- Opowiadanie: Lavekall - Ku chwale, część trzecia.

Ku chwale, część trzecia.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ku chwale, część trzecia.

3.

Cała szóstka szła wzdłuż linii brzegowej Celebiathu. Był to najlepszy i najbezpieczniejszy sposób na dostanie się do Yer. Co prawda podróż przez pustkowia trwałaby krócej, jednak nie należałaby wówczas do najprzyjemniejszych. Gdzieniegdzie na brzegu można było zaobserwować kutry rybackie przybite do brzegu czy też dryfujące na otwartym morzu. Chaty rybaków były prowizoryczne – wyglądem przypominały szałasy tudzież wigwamy. Rybakami najczęściej zostawali ludzie, którzy nie mieli żadnej wyuczonej profesji a coś jeść musieli, toteż przez całe życie trudnili się wędkarstwem i zarabianiem marnych groszy na odsprzedawaniu połowów odpowiednim korporacjom.

Klimat nie sprzyjał długim, pieszym wędrówkom. Było parno i duszno, a minuty dłużyły się niczym godziny. Co chwila więc podróżnicy korzystali z dobrodziejstw zawartych w piersiówkach czy też w zwykłych butelkach wody, których również nie omieszkali wziąć ze sobą.

– Gdzie jesteśmy? – spytał Ma'rett, gdy słońce już chowało się za horyzontem.

Mox spojrzał w górę i orzekł:

– Jeszcze dwa dni drogi. Po dwanaście godzin.

Ktoś jęknął. Postanowili zatrzymać się w tym miejscu na nocleg. Dostrzegli trzy rybackie chaty na brzegu i postanowili spytać o możliwość wypoczynku.

Jako, że chaty nie były wyposażone w drzwi, po prostu weszli do środka jednej z nich, akcentując znacznie swą obecność. Na niewielkim stołku siedział mężczyzna w podeszłym wieku i patroszył dzisiejszą zdobycz.

– Witaj, dobry człowieku. Czy byłbyś skłonny udzielić nam noclegu? – spytał dyplomatycznie Th'norn.

– Witam, witam – mężczyzna splunął ostentacyjnie pod siebie – widzę niezła mieszanka towarzyska się tu zebrała.

Mox już podnosił pięść ale szybko powstrzymał go Narse.

– Mogę was przenocować, ale zrobicie to za mnie – wskazał dłonią na sieć pełną ryb czekających jeszcze na wypatroszenie. – Umiecie to zrobić?

– Damy radę. – Ma'rett uśmiechnął się dwuznacznie.

Starszy mężczyzna wyszedł na zewnątrz prowizorycznego mieszkania i począł rozpalać ogień. Kompania zasiadła przy sieci obserwując ze zdumieniem ryby, jakby nigdy wcześniej takowych nie widzieli.

– Wie ktokolwiek, jak to się robi? – spytał z nadzieją w głosie Rishadan.

Ma'rett niepewnie chwycił jedną z ryb w dłoń, w drugą wcisnął nóż i przyglądał się jeszcze przez chwilę, po czym wykonał długie nacięcie i wyjął wnętrzności ryby. Wyrzucił je do stojącego nieopodal wiadra. Zrobił jeszcze kilka szybkich ruchów i rybka wyglądała na gotową do smażenia. Reszta podchwyciła pomysł i wyjęła sztylety czy też podniosła noże z chatki. W szóstkę poszło im znacznie szybciej i już po kilku minutach praca była zakończona. Staruszek właśnie wrócił sprzed chatki i obwieścił:

– Sztorm idzie. Będzie dobrze, jak fale nas nie podmyją. Możecie się tu rozłożyć – wskazał dłonią na coś, co wyglądem ledwie przypominało podłogę.

Rzucili swoje rzeczy i wyszli pod palenisko. Na prowizorycznym stelażu smażyły się trzy małe ryby. Kilkanaście minut później były gotowe i łapczywie obdzierali je z ości, by dobrać się do mięsa.

