- Opowiadanie: baranek - Najgorszy bard w mieście

Najgorszy bard w mieście

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Najgorszy bard w mieście

Le­lu­ja było mia­stem. Praw­da, że nie­zbyt wiel­kim. Praw­da, że nieco może za­py­zia­łym. Ale jed­nak mia­stem.

 

Miało mury miej­skie i aż dwie miej­skie bramy. Po­łu­dnio­wą i Tę Od Borów Tam­chol­skich. Miało rów­nież straż­ni­ka. Jed­ne­go, przy bra­mie Po­łu­dnio­wej. Ta Od Borów Tam­chol­skich była tak za­rdze­wia­ła, że nie da­wa­ła się otwo­rzyć. Nie było więc sensu jej strzec.

Miało Rynek i sto­ją­cy przy nim ra­tusz, w któ­rym re­zy­do­wał Bur­mistrz i Rada Miej­ska, zło­żo­na z żony Bur­mi­strza.

Miało bu­dy­nek sądu i wię­zie­nie, z bo­ga­to wy­po­sa­żo­ną izbą tor­tur. Bra­ko­wa­ło je­dy­nie sę­dzie­go i kata. Co w sumie nie sta­no­wi­ło spe­cjal­ne­go pro­ble­mu, gdyż i tak wszel­kie spory na­tu­ry praw­nej, od stu­le­ci, roz­wią­zy­wa­no za po­mo­cą spon­ta­nicz­nych i barw­nych (głów­nie czer­wie­nią) sa­mo­są­dów.

Miało do­sko­na­le pro­spe­ru­ją­cą fak­to­rię han­dlo­wą i “Go­spo­dę”, nie ma­ją­cą sobie rów­nych w całym kraju. Co nie za­wsze i nie przez wszyst­kich od­czy­ty­wa­ne było jako kom­ple­ment.

Miało kuź­nię, od świtu do zmierz­chu tęt­nią­cą ży­ciem.

Miało łaź­nię, która ży­ciem tęt­ni­ła od zmierz­chu do świ­ta­nia i któ­rej pra­cow­ni­ce, zwane eu­fe­mi­stycz­nie “ła­zieb­ny­mi”, ofe­ro­wa­ły klien­tom sze­ro­ki wa­chlarz usług, znacz­nie wy­kra­cza­ją­cy poza zwy­cza­jo­we mycie ple­ców. Ofe­ro­wa­ły także rów­nie sze­ro­ki wa­chlarz, bar­dzo cza­sa­mi eg­zo­tycz­nych, cho­rób we­ne­rycz­nych. Co z kolei do­star­cza­ło za­ję­cia miej­sco­we­mu me­dy­ko­wi.

Mia­sto po­sia­da­ło bo­wiem wła­sne­go me­dy­ka. Oraz bal­wie­rza, ry­ma­rza, sny­ce­rza i wielu in­nych za­cnych rze­mieśl­ni­ków, zrze­szo­nych w ogól­no­kra­jo­wych ce­chach. A nawet cza­row­ni­cę, która co praw­da do żad­ne­go cechu nie na­le­ża­ła, ale po­tra­fi­ła rzu­cać pierw­szo­rzęd­ne uroki.

Tak, tak, można tu było zna­leźć wszyst­ko, co nie­zbęd­ne jest mia­stu do pra­wi­dło­we­go funk­cjo­no­wa­nia. No, po­wiedz­my po pro­stu – do funk­cjo­no­wa­nia.

Ale przede wszyst­kim Le­lu­ja miało swoją Hi­sto­rię.

Za­wi­nię­ta pie­czo­ło­wi­cie w mięk­ko wy­pra­wio­ne skóry cie­lę­ce, spo­czy­wa­ła w spe­cjal­nym ku­frze, w domu Bur­mi­strza. Wy­cią­ga­na przy oka­zji szcze­gól­nie uro­czy­stych świąt (ta­kich jak na przy­kład rocz­ni­ca za­ło­że­nia mia­sta) i od­czy­ty­wa­na gło­śno na rynku, sta­no­wi­ła chlu­bę miesz­kań­ców Le­lu­ja. I cho­ciaż wszy­scy znali ją na pa­mięć, mogli go­dzi­na­mi słu­chać o krwa­wej Woj­nie Magów, czy na­jeź­dzie okrut­nej Dzi­kiej Hordy. Były to opo­wie­ści mrocz­ne i przej­mu­ją­ce grozą. I, przy­znać trze­ba, nieco pod­ko­lo­ry­zo­wa­ne.

