- Opowiadanie: deathhascome - Legenda Pewnego Sadownika (fragment)

Legenda Pewnego Sadownika (fragment)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Legenda Pewnego Sadownika (fragment)

Powiadali później, że człowiek ten zmierzał na południe, do kraju ludzi o żółtych skórach i oczach wąskich jak żyletki, by medytować między połaciami tymianku i rozmarynu wznoszących się tarasami po wzgórzach. Ci najmędrsi mówili, że zmęczyły go kraje deszczowe i tnący wiatr z wybrzeża, że chciał posmakować ziemi zarumienionej od słońca i zobaczyć świątynie wzniesione z wyblakłego kamienia. Nauczyć się języka brzmiącego jak harfa, na której tam grali.

Mówili dużo, wskazując czasem nieprawdopodobne kierunki, w których mógł odejść. A z czasem opisywali go inaczej niż w rzeczywistości wysławiał się i wyglądał. Było paru, co powiadało też prawdę. Jedni, że niby na plecach nosił miecz dwuręczny, jakby łuk bądź kołczan. Inni zaś, że dosiadał rumaka czarnego jak noc i wielkiego jak byk. Wielu wierzyło w to, że jego ojcem był bóg, a matką śmierć. Że jego bratem był król, a siostrą syrena. Pieprzyli masę głupot. Zrodziło się całe mnóstwo legend zaraz po tym, gdy wyjechał za mury Kontarii i połknął go horyzont.

Finał każdej bajki jaką słyszałem na jego temat mówił, że zginął od miecza bądź w paszczy potwora. Ja jednak chcę wierzyć w tę jedną, jaką opowiedział mi pewien sadownik.

Ta była najlepsza i ostatnia, jaką o nim słyszałem…

 

***

 

Niedługo po tym jak Berdia stał się legendą północy, a Kontaria odetchnęła świeżym powietrzem, skierowałem się do suka. Po raz pierwszy od miesięcy. Miasto było w końcu wolne od skrzydlatego gada, który niszczył wszystko, co napotkał na drodze swoich łap i paszczy. Mając w mieszku kilka złotych monet podszedłem do pewnego starego, przygarbionego handlarza z brodą. Spojrzał na mnie znad towarów, wpierw niepewnie, a potem powitał mnie miło w swoim kramie:

– Witaj, mości panie – wyszczerzył pożółkłe zęby, zbliżył wychudzoną twarz do mojej. – Czego sobie życzysz? Mam owoce prosto z moich sadów, soczyste i bez robaków. Spójrz na te wielkie jabłka!

Wymachiwał mi tuż przed nosem okrągłym owocem z woskowatą skórką.

– Właściwie interesują mnie pomidory. Dobre macie pomidory, rzemieślniku? – zapytałem wyglądając piramidki tychże warzyw.

– Aaa!… Pomidory są, oczywiście. Mam je od niedawna – zaczął je wrzucać do mojej torby. – Gdyby nie mości wojownik Berdia, pewnie nie byłoby ich już nigdy! – spochmurniał. – Smok palił wszystkie wsie za murami, w tym właśnie pola pomidorów. Nadal brakuje wielu towarów. Bida w mieście.

– Berdia. Jest na ustach wszystkich – zauważyłem. – Wiem, że odjechał. Szkoda.

– A szkoda, szkoda mości panie! Powiadają, że za państwo wyruszył. Na stepy i pustynie! Szaleniec! Opowiedziałbym historyjkę, ale dzień dziś targowy, dużo klientów. – odrzekł pospiesznie wyglądając ludzi, którzy ustawili się tuż za mną.

– Na stepy i pustynie? A czego tam szukał? – zapytałem z aprobatą wręczając starcowi kilka dodatkowych monet. Spojrzał na mnie badawczo, a potem zaśmiał się i zbliżył raz jeszcze. Wyszeptał:

– Chodź waćpan za ladę i posłuchaj, co ludziska na targu powiadają…

 

***

 

Objuczonego konia prowadził za uzdę i pociągnął go w dół piaszczystej dróżki idąc sztywno i z bólem na twarzy, bo został ranny. Uważał, by nie spaść w dół wąwozu. Koń prychał i łypał niepewnie oczami, a mężczyzna oglądał miasto wykute w czerwonej skale. Sunął sennie skórzanymi, zakurzonymi butami z jaszczurzej skóry po kamieniach i piasku, a na ramionach miał czarny płaszcz z kapturem, który połknął teraz jego głowę. Ze spowitego mrokiem czoła skapywały mu krople potu, które lśniły w intensywnym słońcu jak kryształki lodu. Charczał i pluł pyłem traktu.