Gdzieś w oddali uderzył piorun i nie czekając na rozwój wydarzeń, wycofali się do szałasu. Mox, Narse, Navratin i Th'norn położyli się niemal natychmiast, licząc na to, że zasną nim uderzy prawdziwa burza. Jedynie Rishadan z Ma'rettem usiedli pod ścianą i pogrążyli się w relaksacyjnej medytacji. Po swoistym duchowym oczyszczeniu i oni poszli spać. Nie przyszło im to jednak z łatwością – wiatr szarpał fundamentami niestabilnego budynku, a deszcz wdzierał się do środka przez dachowe ubytki. W końcu jednak zapadli w objęcia Morfeusza.

Następnego dnia zerwali się z podłogi niemal o świcie. Byli w nienajlepszym stanie – nocleg w takim miejscu sprawił, że obudzili się przemoczeni i wyglądali bardzo źle. Chcieli pożegnać się z gospodarzem i podziękować mu za gościnę, jednak tego już nie było. Wstali więc i po załatwieniu potrzeb fizjologicznych wyruszyli na wschód. Raczyli się suchym chlebem, który był ich źródłem pożywienia i sił witalnych. Pogoda poprawiła się znacznie – wysoka wilgotność sprawiła, że marsz nie wydawał się już przykrym doświadczeniem.

Mimo wczesnej pory dnia mieli wrażenie, jakby szli już kilka godzin. Było to spowodowane przespaną w niezbyt komfortowych warunkach nocą. Na horyzoncie ujrzeli małą wioskę, zwykle nieuwzględnianą na mapach. Nie mieli pojęcia jak się nazywa, gdyż nie było nigdzie żadnej informacji. Ominęli ją, by niepotrzebnie nie dać się wciągnąć w jakąś tawernianą zabawę – nie mieli nieograniczonego limitu czasu. Ich zamiarem było dotrzeć do Yer przed jutrzejszym zachodem słońca i tam zabalować.

Kiedy ominęli zupełnie niepotrzebną im teraz wioskę, Rishadana ogarnęło uczucie żalu.

– Mogliśmy bujnąć się te dwa kilometry i spać w chałupie, a nie w szałasie – rzekł.

– Nie marudź. Skąd mieliśmy wiedzieć, gdzie jest ta wioska? Ostatnio w Yer byliśmy dobre dwa lata temu – mruknął Mox.

– Będę marudził, bo teraz cały dzień będziemy wyglądać jakbyśmy nie spali. Zresztą podobnie będziemy się czuć.

– Nigdy w życiu nie spałeś na deszczu? – spytał zirytowany Ma'rett. – Toż to powinna być dla ciebie codzienność.

– Spałem, ale nigdy nie musiałem wstawać po sześciu godzinach i iść kolejnych dwanaście – odburknął.

Na tym skończyła się ich krótka pogawędka. Szli przez dobrą godzinę w milczeniu. Słońce było już w najwyższym punkcie, więc znów ich wędrówka stała się katorgą. Navratin łyknął tajemniczą substancję zawartą w buteleczce.

– Co pijesz? – spytał w zasadzie z grzeczności Narse, gdyż niewiele go to obchodziło.

– Eliksir ochładzający. Obniża temperaturę ciała, przez co nie odczuwam aż tak bardzo skutków upału.

Gdy usłyszała to reszta drużyny spojrzeli na niego zaintrygowani.

– Masz tego więcej? – spytał Th'norn.

– No pewnie. – wyjął z plecaka jeszcze kilka buteleczek i wręczył je każdemu członkowi ekspedycji.

– Gorzkie – rzekł z grymasem na twarzy Rishadan.

– Co ty, nigdy spirytusu nie piłeś? – spytał ironicznie Narse

– Spirytus z dziwnymi ziółkami… Brzmi zacnie. Ma jakieś właściwości halucynogenne?

Śmiech Navratina spłoszył trochę Rishadana.

– Nie, to nie te ziółka – puścił oczko do kolegi.