Praw­dzi­wa Wojna Magów wy­bu­chła gdy Czar­ny Alvin oskar­żył Mrocz­ne­go Al­fre­da o kra­dzież wy­jąt­ko­wo skom­pli­ko­wa­ne­go za­klę­cia. Trwa­ła pra­wie sie­dem minut i za­koń­czy­ła się pod­bi­tym okiem (Alvin) i krwa­wie­niem z nosa (Al­fred) oraz głę­bo­ką, wza­jem­ną nie­chę­cią obu prze­ciw­ni­ków. Jeśli zaś cho­dzi o na­jazd Dzi­kiej Hordy, to po­dob­no wcale nie była taka dzika, jak mó­wio­no. Do sa­me­go końca, mając już stry­czek na szyi, za­pew­nia­ła, że nie miała wcale złych za­mia­rów, że po pro­stu zbo­czy­ła ze szla­ku i chcia­ła je­dy­nie za­py­tać o drogę. Któż jed­nak słu­chał­by wy­ja­śnień odzia­nej w skóry i uzbro­jo­nej po zęby Ama­zon­ki? Horda za­dyn­da­ła na rynku, ku prze­stro­dze innym po­ten­cjal­nym na­jeźdź­com.

Cóż, le­luj­scy kro­ni­ka­rze po­waż­nie trak­to­wa­li hasło: “To my, dzi­siaj, two­rzy­my hi­sto­rię”. Two­rzy­li więc hi­sto­rię jak chcie­li i kiedy chcie­li. Co, od pew­ne­go czasu, i tak nie miało więk­sze­go zna­cze­nia.

Coraz wię­cej rze­czy tra­ci­ło na zna­cze­niu, w mie­ście bo­wiem po­ja­wił się Je­re­miasz.

***

“już cie nie ko­cham Kon­ra­dzie”

krzy­kła “zbyt wiele nas dzie­li”

ode­szła, on zo­stał w nie­ła­dzie

i w zmię­tej mi­ło­ścio po­ście­li

***

Kur­desz nie był wła­ści­wie złym czło­wie­kiem. Ow­szem, by­wa­ło cza­sa­mi, że mijał się z praw­dą. Jed­nak­że tylko wtedy, gdy coś mówił. Nie przy­wią­zy­wał rów­nież szcze­gól­nej wagi do świę­te­go prawa wła­sno­ści. Chyba, że była to jego wła­sność. Zda­rza­ło mu się kopać le­żą­cych. Zwłasz­cza, gdy byli już nie­przy­tom­ni i nic nie wska­zy­wa­ło na to, że szyb­ko się pod­nio­są. Ale kiedy miał kopać, skoro bo­go­wie ob­da­rzy­li go wzro­stem sie­dzą­ce­go psa i mu­sku­la­tu­rą cho­re­go na su­cho­ty wró­bla? W bogów zresz­tą, na dobrą spra­wę, też nie wie­rzył. Tylko nie wy­po­wia­dał się gło­śno na ich temat. Ot tak, na wszel­ki wy­pa­dek. No i oszu­ki­wał przy grze w kości. Nie­wie­le mu to po­ma­ga­ło, zwy­kle i tak prze­gry­wał, no ale jed­nak.

Tym nie­mniej, jak już wspo­mnia­łem, nie był złym czło­wie­kiem. Nigdy, na przy­kład, nie miał ocho­ty ni­ko­go zabić. Do­pó­ki nie usły­szał Je­re­mia­sza.