Był środek dnia. Z oddali widział ludzi krzątających się pomiędzy kramami powroźników i rymarzy sadowiących się w kole na wysuniętej solidnej skale tuż nad obrywem, gdzie majaczyła jakaś licha pustynna rzeczka. Przeciwległa ściana wąwozu, połowicznie rozjarzona słonecznym blaskiem, także została zmieniona dłutem w osiedla i bazary ciągnąc się dalej niż wzrok ludzki mógłby sięgnąć. Nad przepaścią rozpięto smukłe mosty z desek i lin, długie na setki stóp. Kołysały się stale pchane chłodnym, porywistym wiatrem. W wąwozowej przestrzeni poniosło się echo trzepotu skrzydeł i paskudnego skrzeku czarnych, drapieżnych ptaków. Toczyły nad nim koła czując woń krwi jaka sączyła się spod jego szaty. Co kilka chwil zniżały pułap, kryjąc się w cieniu jaki rzucała ściana przepaści.

Nieznajomy wszedł między ludzi odzianych w obwisłe, kolorowe szaty, a ci rozstąpili się przed nim i patrzyli ciekawsko, ale nie żeby z niechęcią. Rzemieślnicy także ustali w handlach, by unieść głowy znad towarów i pomknąć spojrzeniem za mężczyzną, który przybył wprost z paszczy piachu i gorąca. Byli mniejsi od niego oraz krągli i tak jak opowiadali podróżnicy przejeżdżający przez Kontarię – żółci i pachnący przyprawami, a oczy i usta mieli płaskie jak cięcie noża.

Nieznajomy minął wykute w skale chaty wznoszące się piętrami. Każda posiadała owalny lub kwadratowy balkon, na które prowadziły spirale wyrzeźbionych schodów. Nie przyglądał się temu.

Stanął przed prostokątnym kościołem z białego marmuru wybudowanym w niszy skalnej, który bezpośrednio z niej wychodził, a potem przyjrzał się szerokim schodom prowadzącym do niezbyt reprezentatywnej, poszarzałej archiwolty. Ściany porastał winny bluszcz na zmianę z pęknięciami w kamieniach, pnących się wspólnie od podwalin wężowym ruchem. W środku najprawdopodobniej stało jakieś drzewo, bo teraz przerosło pod sklepieniem wystając ze świątyni. Z daleka wyglądało jak zielony kleks. Nawa środkowa była najwyższa, przez co wnętrze doświetlał pas okien, a strzeliste, zdobione ornamentami wieże stykały się niemal z brunatną skałą powały. Ścianę frontową charakteryzował piękny, duży oculus.

Ciszę przerwały krople krwi rozbryzgujące się o ziemię, a potem rozbrzmiał władczy skrzek żarłocznych ptaków. Mężczyzna uniósł głowę wprost na nie, splunął krwią zmieszaną ze śliną, a potem padł na ziemię zakrywając się połami czarnego płaszcza.

 

***

 

Obudził się w komnacie o surowym wystroju z jednym małym, okrągłym oknem. Pod ścianą naprzeciwko była komoda z dębowego drewna, a na niej stał smukły biały wazon, z którego wystawała bryła kolorowych kwiatów. Nieopodal trwała także skrzynia, na której złożono jego miecz w pochwie, sztylety oraz płaszcz i skórzany kubrak sznurowany pod szyją i na ramionach. Obok położono tobołek.

Mężczyzna leżał na plecach, wyciągnięty na sienniku z ręką opartą o nierówną, jakby jaskiniową ścianę, od której biło przenikliwe zimno. Gdy otworzył oczy mróz ściął jego skórę, a potem dreszcz omrowił plecy i potylicę. Był niemal nagi. Pomacał czarną opaskę przewiązaną przez głowę, jaka skrywała jeden z jego oczodołów. Odetchnął wyczuwając opuszkami palców, że jest na miejscu.

Czujnym, analizującym jeszcze sytuację spojrzeniem omiótł pokój starając się usiąść z trudem na szorstkim łożu. Stęknął i zacisnął zęby nie przestając wirować okiem. Było pusto i cicho. Bezpiecznie.

Ból dopadł go już przy pierwszym ruchu. Ostry i tnący, pulsując w obrębie brzucha. Tam go cięto przed dwoma dniami głęboko i boleśnie podczas boju z pustynnymi potworami o kształtach skorpionów. Uchylił się przed lśniącym od jadu, twardym jakby głaz żądłem, ale stwór był wystarczająco bystry, by ciąć go w tym samym czasie ostrymi szczypcami, jakie wznieciły wtedy chmurę oślepiającego pyłu. Krew trysnęła, a poszarpany kawał skóry i mięsa runął gdzieś z mlaśnięciem w piach. Krzyknął nieludzko, ale nie zważał na ból i atakował skutecznie, a potem rozwlekł bebechy potwora na rudym od jego i swojej krwi podłożu. Powstał znad śmierdzącego truchła, na które już czaiło się padlinożerne ptactwo. W palącym, mdłym świetle słońca, rany opatrzył płótnem i opił się leczniczego naparu. Wziął konia i ruszył dalej traktem.

