- Opowiadanie: arya - Złotokrwisty cz.1

Złotokrwisty cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Złotokrwisty cz.1

ZŁOTOKRWISTY

„Jeśli się nad tym lepiej zastanowić, baśnie nigdy na nic nie przedstawiały dowodów.

Występował w nich przystojny książę…czy naprawdę był taki?

A może po prostu ludzie nazywali go przystojnym, bo był księciem?

Dziewczyna była piękna jak poranek…no dobra, ale który poranek?

Kiedy leje deszcz trudno nawet wyjrzeć przez okno, by się o tym przekonać!

Opowieści nie chciały, byś myślała – chciały, byś wierzyła w to, co ci opowiadają… „

– Terry Pratchett

 

Wychodzę z domu i spoglądam na ulicę. Widzę dwa rzędny domów stojących w równej linii przy wybrukowanej drodze. Człowiek, który projektował nasze miasteczko, dobrze się spisał. Przez dłuższy czas mogliśmy się pochwalić uliczkami biegnącymi zawsze prostopadle do siebie, co pomagało wszystkim mieszkańcom i podróżnym bez problemu się odnaleźć. Co jakiś czas rozmieszczone są latarnie, które niegdyś każdego wieczoru rozświetlały swym jasnym blaskiem domy, teraz jednak stoją zaniedbane, z dawna nie używane.

Wszystkie budynki wyglądają tak samo, murowane cienkie ściany pobielone wapnem, niewysokie. Czerwone, teraz już nieco wyblakłe od słońca dachy, drewniane drzwi, zdobione starannie według własnego gustu i uznania. W świetle słonecznym wszystkie te drobne szczegóły komponują się w niezwykle piękny widok. Całe Naren wygląda podobnie.

Ludzie właśnie w pośpiechu opuszczają swoje cztery kąty, aby udać się do pracy. Ja także powinnam się pospieszyć, jeśli nie chcę zarobić chłosty na sam początek tego pięknego letniego dnia. Nie potrafię jednak zmusić się do jakiegokolwiek ruchu. Stoję przed domem i oddycham głęboko, rozkoszując się rześkim powietrzem. W końcu jednak daję za wygraną.

Idę nieco przyspieszonym równym krokiem na granicę miasta, gdzie każdego ranka zbierają się wszyscy młodzi (lecz jeszcze dzieci) i starzy, aby rozpocząć kolejny dzień pracy. Mój dom znajduje się dokładnie na drugim końcu Naren, więc muszę przejść dokładnie przez całe miasteczko.

Dochodzę właśnie do centrum – jeśli tak można nazwać naprawdę niewielki ryneczek w środku miasta – kiedy moją uwagę przykuwa grupa ośmioletnich chłopców, którzy rzucają w siebie kulkami błota, świetnie się przy tym bawiąc. Chłopcy śmieją się, biegają i podnoszą z ziemi kolejną porcję amunicji.

Nagle jeden z pocisków szybuje w stronę pełniącego służbę Strażnika, trafiając go prosto w twarz. Nawet jeśli w tym momencie dzieciaki nie znikłyby za najbliższym zakrętem, raczej nie uwierzyłabym w zbieg okoliczności. Rozwścieczony żołnierz wyciera brudną twarz i rzuca mi podejrzliwe spojrzenie, na to ja wzruszam ramionami, czuję, że powinnam jak najszybciej opuścić miejsce zdarzenia.

Przechodzę szybko przez rynek, a po drodze moje spojrzenie natrafia na stojący pośrodku pręgierz. Wytarty już kamień, z którego go wykonano świadczy o tym, że od jakiegoś czasu nie był tylko symbolem ani ozdobą. Wyszlifowały go grube sznury przywiązanych do słupa rąk. Mój dobry nastrój natychmiast gdzieś znika.

Królestwo Zartanu, niegdyś piękne i potężne, dziś jest w znacznej części zniewolone i oblegane. Minęły zaledwie dwa lata, odkąd zmieniło się nasze życie, lecz dla większości okazało się to zbyt długo. Nie zostało w nich ani krzty woli walki, wypalił się ogień pragnienia odwetu, zgasła nadzieja, a w pamięci zatarł czas szczęśliwego, wolnego życia. Pozostała tylko gorycz i, co gorsza, ludzie zdawali się być już pogodzeni z losem. Takie incydenty, jak ten na ryneczku, są tak naprawdę jedynym symbolem walki podejmowanej przez najmłodszych, a i tak zdarzają się już coraz rzadziej. Teraz każdy myśli tylko o tym, jak przetrwać kolejny dzień, nie narażając się najeźdźcom.