***

i zer­kła na niego ckli­wie,

i serce jej jak nie puk­nie,

a on ca­łu­je jom chci­wie

i wpy­cha rence pod suk­nie

***

Huf­nal Bar­ba­rzyń­ca był… no co tu dużo gadać, był bar­ba­rzyń­cą z da­le­kiej pół­no­cy. Prze­by­wa­jąc od czter­na­stu lat w Mie­ście na­brał co praw­da nieco ogła­dy, ale na­tu­ry nie da się oszu­kać. Co z tego, że za­czął nosić san­da­ły i prze­pa­skę bio­dro­wą? Co z tego, że nie za­bi­jał każ­de­go na­po­tka­ne­go męż­czy­zny, nie pod­pa­lał każ­de­go mi­ja­ne­go domu i nie gwał­cił każ­dej ko­bie­ty w za­się­gu, że tak po­wiem, ręki? Co z tego, że no­ca­mi, w za­ci­szu swo­jej kom­na­ty, przy sła­bym świe­tle mi­go­czą­cej świe­cy, z wy­pie­ka­mi na twa­rzy, czy­ty­wał wzru­sza­ją­ce po­wie­ści Stal­lo­wej Da­niel­li? Dalej mówił ze śmiesz­nym ak­cen­tem, pluł na pod­ło­gę “Go­spo­dy”, żarł jak pro­się i pił ol­brzy­mie ilo­ści pod­łe­go piwa. Na­praw­dę ol­brzy­mie, nawet przy za­ło­że­niu, że po­ło­wę roz­le­wał. Fakt, wielu miej­sco­wych, uro­dzo­nych i wy­cho­wa­nych w mie­ście za­cho­wy­wa­ło się po­dob­nie. Z tym, że oni ro­bi­li to w spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ny. A Huf­nal dzi­ku­sem się uro­dził i dzi­ku­sem po­zo­stał. Nawet on sam czuł, że bar­ba­rzyń­skie in­stynk­ty drze­mią­ce gdzieś na dnie jego duszy, w każ­dej chwi­li mogą się obu­dzić. Szcze­gól­nie, gdy słu­chał Je­re­mia­sza.

***

“po­wiedz czy ko­chasz mię miła?”

pyta, a na to ta szma­ta:

“szcza­ła mi­ło­ści chi­bi­ła,

dziś ko­cham two­je­go brata”

***

Ko­chaś lubił ma­wiać o sobie, że bo­go­wie stwo­rzy­li go do mi­ło­ści. To samo mó­wi­ły wszyst­kie oko­licz­ne, mało or­to­dok­syj­ne, mę­żat­ki. No, pra­wie wszyst­kie, bo żona ko­wa­la, w trak­cie wy­ko­ny­wa­nia jed­nej z wy­my­ślo­nych przez Ko­cha­sia mi­ło­snych akro­ba­cji, zwich­nę­ła szczę­kę i mówić w ogóle nie mogła. Co zresz­tą nie prze­szka­dza­ło ani jej, ani Ko­cha­sio­wi. Ani nawet ko­wa­lo­wi, który świę­cie wie­rzył, że żona spa­dła ze scho­dów, a który po całym dniu spę­dzo­nym w kuźni cenił sobie spo­kój i przede wszyst­kim ciszę do­mo­we­go ogni­ska.

Ko­chaś wszyst­ko co robił, robił z mi­ło­ści i dla mi­ło­ści. Bo te parę du­ka­tów, które in­ka­so­wał od każ­dej z za­do­wo­lo­nych ko­biet, to prze­cież w dzi­siej­szych cza­sach żadne pie­nią­dze. Ostat­nio jed­nak, coraz czę­ściej zda­rza­ło się, że Ko­cha­sio­wi… Że Ko­chaś nie sta­wał na wy­so­ko­ści za­da­nia. Nie po­ma­ga­ły żadne wschod­nie tech­ni­ki, żadne (naj­czę­ściej rów­nież wschod­nie) afro­dy­zja­ki. Na próż­no roz­cza­ro­wa­ne ko­bie­ty szep­ta­ły do uszu ko­chan­ka mi­ło­sne za­klę­cia. Na próż­no po­trzą­sa­ły miesz­ka­mi. Peł­ny­mi monet. Ko­chaś po­zo­sta­wał nie­czu­ły za­rów­no na słowa, jak i na brzęk złota. Bo­wiem w jego uszach wciąż brzmia­ły dźwię­ki pie­śni Je­re­mia­sza.