Krótko potem zrobił popas bo zmierzchało, a on krwawił klnąc na ziołowy napój, który nie uśmierzał bólu.

Powiadają, że noce na pustyni są tak zabójcze jak dni. Kapłani przekonują, że to igraszka boga, bo za dnia dusi wędrowca pragnieniem i upałem, w nocy zaś odrętwieniem i pustką.

A wraz z mrokiem przybywał mróz, a także bezchmurne, naszpikowane gwiazdami niby rozkruszonym wapnem niebo. Kończyły mu się opatrunki, woda i strawa, a droga była daleka.

W końcu tam trafił. Doszedł gdzie zmierzał. W miejsce, o którym mówiła moja ulubiona legenda. Do miasta wykutego w rudych skałach wąwozu, pośród pustyń i stepów. Do Tamadii. Mówi się, że to miejsce, w którym walka mieczem to sztuka, a strzelanie z łuku to poezja. Modlitwa jest tam spełnieniem, a śmierć podczas medytacji zbawieniem.

Miasto mnichów-pustelników. Mędrców, wojowników i zielarzy w jednym, co nie do pomyślenia jest w królestwach północy. Ciężko w to uwierzyć.

Wojownik wykonał jeszcze kilka sztywnych ruchów, jęcząc przy tym i walcząc z własnym ciałem, ale nie udało mu się wstać z siennika. Opadł więc i czekał na dobroczyńcę, któremu zawdzięczał czyste, nasączone wywarem płótna jakie spostrzegł na ranie. Opatrunek nie był już nawet taki zakrwawiony. Ile zatem spał?

Wtem murszejące drzwi z klamką jakich dotąd nie widział uchyliły się, a do pokoju zajrzał jeden z tamtych. Miał owalną, żółtą twarz z niewielkim, rzadkim wąsikiem. Uśmiechnął się, przez co jego oczy spłaszczyły się niemal do czarnych krech, a potem zaśpiewał coś w swoim brzmiącym jak gra na harfie lub flecie języku. Wojownik nie zrozumiał ani słowa. Nie uśmiechnął się nawet, tylko leżał w milczeniu patrząc bacznie na każdy ruch pękatego gościa. Mówią, że znachora, który go opatrzył.

Niski mnich odgarnął poły cienkiej muślinowej szaty w kolorach czerwieni i złota, a następnie odstawił tykwy lekarstw i opatrunków, by ukłonić się nisko. To był ich zwyczaj. Usiadł potem przy sienniku na zydelku. Trzymał parujący napar w baniastym naczyniu, który pachniał miodem i czymś jeszcze. Nie wiadomo, co to za owoc albo przyprawa. Pewnie jakaś tamtejsza.

– Dlaczego leżę tutaj w samych portkach? Kto pozwolił ci mnie obnażać? Przenigdy nie ściągam z głowy kaptura – burknął nieprzyjemnie na widok gościa.

– Mężczyzna bez pytań. A szata niepotrzebne – skwitował opanowanie mnich łamanym Północnym. Woj nie krył zdziwienia z tego, co właśnie usłyszał.

Pękaty wręczył trunek nieznajomemu. Uśmiechnął się i zaśpiewał coś w swojej mowie. Mężczyzna odpowiedział niemrawym uśmieszkiem patrząc z dyskrecją, czy gość nie ma broni ukrytej gdzieś pod szatą. Ranny nie przestawał zaciskać pięści czekając w gotowości na jakiś wrogi, gwałtowny ruch.

Powąchał napar uważnie, a potem odstawił go obok siebie. Kiwnął wymuszenie głową na znak podzięki.

– Jak ci zwać? – zapytał mnich nachylając się do niego z szerokim uśmiechem. Nieznajomy nie odpowiedział, przebiegł tylko po nim wzrokiem.

– Mógłbyś podać mi mój kubrak i szatę, znachorze?

– Ja – wskazał palcem na siebie – Gadyntai – rzekł z uporem, a potem pokazał na mężczyznę zachęcając go sztucznymi uśmiechami i podrygiwaniem głową.

– Berdia – odpowiedział krótko. Ton miał niski i gniewny, zupełnie inny od tego, którym dysponował mnich. Słysząc to pękaty sposępniał trochę, a potem prawił o czymś jeszcze.

– My tu nie złość i surowa słowa – pouczył. – My tu spokój i życzliwościa.

– Jasne – burknął nieznajomy. – Ale ja nie życzliwościa. Jestem z kraju wojowników. Tam nie ma życzliwościa ludzi. Podasz szatę?

– Źle. Nie dobrze bez życzliwościa. Źle bardzo – spochmurniał.

– Dobrze, przejdziemy do tego później. Dziękuję za opatrzenie ran. Kiedy będę zdrowy?

– Kilka tygodnia zdrowa.