Po ochłodzeniu było o wiele lepiej. Ruszyli przed siebie i stanęli na pobliskim wzgórzu. Wokół nich nie było w zasadzie nic, wyłączając nieliczne szałasy przy brzegu, zapewne należące do rybaków. Nagle, zupełnie znikąd, ich oczom ukazała się banda pustynnych gnolli.

– Do diabła – wycedził przez zęby Rishadan, chwytając za miecz na plecach.

Reszta kompanii nie omieszkała również wyciągnąć orężu i stanąć do potyczki z nieoczekiwanymi przeciwnikami.

Gnolle jednak nie zamierzały czekać. Jeden z nich, widocznie przywódca, gdyż wyróżniał się białą szarfą zwisającą luźno pod ramionami, wydał rozkaz do ataku i po chwili ósemka bestii ruszyła ze skowytem na swych nowych wrogów.

Th'norn złapał mocniej za rękojeści sztyletów i odparł atak jednego z przeciwników, lecz od razu spostrzegł, iż defensywna postawa wobec tych obdarzonych barbarzyńską siłą kreatur na niewiele się da. Jednym z ostrzy odbijał kolejne ciosy zadawane przez młot gnolla, a drugim starał się go trafić.

Rishadan miał to nieszczęście, że w jego stronę podbiegła aż trójka oponentów, toteż zacisnął zęby i kapitalnymi piruetami parował ataki. W końcu jednak musiał przystąpić do ofensywy, więc zbliżał się na bardzo bliską odległość do jednego z gnolli czym nie dawał okazji do kontry pozostałej dwójce i wyprowadzał uderzenia.

Ma'rett i Mox, dwójka długodystansowców, na zmianę uciekali i ładowali bronie, jednak rzadko kiedy mieli okazje do wystrzału. A nawet gdy udało im się wystrzelić, strzały tudzież bełty odbijały się bezproblemowo od ciężkich pancerzy przeciwników. Musieli mieć więcej, niż półtora sekundy czasu by wycelować w nieopancerzone miejsce.

Navratin uniósł wysoko klingę i przystąpił do szarży zanim zrobił to przeciwnik, którym był wódz gnolli wyposażony w cep. Była to broń na typowo agresywny styl walki – nie da się tym obronić, ale i nie da się przed tym obronić. Navratin kilkakrotnie zaglądał w oczy śmierci gdy kula z kolcami mijała jego skronie o milimetry.

Narse zaś stał niemal nieruchomo, czekając na ruch oponenta, jednakże ten nie kwapił się do chaotycznego ataku. Narse był mistrzem kontry – jedno jego uderzenie mogło zakończyć walkę. Tak też wyczekiwał na odpowiednią okazję do wepchnięcia klingi w wnętrzności bestii.

Walka rozgorzała na dobre – wszędzie unosił się kurz a odgłosy starcia dwóch broni rozbrzmiewały raz z jednej, raz z drugiej strony. Gdyby nie szybka interwencja bełta Moxa, Rishadan nie zauważyłby ciosu spadającego na jego potylicę i mogłoby się to skończyć tragicznie. Sam gnomoludź zaryzykował własnym życiem gdy zamiast skupić się na „swoim" gnollu, ratował życie przyjacielowi.

Dziki skowyt kolejnego z umierających gnomów przeszył bębenki w uszach każdego z członków ekspedycji. Gnoll pchnięty mieczem przez Narse'a zwijał się jeszcze w pośmiertnych konwulsjach, po czym padł nieruchomo na ziemię. Th'norn wycofując się potknął się o jego zwłoki i upadł, jednak gdy jego przeciwnik próbował go dobić, zapomniał o obronie, więc dwudziestolatek szybko wbił sztylet między jego żebra, zostawiając go na pastwę pustynnego piachu.

Rishadan nie patyczkując się odrąbał głowę jednemu z dwóch pozostałych wrogów i w pełni skupił się na walce z tym ostatnim. Ten prezentował wybitne umiejętności bojowe – był naprawdę blisko zabicia samego siebie, gdy niezdarnie wymachiwał młotem.