***

“mu­szem ci wy­znać ma córko”

rze­kła łzy lejąc go­ron­ce

i ga­piąc się na po­dwór­ko

“Hi­po­lit nie jest twym ojcem”

***

Mar­cjan­na była twar­dą ko­bie­tą. Oczy­wi­ście, twar­dość ta nie do­ty­czy­ła ana­to­mii Mar­cjan­ny. Jako “ła­zieb­na” po­sia­da­ła wszel­kie, wła­ści­we swej pro­fe­sji, mięk­ko­ści. We wła­ści­wych miej­scach i w do­sko­na­łych pro­por­cjach. Za to cha­rak­ter… Nic nie było w sta­nie go zła­mać. Żadne prze­ciw­no­ści losu nie były po­tra­fi­ły ze­trzeć uśmie­chu ze ślicz­nej twa­rzycz­ki Mar­cy­si. Nawet po­wszech­na, cho­ciaż w przy­pad­ku nie­któ­rych męż­czyzn nie­zu­peł­nie szcze­ra, po­gar­da, którą oka­zy­wa­no w mie­ście pra­cow­ni­com łaźni.

Ha­ro­wa­ła w pocie czoła i od­kła­da­ła wszyst­kie za­ro­bio­ne pie­nią­dze. Wie­dzia­ła, że za dwa, naj­wy­żej trzy lata, bę­dzie mogła prze­stać zaj­mo­wać się cu­dzy­mi in­te­re­sa­mi i otwo­rzy wła­sny. Wy­ma­rzo­ny, upra­gnio­ny skle­pik z eg­zo­tycz­ny­mi pach­ni­dła­mi. Nie, nie w Le­lu­ja. W samej sto­li­cy. Ta świa­do­mość spra­wia­ła, że Mar­cjan­na była za­wsze w do­sko­na­łym hu­mo­rze. Za­wsze roz­ga­da­na i ro­ze­śmia­na. Nikt nigdy nie wi­dział jej pła­czą­cej. Do­pó­ki nie usły­sza­ła po raz pierw­szy pie­śni Je­re­mia­sza.

***

“znowu pła­czesz? dla­cze­go?

po­wiedz co ci tak ciąży”

“nie ko­cham już Da­ma­ze­go,

a znowu je­stem z nim w ciąży”

***

Bar­na­ba był świet­nym obe­rży­stą. Nie­któ­rzy, pa­trząc na szyld jego “Go­spo­dy” za­rzu­ca­li mu brak fan­ta­zji. Ale kiedy póź­niej po­rów­ny­wa­li za­war­tość swo­ich misek ze sta­ran­nie wy­pi­sa­nym na ścia­nie ja­dło­spi­sem, zmie­nia­li zda­nie. Fan­ta­zja Bar­na­by nie miała gra­nic! Bo tylko czło­wiek o nie­ogra­ni­czo­nej wy­obraź­ni mógł na­zwać bru­nat­ną breję o kon­sy­sten­cji i smaku kleju – “Nie­biań­ską Cie­lę­cą Am­bro­zją”, a pod­łe­go, kwa­śne­go si­ka­cza – “Przed­nim To­ka­jem”. Co dziw­ne, de­wi­za Bar­na­by, że lu­dzie zje­dzą i wy­pi­ją każde świń­stwo, jeśli tylko ład­nie się na­zy­wa, spraw­dza­ła się w stu pro­cen­tach. Każ­de­go dnia, tuż po zmierz­chu, głów­na izba “Go­spo­dy” za­peł­nia­ła się ludź­mi. Żuli z tru­dem “De­li­kat­ną Dro­bio­wą Nie­spo­dzian­kę Ze Śliw­ką”, krzy­wiąc się nie­mi­ło­sier­nie po­pi­ja­li “Zło­ci­stą Mał­ma­zję Z Da­le­kie­go Wscho­du” i wszy­scy, bez wy­jąt­ku wpa­try­wa­li się w ma­leń­ką scenę, na któ­rej za­trud­nio­ny przez Bar­ba­bę Je­re­miasz stro­ił swój in­stru­ment. Wszy­scy bo­wiem cze­ka­li na dal­szy ciąg pie­śni.

***

on był ra­czej sła­be­usz,

ona – dzie­wu­cha jak rzepa,

cze­muż, bo­go­wie, ach cze­muż,

szcza­ła mi­ło­ści jest ślepa.

***

Póź­niej mó­wio­no, że czło­wiek ten nad­szedł od pół­no­cy od bramy Tej Od Borów Tam­chol­skich. Było to prak­tycz­nie nie­moż­li­we, ale lu­dzie uwiel­bia­ją opo­wia­dać nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie. Tak na­praw­dę nikt nie wi­dział, kiedy Je­re­miasz po­ja­wił się w mie­ście. Za­uwa­żo­no go do­pie­ro wtedy, gdy po raz pierw­szy za­grał w “Go­spo­dzie” Bar­na­by.