– Kilka tygodnia? Mam żelazny organizm, kmiotku. Wyjdę stąd najdalej za kilka dni.

– Kmiotka? To słowa życzliwościa twego kraja?

– Tak. Gdzie mój koń?

– W stajnia pielęgnować konia. Ale konia trochę agresywny i niespokojność – tłumaczył. – Dobrza, że Berdia czuć się lepiej – zachichotał, a potem zaklaskał z celebracją i kwiknął w stronę drzwi. Do pokoju weszły dwie młode kobiety – brzydkie, niskie i tłuste. Miały na sobie taką samą szatę co mnich tylko, że w barwach nieba. Wymienili między sobą kilka zdań zachowując przy tym godny podziwu spokój, ściskając sobie przy tym ręce, a następnie jedna z nich uśmiechnęła się przyjacielsko do nieznajomego i chwyciła i jego, szepcząc cicho, z troską. Jęła naczynia z lekarstwami, zaczęła mieszać i przelewać, a druga ugniatała jakieś zioła moździerzem. Gaworzyły i puszczały mu oczka. Mnich podniósł napar i ponownie zachęcił gościa do wypicia, szczerząc się przy tym. Berdię zaskoczyło to, że żaden z nich nie wspomniał o przepasce na oko. Oni po prostu ją zaakceptowali.

– Berdia zdrowa jak pić będzia dobre napary z zioła. Twoja konia też pić zioła. I też zdrowa.

 

***

 

Dni mijały, a Berdia wracał do zdrowia raczony olejkami z ziół i pojony leczniczymi wywarami z owoców, przypraw i warzyw, jakich nigdy wcześniej nie posmakował. Spał dużo i odpoczywał. Służki Gadyntaia przychodziły codziennie, tak samo wesołe i rozmowne. Szkarłatną, zarumienioną ranę smarowały jakąś świecącą papką, a opatrunki sączyły w specjalnym naparze. Znały trochę mowę północną więc próbowały wypytywać nieznajomego o pochodzenie i potyczkę, w jakiej doznał ran. Ten jednak nie był zbyt rozmowny. Milczał dużo, obserwował czujnie, wąchał i próbował ostrożnie wszystkiego, nim zdecydował się to połknąć.

Ale czuł się bezpiecznie. Wiedział, że nikt nie kręci się tutaj z mieczem w pochwie, ani sztyletem pod pachą czy w rękawie. Nie widział u nikogo zbroi ani hełmu. Spał niezwykle płytko przez pierwsze kilka nocy, ale nikt do niego nie zaglądał, nawet nie krzątał się za drzwiami. Wyglądało także na to, że w Tamadii nie ma władcy. Do szczęścia brakowałby rosły mąż w pogiętym szłomie, który łypałby na niego niedyskretnie wspierając się włócznią, a gdy przechodziłby tuż obok cuchnąłby spoconym ciałem zduszonym pod kolczugą i płaszczem – nienawidził, gdy go pilnowano i obserwowano. W Tamadii przyjezdny, to gość. Zasługuje na szacunek i spokój. Niezależność.

Miał dość „prawa pulchnego trzosu", spisków, rozkapryszonych książątek, moczymord charakterystycznych dla ziem północnych i żebraków słaniających się każdą ulicą. Także paskudnych, wulgarnych strażników, którzy najchętniej wbiliby komuś włócznie w dupę za to, że źle na nich spojrzał albo dyskutował w karczmie z kimś bogatszym od siebie.

Ale to wszystko tkwiło daleko od niego. To była Kontaria, Mardem, Redes i Pradella. Północ. A on przedarł się przez chaszcze i gęstwiny leśne daleko, poza traktem. Przejechał przez miasta i wsie obcych państw, gdzie z biegiem czasu zmieniała się architektura, żywność, a także stroje i obyczaje mieszkańców, by na koniec samotnie przebyć pustynię sięgającą horyzontu, na koniu, mijając obojętnie jak pustynna fatamorgana oazy i karawany. W nocy był zaś jak duch. Bliźniak ciemności. Zawsze w czarnym płaszczu i kapturze, na hebanowym koniu obwieszonym tobołkiem.

Przybył by znaleźć coś, czego szukał całe życie, a legendy mówiły, że w Tamadii każdy odnajdzie swoje miejsce. Mężem był porywczym i odważnym, a z domu wyjechał podobno jako młodzieniec. Niektórzy dodali do tego coś od siebie twierdząc, że po kilku dniach spętał najdzikszego i największego rumaka Redeskich sawann. Jego tamże dosiadł i nie rozstają się po dziś dzień.

Po tym wszystkim, co zrobił dla północy nikt nie wątpił, że obierze dalszy kierunek. To było po prostu kolejne wyzwanie dla wielkiego Berdii. Z tym, że teraz pakował się do gardła morderczym piachom pustyni miast do paszczy smoka.

