- Opowiadanie: goddog - Przemiany

Przemiany

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przemiany

Eksplozja nastąpiła nocną porą, na polach uprawnych na wschód od Krakowa jesienią 2067 roku. Obiekt uderzając w grunt, wybił sześciometrowej średnicy krater i płonął przez kilka godzin wydzielając kłęby czerwonego dymu i zatapiając okolicę w różowawej poświacie. Kiedy ogień wygasł, upiorne światło nadal promieniowało z krateru nadając pobliskim domom i drzewom nienaturalną barwę. Dwóch młodych ludzi, mieszkańców Kluczy, znalazło się w pobliżu przypadkiem, próbując w samochodzie zaparkowanym na poboczu polnej drogi nieudolnie skręcić dżointa z dwóch małych bibułek – i to właśnie oni stali się pierwszymi osobami które doświadczyły działania aury otaczającej dziwaczny meteoryt. Najpierw jednak doprowadzili się do euforii, w oparach konopnego dymu słuchając muzyki i śmiejąc się do łez. Kiedy ogłuszający świst powietrza i błysk eksplozji zwrócił ich uwagę – gigantyczny subwoofer częstujący ich słodką wibracją drżącą w nieskończoność – zaskoczeni i zaciekawieni wyskoczyli na zewnątrz i pobiegli w stronę płonącej oślepiającym blaskiem ognistej kuli. Spędzili w pobliżu krateru tylko kilka minut, spłoszeni szczekaniem psów podwórzowych, krzykami nawołujących się, wyrwanych ze snu mieszkańców okolicznych domów i policyjnymi syrenami. Uciekli chichocząc, w samochodzie dalej palili haszysz, z bezpiecznej odległości obserwując zamieszanie przyciągające coraz większą ilość ludzi. W końcu odjechali. Nadchodził świt.

 

 

Posterunkowy Zenon Lataszek stał z niewyraźną miną na klatce schodowej czteropiętrowego bloku, przed uchylonymi drzwiami za którymi krzątali się technicy. Chciało mu się wymiotować. Zaczęło się od tego że dostał dziwne wezwanie – jedna z mieszkanek bloku, w którym obecnie się znajdował, zadzwoniła do niego i piskliwym urywanym głosem zeznała, że „Wojtuś spod jedynki stoi na chodniku nago i je kawałek zakrwawionego mięsa" . Na początku nie wierzył i spławił babkę, ale potem dostał jeszcze dwa telefony od zaniepokojonych mieszkańców tego samego bloku. Pojechali więc, zwinęli świra do radiowozu – rzeczywiście nagiego, zachlapanego krwią i patrzącego na nich z dziwnym, dzikim zwierzęcym spokojem drapieżnika – a potem w jego mieszkaniu odkryli to… Zwłoki jego rodziców z wykrojonymi fragmentami ud i pośladków i noszące – to było straszne! – ślady gwałtu. Posterunkowy Lataszek był mocno przerażony. Co prawda jego rejon – miasteczko przekształcające się już powoli w kolejna dzielnicę Krakowa do najspokojniejszych nie należał – ale, kurwa, takie coś! Bez sensu. Pobicia, gwałty na naiwnych nastolatkach, chlanie, ustawki piankowców, narkotyki – to było zwyczajne. Pojebaniec gwałcący i jedzący swoich rodziców – niestety nie. Lataszek zapalił kolejnego papierosa. I wtedy skrzypnęły metalowe drzwi klatki schodowej i wpadł przez nie aspirant Kosiński. Wcześniej, gdy przyjechali technicy z Głównej, Lataszek kazał mu siedzieć w służbowym radiowozie i odbierać radiowe meldunki. Teraz Kosiński był blady i powiedział coś, co zupełnie nie miało sensu: Zgłoszono kolejne przypadki dziwnych zachowań, najbliższy dwa bloki stąd – chłopak, co ciekawe, kolega tego Wojtka – nagiego kanibala, który teraz siedział w kajdankach w radiowozie (Kosiński wiedział to, bo obu ich znał) – otóż ten chłopak został zauważony przez sąsiadów gdy siedział w slipach na ławce przed blokiem i nożem kuchennym ciął się po przedramionach śmiejąc się radośnie i liżąc ochoczo własną krew. Wkrótce podobno stracił przytomność i karetka zabrała go do szpitala – i to właśnie ze szpitala zadzwoniono na posterunek, a dyżurny nadał to przez radio.

 

Lataszek patrzył na Kosińskiego, bladego i zdenerwowanego i był zaniepokojony. Kosiński wyraźnie potrzebował odpoczynku, poprzedniej nocy spędził kilka godzin próbując opanować sytuację po upadku meteorytu, który na okolicznych osiedlach obudził kilkaset osób, traktujących to niecodzienne wydarzenie jako pretekst do rozpalenia ognisk, wypitki i burdy, potem pisał raport – zawziął się, żeby zrobić to nad ranem, bo myślał że dziś wypocznie… A tu nagle taki dzień: od rana dziennikarze, nachalni i nieprzyjemni, a teraz to; czy wszystkich nawiedziło? Lataszek myślał jeszcze, patrząc na zaczerwienione oczy Kosińskiego o malutkich źrenicach, że przydałyby mu się krople Visine, skojarzył z humorem (wisielczym co prawda, bo zbyt dużo makabry widział już dzisiejszego ranka) że takich kropli używają nastoletni marihuaniści chcąc zamaskować swoje przekrwione źrenice i wtedy ciąg oderwanych od siebie, bezładnych myśli zbiegł się nagle w sensowną całość: – Słuchaj – powiedział do aspiranta – a może to ćpuny? Dostali jakiś nowy towar i im odwaliło?

Kosiński patrzył na niego beznamiętnie. Wokół wejścia do mieszkania w którym trwały działania operacyjne zebrała się trójka mieszkanek bloku szepcząc do siebie i zerkając za uchylone drzwi.

– Proszę pań, proszę się rozejść, nie robić zbiegowiska – powiedział Lataszek stanowczo, jednak starając się (nieco daremnie) nadać swojemu głosowi sympatyczne brzmienie. Zwrócił się w kierunku kobiet pokazując ręką wyjście z klatki schodowej, jakby sugerując dokąd powinny się udać. Wtedy aspirant Kosiński wyjął z kieszonki munduru długopis i z rozmachu wbił Lataszkowi w gardło. Osuwając się na ziemię i dławiąc własną krwią, posterunkowy zobaczył jeszcze nie wyrażające żadnych uczuć, dalekie spojrzenie swojego kolegi i wsłuchany w przerażeniu w rytm własnego, szamoczącego się serca odpłynął w ciemność.