To był pa­mięt­ny wie­czór. Już ty­dzień wcze­śniej na drzwiach “Go­spo­dy” po­ja­wił się, wy­ko­na­ny przez sa­me­go Bar­na­bę, afisz in­for­mu­ją­cy o wy­stę­pie “naj­lep­sze­go barda na­szych cza­sów”. Oraz o dwu­dzie­sto­pro­cen­to­wej zniż­ce na wszyst­kie trun­ki. Pra­gnie­nie przy­wio­dło do “Go­spo­dy” wielu gości. Rzecz dys­ku­syj­na, czy bar­dziej pra­gnę­li mu­zy­ki, czy ta­nich na­pit­ków. Ważne, że przy­szli. A póź­niej wra­ca­li każ­de­go wie­czo­ra. I żaden z nich nie po­tra­fił po­wie­dzieć dla­cze­go.

Już pierw­sze dźwię­ki pie­śni Je­re­mia­sza wy­war­ły na wi­dzach pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie. Wpa­dły w uszy i zmie­ni­ły mózgi w po­ma­rań­czo­wy ki­siel (nie wiem dla­cze­go po­ma­rań­czo­wy). Wzrok słu­cha­czy zmęt­niał, a twa­rze za­sty­gły w gry­ma­sie bez­gra­nicz­ne­go zdu­mie­nia. Tylko szczę­ki po­ru­sza­ły się ryt­micz­nie, prze­żu­wa­jąc pod­su­wa­ne wciąż przez Bar­na­bę świń­stwa. Dziw­ny ten amok trwał pra­wie go­dzi­nę. Prze­rwał go sam Je­re­miasz, moc­niej­szym od po­zo­sta­łych akor­dem i sło­wa­mi: “o tem co było dali, do­wie­cie siem pań­stwo jutro, o ty samy porze”. Ko­lej­ny wie­czór był po­dob­ny. Po nim na­stęp­ny. I jesz­cze jeden. I tak to trwa­ło od pra­wie roku. Aż do kwiet­nio­wej Nocy Upio­rów.

***

aż spa­dła głowa le­le­nia,

gdy trza­sły drzwi ode dworu

“dość już mam chę­do­że­nia,

pój­dem se do klasz­to­ru”

***

Noc Upio­rów była tra­dy­cyj­nym le­luj­skim świę­tem zmar­łych. Nie ozna­cza to by­naj­mniej, że miesz­kań­cy mia­sta w jakiś szcze­gól­ny spo­sób czci­li pa­mięć swo­ich nie­ży­ją­cych krew­nych i zna­jo­mych. To wła­śnie owi nie­ży­ją­cy krew­ni i zna­jo­mi świę­to­wa­li tej nocy. Każdy z nich, jeśli tylko uznał, że ma coś do za­ła­twie­nia w świe­cie ży­wych, mógł wstać z grobu i za­krząt­nąć się wokół swo­ich spraw. Przy­znać trze­ba, że nie­wie­lu ko­rzy­sta­ło z tej oka­zji. Śmierć roz­le­ni­wia. Jeśli już komuś chcia­ło się ru­szać do­stoj­ne zwło­ki, to prze­waż­nie cho­dzi­ło o ja­kieś dro­bia­zgi, w stylu wy­jąt­ko­wo szpet­ne­go po­mni­ka, czy nie naj­le­piej do­bra­ne­go epi­ta­fium.

Tego jed­nak roku, pierw­sze­go roku po­by­tu Je­re­mia­sza w mie­ście, na le­luj­skim cmen­ta­rzu rojno było i gwar­no. Nie wia­do­mo dla­cze­go więk­szość bar­dów ten wła­śnie cmen­tarz wy­bra­ła sobie na miej­sce po­chow­ku. Spo­czy­wa­li tutaj i Ję­drzej Waj­de­lo­ta, i Krzysz­tof Zza Nusji. Przy­by­ły z pół­no­cy skald Olaf, któ­re­go z racji nie­wy­bred­ne­go hu­mo­ru jego sag zwano po­wszech­nie Ru­ba­szen­ką. To­masz z Ba­gien, któ­re­go pie­śni inni bar­do­wie uwa­ża­li za co­kol­wiek dzie­cin­ne i Sta­ni­sław “I Owym”, który swój przy­do­mek za­wdzię­czał fak­to­wi, iż każdy wy­stęp roz­po­czy­nał sło­wa­mi: “Za­śpie­wam wam dziś i o tym, i owym”. Oraz wielu, wielu in­nych. I wszy­scy oni, bez wy­jąt­ku, opu­ści­li swoje mo­gi­ły i dys­ku­to­wa­li za­wzię­cie.