Tego samego, co zrównał niemal z ziemią królestwo Kontarii. Wysoki jak łódź na dwudziestu chłopa i szeroki jak dwa niedźwiedzie, o pazurach dłuższych niż halabardy. Wyłaniał się z zatrważającym rykiem spomiędzy chmur, pikując w stronę suka pełnego rzemieślników i mieszczan. Wywijał ogonem niszcząc domy, w szpony złapał dziesiątki nieszczęśników, którym na oczach wszystkich odgryzał głowy bądź rozszarpywał tułowia, a ognistym oddechem podpalał pola, lasy i całą resztę. A ten szaleniec przyjechał, mówił, że akurat przypadkiem. Podobno zawsze się tak pojawiał w każdym z ludzkich miast. Konia prowadził za uzdę, a sam szedł powoli i ostrożnie, kryjąc twarz w kapturze. Zobaczył smutek i ruinę, w jaką prędko obróciło się miasto z wybrzeża, nad którym łzy roniło żelaziste i deszczowe, morskie niebo.

Nie znano wówczas jego imienia i nikt nie napisał wcześniej o nim żadnej pieśni, ale król Kontarii – Henbett II, na gwałt ściągał do miasta czarowników, błędnych rycerzy i innych popaprańców, którzy spróbowaliby zarżnąć gada za skrzynię złota. Przyjął więc i Berdię. W karczmie usłyszał o królewskiej ofercie i prędko przystąpił do działania. Utłukł stwora, gdy ten siedział na kopule ratusza, zaciskając szczęki na wieży. Starał się ją wyrwać.

Niewielu widziało jak go zabił, ale zaraz po tym przyniósł królowi wycięty, wielki smoczy pazur, którego musiał przewieźć do zamku na grzbiecie swego konia. A potem nawet nie spojrzał na skrzynię tylko ukłonił się nisko chcąc mieszek płacideł, by mógł zjeść sytą strawę i uraczyć się piwem przed dalszą podróżą. Poprosił też o zapasy.

Ale kaptura skubany nie ściągnął nawet przed obliczem Henbetta II. Nikt nie był w stanie dobrze się przyjrzeć twarzy ale ci, którzy z nim rozmawiali mówili, że miał tylko jedno oko.

Zrodziło się całe mnóstwo legend zaraz po tym, gdy wyjechał z Kontarii galopując na południe. Potem połknął go horyzont.

 

***

 

Obudził się nim świtało. Spał płytko, jak zawsze, ale wyspał się doskonale i czuł tego dnia wyjątkową rześkość. Wygramolił się z szorstkiego posłania, stanął o własnych siłach, a potem wyjrzał przez wyrzeźbione w skale okrągłe okno. W tym świetle jego przepaska na oko wyglądała jak plama smoły.

Jego darowana kwatera znajdowała się w jednym z najwyższych poziomów wąwozu. Patrzył w przykryty peleryną mroku step, jaki majaczył gdzieś nad krawędziami kamiennej ściany na przeciwko. Niebo było jeszcze pospolitą szarówką suchego, pustynnego przedświtu, który niemal niezauważalnie pomalował część nieba mdłymi, różowymi farbami. Panowała cisza. Nie skrzeknął żaden samotny, drapieżny ptak ani nie zasyczały piaskowe gady. Nie szeleściły też owady, o ile tu jakieś w ogóle żyły. Głusza.

Odpiął płócienną koszulę, a potem odwinął niedbale opatrunek i zajrzał w ranę. Tuntaia, jedna z kobiet, która pielęgnowała jego zdrowie, zaszyła ranę niezwykle wprawnie. Widok nie był już tak odrażający jak jeszcze przed tygodniem, gdy tu przybył. Nie wyciekała stamtąd krew ani ropa. Skóra wokół rany była lepka od cudacznych maści i zaczerwieniona, a każdy dotyk wywoływał nieprzyjemne szczypanie. Było dobrze, bo mógł iść dalej niż do wychodka i nie stękać przy tym jak rozdziewiczana panienka i nie pocąc się z każdym krokiem jak ogr. Zdrowiał jednak szybciej niż przewidywał Gadyntai, który raz dziennie go odwiedzał. Nie wiadomo w sumie, po co.

Mąż ani razu nie wyściubił nosa na dwór ale ludzie, którzy kręcili się po tych kwaterach i korytarzach zaczęli go interesować. Zwłaszcza ich podejście do życia i bliźnich go zadziwiało. Gdy przed kilkoma dniami wyszedł z komnaty i z wysiłkiem malującym się na twarzy powłóczył nogami w stronę wychodka, podbiegł do niego nieznajomy w białej szacie zdobionej w ornamenty jakie wyszyto nań niebieską nicią, poczym zaproponował pomoc. Gdy chwycił wojownika za nadgarstek, a potem sprawnie oparł jego rękę o swoje ramiona, Berdia spiął wszystkie mięśnie i pierwszą jego myślą było, by skręcić natrętowi kark. Ten jednak obdarzył podróżnika setką uśmiechów i przyjaznych grymasów. Tak po prostu dźwignął go w stronę latryny. Nie pytając o nic. A potem ukłonił się nisko, niemal czołobitnie i odszedł w wyludnione, drążone w kamieniu korytarze.