 

 

 

– Ekhem…witam państwa – zgarbiony mężczyzna w tanim garniturze stał na podium zaimprowizowanej w świetlicy sali konferencyjnej. – jestem psychologiem i kryminologiem, zaproszono mnie tu, abym nakreślił wam obraz tej hmm… nietypowej sytuacji w której się hmm…znaleźliśmy.

 

Płócienny ekran, projektor, krzesła, jasnobrązowe lamperie i poplamiona wykładzina, to wszystko plus kac, pochmurny poranek i ruiny dotychczasowego życia sprawiały, że Kajetan Banani, policjant z nieukończonym doktoratem z trudem powstrzymywał odruch obrzydzenia. Siedział w drugim rzędzie, wśród swoich kolegów – gliniarzy z kryminalnego, zdumiony nieco poleceniem służbowym, które wydał mu jego zwierzchnik tego ranka: Odłożenie wszystkich zaplanowanych na dzisiejszy dzień spraw, udział w naradzie (tej właśnie), a potem wyjazd opancerzonym samochodem używanym do pacyfikacji tłumów do Kluczy pod Krakowem. Z bronią gładkolufową i ostrą amunicją. Dlatego ciekawość powoli, powoli brała górę nad niechęcią. Przetarł oczy. Znikąd wypłynął nagle zlepek scen z wczorajszego wieczora: „Jestem w ciąży" mówi Anka i wtedy niesamowite, tak zaskakujące połączenie rozczarowania, gniewu i smutku prawie wybija mu ziemię spod stóp, a jej ufne, tęskniące, patrzące z niemym błaganiem brązowe oczy zamiast wspomnienia rozkoszy przywołują wstręt i rezerwę, i Kajetan już wie, że tego wieczoru będzie pił piwo, a następnie wódkę. A potem huk elektronicznej muzyki, papierosowy dym, lepkie szklanki, pogarda dla samego siebie i w końcu świt w zarzyganej pościeli bez cienia nadziei na odmianę najczarniejszego losu…

Ania była jego kochanką, i za taką ją uważał; tolerował wprawdzie jej ciągoty do snucia sentymentalnych wyobrażeń na temat tego, że kiedyś w końcu zostaną małżeństwem i zamieszkają razem, ale… Miewał inne kobiety, okresy wymuszanej z trudem izolacji od Anki, podczas których imprezował lub przesypiał cały wolny czas – i nie miał ochoty zmieniać tego niedopowiedzianego do końca układu. Teraz jednak…

Otrząsnął się, zaczął słuchać.

– … zatruciem lub epidemią choroby powodującej poważne dolegliwości psychiczne. Sytuacja taka trwa prawdopodobnie od wczorajszego ranka. Zaczęło się od kilkunastu zgłoszeń na które zareagowali funkcjonariusze z Kluczy. Ogólnie mówiąc, niektórzy ludzie zaczęli zachowywać się dziwacznie: biegali nago, zakłócali porządek publiczny, nie poznając swoich bliskich lub wręcz okazując im wrogość. Niestety w wielu przypadkach doszło do morderstw i gwałtów a nawet… – kryminolog zawahał się wodząc wzrokiem po sali – … aktów kanibalizmu. Narastający szmer szeptów wybuchł w pomruki i tłumione przekleństwa.

– Z tego co wiemy, osoby, nazwijmy je umownie „zakażone", charakteryzują się bardzo dużą brutalnością i niewrażliwością na perswazję.

– Oż, kuźwa… – wycedził Kajetan, teraz już bez reszty zainteresowany. Powiódł wzrokiem po sali, wyławiając znajomych gliniarzy i kilku żołnierzy w bojowym rynsztunku, nie przestając słuchać.

– W tej chwili, jakieś 24 godziny po otrzymaniu przez krakowską centralę pierwszych informacji o tej niepokojącej sytuacji w Kluczach nie mamy już żadnego kontaktu z jakimkolwiek funkcjonariuszem z tej miejscowości, ani też z patrolami które wysłaliśmy tam poprzedniego dnia… Jedynie niespójne informacje podawane przez portale sieciowe i transmisje telewizyjne wskazują na to, że w Kluczach codzienne życie uległo kompletnej dezorganizacji. Nie funkcjonują już urzędy publiczne, stoją autobusy, a na ulicach okresowo dochodzi do poważnych aktów przemocy… Dodatkowo sytuację utrudnia fakt, że w noc poprzedzającą te niepokojące wydarzenia na pole uprawne na granicy Krakowa i Kluczy spadł duży meteoryt. Eksplozja była dość potężna, dodatkowo jeszcze sprawa została rozdmuchana przez internetowych dziennikarzy, były też plotki o tym, że to upadek samolotu lub satelity… i w rezultacie od wczorajszego ranka w tamtej okolicy gromadzą się tłumy, panuje atmosfera pikniku, przynajmniej tak było wczorajszego popołudnia, ludzie przyjeżdżają samochodami nawet z odległych stron kraju. Wczoraj wieczorem wysłaliśmy tam patrole, ale jak już mówiłem kontakt z nimi urwał się… Proszę! – mówca wskazał na podnoszącego rękę oficera w pierwszym rzędzie.

– Czy sądzi pan, że miedzy epidemią a meteorytem istnieje związek? (hałas rozmów i pokrzykiwań w sali konferencyjnej nasilił się na chwilę, tu i ówdzie rozległo się też kilka parsknięć).

– Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, wysyłamy was, komandosów i wojska chemiczne, i jeszcze paru lekarzy żeby to sprawdzić – kryminolog uśmiechnął się smutno i nerwowo zza okularów – ale jeśli chce pan znać moje zdanie, jestem sceptyczny. To nie inwazja z kosmosu (znów parsknięcia), chociaż mógłby to być np. wojskowy samolot z próbkami broni biologicznej… ale zdaje się, że wykluczono taka możliwość, to nie samolot tam się rozbił… Nie mamy też doniesień o żadnych awariach w zakładach chemicznych czy farmaceutycznych w okolicy….To zatrucie niewiadomego na razie pochodzenia lub atak terrorystyczny, dlatego pojedziemy w kombinezonach i maskach gazowych z ostrą bronią.

– Czy może pan przybliżyć jeszcze bardziej naturę przypadłości które to hmmm… rzekome zatrucie powoduje? Wspomniał pan, że mordują, gwałcą i zjadają się… Ale co konkretnie dzieje się z ludźmi w Kluczach? – zapytał ktoś z widowni, chudy człowiek w kitlu lekarskim.