Prym wiódł, po­dob­nie z resz­tą jak za życia, Ję­drzej Waj­de­lo­ta.

– Nie może to być – mówił. – Nie może to być, by takie bez­ta­len­cie, przez po­mył­kę jeno bar­dem zwane, bez­cze­ści­ło pa­mięć swych wiel­kich po­przed­ni­ków. Pa­mięć praw­dzi­wych ar­ty­stów. Naszą pa­mięć.

– Słusz­nie – wtrą­cił Krzysz­tof Zza Nusji. – Do­cho­dzi do tego, że lu­dzie nie chcą już słu­chać pie­śni przez nas stwo­rzo­nych. Nie w gło­wach im nasze dzie­ła, jeno cały ten, jak mu tam, Je­re­miasz.

– Wy, Krzysz­to­fie, mie­li­ście czas do tego przy­wyk­nąć – za­kpił Olaf. – I tak prze­cież gry­wa­li­ście prze­waż­nie dla pu­stej sali. Go­rzej, że i moje sagi, tak ongiś po­pu­lar­ne, po­wo­li od­cho­dzą w za­po­mnie­nie.

– Po­pu­lar­ne?! – ura­żo­ny Krzysz­tof pró­bo­wał się od­gryźć. – Może i były po­pu­lar­ne, sko­roś za­wsze tak schle­biał gu­stom ga­wie­dzi. Te twoje opo­wie­ści “z pa­zu­rem”. Co to niby wska­zy­wać miał, ob­na­żać i wy­szy­dzać, a któ­ren oka­zał się jeno wy­szczer­bio­nym pa­znok­ciem…

– Ale tło­czy­li się lu­dzi­ska, żeby tego po­słu­chać.

– Szko­da tylko, że tym tłoku miej­sca dla praw­dzi­wej sztu­ki nie zo­sta­ło. Gdzie się po­dzie­wa­ła muza po­ezji, gdyś te swoje sagi ba­zgro­lił?

– Ję­cza­ła ci­chut­ko w sa­mot­no­ści, przez was gdzieś po ką­tach chę­do­żo­na…

Pax, mości pa­no­wie, pax mię­dzy ar­ty­sty – Ję­drzej Waj­de­lo­ta po­sta­no­wił prze­rwać na­bie­ra­ją­cą tempa kłót­nię. – Nie miej­sce na po­dob­ne dys­pu­ty. A i czasu za wiele nie ma. Cho­ciaż, po praw­dzie, z nas wszyst­kich, ja naj­wię­cej o praw­dzi­wej sztu­ce po­wie­dzieć mogę. Wszak moim pie­śniom ani na ar­ty­zmie, ani na po­pu­lar­no­ści nie zby­wa­ło…

– Boś, sobie jeno zna­nym spo­so­bem, wszyst­kich w kraju ba­ka­ła­rzy na­kło­nił, aby dziat­kom nie­win­nym, pa­cho­lę­tom bied­nym, słu­chać twych pie­śni na­ka­zy­wa­li – wy­rzu­cił z sie­bie roz­ża­lo­ny Krzysz­tof, który za­wsze za­zdro­ścił Waj­de­lo­cie, a któ­re­mu rze­czy­wi­ście nie zda­rzy­ło się nigdy grać dla wię­cej niż pię­ciu osób rów­no­cze­śnie.

– Słu­cha­ła ich nie tylko dzia­twa szkol­na – rzekł Ję­drzej pęcz­nie­jąc z dumy. – Nawet hen, za oce­anem…

– Gdzie nikt nie zna na­sze­go ję­zy­ka… – do­rzu­cił Olaf.

– Tak, gdzie nikt… – przy­tak­nął od­ru­cho­wo Waj­de­lo­ta. Po czym za­milkł jak nie­pysz­ny.

Mil­czą­cy dotąd Jerzy, który wiecz­nie przez po­zo­sta­łych po­stur­hi­wa­ny, rzad­ko za­bie­rał głos, tup­nął nogą.

