgiel kamienny i brunatny, gaz łupkowy i rudy szlachetnych metali zapełniały toczące się cielska transporterów. Od stoków Karpat, aż po brzegi Bałtyku, na Syberii, w Skandynawii i na Labradorze zwaliste dęby, graby i buki padały przed Władcą w ostatecznym ukłonie. Puszcza za puszczą, dąbrowa za dąbrową, drzewa ginęły wleczone tysiącami w uścisku żelaznych kajdan. Na południe, na pożarcie hutom i fabrykom.

 

Szczególnie bezwzględnie ogołocony z bogactw i roślinnej pokrywy nadwiślański krajobraz odsłaniał pustostany dawno zrujnowanych miast. One także, cegła po cegle, znikały z kart historii oddając budulec wielkiej Samarkandzie. Nieliczni pozostali mieszkańcy tego kraju umierali wyjąc w męczarniach. Co jednak wołanie pomoże? Musieli zapłacić za niewyobrażalną zniewagę swoich ziomków, którzy odeszli w mróz i pustkę przestrzeni, odmawiając pokłonu Jedynemu.

 

Wiernie usługiwał Chanowi przemysł Panonii. Do cna oddawał mu bogactwa także bezludny kraj nad Wisłą. Ich wspólnym wysiłkiem rodziły się wojenne monstra, którymi Władca zniewalał świat. A za sterami tych stalowych potworów zasiadali ludzie szczególnego rodzaju. Janczarzy Pana Świata rodzili się po całej Ziemi: w zalanych błotem fawelach Rio, na spękanych żarem arabsko-murzyńskich pograniczach i w wilgotnych dżunglach Indochin. Wszyscy wiernie służyli Samarkandzie, ale Chan miał wśród nich swoich ulubieńców. Nikt nie łączył w sobie gniewu i popędu, nikt nie był tak użyteczny i zapamiętały w posłuszeństwie, a jednocześnie obezwładniony złudzeniem swej wolności, jak mieszkańcy wybrzeży, nad którymi Jugo przeganiał obłoki.

 

Ich doskonałe predyspozycje wzmacniał doskonały system szkolenia. Mieszkańcy wschodniego wybrzeża Adriatyku od urodzenia mieli talent do walki, więc wojenne uczelnie urabiały ich na doskonałych żołnierzy. Byli bystrzy, inteligentni i pełni zapału, więc akademie bez trudu formowały z nich elitarne plutony, bataliony i dywizje. Zespoleni systemem nadprzewodników, wspierani sieciami neuronowymi i biomechanicznymi pancerzami, wspomagani najdoskonalszymi z dopalaczy, nie mieli w starciach godnych siebie przeciwników, a Jedynego Władcy niczyja wierność i oddanie tak nie cieszyły.

 

Cały świat służył Chanowi. Chan rządził całym światem. Ziemia była u szczytu porządku.

 

* * *

 

Skanery omiatały przestrzeń wokół Ziemi, aż po orbity Marsa i Wenus. Informacje stamtąd płynące poddawane były weryfikacji i statystycznej interpretacji. Jak zawsze układały się w przewidywalny i pożądany obraz kosmosu wokół Ziemi.

 

Jeden tylko element nie pasował do doskonałości.

 

– Wszystko co było mi nieposłuszne zabiłem – przemawiał Chan Ziemi, stojąc przed iluminatorem, z którego rozpościerał się widok na całą planetę. – Wszystko co było mi nieprzydatne usunąłem. Z tego co pozostawiłem, wszystko wyciskam dla swojej korzyści. – Władca przemawiał sam do siebie, bo nikt nie był godny z nim rozmawiać. – Co więc za mną chodzi? Czyżby istniał jakiś skrawek świata, który mi urąga?

 

Zdawał sobie sprawę, że taki skrawek musiał istnieć, niesiony gdzieś w nieznane przez tych, którzy dawno temu odmówili pokłonu. Czyżby teraz…?

 

Dane były jednoznaczne. Sygnały mocne i nieprzypadkowe. Nasilające się z każdym dniem i godziną. Z każdym nowym petabajtem układały się coraz jaśniej w niepokojący obraz. Przez porządek zmierzonego i zrozumianego wszechświata gnało coś, co wymykało się rozumowi i woli Chana.

 

Przekazy z podsłuchów pozwalały z czasem nawet na identyfikację fragmentów rozmów.

 

– Córka Jeden, Córka Jeden, wzywam cię Matka!

 

– Tu Matka. Tu Matka…

 

– …szablą odbierzemy…

 

To jasne! Wracają walczyć z Władcą! Ale marny ich los, bo za Chanem stoi niezachwianie cała potęga Ziemi. Zniszczy każdego, kto się poważy podnieść rękę na Pana lub zburzyć samodzielną myślą doskonale poukładaną przestrzeń. Ani zwątpienia ani strachu wśród sług Samarkandy być nie mogło. Floty i działa Ziemi czuwały w gotowości. Od pancerników magnetycznych, po ścigacze subatomowe – wszystkie siły, jakie mogła wystawić Ziemia czekały na najeźdźców.

 

Władca był gotowy na otwartą konfrontację i zemstę na zdrajcach, jednak zamiast wielkiej bitwy doczekał się kolejnej zniewagi. Dawni uciekinierzy wyłonili się z mroźnej przestrzeni tysiącami zbudowanych każdy na inną modłę statków. Stadem, w którym trudno było dopatrzyć się szyku i celu. Zbliżali się szybko, migając bielą i czerwienią swych świateł pozycyjnych, lecz nie dążyli ku Ziemi. Skorzystali tylko z jej grawitacyjnej asysty, aby z jeszcze większą mocą pognać dalej, w mróz i pustkę nieznanego kosmosu. Zniknęli wkrótce niemal bez śladu, goniąc za czymś, czego sami dobrze nie umieli określić.