– Trudno to do końca wyjaśnić. Pierwsze doniesienia które otrzymaliśmy obejmowały, tak jak już wspomniałem dziwaczne zachowania, samookaleczenia, przemoc, no i te nieszczęsne kilka przypadków zjadania zwłok zamordowanych wcześniej ludzi. Jednak odnoszę wrażenie, że te najbardziej szokujące wydarzenia rozgrywają się w środowiskach tak czy tak nawykłych do przemocy i siłowego rozwiązywania konfliktów… Rozbite rodziny, biedota, narkomani, gangi; były też dwa przypadki morderstw dokonanych przez policjantów – a więc w końcu osób związanych w pewien sposób ze światem przemocy… Przynajmniej tyle się dowiedzieliśmy, zanim tamtejsze służby przestały funkcjonować. Tak więc wydaje się że owo zatrucie, czy czymkolwiek to jest, wzmacnia agresywne tendencje u osób, które i tak mają do nich skłonności; tak zwani „porządni obywatele" – psycholog skrzywił się – zachowują się tam o wiele spokojniej, lecz równie dziwacznie co odnotowani furiaci… przypomina to być może zbiorową katatonię, trans, coś w tym rodzaju, całkowite zobojętnienie na sprawy codzienności. Siedzą, chodzą, snują się, powtarzają bezsensowne, dziwne zdania…. Tak to wyglądało w tych wczesnych, wczorajszych relacjach i zapisach kilku kamer które zaraz zobaczycie – wskazał do tyłu na płócienny ekran – zresztą wkrótce sprawdzicie wszystko sami i zweryfikujecie naszą skąpą wiedzę…

 

 

 

Kajetan nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, jakie zrobiła na nim wyprawa. Wtulony w kanapę starej toyoty rozpamiętywał wydarzenia ostatnich paru godzin i olśnienie jakiego doznał na równinie, wśród tłumów otaczających wypalony krater. Magnetyczna siła, z jaką to miejsce działało na ludzi, sprawiła że większość biorących udział w ekspedycji zrezygnowała z powrotu, zasilając szeregi zobojętniałych, odurzonych mieszkańców miasta, starających się znaleźć jak najbliżej emanującej czerwonawą poświatą jamy. Opancerzona policyjna ciężarówka utknęła w tłumie, razem z kierowcą mamroczącym pod nosem niezrozumiałe słowa. Nikt ze zgromadzonych nie reagował na komendy, nawet te wydawane przez uzbrojonych w broń automatyczną, towarzyszących im żołnierzy. Jedynym sposobem na ocalenie ciężarówki było wjechać w tłum, po miażdżonych trupach przebijać się w kierunku drogi – nie zdecydowali się na taki krok, nie było potrzeby zabijać, wszyscy zgromadzeni zachowywali się spokojnie, wręcz nienaturalnie spokojnie. Tylko że… Kajetan wiedział, że, tłumowi wyznawców (tak, właśnie wyznawców – to określenie nasunęło mu się od razu) czerwonego meteorytu daleko było do człowieczeństwa i rozsądku, dlatego wysiadając i brnąc przez ludzkie stado razem z towarzyszami (był wśród nich psycholog prowadzący wcześniej naradę, doktor Marcel Ebinghaus) – czuł prawie paniczny strach, kompletnie niepewny tego, co za chwilę może się zdarzyć. A później gdy dotarli na brzeg krateru, potężna moc oddziałująca na ludzką psychikę stała się dla nich oczywista.

Kajetan zauważył to po raz pierwszy, gdy już od dobrej chwili wpatrywał się w krater i stopniowo zaczęła kiełkować w nim radość, nienaturalna radość i zachwyt nad pięknem poświaty unoszącej się nad zwałowiskiem ziemi. Towarzyszyła temu uczuciu chęć podejścia jeszcze bliżej i bliżej, stania się jednością z przedmiotem będącym źródłem tego drogocennego światła. Jego myśli rozwiały się, właściwie zwyczajny, utrzymujący go dotąd w nerwowej gotowości do obrony swojego życia i wypełniania rozkazów tok myślenia zniknął, zastąpiony przez pulsującą, bardzo zmysłową łagodność i poddanie się nowej, niezrównanej, poznanej właśnie sile. Była to piękna i czysta chwila, uroczyste zaznajomienie się z Pewnością, która poprowadzić go może (czule i bez wahania) w świat otwierający się przed nim jak dziewicza dolina przed strudzonym wędrowcem… (Świat walki o niezależność i samostanowienie nowej, promieniującej czerwonym płomieniem rasy, wystawionej na śmiertelne niebezpieczeństwo przez tych zdrajców, którzy chcą odebrać jej wolność…) Kajetan czuł ekstatyczne dreszcze, zgrzytał zębami, fale rozkoszy nieustannie przebiegały przez jego spocone ciało (poddam się zwierzęcej rozkoszy bijącej od czerwonej poświaty, jestem jednością z szemrzącym szeptami, kołyszącym się we wspólnym, błogim tańcu tłumem swoich braci, najcudowniejszych istot – wojowników gotowych oddać życie…).

Kurwa, jestem naćpany, naćpany – pomyślał, i była to pierwsza w miarę trzeźwa myśl od kilkudziesięciu już minut..

– Musimy stąd spierdalać!!!! – wykrztusił łapiąc Ebinghausa za ramię. Doktor ociekał potem, z wybałuszonymi oczami wpatrywał się w krater. Z trudem wywołanym napierającymi zewsząd półprzytomnymi ludźmi i fizyczną wręcz bolesnością oddalania się od czerwonawej aury, ciągnąc protestującego Marcela za ramię, Kajetan przedzierał się w stronę drogi. Czuł się źle, potwornie źle, czuł, że oddalając się od źródła swojej szczęśliwości marnuje daną mu szansę, jedyną okazję na… (Wyświadczenie przysługi swoim braciom w potrzebie, stanie się zbrojnym ramieniem swojej rasy, zmierzenie się z niegodziwością zniewolenia podstępnie atakującego, bezlitośnie wysysającego witalność wroga …) Natłok obrazów w jego umyśle był nie do zniesienia: potężna tęsknota za oddalającym się Źródłem (bo brnęli wciąż przez rzednące w miarę oddalania się od meteoru zbiegowisko), drażniący zapach i szmer ludzi dookoła, błękitne niebo nad nimi, przypomnienie Ani będącej w ciąży, i wtedy… Nagłe uderzenie wściekłości falą gorąca rozeszło się po jego ciele, zaskoczyło swoją mocą, nie pamiętał żeby kiedykolwiek odczuwał równie silny gniew. Na chwilę przepadł, zatracił się w otchłani natrętnych i nieznośnych myśli pełnych pogardy dla kochanki. Po chwili (a może to była wieczność?), w jego głowie pojawiły się inne bolesne, doskwierające wspomnienia, jak gdyby pochodzące z tego samego, negatywnego coex-u: obraz agresywnego ojca, jego ironicznych oczu za grubymi szkłami okularów, niepohamowane poczucie winy i wstyd z powodu pierwszej przegranej w podstawówce bójki (czuje nieznośnie intensywny zapach ziemi i lepkość krwi z rozbitego nosa, wtula twarz w trawę nie chcąc widzieć otaczających go dzieci komentujących głośno wynik rozegranego przed chwilą pojedynku…).