Nazywam się Roxane Rayen, mam szesnaście lat i muszę przyznać, że sama mam już podobne problemy. Od kiedy tata zginął w zamieszkach dwa lata temu, razem z starszą siostrą zostałyśmy głównymi żywicielkami rodziny. Mama pogrążyła się w żałobie i rzadko kiedy można się z nią dogadać, a co dopiero liczyć na to, że uda jej się zarobić parę groszy. Czasem naprawdę trudno nam wiązać koniec z końcem. Do tego wszystkiego pomagam w wychowywaniu mojego młodszego brata.

Nawet nie zauważam, kiedy dochodzę do bramy miasta. Nie jest to prawdziwa, masywna brama zbudowana z kamienia, ale zwykła dziura w prowizorycznym, drewnianym ogrodzeniu, zbudowanym przez żołnierzy z Rosslandu. Miejsce to bez przerwy strzeżone jest przez paru Strażników. Inni z kolei pilnują, aby nikt się nie wymykał na drugą stronę ostro zakończonych pali ogrodzenia, między którymi dodatkowo rozpostarto trujący cierń.

Przed wyjściem z miasta zebrał się już spory tłumek i wszyscy czekamy, aż pojawi się większy oddział żołnierzy, który przeprowadzi nas nad rzekę. Tam ponownie cały dzień będziemy pracować, dopóki ostatnie promienie ciepłego słońca nie znikną za linią horyzontu. Tak się działo we wszystkich częściach zniewolonego Zartanu. Z tą tylko drobną różnicą, że w każdym miejscu ludzie zajmowali się czymś innym: uprawiali rośliny, kuli broń, szyli ubrania, szkicowali mapy, bądź pracowali przy budowie okrętów, o których głośno było wszędzie. My łowiliśmy ryby.

Wreszcie pojawiają się znienawidzeni przeze mnie mężczyźni w mundurach. Ludzie zaczynają przepychać się obok mnie, byle stanąć jak najbliżej wyjścia. Nie protestuję, gdy ktoś odpycha mnie na bok. Nie krzyczę, kiedy czuję dodatkowy ciężar na stopie, a zaraz potem dotkliwy ból w palcach u nogi. Spoglądam na znajome twarze wymijających mnie ludzi. Większość zmieniła się nie do poznania od Dnia Zniewolenia.

Dwunastoletni Glen nie uśmiecha się już tak radośnie, a z jego oczu znikły łobuzerskie błyski. Ma poważny wyraz twarzy, za rękę trzyma młodszą siostrę. Wydaje się starszy niż jest w istocie, musiał dorastać zbyt szybko. Sama doskonale wiem co to znaczy. Podobnie jak wiele innych dziewcząt i chłopców, których znam z dzieciństwa. Nasze drogi jednakże dawno się już rozeszły, choć i tak nie miałabym czasu na podtrzymywanie przyjaźni.

– Witaj, Rose – rozlega się cichy, przyjemny głos tuż przy moim uchu. Odwracam głowę, absolutnie świadoma kogo zobaczę.

– Neeten – witam go z uśmiechem, pierwszym prawdziwym uśmiechem tego dnia. Jest nieco wyższy ode mnie i całkiem przystojny. Ma lśniące, czarne włosy, rumiane policzki obsypane piegami oraz pełne, zaczerwienione usta. Dziś włożył na siebie tę jasnozieloną koszulę podkreślającą kolor jego oczu.

– Co u ciebie? – pytam.

Odwzajemnia uśmiech.

– W porządku. Ojciec dostał robotę – odpowiada zachwycony.

– Super – cieszę się razem z nim.

Neeten otwiera usta, zamierzając coś jeszcze powiedzieć, kiedy rozlega się głośny dźwięk dzwonu.

– Musimy iść – oznajmia już bez cienia wesołości i pociąga mnie za ramię.

Patrzę na bramę. Rzeczywiście, prawie wszyscy zdołali już wyjść za ogrodzenie. Szybkim krokiem pokonujemy kawał dzielący nas od Strażników i po chwili znajdujemy się na szerokiej drodze. Doskonale pamiętam, kiedy tym traktem przybywali kupcy oraz zwykli podróżni. Od dawna jednakże w Naren nie było nikogo nowego, z wyjątkiem wiecznie ponurych zaciętych żołnierzy.

Uwielbiam te krótkie chwile, gdy Strażnicy zbijają nas w mniejszą grupkę, a ja mam czas napatrzeć się na wolne tereny poza miastem.