Berdia wychodził coraz częściej, nie tylko z powodu potrzeb fizjologicznych i obserwował. Wszystko. Zwracał uwagę na to, co mogło być ważne. Nie miał pojęcia co się stanie jak wyzdrowieje i wyjdzie w palące słońce, w piach i kryjówki drapieżników. Albo, gdy postanowi zostać tu na trochę. Byłby głupcem gdyby uważał, że opatrunek, strawa, bukłak dziwnego trunku przypominającego wino i lekarstwa to znak, że jest tutaj mile widziany. Będąc zdrowym i wychodząc tym samym z siennika mógłby stać się wrogiem. Nie takie rzeczy się widziało w szerokim świecie.

Tak jak wtedy, gdy zaciągnął się do armii Mardemskiej jako najemnik bez pochodzenia. Był na wschodzie i walczył z bladoskórymi pod murami Kraen, w śnieżycy i błocie siekanym ulewą. Na tle sino bladego nieba i zasp oraz samotnych, gołych drzew pokrytych chmarą czarnych zimowych ptaków.

Wrzeszczał unosząc topór nad głową, mając na sobie pancerz i karwasze, a na głowie kompozytowy hełm z okularowym nosalem oraz przednim okapem i rozłożystym folgowym nakarczkiem. Jego pokryte śniegiem ciężkie, znoszone buty ślizgały się po mule zmieszanym z krwią.

Walczył tamtego dnia zaciekle, miażdżąc nieprzyjaciół potężnymi uderzeniami topora, rozpłatując im czaszki wraz z hełmami, łamiąc żebra i odcinając kończyny. Siłując się i przepychając, schylając przed strzałami jakie pikowały z wizgiem z wysokości muru, charcząc ze zmęczenia i słuchając jęku tych, którzy zdychali.

Właśnie wtedy stracił oko, bo jedna ze strzał z paskudnym mlaśnięciem wpiła się w jego głowę. Przynajmniej tak opowiadał ten karczmarz z Kontarii.

Bitwa była długa i wyczerpująca, a Berdia walczył do samego końca ze strzałą wbitą w gałkę oczną. Strumień krwi spływał mu po policzku i do ust, mężczyzna szczerzył gniewnie brudne od ziemi i posoki zęby gdy dobijał kolejnego wroga. Ostatniego. A potem padł na kolana wypluwając piach i zaniosząc się nieludzkim kaszlem. Upadł pośród trupów jako jeden z nielicznych, którzy przeżyli.

A potem podszedł do niego jeden z medyków białoskórych, wprost z otwartych na oścież wierzei Kraen. Niósł opatrunki i lekarstwa, oraz bukłak wody. Opatrzył Berdię, a potem jego towarzyszy. Reszta zajęła się innymi. Tak po prostu im pomogli i zasklepili rany, nie pytając o nic.

Wieczorem władca Kraen zaprosił wrogą armię na poczęstunek pośród swoich murów. Pozwolił im wejść z bronią i w półpancerzach, ale nie uwłaczał im ciężkozbrojną jazdą, jaka mogłaby mieć ich na oku, a powitał za to zwiewnie ubranymi, tańczącymi niewiastami. Podał do stołu świeżo upieczony chleb i wino, a oni zasiedli czekając na wielką, świecącą się tłuszczem świnię jaką pieczono nad rozżarzonymi węglami. Śmiali się i pili przy muzyce wraz z wojownikami, z którymi dziś walczyli, a w nocy powrócili bezpiecznie do swoich obozowisk na wzgórzach przed murami.

Rano zaś walczyli znowu, na tej samej, pokrytej śniegiem i błotem ziemi w zimnym wietrze i deszczu.

Berdia postanowił wyjść na spacer. Już zapomniał jak to jest oddychać świeżym powietrzem. Odrzucił swój sznurowany kubrak i dwuręczny miecz, ale nieodzownie narzucił sobie na ramiona czarny płaszcz, a do cholewy wsunął sztylet zabierając go za całą broń. Wyjął je na próbę kilka razy – krótkim, dyskretnym ruchem rodem ze skrytobójczych praktyk.

Błądził chwilę w jaskiniowych korytarzach mijając dziesiątki komnat takich, w jakiej sam sypiał, a potem wyszedł wprost w upalne, poranne słońce. Nieopodal kościoła, przy którym zasłabł. Narzucił na głowę obszerny kaptur i ruszył.