 

Dochodzili już do szosy. Kajetan wyczerpany jak nigdy, ciągnąc majaczącego kolegę pod ramię, rozumiał teraz dobrze sytuację panującą w okolicy. U jednostek słabiej wykształconych, nawykłych do przemocy, pozbawionych otoczki ogłady rozpiętej ochronnym pancerzem nad kłębiącym się oceanem bezrozumnych instynktów, tajemnicza rzecz z przestworzy mogła wywołać mordercze skłonności… (ktokolwiek spróbuje przeszkodzić nam , jest wrogiem, usuniemy go, by nie był przeszkodą )… Zaklął pod nosem. Wpływ osłabł, ale nie zniknął…

Nie miał pojęcia – i nie obchodziło go – co się dzieje z resztą zespołu. Niektórzy, co odporniejsi, na pewno zorientowali się w sytuacji, i spróbowali uciec, pozostali stali pewnie nad brzegiem otworu w ziemi,biorąc udziałw tym niepojętymszaleństwie… Kajetan, krążąc wśród porzuconych na skraju drogi samochodów, zdawał sobie sprawę, że rozpaczliwie tęskni za upojną chwilą bliskości z aurą upadłego na ziemię przedmiotu. Depresja wynikająca z poczucia oddzielenia, sprawiała że prawie zupełnie opadł z sił… I wiedział, że za wszelką cenę musi dowiedzieć się o co tu chodzi. (jechali już w stronę Krakowa, ukradzionym samochodem, w którym ktoś, pewnie już opanowany tajemniczą gorączką zostawił kluczyki w stacyjce. Prowadził doktor Marcel, który doszedł szybko do siebie i teraz na jego twarzy pojawił się wyraz maksymalnego skupienia). Banani zdawał sobie sprawę, że stało się coś istotnego. Coś, co sprawiło że nieważne jest już jego dotychczasowe życie i niepewność jutra (którą od lat z upodobaniem topił w różnokolorowych butelkach), a liczy się tylko dziwne, nabrzmiałe niewysłowioną treścią doświadczenie, spotkanie z nieznaną mocą, nadające znaczenie jego przyszłości. Tok myślenia rozdwajał się, z jednej strony był teraz zwykłym Kajetanem, człowiekiem z nieukończonym doktoratem z filozofii, który pewnego pięknego dnia, zniesmaczony sytuacją panującą na rynku pracy wstąpił do policji i spodobało mu się to jak diabli, praca okazała się wymarzona; zdyscyplinowany ex-wykładowca filozofii z czarnym pasem w taekwondo poczuł się w ciasnym światku pogromców procederu jak ryba w wodzie. Z drugiej strony – wszystko się zmieniło, przeżycie dzisiejszego dnia odmieniło go niezwykle mocno, jego chęć dowiedzenia się, czym naprawdę jest dziwny przedmiot na podkrakowskiej łące graniczyła z obsesją, a przy tym… (spokojne poczucie pewności, że odnalazł swój cel, sens istnienia: będzie obrońcą wszystkich zniewolonych przez nadchodzącą z góry moc, mająca odebrać wolę całej ludzkości…).

 

Zapadł w płytki, niespokojny sen.

 

Wjechali już w centrum miasta i Kajetan dostrzegał pierwsze zwiastuny niepokoju, który wkradał się do świadomości mieszkańców. Kilkudziesięcioosobowy pochód ludzi który przeciął im drogę, był najwyraźniej zorganizowany przez Toruński Kościół Autonomiczny; agresywni i nerwowi ludzie w różnym wieku, ale sądząc po wyglądzie należący raczej do dołów społecznych, nieśli transparent z napisem: Nawróć się Polsko, koniec jest bliski! Mężczyzna w sutannie mówił do megafonu:

– To co się dzieje w Kluczach to kara, boska kara za grzechy tego miasta, pełnego niemoralnych zachowań, rozbuchanej seksualności, i braku szacunku dla Boga jedynego i Maryi zawsze dziewicy! Miasto nasze było od wieków ostoją katolickiej myśli, a wszyscy obywatele dniem i nocą łączyli się w gorących modlitwach! A dzisiaj? Dzisiaj tylko seks, narkotyki, alkohol i 24 godzinny dostęp do żydowskiej Sieci, która niszczy umysły naszych najdroższych pociech…

Zgromadzenie było ochraniane przez kilku rosłych mężczyzn w piankowych, surfingowych kombinezonach. Nie od dziś wiadomo było że piankowcy – kibice drużyn piłkarskich sympatyzowali z TKA; jedną z największych afer ostatnich lat było ujawnienie powiązań finansowych toruńskiej organizacji religijnej i zorganizowanych przez kibiców, znajdujących się w całej Polsce nielegalnych fabryk syntetycznego tetrahydrokannabinolu – którego produkcja okazywała się powoli bardziej opłacalna od klasycznych hodowli konopi indyjskich. Zresztą odkąd ten odłam kościoła katolickiego oficjalnie wypowiedział posłuszeństwo papieżowi (a stało się to, gdy głową Stolicy Apostolskiej został chrześcijanin-animista, kongijczyk Mbutu), jego związki z nielegalnym biznesem i przemocą zaczęły stawać się czymś zwyczajnym.

Kajetan nigdy nie rozumiał tej mody, piankowe kombinezony uważał za szczyt obciachu… Jednak zamiłowanie wojowniczej młodzieży do strojów sportowych nie było niczym nowym. Już Tyrmand sto lat temu wspominał o sznurowanych piłkarskich bluzach jako ulubionym elemencie garderoby bywalców ulicy, a kilkadziesiąt lat temu (Banani uwierzył w to dopiero, gdy zobaczył fotografie z tamtych czasów) agresywnie nastawieni kibice drużyn sportowych nosili bluzy i spodnie z kolorowymi paskami na rękawach i nogawkach. Sportowe stroje miały zapewniać o zamiłowaniu ich posiadaczy do fizycznego treningu, ale w przypadku osiłków ochraniających zgromadzenie sekty, widoczne było raczej ich zainteresowanie nadużywaniem syntholu.

 

Kajetan siedział później długo w stygnącym samochodzie, obserwując obrazy pod przymkniętymi powiekami, splatające się ze sobą i znikające strumienie przeszłości i przyszłości… Marcel drzemał wyczerpany w fotelu kierowcy.

– Jak myślisz? – Zapytał go Kajetan, gdy Marcel w końcu otworzył oczy – Co to jest, tam? Czułeś to?