Naren stoi na niewielkiej równinie, którą wkoło porastają bujne lasy. Dalej na północ rozciągają się wysokie szczyty gór, które odgradzają Zartan od Malawii. Całkiem niedaleko na południu ciągnie się natomiast niezmierzona toń morskiej wody i poprzedzające je złociste piaski. Nigdy tam nie byłam, znam te rejony tylko z opowieści ojca…

Około piętnastu minut drogi piechotą od osady płynie szeroka rzeka pełna ryb. To właśnie nad nią każdego dnia rozkładamy swoje narzędzia, urządzamy połów, czy sporządzamy sieci. Pracy zawsze starcza dla wszystkich, a dla maruderów Strażnicy zaraz wymyślają jakąś naprawdę brudną robotę bądź karę.

Ustawiają nas parami. Mnie przydzielają Jessego, miłego staruszka po sześćdziesiątce o pogodnym wyrazie twarzy. Od razu nawiązuje ze mną całkiem przyjemną pogawędkę. Sama nie przepadam za dzieleniem się z innymi ludźmi uczuciami czy poglądami, jeśli nie są mi bardzo bliscy. Dlatego to Jesse cały czas mówi, a ja tylko słucham. Na podstawie jego słów dochodzę do wniosku, że wcale nie przeszkadza mu obecna sytuacja naszego kraju, co więcej, wydaje mu się, iż ktoś nareszcie zaprowadził porządek na tej ziemi.

W końcu nie wytrzymuję i przestaję skupiać uwagę na towarzyszu. Zaraz zauważam Neeta, któremu w jakiś dziwny sposób udało się zająć miejsce tuż za mną. Rzuca mi lekko kpiący uśmieszek i wymownie przewraca oczami.

Teraz rozumiem, dlaczego nikt nie przepada za towarzystwem Jessego. Ludzie pragną wolności, choć może to pragnienie ukryli już tak głęboko w sobie, że nie potrafią go odnaleźć. Rozmowy z tym starcem tylko boleśniej przypominają o ich obecnej sytuacji, a jest to ostatnia rzecz, o której wszyscy w tym momencie chcą pamiętać.

W morderczym marszu narzuconym przez żołnierzy bardzo szybko dochodzimy nad rzekę. Za plecami zostawiamy gęsty las, by następnie znaleźć się na sporym kamienistym wybrzeżu. Szeroka rzeka płynie wartko przed nami, tworząc tym samym niemożliwą do przebycia barierę, odgradzającą nas od pięknej polany, za którą znów rozpościera się las. Granica przed wolnością. Niby w zasięgu wzroku, ręki, a tak naprawdę zawsze niedostępna.

– Trzymaj to wreszcie albo zarobisz lanie! – słyszę groźbę zniecierpliwionego Strażnika. Automatycznie schodzę na ziemię i odbieram mój przydział roboty na dziś.

Odchodzę parę kroków w bok, pospiesznie zerkając na zwoje poplątanych lin trzymanych przeze mnie w dłoniach. Odrobinę się rozpogadzam.

– Naprawianie sieci. Zapowiada się całkiem znośne popołudnie. – Neeten pojawia się znikąd obok. Odnoszę wrażenie, że zaskakiwanie mnie sprawia temu chłopakowi niemałą przyjemność.

Bez słowa odchodzimy razem na skraj lasu i siadamy pod szerokim pniem drzewa. Kładę sobie na kolanach splątane sieci, zaczynam się z nimi siłować.

– Mówiłeś, że twój ojciec znalazł pracę – zagajam pogodnie.

Neeten przez chwilę trudzi się nad jakimś wyjątkowo paskudnym węzłem. W końcu zrezygnowany przerywa zajęcie.

– Zelman go przyjął. No wiesz, ten szewc – dodaje na widok mojej niewyraźnej miny. – Może nie jest to wymarzona robota ojca, ale zawsze coś.

Kiwam ponuro głową.

– A wy jak? Radzicie sobie? – pyta z wahaniem i spogląda mi w oczy.

Nie lubię, kiedy tak na mnie patrzy tymi swoimi niesamowitymi oczami koloru morskiej wody. Nigdy nie widziałam u nikogo podobnej barwy tęczówek (sama mam szare). Pod tym spojrzeniem nie potrafię kłamać.

– Jest dobrze. Akurat teraz niczego nam nie brakuje, jeśli mogę tak powiedzieć – w moim głosie można by się doszukać paru nut czystego sarkazmu, ale też lekkie zdziwienie. Zwykle nie poruszamy tematu, jaki jest stan naszych sakiewek, dlatego też bezprecedensowe pytanie Neeta nieco zbija mnie z tropu.

– Musiałem wiedzieć – wyszeptuje.

Nerwowo odgarniam z czoła kosmyk moich ciemnobrązowych włosów. Czuję się nieswojo. Postanawiam zmienić temat.

– Co słychać u Sally? – pytam przybierając niewinny wyraz twarzy.