Ma'rett widząc, że próba jakiegokolwiek wystrzału kończy się fiaskiem, wykorzystał swą elfią szybkość i obiegając wroga, by ten stracił orientację, chwycił strzałę w rękę i wbił mu ją najzwyczajniej w świecie w oko. Przerażający krzyk na wpół oślepionego gnolla sprawił, że niemal ogłuchł, jednak w porę zasłonił uszy i wbił kolejną strzałę sprawiając, że wróg już nie miał jak krzyczeć. Ten również padł martwy na ziemię.

Największe problemy miał Navratin, któremu trafił się wódz. Widząc, że próba walki wręcz nie przynosi jakiegokolwiek skutku, uciekł na bezpieczną odległość od pola bitwy i odpiął buteleczkę z niestabilną mazią przypiętą do pasa. Rzucił ja w stronę gnolla i zgodnie z przewidywaniami szkło potłukło się, uwalniając śmiertelną substancję. Gnoll niemal natychmiast zajął się ogniem tak gorącym, że po jego truchle została jedynie garstka popiołu.

Rishadan bezproblemowo poradził sobie z ostatnim z oponentów i ciężko dysząc spojrzał na pobojowisko. Dziewięć… hm, osiem trupów i trochę popiołu było wszystkim, co pozostało z zasadzki.

– Wszyscy cali? – spytał.

– Jeden mnie drasnął – wysyczał Ma'rett. Z jego przedramienia obficie lała się krew.

– Owiń to jakoś, bo brzydko wygląda – rzekł z uśmiechem Th'norn, podając półelfowi bandaż.

Ten posługując się swą lewą ręką unieruchomił prawe ramię. Nie przeszkadzało mu to aż tak bardzo – był oburęczny.

– Fajna zabawka – mruknął Narse do Navratina, widząc spalone zwłoki – Dostanę jedną?

– To nie dla dzieci – odparł Navratin i zaśmiał się gorzko.

Ruszyli więc dalej na wschód. Mogłoby się obyć bez takich przygód – pomyślał Rishadan – i tak będziemy wystarczająco udupieni przez utopce.

Koniec

Komentarze

Powiedziałbym, że to typ opowieści który nie jest bardzo ambitny, ale czyta się ciekawie. Nie mam nic do powiedzenia, bo w poprzednich częściach rozpisałem. Znalazłem parę rzucających się w oczy błędów. Zacznę od mało ważnego

toteż przez całe życie trudnili się wędkarstwem i zarabianiem marnych groszy na odsprzedawaniu połowów odpowiednim korporacjom.

Dziwa nazwa, korporacja. Nie jest to błąd, lecz korporacje nie istaniały w średniowieczu. W "twoim" świecie mogą, lecz wydaje się mi to trochę dziwne. (lepszy byłby cech)

Jednym z ostrzy odbijał kolejne ciosy zadawane przez młot gnolla, a drugim starał się go trafić.

Ciężko się odbija ciost młota sztyletem. Chyba, że ma się na imie Neo :-)

wykorzystał swą elfią szybkość i obiegając wroga, by ten stracił orientację, chwycił strzałę w rękę i wbił mu ją najzwyczajniej w świecie w oko.

ten fragment przeczytałem kilka razy i parskąłem (przez twoje opowiadanie musiałem czyścić ekran!!!). dziwny sposób walki. chyba że gnom ma tyle rozumu, co suszona wołowina.

Pierwszy raz w życiu spotkałem się z nazwą gnoll. wiem, że chodzi o gnoma, ale to ty wymyśliweś nazwę?


1. Dzięki za podsunięcie słowa cech - właśnie tego mi brakowało, ta korporacja mi nie pasowała.
2. No w sumie racja, nie pomyślałem.
3. Gnoll to humanoidalna kreatura, ogólnie spotkałem się z tymi stworami w grze Warcraft i jakoś tak przeniosłem to na papier. W sumie brakuje opisu ich wyglądu, to też błąd.

A opowieść rzeczywiście niezbyt ambitna, ale od czegoś trzeba zacząć.
Dzięki za wytknięcie błędów, wyeliminuje je na przyszłość ;)

Nowa Fantastyka