-Tak… To nie zatrucie, żadna substancja chemiczna, przecież mieliśmy na twarzach pochłaniacze, gdy poczułem działania tego… czegoś, tej siły… – Psycholog obrócił się ku policjantowi. Jego oczy płonęły ciekawością i niedowierzaniem – to raczej coś takiego jak hipnoza, może to to światło tak działa… Wiesz czuję cała masę przekazu, jakby mi ktoś wtłoczył do głowy całe zdania które mam pamiętać, a jednocześnie… Wydają mi się takie sensowne, jestem przekonany, że to jakaś konkretna informacja dostarczona do głów tych wszystkich ludzi którzy tam byli, i naszych też… właściwie cały czas z tym walczę, te myśli odzywają się ciągle, chociaż niezbyt natrętnie, nie jest to nieprzyjemne, ale jednak…. Sprawia, że gdybym się rozluźnił, gdyby racjonalna część mojej natury schowała się na chwilę, gdybym przestał się zastanawiać – jak naukowiec, rozumiesz – czym jest to, co nam się dzieje… to pobiegłbym tam, modlił się razem z innymi do tego krateru, ze łzami w oczach, bo nigdy nie spotkałem nic piękniejszego.. rozumiesz?

– Bardzo dobrze rozumiem. Słuchaj, Marcel, powinienem teraz zameldować się na komendzie, ale to nie ma sensu… wiem kto nam może pomóc, tylko nie śmiej się. Wiem, kto nam może wytłumaczyć o co tu chodzi, mam pewnego przyjaciela, pójdziesz ze mną? – Banani już wysiadał z samochodu – to niedaleko…

 

Intuicja nie zawiodła młodego policjanta. Profesor Garth, który był niegdysiejszym opiekunem naukowym Kajetana, filozofem religii i – mimo wieku – niezrównanym kompanem pijackich, nocnych eskapad, nie był specjalnie zaskoczony wizytą. Gdy tylko przybyli do jego ciemnego,zagraconego mieszkania i opowiedzieli o sytuacji w jakiej się znaleźli, ożywił się, zaproponował gościom nalewkę – na co zareagowali z ochotą – i prawie natychmiast zaczął mówić:

– Wiecie, drodzy panowie, że to nie pierwszy przypadek dziwacznego zdarzenia w naszej części świata? I nie mówię o meteorytach. Nie mówię też o nietypowych zjawiskach klimatycznych, których przecież w naszych niespokojnych czasach jest mnóstwo… Ale mam na myśli zjawiska fizyczne, które zmieniają psychikę ludzi będących ich świadkami… Tak jak dziś, tutaj… Szczerze mówiąc spodziewałem się tego prędzej czy później – chociaż nie wiedziałem, że wydarzy się to tak blisko… Cztery miesiące temu w Hiszpanii, w okolicach Alicante, na wybrzeżu Morza Śródziemnego, odnotowano zdarzenie, trochę podobne do waszego. Pokażę wam zdjęcia, dość uważnie śledzę tę sprawę – zaczął przeglądać pliki na dysku wielkiego laptopa, nie przestając mówić – Przepiękna, niebieskozielona zorza widziana przez mieszkańców Alicante i kilku pobliskich wiosek – pozornie nic, ot, anomalia pogodowa, przecież sporadycznie zorze widuje się nawet w ciepłych krajach… Ale zastanawiające było to, że już kilka dni po tym zajściu zaczął zmieniać się profil psychiczny większości mieszkańców miasta. Tak dalece, że np. lokalny, nowo wybrany wtedy burmistrz do dziś przypisuje sobie i swojemu programowi to, co się tam stało: rekordowy spadek przestępczości, polepszające się wyniki szkolne dzieci i poważne zmniejszenie się ilości zgonów w szpitalach. Dostrzeżono to, rozmawia się o tym, jednak nikt nie widzi w tym niczego nienaturalnego czy nadprzyrodzonego… Dotarłem do statystyk szpitali w Alicante – od czterech miesięcy rodzą się tam same zdrowe dzieci, o dużej wadze i bez wad genetycznych. Żadnych wcześniaków, pojmujecie? Inkubatory przestały być potrzebne. Oprócz tego: żadnych bójek na ulicach, w Hiszpanii! Spadek użycia alkoholu przez młodzież, dane policyjne mówią same za siebie… No i te polepszające się wyniki szkolne! Nie chodzi tu tylko o wyniki w nauce, ale także o zdyscyplinowanie dzieci i brak konfliktów z wychowawcami. Panowie, czy zdajecie sobie sprawę z tego w jakim stanie jest teraz szkolnictwo podstawowe i średnie w Europie? Młodzież się nie uczy, a w większości placówek trzeba instalować wykrywacze metalu, aby nikt nie przychodził do szkoły z bronią. Narkotykami handlują już trzynastolatki… A tutaj mamy do czynienia z przemianą agresywnych, napędzanych internetem, południowym temperamentem i upadkiem europejskiej cywilizacji rozwydrzonych bachorów w prawdziwe dzieci – anioły…

– Co to oznacza? – Kajetan wlał w siebie kolejną szklaneczkę.

– Ten wpływ wydaje się rozszerzać. Widzicie, mam znajomego w Alicante, jest on socjologiem na tamtejszej uczelni, dzięki niemu zresztą mam dostęp do baz danych, które potwierdzają coraz bardziej moją teorię o potężnym i postępującym zakresie zmian w umysłach ludzi całego regionu. Jednym z dowodów na potwierdzenie mojej hipotezy jest sam mój przyjaciel – zawsze był nieco depresyjny i nieruchawy, a od kilku miesięcy jest prawdziwym kłębkiem energii i kopalnią pomysłów – szczerze mówiąc zachowuje się mocno nienaturalnie, kiedy pierwszy raz zadzwonił do mnie w takim stanie, sądziłem że ma epizod manii, albo że jest pod wpływem kokainy… Ale nie… Co więcej, on wydaje się być nieświadomy zmiany, która w nim zaszła… Jest tylko coraz bardziej optymistyczny, entuzjastyczny – ale nie bezrefleksyjny, jak ludzie cierpiący na zaburzenia maniakalne: snuje rzeczowe, przemyślane i sensowne plany… Wczoraj z kolei dowiedziałem się o kluczowskich wypadkach i od razu skojarzyłem, że te dwie sprawy mogą mieć ze sobą wiele wspólnego… Panowie – oczy Gartha błyszczały w wychudłej twarzy,długie, siwe włosy opadały mu dziko na ramiona – czy nie wydaje się wam, że wydarzenia w Hiszpanii to swego rodzaju… boska interwencja, a to co dzieje się teraz w Kluczach to działanie mające ją powstrzymać? Czy nie wydaje się wam to prawdopodobne?

 

Zapada cisza, czas zwalnia, sekundy przepływają leniwie, Kajetan myśli: „on jest szalony, to niedorzeczne przecież… czy to miało by znaczyć że zostaliśmy opętani przez Szatana?" Lekceważący uśmiech nie wychodzi mu zupełnie, Banani z trudem przełyka kolejną szklaneczkę nalewki, przypomina sobie rozkosz rozkwitającą w jego ciele pod wpływem czerwonej aury, inną od wszystkiego, co kiedykolwiek przeżył, potężne pragnienie powrotu do krateru powoduje, że łzy napływają mu do oczu, płacze (nie ma sensu żyć, gdy nie pamięta się o celu, tylko razem naszymi świetlistymi, skąpanymi w czerwonym płomieniu braćmi możemy tego dokonać…), Ebinghaus siedzi sztywno, wpatrzony w podłogę, a profesor Garth mówi dalej: Pozwólcie że wam to przybliżę – mamy społeczność, która zmienia się w bardzo znaczny sposób, zarówno fizycznie jak i mentalnie – rodzą się same zdrowe dzieci, zmniejsza się przestępczość, inteligencja wzrasta w sposób piorunujący… I mamy tu, u nas, kilka miesięcy później, tajemniczą epidemię powodującą agresywne, instynktowne zachowania, powrót do plemiennej, pierwotnej wspólnoty, w której cywilizacyjne tabu przestają istnieć, lub przynajmniej są silnie osłabione. Do tego silne uzależnienie od źródła tej mocy, chociaż sami nie wiemy czym dokładnie ona jest.. (Kajetan siedzi, wpatrzony w Gartha). Ale jak sądzę, dowiemy się, a jako pierwsi dowiedzą się ci którzy tam byli, a więc także i wy… Musicie być ostrożni, myślę że to będzie narastać. Zresztą, o czym pewnie nie wiecie, bo pewne osoby bliskie kręgów władzy mają interes w ukrywaniu takich zdarzeń – otóż za naszą wschodnią granicą też spadło kilka przedmiotów, podobnych do tego w Kluczach… Tak więc mamy tu wyraźnie dwie przeciwstawne siły, które pojawiły się i być może są wynikiem intencjonalnego działania jakichś potężnych bytów, które zaplanowały konfrontację – jak sądzicie, jeżeli oba typy zmian będą się rozprzestrzeniać po Europie, kiedy spotkają się ze sobą ludzie poddani tym dwóm wpływom? Za pół roku, rok? Sądząc po łatwości podróżowania po kontynencie, nawet wcześniej – jeżeli pojedynczy ludzie mogą być nosicielami zmian – tego nie wiem… Czynnikiem opóźniającym może być tu Emirat Francuski ogarnięty wojną domową, bo ciężko się przez niego przedostać… Z drugiej strony ciekawe, jaki wpływ mogą mieć te nadnaturalne siły na panoszących się tam fanatycznych i słabo wykształconych muzułmanów… Może nawet kontakt z przemienionymi Hiszpanami mógłby uspokoić ten konflikt… W każdym razie mam wrażenie, że stoimy w obliczu poważnych zmian na naszym kontynencie…

– Nie boisz się w takim razie, że jako wysłannicy Szatana możemy być niebezpieczni? – spróbował zażartować Banani.

Garth nie roześmiał się. Wysunął szufladę biurka i wyjął z niej chromowanego desert eagle'a.

– Gdy tylko dowiedziałem się o upadku rzekomego meteorytu, wyciągnąłem go z sejfu – powiedział poważnie, patrząc Kajetanowi w oczy.

– Dlaczego sądzi pan, że to działanie nadprzyrodzonych sił? Może to po prostu inwazja Obcych? – wypalił milczący dotąd doktor Ebinghaus.

– Rozróżnienie pomiędzy inwazją z kosmosu, a boską interwencją jest czysto arbitralne. Wszak nie od dziś wiadomo, że jedyną rzeczywistością, jaka się wydarza, jest ta rozgrywająca się w naszych własnych głowach. Nazwanie tego, co się dzieje inwazją czy też zstąpieniem, będzie zależało od zaplecza kulturowego nazywającego. Także od historii jego życia, wpływów wychowawczych jakim został poddany i jego przekonań filozoficznych – odpowiedział Garth prawie wesoło, chowając broń do szuflady (którą jednak pozostawił wysuniętą) – równie dobrze można powiedzieć, że to ani nie kosmici, ani nie bóstwa, lecz coś trzeciego, czego nie potrafimy nazwać, bo w ludzkim języku nie wymyślono na to słów.

 

 

Trudno jest stwierdzić, że błękitne zorze zmieniające stopniowo kondycję psychiczną całych rzesz mieszkańców ludzkich miast były spowodowane intencjonalnym działaniem jakiejś inteligentnej istoty. Potężne skupisko samoświadomości wędrujące od nie mającego początku czasu poprzez przestrzenie nadświata (czasem pojawiając się nawet w materialnym Kosmosie) nie było przecież – w naszym rozumieniu – żywe: nie miało materialnej formy, nie myślało, a nawet nie funkcjonowało w tym samym kontinuum czasoprzestrzennym, co oparte na białku formy trwania.

Jednak posiadało pełną mocy i niezachwianej pewności wiedzę o swoim istnieniu i o tym, że aby się rozwijać, musi się karmić: Karmić podobnymi do niej, chociaż nieporównywalnie mniejszymi i słabszymi skupiskami samoświadomości. Miała więc instynkt przetrwania, który zdominował ją całkowicie, napędzany podobnym orgazmowi doznaniem towarzyszącym zyskiwaniu mentalnej władzy nad inną, mniejszą istotą. Nigdy dotąd nie napotkała żadnej siły psychicznej silniejszej od niej samej, chociaż w nadświecie – będącym równoległym do materialnego świata obszarem składającym się z fluktuujących zjawisk psychicznych i samorodnych, potężnych wyładowań pierwotnych emocji zdarzały się obszary, do których z jakichś powodów nie miała dostępu. Wędrując od eonów, poznała i wchłonęła niezliczone ilości żywych stworzeń, na ogół były one mocno osadzone w materialnym aspekcie istnienia – zdarzały się byty oparte na węglowym lub krzemowym szkielecie, zdarzały się też inne, uwięzione w skorupkach z ewolucyjnie powstałego pola siłowego. Czasem – bardzo rzadko – napotykała małe gromady samoświadomych istot pozbawionych oparcia w materii; kurczowo zbite razem, połączone wspólnotą energetycznych przemian i pamięcią o nich, wtulone w siebie i czerpiące siły z przepływu doznań i znaczeń. Ona sama była inna nawet od tych ostatnich, złożona właściwie tylko z woli trwania, usytuowana w bezczasowym wiecznomgnieniu, trwająca poza życiem i śmiercią – świadoma siebie wibracja przestrzeni, będąca swoim głodem i żądzą jego zaspokojenia…

 

Kiedy ta wędrująca Wielojaźń wyczuła olbrzymią ilość żywych tworów zamieszkujących Ziemię, jej pożądanie nie miało sobie równych. Wiedziała już, że pozostanie na tych obszarach przez długi czas, gdyż natłok doznań i emocjonalnych zawirowań wyczuwalny w umysłach ludzi, ich p o t e n c j a ł psychiczny kłębiący się w nich niezliczonymi konfliktami, był niezrównany, gigantyczny i inny – w smaku! – od wszystkiego co Wielojaźń kiedykolwiek wchłonęła i ustanowiła swoją częścią… Były tam też inne, pomniejsze istoty o szczątkowej raczej samoświadomości, od dość zaawansowanych społecznie i rozpoznających siebie w lustrze, aż do wielonogich, zamkniętych w chitynowych pancerzach i posiadających znikomą – aczkolwiek nie zerową – aktywność psychiczną. Inne ciekawe byty – przetwarzające energię słoneczna, osiadłe – stanowiące źródło pożywienia dla dwu-, czworo– i wielonogów reprezentowały równie zadziwiający lecz kompletnie nienadający się do psychicznej konsumpcji stan umysłowej aktywności. W obliczu nadchodzącej uczty złożonej z ludzi potężna nadistota prawie tych stworzeń nie dostrzegła.

 

Intruzja powodowała w białkowych tworach zmiany, które wzbudzały zachwyt ich współplemieńców, pozwalając wyróżniać się zaatakowanym jednostkom na tle społeczności: wzrost nadpsychicznych umiejętności, znaczne polepszenie warunków fizycznych (zwłaszcza u potomstwa), doskonałe funkcjonowanie i nastrój, wreszcie rozwinięcie obszaru intuicyjnego zwykle przez te niedoskonałe dwunogi niedocenianego, a nawet pogardzanego. Wpływ na intuicję zmieniał diametralnie sposób ich postrzegania świata i jakość relacji międzyludzkich; sprawiał, że poddane intruzji jednostki stawały się naturalnymi (pozornie) liderami swoich środowisk, charyzmatycznymi diamencikami błyszczącymi w grupach do których należały. Ich wpływ sięgał coraz dalej i dalej. Wielojaźń wiedziała ( czy raczej „wiedziała"), że wkrótce poddani wpływowi jej aury ludzie i ich dzieci zawładną stanowiskami, bogactwami i narzędziami wpływów – a to oznaczało pozyskanie kolejnych osobników tego ciekawego gatunku – i jej potężny, nienasycony instynkt posiadania umysłów czujących istot będzie mógł dążyć swoją ścieżką, gwarantującą wchłanianie, wzrastanie, aż w końcu stanie się tak ogromną jak wszechświat. Wielojaźń nie była „osobą" w żadnym właściwie znaczeniu tego słowa , ale jak każde skupisko samoświadomości wyczuwała zagrożenie w byciu mniejszym, słabszym, ograniczonym i niezdolnym do jak najefektywniejszego poszerzania sfery swojej dominacji. Dlatego dążyła do wzrostu i szukanie ku temu możliwości było jedynym celem jej istnienia.

 

Ludzie zaatakowani przez nadistotę dla nieuświadomionego obserwatora stawali się doskonalsi, zdrowsi, szczęśliwsi i bardziej błyskotliwi – ale przestawali być ludźmi, stając się częścią obcej siły, lepkimi mackami używającymi całej swojej inteligencji tylko po to, aby posiąść kolejnych ludzi i nakarmić swoją nową władczynię – opętaną wizją samorozwoju, pozbawioną współczucia, przerażającą w swoim egoizmie siłę miażdżącą samostanowienie i autonomię cudzych umysłów. Proces postępował samoistnie, poprzez krótki bliski fizyczny kontakt z pochłoniętym człowiekiem, tak więc wystarczyło za pomocą pojedynczego pojawienia się w materialnym świecie ludzi posiąść kilka, kilkanaście, kilkaset istot, aby strefa wpływów upiornego przybysza z nadświata rosła samoistnie – pozostawało tylko czekać… Prościej oczywiście byłoby pochłonąć umysły wszystkich ludzi naraz i w rozkoszy błogiego spazmu potężnieć i potężnieć… Tego jednak potworna istota nie potrafiła, gdyż dla podobnego do niej mieszkańca nadświata, wejście w materialną przestrzeń, jawiące się naocznym świadkom jako wielobarwne zjawiska świetlne na niebie, było wielkim, bardzo wyczerpującym wysiłkiem (podobnie jak dla człowieka chcącego penetrować nadświat, szamana lub mistyka, próba taka wiąże się z unicestwieniem części siebie samego, i niebezpieczeństwami, wśród których szaleństwo jest zaledwie najbardziej optymistyczną opcją…) dlatego Pożeracz Jaźni mógł tylko zainicjować przygotowania do uczty, mającej odbywać się stopniowo…

 

Spotkanie niebezpiecznego niszczyciela z ludźmi wprowadziło potężny niepokój, zachwianie równowagi i stan mobilizacji w nadświecie będącym samoorganizującą się, bezkresną i bezczasową formą istnienia świadomości. Możliwość unicestwienia rodzaju ludzkiego jawiło się jako najpoważniejsze z zagrożeń, ponieważ stanowił on gwarancję równowagi Całości. Co więcej – samoświadome istoty (wśród nich także ludzie) były wyłącznym powodem istnienia ponadmaterialnego nadświata, a nawet pośrednio – jego źródłem. To od nich wszystko się zaczynało i na nich się kończyło. Dlatego zapewnienie bezpieczeństwa ludziom urosło do rangi priorytetu. Samo istnienie Wielojaźni nie było niczym dziwnym, gdyż niematerialny świat był domeną nieograniczonych możliwości, a wśród tych możliwości istniała również ta, zakładająca powstanie niweczącego samoświadomość Adwersarza…

 

Potencjał ochronny ujawnił się jako nieregularnego kształtu skupienia materii, spalające się częściowo w atmosferze i uderzające w planetę – niecodzienność tych zjawisk miała przyciągnąć jak największą ilość osób. Choćby przelotny kontakt z miejscem upadku zmaterializowanej mocy owocował całkowitą odpornością na atak Pożeracza Jaźni. Powodował też przelotne depresje, zobojętnienie na sprawy codziennego życia, odrodzenie stłumionych instynktów plemiennych i agresję. Niektóre jednostki nie znosiły dobrze tego rodzaju przemiany, stawały się mordercami lub popadały w chorobę psychiczną – jednak stanowiły one niewielki procent wśród ludzi poddanych zabezpieczającemu działaniu.Większość przekształcała się w niemożliwych do pochłonięcia przez Wielojaźń, lojalnych i nieustraszonych wojowników, obojętnych na codzienne sprawy swojego dotychczasowego życia. Wojna z wyslannikami potwornej, obcej siły miała być wojną rzeczywistą – jedynym sposobem na ratunek dla rasy ludzkiej będzie fizyczne zniszczenie nieświadomych swojego zniewolenia, potężniejących wciąż w swoich możliwościach agentów Pożeracza Jaźni.

 

 

 

Kajetan stoi na wzgórzu, przed oczami mając metropolię wibrującą wyciem syren, głosami niespokojnych ludzi i szumem wiatru. Szklana kopuła przykrywająca krakowskie Stare Miasto, lśni w promieniach słońca, na jej zakrzywionej powierzchni siedzą setki ptaków. Labirynty ulic spowija dym licznych pożarów, zwiastun nadchodzącego chaosu. Mężczyzna podnosi głowę, patrzy w niebo, jakby chciał przeniknąć wzrokiem otaczającą go nieskończoną przestrzeń i z wielkim spokojem czeka.

Koniec

Komentarze

Czytałem z przyjemnością i zaciekawieniem. Nie wszystko mi się spodobało, a co gorsza, niektóre pomysły równocześnie traktuje jako wadę i zaletę :) Mimo wszystko jednak ogólne wraenie jest jak najlepsze.

Po pierwsze nie specjalnie przepadam za hiperbolą; często jak już coś się dzieje to musi się dziać, zdaniem autora, w wielkiej skali - mamy tu więc pogrążone w chaosie miasteczko pełne zombii (takie moje pierwsze skojarzenie) i w perspektywie rozpszestrzenienie chaosu na cały kraj/świat.

Ostatecznie jednak całość jest na tyle spójna i przekonywująca, że ta skala pasuje jak ulał. Z punktu widzenia mojego gustu - wielki plus dla autora.

Początkowo nie przypadło mi do gustu również przejście z poziomu niezrozumienia (punkt widzenia bohaterów) na suche wyjaśnienie ze strony wszechwiedzącego narratora. Ostatecznie jednak także i ten zabieg doskonale się obronił. Stało się tak, jak sądzę, za sprawą przynajmniej dwóch cech zakończenia.
1) pozwoliłeś sobie na rozważania o tym czy obcy czy też bogowie sugerując na koniec, że może coś nienazwanego; to Nienazwane opisałeś skutecznie - potrafię sobie to wyobrazić, nie wiedząc równocześnie co to jest i absolutnie nie mogąc zaszufladkować jako bóstwo lub obcego
2) okazało się, że to co wydawało się z piekła rodem jest "tym dobrym" w przeciwieństwie do pozornej łaski z Hiszpanii; podejrzewam, że większość czytelników da się zaskoczyć (mimo podpowiedzi - o czym niżej). Traktuję pointę jako pewne przesłanie typu "pozory myla i nie wszystko złoto co się świeci" :)

Nie spodobało mi się natomiast stereotypowe potraktowanie torunio-katolicyzmu. Za reakcja tej organizacji na meteoryt od razo powinna utwierdzić nas w przekonaniu, że to co spadło nie może być złe :)

Z technicznych uwag:
- nie sądzę by meteor, który wybija "tylko" 6 metrowy otwór w ziemi był "wyjątkowo duży"
- zdziwiło mnie stwierdzenie, że światło z krateru oświetlało okolicę "jeszcze przez wiele nocy", kiedy dalsza akcja obejmuje może 2 dni i jedną noc; w pierwszym momencie zasugerowało i to, że pomiędzy morderstwem a upadkiem obiektu minęło te kilka nocy, ale potem tekst mówi jednak inaczej;

Masz także u mnie duży plus za wywód, który podsumowuję moją filozofię życiową, a daje się streścić słowami: "jedyną rzeczywistością, jaka się wydarza, jest ta rozgrywająca się w naszych własnych głowach"

Aha - gdybym oceniał to na minimum 5.5 :) gratuluję

Yelonek, dziekuję za konstruktywny i uważny komentarz.Błędy, które zauważyłeś wydają mi sie teraz oczywiste.Dzięki!

Wow, bardzo ciekawy, przewrotny, i świetnie napisany tekst, z pogranicza science-fiction i filozofii. Nie przejmując się tworzeniem pasjonującej, wybuchowej akcji, przechodzisz do rozważań o Wielojaźni i samoświadomości - i jest to dużo bardziej interesujące niż gdyby miała to być kolejna opowieść o zombie. Wygrywasz! Ten monolog - majstersztyk.

Coś w tym jest, co pisze Yelonek, że są takie elementy opowiadania, które są zarazem zaletami, jak i wadami. Dla mnie była to wizja przyszłości. Mamy 2067 rok. Teoretycznie powinniśmy już conajmniej smigać do pracy pojazdami rodem z "Gwiezdnych Wojen", a u Ciebie ciągle samochody, stary dobry desert eagle i w zasadzie niewiele zmian - za to te dyskretnie wprowadzone potem, jak Toruński Kosciół Autonomiczny, powodują wytrącenie czytelnika z tego błogiego spokoju ;)

Sporo było na tej stronie opowiadań, które próbowały monologować tak, jak Ty to robisz - i wszystkie trąciły kiczem, kliszą a przede wszystkim - nudą. Jak Ty to zrobiłes, że wyszło tak dobrze? Gratulacje. 6 ode mnie.

Dziękuję, Dreamy, taki pozytywny komentarz to duża rzecz, dzięki.

Dreammy, sorry za literówkę;)

Dobry tekst. Nieżle napisana i ciekawa wizja kontaktu z obcym bytem. Przeskok do perspektywy wszechwiedzącego narratora i wyjaśnienie wszystkiego, było ryzykownym posunięciem, ale muszę przyznać, że nieźle sobie z tym poradziłeś. Wyjaśnienie jest interesujące, spójne i oryginalne - duży plus dla Ciebie.

Podoba mi się też otwarte zakończenie. Uważam, że to dobre rozwiązanie. Strony konfliktu zdefiniowane, idea zaprezentowana, co dalej - jest rzeczą drugorzędną, niedopowiedzenie to pokarm dla wyopbraźni czytelnika; w tym wypadku bardzo smaczny.
Przeczytałem z prawdziwą przyjemnością.

Pozdrawiam.

Dzięki, Eferelin. Pozdrawiam:)

Ciekawostka.W moim opku, które ma się ukazać w październikowym SFFiH, przedstawiam podobną wizję.Tylko bez meteorytu. Ciekaw jestem jak odbiorą ja czytelnicy. Bo w przeciwieństwie do Twego opka u mnie jest krew, gwałty, zabójstwa itp.Jest również scena kanibalizmu - córki jedzą własną matkę.
Naprawdę jestem ciekaw.
A opko fajne.

Dzięki, Gwidon2. Chętnie przeczytam.

Nowa Fantastyka