– Dobrze, przesyła ci pozdrowienia – odpowiada zdumiony zarówno pytaniem, jak i nagłą zmianą tematu.

Wtem nóż Neetena, którym pomagał sobie przy pracy, obsuwa się z wilgotnej liny i rozcina mu skórę na dłoni. Patrzę jak zahipnotyzowana, gdy z niezbyt głębokiej rany wpływa kropla rubinowej krwi obleczona tysiącem cieniutkich złotych żyłek.

Wstrzymuję oddech i pospiesznie odwracam wzrok. Robię to tak szybko, że przez przypadek udaje mi się przyłapać spojrzenie jednego Strażnika spoczywające na Neetenie. Tętno mi przyspiesza, krew pulsuje niemal boleśnie, a pomimo gorącego dnia dopada mnie dojmujący chłód. Neet klnie siarczyście i czym prędzej wyciera rękę w spodnie.

Do końca pracy robię wszystko, aby nie zdradzić się przed przyjacielem, iż cokolwiek widziałam. Od czasu do czasu spoglądam również na Strażnika, a z jego stanowczej miny wnioskuję jedno: on także wie.

Kiedy nadchodzi czas i zbieramy wszystkie rzeczy, by powrócić do miasta, po raz pierwszy w życiu wiem na pewno, co muszę zrobić: ocalić Neetena.

Koniec

Komentarze

Ok. Tylko, co dalej? Jak dla mnie za dużo opisów. Zajmują połowę tekstu. Choć pewnie przydadza sie później.Jesli sie przydadzą.

Tak na dobrą sprawę to mam całość napisaną, ale wrzucić na jeden raz to trochę długie by było...

Niesamowite, porywające... no dobra, żartuję. Nie szukam błędów, jeśli jakieś były, nie żuciły mi się one w oczy. Tekst bardzo dobry, tyle, że wszystko mogłoby się dziać choćby w Polsce. Ocenę wystawię po przeczytaniu części drugiej.

rzuciły się w oczy. Taki mały błędzik w poprzednim komentarzu.

Co jakiś czas rozmieszczone są latarnie – Co jakiś czas można bekać, albo puszczać bąka. Latarnie nie powinny być rozmieszczone co kawałek, co kilka metrów?

 

Czerwone, teraz już nieco wyblakłe od słońca dachy, drewniane drzwi, zdobione starannie według własnego gustu i uznania.- Drzwi zdobiły się same, według własnego gustu i uznania. Zaprawdę magiczne miasteczko.

 

W świetle słonecznym wszystkie te drobne szczegóły komponują się w niezwykle piękny widok – A nie przedstawiają niezwykle piękny widok?

 

, gdzie każdego ranka zbierają się wszyscy młodzi (lecz jeszcze dzieci) i starzy, - Więc jakie były w takim układzie dzieci? Dwa plus młode?

 

Mój dom znajduje się dokładnie na drugim końcu Naren, więc muszę przejść dokładnie przez całe miasteczko. – Dokładnie przez całe miasteczko… To raczej logiczne, przecież bohater nie będzie się teleportował co kawałek. Zwiń to powtórzenie.

 

Dochodzę właśnie do centrum - jeśli tak można nazwać naprawdę niewielki ryneczek w środku miasta – rynek w średniowieczu zawsze był w środku miasta, więc to masło maślane.

 

czuję, że powinnam jak najszybciej opuścić miejsce zdarzenia. – brzmi jak z kroniki policyjnej. A gdyby napisac po prostu, że powinnam się jak najszybciej oddalić, jak najszybciej stąd odejść?

 

Przechodzę szybko przez rynek, a po drodze moje spojrzenie natrafia na stojący pośrodku pręgierz. – A jakby tak po prostu „spoglądając na”. Unikniesz zaimka.

 

Wyszlifowały go grube sznury przywiązanych do słupa rąk. – WTF?

 

Inni z kolei pilnują, aby nikt się nie wymykał na drugą stronę ostro zakończonych pali ogrodzenia, - Nie wiemy o czym piszemy… To się nazywa ostrokół, częstokół, palisada…

 

między którymi dodatkowo rozpostarto trujący cierń. – bez jaj…

 

Jack, chyba o innym tekście piszesz. Jak dla mnie to to jest słabiutkie. Opisów masa, w większości mętnych, zbyt szczegółowych i nużących. Mam wrażenie, że Autorka nie bardzo wie o czym pisze. Wyżej wymieniłem kilka kropli z morza byków jakie są w tym tekście. Zalecam jednak poprawić to co się napisało przed wrzuceniem. Zaraz zerknę do drugiej części, zobaczymy co tam znajdę.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Tekst dobry, może przy dużo opisów. Sprawdzmy drugą częsc:)

Nowa Fantastyka