Teraz miał więcej czasu, by przyjrzeć się architekturze Tamadii. Widział wąskie przejścia, jakby ulice, imitacje skalnych dachów, wież, rozet i pinakli, czołganek oraz wymyślnych okien – choć najczęściej były okrągłe. Więcej balustrad i balkonów, krętych schodów i wąskich kominów używanych zapewne tylko w czasie wyjątkowo mroźnych nocy.

Miał nadzieję znaleźć chociaż kilka miejsc, które mogłyby posłużyć mu za tymczasowe kryjówki lub drogi ucieczki. Z kwaśną miną przyznał, że do walki nadają się tylko zatłoczone bazary umiejscowione na szerszych skałach, nad obrywem. Reszta nisz i uliczek była zbyt wąska do stawienia oporu. Wiele z nich prowadziło donikąd i łatwo byłoby zastawić na uciekiniera pułapkę.

Obracał się często, ale nikt go nie śledził. Nikt nie obserwował z okien, a tłum nie zauważał obecności. Pozwolono mu chodzić gdziekolwiek miał tylko ochotę i ani jeden przechodzień go nie zaczepiał. Zaczynał wierzyć, że to miejsce, w którym nie uświadczy się zbrojnego. Był pewnie jedynym człowiekiem na bazarze, który skrywał ostrze. W dzisiejszych czasach nie uświadczysz już takich miejsc. Każdy w przestrachu dzierży nóż pod pachą, albo miecz w pochwie. Każdy lepiej, lub gorzej posługuje się orężem. W dzisiejszych czasach nie brakuje takich, co pogruchotają kości za stary kilof i rozłupią czaszkę za pulchny trzos. Ludzie stali się potworami.

Ale Tamadanie wydawali się inni. Przysiadł teraz na kamieniu, na uboczu, i patrzył z kamienną twarzą na krzątający się tłum żółtoskórych w kolorowych, jak ptasie futra ubraniach.

W krajach północy panowałby tu dziki gwar i wrzask handlarzy, którzy na siłę wciskaliby swoje towary w ręce, targowali się i obrzucali wyzwiskami. Kupujący ubraliby się w zwykłe, wytarte kubraki i filcowe buty w takich samych kolorach. Wśród tej niezadowolonej, skąpej grupy krzątaliby się spryciarze, wyciągając dyskretnie ręce po płacidła w kieszeniach i mieszkach, a zblazowana, warcząca na każdego straż przepychałaby się beznamiętnie z każdym przechodniem.

Spojrzał teraz na jeden z kramów jakiegoś powroźnika. Stał grzecznie za swoją ladą i uśmiechał się do klienta, ściskali sobie ręce i gawędzili spokojnie. Nikt nie upominał się o za wysoką cenę, spleśniałą żywność, czy swoje miejsce w kolejce. Nikt też nie wydawał się zbytnio spieszyć.

Berdia zorientował się, że te pustynne bazary są swego rodzaju miejscem, gdzie mieszczanie spotykają się by porozmawiać. Stali w ciasnych okręgach i pogadywali, ściskając sobie przedramiona i dłonie, a nawet karki.

Berdia wstał i pomknął przed siebie wtapiając się w tłum ludzi…

 

Koniec Fragmentu

 

 

Koniec

Komentarze

To oczywiście nie koniec i gdy skończę pracę nad tym tekstem, zamierzam wrzucić go ponownie, w całości. Jednak z niepowstrzymanej ciekawości wrzuciłem to, co do tej pory napisałem.

Enjoy :) 

Później może przeczytam dalej, a teraz...

"Powiadali później, że człowiek ten zmierzał na południe, do kraju ludzi o żółtych skórach i oczach wąskich jak żyletki..." - wprost zabójcze zdanie.
"A z czasem opisywali go inaczej niż w rzeczywistości wysławiał się i wyglądał. Czasem powiadali jednak prawdę."
"Jedni, że niby na plecach nosił miecz dwuręczny, jakby łuk bądź kołczan." - czyżby w głębi duszy odezwało się zamiłowanie do naszego wiedźmina Geralta?
" Inni zaś, że dosiadał rumaka czarnego jak noc i wielkiego jak byk." - dość spory musiał być ten koń...
"Wielu wierzyło w to, że jego ojcem był bóg, a matką śmierć. Że jego bratem był król, a siostrą syrena. Pieprzyli masę głupot. Zrodziło się całe mnóstwo legend zaraz po tym, gdy wyjechał za mury Kontarii i połknął go horyzont." - żaden z bogów raczej nie mógł, że się tak wyrażę, posuwać śmierci, a tym bardziej ona nie mogła zajść w ciąże. Co to podkreślonego zdania... Kompletnie tutaj nie pasuję. Przedtem tak klarownie i niby poetycznie, aż tu nagle pojawia "pieprzyli masę głupot". Przeczytaj ten fragment jeszcze raz i wykreśl niepotrzebne zdanie. Źle się czyta. Jeśli będę miał dziś jeszcze trochę czasu - "przewertuje".
Pozdrawiam.