 

Tego, że intruzi zwyczajnie i bezczelnie zignorują potęgę Chana nie przewidziały nawet najpotężniejsze komputery strategiczne. Po przybyszach pozostała jedynie purpurowa wściekłość na twarzy Władcy, oniemiałe miny jego sługusów i zwątpienie w głowach niewolników. Zwątpienie to zakiełkowało w ułamku sekundy. Z mroków niepamięci zaczęły powracać do świadomości znaczenia słów, które od dawna były jedynie pustymi skorupami archaizmów: własne zdanie, własna wola i swoboda. Niedługo trzeba było czekać na efekty.

 

– Aha! – zakrzyknął olśniony nagle buntowniczą myślą młody inżynier z fabryki w Brnie i całą partię spękanych łożysk przepuścił do dalszej obróbki.

 

– Aha! – powtórzyli za nim inni, kadeci akademii lotnictwa strategicznego z Zagrzebia i skierowali całą siłę ognia swych maszyn wprost na Samarkandę.

Koniec

Komentarze

Z powitaniem po długich wakacjach:)

a ręce szeroko rozłożył w kpinie z gorącego powitania.
? 
Iskry strachu w oczach ofiary w nich także wznieciły pożądanie. 
W tych oczach?
 Na wpół zagrzebana w ziemi chata zagotowała się, gdy zgraja Obrów wpadła do środka. Zduszone breją z rozbitej misy palenisko wybuchło sykiem i parą.
Co zrobiła chata? I breja to była z rozbitej misy, czy wylewała się z rozbitej misy?
  Daremnie broniła się drżącym w uszach świdrowaniem. Matka na próżno obstawała za nią skowycząc rozpaczliwie, a trzej przygnieceni do ziemi mężczyźni, obficie okładani ciosami potężnych buław wyli z bezsilnej wściekłości.
Ja już się pogubiłem kto leży na ziemi, kto gwałci, kto okłada, a kto jest gwałcony, a kto chce krzyknąć, kto krzyczy.
Zaraz jednak pognali starą, żeby im usługiwała. Żeby kaszy w misy nałożyła i piwa w dzbany nalała. Przystała na to bez oporu. Wiedziała, że musi spełniać wszystkie ich życzenia, bo to jedyny sposób, aby przy córce pozostać i być jej podporą. 
Czemu ni z gruszki ni z pietruszki mowa mistrza Yody? Ano to stylizacja, ani cokolwiek innego. 
 Dręczyciele, dorocznym zwyczajem, w każdej wokół ziemiance gwałtem i zabójstwem mościli sobie zimowe leża. Kto spośród tutejszych roli oddanego psa i robotnego wołu przyjąć nie umiał, ten musiał zginąć. Która z miejscowych znieść nie mogła roli ochoczej suki i usłużnej dziewki, także umrzeć musiała.
I znowu. Co to ma być? Że staropolski niby? No nie. Więc co? Jajco patatajco, na to wychodzi. To jest właśnie problem ze stylizacją językową- jak nie wiemy, to się nie bierzemy.  

Ku pokrzepieniu serc?

@6Orson6

Po dłuższym namyśle zgoda co do stylizacji. Im prostsze środki, tym lepiej. Jak z dziewczynami:)

@AdamKB
Ku pokrzepieniu serc?

O, nie! Mam ambicję zająć własną szufladę;)

Pierwszy fragment to jakiś totalny dziwoląg. Z tego, co napisałeś, zrozumiałam, że trzech mężczyzn leży na kobiecie, gwałcą ją i wyją z bezsilnej wściekłości, a matka jeszcze do tego okłada ich buławami. Dopiero potem okazuje się, że ci trzej przygnieceni (przez co?) to bracia. Polecam poprawić ;)

Dalej nie jest lepiej. Jst pomysł - ale wszystko jest przedstawione tak niejasno, że się totalnie pogubiłam. Czemu ma służyć ta dziwaczna stylizacja na staropolszczyznę, skoro akcja dzieje się w jakichś alternatywnych latach trzydziestych? Czy scenki na przemian z Beneszem/Masarykiem i Obrami/profesorem/Chanem się jakoś łączą, bo w ogóle nie pojmuję zamysłu? Czy to jest początek czegoś, pierwsza część, a potem wszystko się wyjaśni, czy też już wszystko się skończyło, a ja zostałam z pytaniem "ale o co chodzi"? :)

@Dreammy

Że ze stylizacją to błąd, to się juz przyznałem.

Chodziło mi o pokazanie pewnych mechanizmów historycznych. "Akcja" dzieje się różnie: od czasów Awarskiej (Obrzy) dominacji nad Słowianami, przez to do czego doprowadził taki debiut w dziejach w XX wieku u Czechów, Polaków i Jugosłowian, aż po wydumaną przyszłość. W mojej głowie to jasne i układa się w całosć płynnie, ale widocznie ta głowa jest mało komunikatywna. No trudno, tak bywa;)

Zajefajny pomysł a opowiadanie! Dodatkowo thx za wyjaśnieni Szarak ;) Mogłeś dać już w tekście taki mały przypisek wyjaśniający. A gdybyś może spróbował napisać to opowiadanie normalnym językiem? Bo pomysł serio spoko spoko!

@Rammstein1408

Może, można, ale ja tak mówię na codzień, dla mnie mówienie normalnym językiem to stylizacja :P Moze sie zmobilizuję, zobaczymy...

Nowa Fantastyka