– Dość tego! – wrza­snął. – Dość tych głu­pich waśni. Czy­ście za­po­mnie­li, że bard żyje tak długo, jak długo w pa­mię­ci ludz­kiej żyją jego utwo­ry? Nie­waż­ne, udane czy nie. Co sta­nie się z nami, gdy lu­dzie, słu­cha­ją­cy Je­re­mia­sza, zu­peł­nie za­po­mną nasze pie­śni?

Za­pa­dła cisza. Nomen omen – gro­bo­wa.

– Ktoś w ogóle wie jak się na­zy­wa to, po­żal­cie się bo­go­wie, “dzie­ło”.

– “Szcza­ły boga mi­ło­ści tra­fia­jo dzie chco” – wy­rwa­ło się To­ma­szo­wi z Ba­gien.

Po­zo­sta­li po­pa­trzy­li na niego po­dejrz­li­wie. Gdyby nie był tru­pio blady, pew­nie za­czer­wie­nił­by się z za­kło­po­ta­nia.

– No co? Leżę tu naj­kró­cej. Pół roku za­le­d­wie. Sły­sza­ło się to i owo przed śmier­cią.

– Tak… – An­drzej Waj­de­lo­ta po­now­nie prze­jął ini­cja­ty­wę. – Jerzy ma rację, trze­ba coś zro­bić.

Za­sta­na­wiał się przez chwi­lę, po czym pod­jął, ści­sza­jąc głos:

– Myślę, że uczy­ni­my tak…

Po­zo­sta­li po­chy­li się ku niemu, słu­cha­jąc uważ­nie i po­ta­ku­jąc od czasu do czasu gło­wa­mi. Po kwa­dran­sie, ję­cząc i za­wo­dząc upior­nie, ru­szy­li w kie­run­ku “Go­spo­dy”. I tylko wlo­ką­cy się na końcu To­masz mru­czał pod nosem:

– Szko­da, cho­le­ra, szko­da. Za­wsze byłem cie­kaw, czy Ma­te­usz dowie się, że Ja­nu­ary nie jest jego praw­dzi­wym synem. I czy Kla­ry­sa od­naj­dzie za­gi­nio­ną sio­strę – bliź­niacz­kę.

***

Nikt nie wie, co wy­da­rzy­ło się w kom­na­cie Je­re­mia­sza, na pod­da­szu “Go­spo­dy”. Wia­do­mo je­dy­nie, że słu­żą­cy Bar­na­by przez wiele go­dzin ze­skro­by­wał ka­wał­ki “naj­lep­sze­go barda na­szych cza­sów” ze ścian, pod­ło­gi i su­fi­tu. Sam Bar­na­ba nie brał w tym udzia­łu. Po pierw­sze, uwa­żał wszel­kie prace po­rząd­ko­we za nie­god­ne go­spo­da­rza. Po dru­gie, był za­ję­ty. Sie­dział przy wiel­kim stole w głów­nej izbie i przy­gry­za­jąc język, sta­ran­nie ka­li­gra­fo­wał nowy afisz:

“DZIŚ WIE­CZO­REM

GER­WA­ZY – NAJ­LEP­SZY UCZEŃ JE­RE­MIA­SZA

PRZED­STA­WI PAŃ­STWU

DAL­SZE DZIE­JE BO­HA­TE­RÓW

JEGO PIE­ŚNI.

Każde trze­cie piwo za pół ceny. Orzesz­ki darmo.”

Bo­wiem “szcza­ły boga mi­ło­ści tra­fia­jo dzie chco”. I będą tra­fia­ły. Bez końca.

Koniec

Komentarze

Ale super! Doskonały warsztat, językowy majstersztyk, Przeczytałem z prawdziwą przyjemnością dwa razy.:))

Dobre. Bardzo dobre.

Przychylam się :) BOMBA !
Pozwolę sobie wypunktować kilka szczególnie dobrych fragmentów:
- miło czyta się Twoje zabawy nazwami: Bory Tamcholskie, Stallowej Danielli. Krzysztof Zza Nusji - bardzo zabawne
- cała scena na cmentarzu też jest bardzo udana, zwłaszcza nawiązania o grobowej ciszy i trupiobladości; urzekło mnie też wprowadzenie do tej sceny z hasłem "Śmierć rozleniwia"

Stylistyka bardo-noweli jest urzekająca, bardzo konsekwentnie trzymasz się tych wszystkich błędów językowych. Najbardziej zadziwiające jest, że w każdym 4-wersie potrafisz dobrać takie słowa i ich formę, żeby trzymać ten styl.