 


*Nie wiem, co nie pasuje Ci w zdaniu pierwszym? Celuję, że to sprawka "oczu wąskich jak żyletki"? Grzędowicz w pierwszym tomie Pana Lodowego Ogrodu napisał, że Vuka wypluły gwiazdy. Drobiazgowość po raz pierwszy.
*Może gdybyś skupił się bardziej rozpoznałbyś, że fragment o ojcu bogu i matce śmierci to swoista legenda, głupoty, o których paplali ludzie, co zresztą chyba dość jednoznacznie pokazałem zdaniem następnym: "Pieprzyli (ludzie) masę głupot."
*Koń był bardzo duży i...? To fantastyka, konia mogę mieć wielkości olbrzyma jeśli treść będzie tego wymagać. Drobiazgowość po raz drugi.

Jeśli masz wertować, to oszczędź mi miszczu tej zniewagi i nie wchodź na to opowiadanie już nigdy więcej :)

Pozdrawiam i dzięki za opinię. 

Drobiazgowość, ale razi. Rozumiem, że to fantastyka, lecz konie wielkości byka, wydaję mi się, wyglądają bardzo dziwnie. Ale to już twoje wyobrażenie.  A że pieprzyli te legendy... Jak już pisałem, te zdanie w ogóle tutaj nie pasuję.

Masz rację. Twojego tekstu nie warto oceniać. Autorze, zniechęcasz do czytania nawet w komentarzach... Więc niech ktoś inny zrobi łapankę, chętnie popatrzę.

Pozdrawiam.

Nie ma problemu :) Łatwo jest oceniać, a zauważ, że przeczytałeś wstęp. WSTĘP. Nie przekroczyłeś pierwszych gwiazdek. 
Zależy mi na krytyce, ale jestem tu już od dawna i takiej drobiazgowości nasłuchałem się wielokrotnie. Uważam, że to, czy koń mojego bohatera ma dwa ogony, podwójne pięciny, czy jest wielkości byka, to już moja własna wyobraźnia. Mój własny zamysł tejże historii. Liczę na coś, co trafi mnie w serce. Coś na prawdę ważnego, a co mogłem przeoczyć. To, że uzmysłowisz mi, że nie ma koni wielkości byków, nic nie wnosi do mojego warsztatu. Bez drugiego dna, po prostu. Myślę, że zrozumiesz. A jeśli się mylę, to cóż - nic na to nie poradzę.
Nie miałem zamiaru produkować kwasu. Jeśli tak to odebrałeś, wybacz.

Pozdrawiam. 

Jak nic nie wnosi? Widzę, że masz poważne braki w wyobrażeniu koni. ; ] Nie no, później doczytam i podzielę się końcową opinią.

Życzę dobrej nocy. ; ]

O...
    ...Oo
             ....o  - tak przedstawiłeś treść. Początek mi się podobał - znać dobry warsztat. (Sapkowski przynajmniej dwukrotnie - na pewno pierwsze zdanie wzorowałeś na Ostatnim Życzeniu. Mnie również podoba się ten passus u Sapkowskiego - genialny!) 
Rozwinięcie tego fragmentu, jeżeli można oceniać w ten sposób, wypada trochę gorzej, ale i tak zachęca do dalszej lektury. Tylko ta końcówka.... Zbyt długie opisy, kiedy nie dzieje się w ogóle nic. Nie ma rozmowy żadnej, żadnej akcji - bez urazy, ale: wieje nudą. Dałeś po prostu opis świata - też zbyt wiele reministencji jest w opisie. Bo po co nam jakieś migawki - jak mówisz: elemnty legendy o bohaterze. Czyta się to, jak didaskalia. Widzę to jako trailer efektownego filmu. Wiem oczywiście, że wstęp ma właśnie taką funkcje, ale nie zmienia to mojego zdania: jeżeli mam to traktować jako taki trailer, to niechcę oglądać tej hollywoodskiej superprodukcji.
Podsumowując: dobry pomysł, plastyczne opisy, zła realizacja.
Pozdrawiam. 

Miałem ochotę zrobić coś innego - zawrzeć coś interesującego w czymś innym, niż tylko krew, bieganie z mieczem i rozwalanie łbów. Chciałem oddać choć kawałek piękna i klimatu jakiegoś miejsca, gdzie wcale nie musi wiać agresją i bólem, by było fajnie.

Dziękuję i pozdrawiam. 

Cóż... - pod tym względem nic Tobie nie zarzucam. Jednakże rad bym przeczytać opis bardziej dopracowany - coś, co sam chciałbyś przeczytać, by zachwytem móc powiedzieć, że to było SUUUPEEER!!! 
Rozumiesz o co mi chodzi.

Pozdrawiam również. 

Nowa Fantastyka