Chętnie dałbym 6 gdybym tylko mógł.

Oczywiście kilka sformuowań mi się nie spodobało - dla równowagi wymieniam je poniżej:
zapyziałym
barwnych (głównie czerwienią) samosądów
pomarańczowy kisiel (nie wiem dlaczego pomarańczowy)

Co do oceny całości treści to trafiłeś w mój gust. W ciekawej konwencji piszesz jednak O CZYMŚ - nie jest to tylko fantastyka dla fantsatyki. Pozdrawiam i życzę kolejnych udanych tekstów.

Świetne! :) Świetnie się czytało :)
Można by się przyczepić, że jest sporo imion - bohaterów, którzy nie pełnią żadnej funkcji poza pretekstową (pretekst do napisania krótkiej, zabawnej charakterystyki). Jednak te charakterystyki są na tyle fajne, że sprawiły mi przyjemność, jako osobne miniaturki.
"głównie czerwienią" też uważam za nadmiarowe.
Wyjątki ze "szczał" są kapitalne :D

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

Ciekawa konstrukcja opowiadania, idealna do treści. A całość faktycznie całkiem zgrabna. Taki literacki komediodramat. też stawiam 6. Pzdrawiam 

Świetne. Po zastanowieniu, tekst do genialnych nie należy, ale sposób pisania i przedstawiania opowieści sprawiają, że wystawiam najwyższą ocenę. Gratujuję, ale nie oceny. Tekstu!

A ja bym chciała usłyszeć autora śpiewającego te czterowiersze:D:D

autorze... Poprosimy o link do MP3.... :) wizja (a raczej fonia) dźwiękowej wersji "szczał" jest bardzo kusząca ;)

A spodziewałem się baranka w wersji baranka opowiadanie bardzo fajne

Kiedyś jak mi się nudziło, to miałam założyć temat w Hyde Parku "Najlepsze cytaty z opowiadań na Fantastyka.pl", bo czasami wśród zdań składających się na opowiadania trafiają się prawdziwe perełki, śmieszne/fajne/mądre tak że brzuch boli i że aż człowiek ma ochotę je powtarzać dalej :) Tematu nie założyłam, teraz widzę że dobrze, bo Twoje opowiadanie trzeba by tam wrzucić niemal w całości i rozepchałoby wątek :) Bardzo mi się podobało, styl super, język super, no i szczały super. Aluzje bardowsko-reżyserowsko-telenowelowskie też super, tak bym rzekła że nawet inteligientne (no Krzysztof Zza Nusji do czegoś zobowiązuje :)) W ogóle słowotwórstwo pierwsza klasa. A mp3 to już mnie w ogóle powaliło ("ja przewidywałem tutaj brawa, nie wiem jak państwo..." :)). Właściwie to nie mam się do czego przyczepić.

baranek: ja tam nie śpiewam, nie gram na instrumencie... nie umialbym tez napisac takich tekstow :) 
... ale "nie spiewam" i "nie gram na instrumencie" moglo by być wspólne :D

Fajne to "Oblicze barda"

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

Czy muszę powtarzać po raz wtóry za poprzednikami, że świetne? ^^ Imiona bardów rozłożyły mnie na łopatki doszczętnie.

Baranek z Torunia? Oo.
Oblicza całkiem fajne.

A widzisz, a ja z tych okolic, a chciałam się na Avę wybrać, ażeby szortalową elitę poznać. ;)))

Co prawda końcówka trochę mnie rozczarowała, a przez całe czytanie myśli kołatały mi się między Asterixem a "Najgłupszym aniołem" Moore'a, ale i tak czytało się z prawdziwą przyjemnością :) I język, i nawiązania, i "poezyja", i sama historia - klancyk :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Bardzo dobre i naprawdę zabawne. Nie próbowałeś tego nigdzie opublikować, baranku?

"szczała miłości" - to rzeczywiście mogła podsunąć tylko muza poezji po kątach chędożona. ;)

Pozdrawiam.

Świetne i fabularnie i technicznie. Czytało mi się świetnie i szczerze mnie rozbawiło w niektórych miejsach. =)

Podobało się.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka