- Opowiadanie: Elfinder - O zabawach Lechitów w sułtańskim haremie (HAREM 2011)

O zabawach Lechitów w sułtańskim haremie (HAREM 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

O zabawach Lechitów w sułtańskim haremie (HAREM 2011)

I

Gadano, że przyszli od wschodu, czochrając krocza, jakby wszy mieli.

Skąpani w gęstej mgle, milczący i ponurzy. O skacowanych twarzach i mętnych oczach, a swoim chamskim zachowaniem wybili z rytmu stetryczałego kogucika w obrabianiu przysadzistych kwoczek.

Wyglądem też nie budzili zaufania.

Jeden w za krótkich spodniach, kolorowych skarpetkach, bez koszuli i z kolczykami w sutkach, szczerzył zęby na lewo i prawo, jak zając, co gra z lisem w schowaj małego, gdy żonka rudzielca w samotności czesze futerko.

Drugi z nich – mały i krępy, w ćwiekowej zbroi i włochaty, niczym stado turów wyglądał na lekko narwanego, jakby wszędzie wypatrywał kogoś, kto chciałby napluć mu do misy z kaszą i pocmokać pysiorka.

Młódź wioskowa ochrzciła ich Maurami i o autografy poprosiła – dłuto i deseczkę pod nos podstawiając. Starszyzna zaś diabłami ich obwołała i z wielką czcią i pokorą się do nich odnosiła.

Nieznajomi szacunek chłopów szybko zyskali, gdyż z części obowiązków pańszczyźnianych ich zwolnili. Nocą nie tylko baby muzyką zabawiali, ale i doglądali zarośniętych sadów ich słodkich jabłoni.

Szybko też odnaleźli swoje powołanie – uczestniczyli w spotkaniach anonimowych bimbrowników – a nawet więcej, sami je zakładali, aby w problem lepiej wniknąć i schorowaną duszę prostego ludu poznać, to jeszcze pyskowali tutejszej władzy.

Pleban z soltysem, co panami na włościach byli, już następnego dnia po ich przybyciu uroki wszelkie nań rzucać poczęli, aby ich tylko przepłoszyć – to sraczki sakramentnej życzono, a to, by nocą strzyga przez okno chałupy się wkradła i osikę z korzeniami wyrwała, a to znowu, by jaki utopiec doglądał ich rzyci pod wodą.

To zgoła im nie przeszkadzało.

Myśli nie zajmowało, serca nie trapiło, a ino w posłudze umacniało. Tacy właśnie byli – weseli, pieprzni i w bijatykach jebitni.

Siwobrody, wilkiem szarym zwany i jego elfia suczka. Zacny kawaler Varciok – ponoć jeszcze dziewic.

Ech, długoucha tajemnica.

 

II

 

Czas w wiosce przez długie tygodnie upływał Siwobrodemu i Varciokowi na sielance.

Nie dość, że niewiasty same, bez przymuszenia i gwałtu brały na wędkę, zza zasłony nie wystawał ociekający trucizną sztylet zazdrosnego męża, to prosty lud pokochał banitów miłością prawdziwą i szczerą.

Nie było zatem mowy o niesnaskach, problemach z poczęstunkiem i napitkiem, a oddawanie czci naturalne i szczere, zupełnie niewymuszone, podziw i zazdrość wzbudzały wśród tutejszej władzy.

I choć władzy wiadome było, że miłość prostego ludu od wieków moc wielką posiada, niczym potężne arkana czarnoksięskiej magii, jak również jest ostoją wesołego dupczenia z dzbanem wina w jednym ręku, a udźcem dziczyzny w drugim (nie koniecznie między kroczem musiała gospodzić kobieta). To sołtys z plebanem do miłości woleli tradycyjnie przymuszać – kijem i magiczną księgą.

Niestety w noc czerwcową, gdy kwiat paproci raz w roku zakwita, czarne chmury zebrały się nad Białymkopcem i niczym upiry i wyjce w noc Kupały, złorzeczyły ludowi prostemu, błyskawice na ciemnym nieboskłonie zamaszyście rozciągając.

Wielkie poruszenie zapanowało w wiosce, a lud przesiąknięty zabobonami i deszczem, począł wyrokować najgorsze.

Na szczęście wśród lamentów i narzekań padł głos rozsądku.

– Spalić czarownice! – wrzasnął pleban.

Mieszkańcy ochoczo w lot pomysł pochwycili, ale gdy w ich głowy myśl wsteczną zasadzono.

– A kto z was, zamierza na stosie z płomieniami tańcować?

Lud zamarł i pośród wiatru, grzmotu i świateł błyskawic, tnących czarne płótno nieba, przypominał jeno posągi z kamienia – inaczej mówiąc, cały animusz przygasł i został swąd niedokończonego, bożego dzieła.

Siwobrody z plebanem stanęli naprzeciw siebie i mierząc się wzrokiem zimnym, jakby ktoś kuśkę do przerębla chował, obrzucali się gadanymi od tyłu komplementami.

I gdyby nie starszyzna wioskowa, zapewne doszłoby do przepychanek i liczenia zębów w rozmokłym piachu, tym bardziej, że Varciok zaczął do bijatyki sie sposobić, sołtysa za sutki pogryzając.

Zym Grzmotociąg, najmundrzejszy ze starszyzny, oraz pierwszy z drużyny Perunowego Pierścienia krzyknął.

– Cisza! – i kijem na błotnistej ziemi rozrysował koło. Uniósł ręce ku górze, padł na kolana i nabożnie zawołał.

– Perunie! Na ki chuj tak się wzdymasz?!.

Perun, jak na bóstwo przystało do sprawy przeszedł bez słodzenia.

Z nieba gruchnął piorun i zesmażył maskotkę wieśniaków – tłustego, czarnego kota Bonifacego, (ksywka towarzysz filozof) który cały żywot spędził na płocie. Kiedy wieśniacy zobaczyli, jak kocur z płonącym ogonem skonał, wrzasnęli z przestrachu i biegiem rzucili sie pod strzechy chałup rzyć ratować.

Na placu pozostała ino starszyzna i dwie rywalizujące ze sobą siły – tutejszej i napływowej władzy.

– Nie umis dysput z bogami prowadzic. – Wymamlała Mela przekąszając skórkę od chleba.

– Szkoda zlinialego śmierdzila. – burknął Stachu podnosząc osmalonego kocura z wybałuszonymi ślepiami, które zdawały się pytać „Miau, miau?".

– Psy mniej szczekac bedom. – mruknął pod nosem Zym – Debatować i wróżyć musim, co oznaczało pizgniecie Peruna! A wy!. – zwrócił się do plebana i Siwobrodego. – Swoje chucie na siano rzuccie, może rozumu nabierzecie!

Starszyzna ruszyła powolnym i dostojnym krokiem, jakoby jedną stopą świat zmarłych muskała, drugą jednak mocno i racjonalnie wszelkie zabobony deptała.

– Siwucha, czy ty!?. – elf wydął drżące usta i przypadł do kolan krasnoluda.

– No co ty, Varciok!. Ja tylko z tobą!.

Varciok po słowach pełnych otuchy, począł z nieukrywaną radością pocierać głową o krocze krasnoluda. Ten zaś gładził włosy przyjaciela i mruczał cichutko, wieśniakom kota Bonifacego przypominając, gdy go psiak na płocie zapinał.

 

III

 

W izbie dominował zapach wina.

Starszyzna pociągała z gąsiorka nucąc ludowe przyśpiewki i wydłubywała grzyby z sera, eksplikując problem perunowej erekcji.

Czachoszepty (grzyby wyrosłe na serze zrobionym z mleka kozła, a takie, jeno na sabatach dostać można było) odkładano do drewnianej misy, której brzegi zdobne w runiczne znaki, świeciły czerwonym płomieniem.

– Czasy naszly wiekopomne! – zaczął Zym – Tedy strzelim se po grzybie i odplyniem we mgle, gdzie chuj miedzy liscmi swiszczy!. – zakończył poetycko, wziął z misy czachoszepta i na ząb wrzucił. Reszta drużyny za przykładem Zyma poszła.

Nim zdążyli doliczyć do sześciuset sześćdziesięciu sześciu, ich zbiorowy umysł otoczyła mgła i odgłosy stworzeń, które ino wiekowe bory pamiętały. DPP przemierzała prastarą rzekę na chybotliwej tratwie.

I kiedy tak płynęli, oddając się grze w rozbierane kości, nagle tratwa uderzyła w coś twardego, a podróżnicy potoczyli się po deskach i wypadli na mokry brzeg. Otrzepali sie szybko, pozbierali kości do kubeczka i zobaczyli przed sobą święty dąb, a pod nim wiewiórkę, co pod ogonem borsuka orzechy w łapkach ważyła.

Odwróciła ona mały łebek o krwistych ślepiach i odezwała się ludzkim głosem.

– Bida, bida!.

Podróżnicy padli na kolana, oddając pokłon wiewiórze.

 

IV

 

Z pianiem koguta starszyzna zwołała całą wieś.

– Gawiedzi! I wy, pany darmozjady! – zwrócił się Grzmotociąg do plebana i sołtysa. – Oraz wy, zacni ruchacze z boru!. – Siwobrody z Varciokiem pokłon starszyźnie oddali. – Wizje my mieli od wiewióry, co na ząb orzechy brała. – wstrzymał słowa, rozejrzał uważnie po zebranych – O tym jednak Mela opowie…– dodał tajemniczo.

Mela wystąpiła przed Zyma.

Podkasała spódnicę odsłaniając pulchne majty i zaczęła podskakiwać w miejscu, jakoby kapuste kiszoną ugniatała.

Zawołała.

– Bida, bida! Czarne chmury idom, a z nimi lud dziki, co szlak ogniem znacy! Zaglade niosom, a bydlu zdupcenie!! – fala oburzenia rozległa się wśród zebranych niewiast, a co bardziej związany chłop z trzodą pośpieszył ze stołkiem do chlewa. – Jakkolwiek wiewióra polaczywszy siem z nami w bulu i nadzieji, taku rzekla – Mela przyjęła pozę wiewiórki, która w łapkach borsukowi kijek strugała. – Ino smialkowie tragiczne losy odmienic mogom. Jeden ul zbudowac musi, drugi odnalezc kurdupla, który wioske chce chmura z grzyba uspic.

Zakończyła Mela i zerknęła w stronę krasnoluda.

Nim Siwobrody zdążył rzec słowo w sprawie widzenia, to napięte pośladki przyjaciela dzielnie osłaniały krasnoluda przed nienasyconym wzrokiem zebranych – co prawda widok był kuszący, ale krasnolud znał umiar w zabawie i obowiązku.

Strzelił tedy fajeczką w dzwony Varcioka, a te wydały dźwięk czysty i wspaniały, po którym wiejskie baby padły na kolana i poczęły litanię odmawiać.

Krasnolud stanął na placu.

– Ludzie! Ja i moja nadworna suczka! – Varciok mile połechtany, wypiął piersi i wyszczerzył białe zęby – Nie opuścimy was, gdy słowiańska swawola jest zagrożona! – rozległy się brawa i okrzyki radości – Jednak, aby odnieść zwycięstwo – zwrócił swój wzrok w stronę plebana i sołtysa. – Odłóżmy waśnie polskim zwyczajem, na czas, po walce.

Owi wystąpili na plac pusząc się, niczym dwa koguty.

Przemówili stanowczym głosem.

– Zgoda!

 

**

 

– Siwucha. – zagadał Varciok do krasnoluda siedzącego w cieniu sztrzechy.

– Tak?.

– Idę na łowy. Na nic zda sie plan obrony, gdy zmożeni snem damy napastnikom z trzodą potańcować, a ludzi ubić. Wrócę za dwa dni z pianiem koguta!.

– Varcioku!. – zawołał Siwobrody widząc, jak przyjaciel odchodzi ponętnie mrucząc bioderkami.

– Tak?. – zapytał elf mieląc w dłoni warkocz.

– Zanim odejdziesz… – wydukał krasnolud wstrzymując ciśnienie w fajce. – Zatańcz dla mnie…

 

V

 

Słońce zachodziło za horyzont osnuwając niebo lekkim fioletem.

Krasnolud siedząc na kopcu usypanym na placu, spoglądał na zaostrzone pale wbite w ziemię i niebieską wstęgę rzeki otaczającą wioskę. Na jego twarzy rysował się niepokój.

Varciok przepadł bez śladu.

– Kurwisyn!. – Krasnolud przeklną i podrapał po kroczu, wiedział czym to pachnie. – Znowu macza kuśkę w dziupli u driady pod pozorem sączenia miodu. – Wymamrotał sam do siebie, splunął. – Albo złamał serce leśnej nimfie, biegając na golasa w kolorowych skarpetkach.

– Wasz kompan nie wraca. Czyżby strach go obleciał?. – zapytał z lisią złośliwością pleban i przysiadł obok. – Słyszałem, żeś ze Starszyzną gadał, co do poszukiwań przyjaciela.

– Uhm.

– Jako, że Bóg kocha sługi szczere, to powiem Ci krasnoludzie, iż pachnie mi to dezercją.

– Pozwól czcigodny sługo Pana na Wysokich Włościach, że odpowiem Ci równie szczerze.

– Napinam z ciekawości pośladki. – mruknął bezczelnie pleban.

– Jeśli raz jeszcze rzekniesz, choćby jedno złe słowo na temat mego kompana, to przysięgam przed bogami, iż będziesz jadła pożywał bez zębów.

Wielebny burknął niewyraźnie pod nosem i przegryzł kabanosa schowanego pod sutanną. Rzekł.

– Uspokoję owce i powołam się na Pana, mówiąc, że zaufanie w was pokładam. I na pewno choć jeden z was żyw tu wróci, aby stanąć z nami do obrony osady.

– Dłużnikiem twym będę. – odrzekł Siwobrody na odchodne.

– Mniemam, że drogę powrotną znasz na pamięć. – rzucił pleban cicho za oddalającym się krasnoludem.

 

**

 

Ze wschodem słońca przy lamentach kobiet, milczeniu chłopów i błogosławieństwie starszyzny, Siwobrody udał się szlakiem, który obrał Varciok.

Obiecując w duszy solennie, że jeśli tamten miast szukać złośliwego karła, ugania się za leśnymi pindami, to mu z dupy młotem zrobi, polskie wyboiste drogi.

 

VI

 

Cyganka poprawiła piersi, zaszeleściła spódnicą i zniknęła za zasłoną w wozie. Siwobrody zagryzł fajkę. Nie chciał czekać na właściciela taboru, który w lesie zapewne zbierał jagody.

Zostawił tarcze, młot i buty przy ognisku i z okrzykiem „hej wiosenko moja" wskoczył do wozu, rozrywając fajką rzemyki u portek.

Przestraszona cyganka krzyknęła po trzykroć.

– Ach!. Ach!. Ach!. – i nim zemdlała, zdążyła jeszcze włosy rozpuścić, lekko nogi do góry podciągnąć i uda rozchylić.

– Na tom czekał!. – warknął Siwobrody wykładając berło i zdobne kamienie, gdy z dachu wozu coś opadło na ziemię, a na wietrze zadrgał dzwoneczek.

Siwobrody nie miał dobrych przeczuć.

Za plecami krasnoluda rosły cygan z tasakiem w ręce, podkręcał wąsa.

Krasnolud zrozumiał, że na śniadanie serwować będą pieczoną kiełbaskę. Zapachniało niestrawnością na całe życie. Schwycił błyskawicznie sakiewkę, wysupłał monetę, podrzucił ją do góry i zakrył dłonią.

– Orzeł, czy reszka?!. – zapytał podchwytliwie twarz swoją zbliżając do twarzy gospodarza.

Cygan zdębiał i wstrzymał uderzenie.

– Reszka?. – mruknął niepewnie i nachylił się, aby zobaczyć, co mały cudzołożnik skrywa w dłoni.

– O taki, orzeł! – krzyknął Siwobrody pokazując figę z makiem i berłem, które nosił od urodzenia, zdzielił cygana w nos, aż krew trysnęła.

Krasnolud wyskoczył z wozu chwytając portki, lecz wąsacz, który mimo, iż ciął tasakiem na oślep, utrafił go w pośladek.

Cudzołożnik zasyczał, stracił równowagę i wywrócił się tuż obok ogniska.

I choć blizn miał wiele, to nigdy nie spodziewał się, że i w tym miejscu przeznaczenie wypisze swoją władczą wolę.

Cóż, pomyślał Siwobrody zerkając na zadek. – I dla tej blizny, wymyślę epicką opowieść.

– Zapłacisz mi za zniewagę karle!. – wrzasnął cygan i wyjął nóż z cholewy buta.

Czego by nie mówić o cyganach, pomyślał krasnolud przełykając ślinę, to oprócz miłości do wina, muzyki i tańca, słabość wielką mieli latających noży.

– Niechybnie idzie mi umrzeć. A zatem umrę godnie. – dodał w duszy i stanął na baczność, cygance salutując małym hetmanem.

– Umieraj! – zagrzmiał cygan, słowa swoje łącząc ze świstem strzały.

Nóż wypadł mu z dłoni, zdziwienie wykwitło na twarzy.

Zdążył jeszcze podkręcić wąsa, przyglądając się lotkom sterczącym z piersi i runął, jak kłoda na ziemię.

Zapanowała nieopisana cisza.

Krasnolud zerkał to na wóz, z którego ciekawsko wychynęła cyganka, a to znowu na tarcze i topór zostawiony blisko koni.

I już gotów był doskoczyć do ud cyganeczki, aby przylgnąć ustami do źródełka, nim kostucha weźmie go na powróz i do piekieł powlecze, gdy z lasu dobiegło wołanie.

– Suczko moja, czyś cała?!. – A głos był znajomy, zawadiacki i na dobrym kacu.

Siwobrodemu zadrgały wargi. Poznał bowiem postać elfa wyłaniającą się zza drzewa. Cały oblepiony żywicą i korą z figowym liściem zakrywającym boską kopię i z głową goblińskiego szamana przywiązaną do pasa.

– Wieeeprzuuu! – wrzasnął krasnolud. – Ściągaj liścia, bo po rudę kopalnianą lecę!. – I bez namysłu, jak Pan Bóg go stworzył, pognał w stronę lasu skacząc w ramiona elfa.

A tańcowali, a ściskali się, a to znowu płakali. A gdy po starej znajomości, klepali się po tyłkach, cyganka z zazdrości wargi zagryzała.

 

**

 

Wóz poruszał się na boki skrzypiąc rytmicznie, kiedy Varciok postękując opowiadał cygance bajkę, o trzmielu zalotniku.

Cyganka niezwykle zainteresowana opowieścią, co chwila zagryzała wargi i jęczała, błagając, aby trzmiel nie poprzestawał w kielichu swoich epickich podróży.

W tym samym czasie, Siwobrody w cieniu drzewa przypatrywał się okolicy. Nie chciał, aby odebrano im zdobycz podstępem.

Jeśli mieli stracić dzikie pola, to tylko po męskiej walce z małym hetmanem na warcie. Krasnolud czas obserwacji umilał winem i grą na tamburynie, którym uderzał w kolano, nucąc bojowe, monotonne pieśni.

Wkrótce zza zasłony wozu, wychynęła głowa ze sterczącymi uszami, o maślanych oczach.

Przemówiła.

– Eeee… Siwuuuucha, koo… koo… chaaana… Eeee… – krasnolud zrozumiał, że elf zasiawszy zboże, nawołuje przyjaciela na gorące, domowe wypieki. Nie namyślając się długo wskoczył do wozu, wyrzucając zeń miękkie ciało Varcioka.

– No kochana, a teraz na wykopki!

– Mrauuu!. – odpowiedziała cyganka i zadrapała mu boki.

Siwucha przerzucił ją wprawnie na brzuszek i kładąc dłonie na pośladkach, warknął.

– Arrr! Nie ma to, jak pieczone ziemniaczki!. – I nim bidulka zdążyła zacisnąć zęby na temblaku, Siwobrody dołożył do ogniska.

Krzyknęła tedy cyganka okrutnie, ból łącząc z rozkoszą.

Ptaki wzbiły się z drzew w przestrachu, a Varciok, ciepły niczym bułeczka, skręcił się pod wozem ssąc palca.

I tak, zacni polscy panowie grając w odbijanego, udzielali cygance prywatnych lekcji ogrodnictwa, które ta przyswajała bez większych trudności. Wdzięczna będąc za nauki i czas poświęcony, oraz nucone do jej ucha, pachnące winem ballady.

 

**

 

Rankiem zagaszono ognisko, zaprzęgnięto konie do wozu. Trupa zaciągnięto głębiej w las i ułożono w rowie – niedaleko kopca mrówek.

Przykryto gałęziami, odmówiono modlitwę. Następnie cyganka ściągnęła mu buty, tłumacząc, że to podarek dla nowego brańca.

Zapytana, czy aby jej ziomkowie nie będą niczego podejrzewać, kobieta ino uśmiechnęła się niecnie, rozpuściła włosy, w kilku miejscach podarła sukienkę i upadając na kolana z butami wąsacza przy piersiach, zakrzyknęła.

– Polskie pany, pederasty! Chłopa mi ubili! Ot, co mi po nim zostało!. – uniosła buty nad głowę. – Resztę psy zjedli!.

Była przekonująca.

Śmiałkowie nim zawinęli zadki i ruszyli w drogę powrotną do osady, cyganka wręczyła im podarek.

– Jest to magiczne nasienie. Jeśli będziecie mnie potrzebować, polejcie je wodą i wspomnijcie moje imię. Następnie zakopcie pod drzewem. – ugryzła krasnoluda w ucho i pstryknęła palcem w kopię elfa, który udając niewidomego zachodził ją od tyłu – na pożegnanie.

Cyganka wskoczyła na wóz, chwyciła lejce, puściła oczko i pognała konie zostawiając na drodze tumany kurzu.

 

VII

 

Rzyć wielebnego radośnie podskakiwała na byku, gdy ten, wyprowadzał chłopstwo z wioski.

I choć pospólstwo szło karnie za swoim pasterzem, to wielki smutek w oczach chowało. Nie dość, że nie chciało zostawiać ziemi na pastwę pożogi, to żal w sercu swoim pielęgnowało, na samą myśl, że dwaj błędni rycerze ostawili ich samych na pastwę okrutnego losu.

– Lewa, prawa!. – komenderował pleban, a sołtys świstał biczem w skórę ubrany. – Pan kazał wyprowadzić was w las, by nie tracić dziesięciny! I bez opierdalania się! A raźnie, a wesoło, a w imię Pana!. Z wiarą, z wiarą…

Nie dokończył jednak łajania, bowiem z rowu wychynął zielony łeb goblina, szczerząc żółte zębiska, czym podważył u plebana wiarę w fundament boskiej opatrzności.

Zielone bydle wyskoczyło na drogę, a za nim czterech, tak samo pokracznych i w skóry odzianych, kościstych i żylastych karłów. Zaszczękali zębiskami, unieśli włócznie i ze straszliwym okrzykiem, mrożącym krew w żyłach „Mlasku, mlasku, mlasku!" rzucili się w stronę chłopstwa.

I gdy wydawało się, że pierwsza niewinna krew wsiąknie w ziemię, a kilka źrenic zajdzie śmiertelnym bielmem, radosny krzyk kobiety rozdarł powietrze.

Niewiasta przyciskając dziecko do piersi, wskazywała dłonią na wzgórze, skąd na wietrze łopotały osadzone na kiju, dobrze znane babom elfie gatki.

W oddali z pianą na ustach pędził Varciok niosąc na baranach Siwobrodego, który wymachując młotem i ekstrawaganckim sztandarem darł się wniebogłosy.

– Wygarbujemy wam rzyć, psie syny!!.

Patrol goblinów stanął w rozkroku ważąc ociężale myśl taktyczną pomiędzy „mlasku, mlasku, a spierdalamy do lasku" gdy strzały elfa przecięły niebo.

Przywódca patrolu padł martwy.

Reszta zielonych pokrak wzięła przykład z ciepłego truchła herszta i legła pokotem na ziemię udając trupa. Niestety, choć idea w swoim pierwotnym zamiarze przebiegła i słuszna, to nie zdała egzaminu.

Chłopi chwycili z wozów cepy i przerobili zielonych na organiczny nawóz.

– Prrrr, smagły Siurasku! – zawołał Siwobrody ściągając w dłoniach elfie warkocze.

Varciok dziko prychnął i zatrzymał się przed orszakiem wielebnego. Krasnolud zeskoczył z pleców towarzysza i podbiegł do byka. Schwycił go za rogi i gruchnął z bańki w wielki łeb zwierzęcia, które zachwiało się i padło na ziemię.

– Mojżeszku zmiana planów!. – dodał z przekąsem.

Nie w smak było samozwańczemu prorokowi zmieniać plany, ale wdzięcznym będąc, że Siwobrody nie zabrał mu boskich insygniów władzy, (księgi i kostura mocy) pokornie ino schylił głowę i ciągnąc byka za ogon zawrócił do wioski.

 

**

 

Tymczasem w dalekim kraju Maurów piękna córka sułtana, imieniem Sathina zaciekawiona obrazami w fontannie, lekko muskała paluszkiem taflę wody.

– Genji, Genji!. – zawołała dźwięcznym, słowiczym głosem, po którym kwiaty zimą przebijały kopuły śniegu i wypuszczały pąki.

– Tak moja pani?! – dało się słyszeć zimny głos wezyra dochodzący, jakby z samych piekieł.

– Gdzie się znowu ukrywasz?.

– Pod mlecznymi stopami, o krucha pani. – Odwarknął wezyr w pozycji podnóżka.

– Ach tu jesteś, niegrzeczny!. – rzekła przyciskając bucikiem głowę wezyra do marmurowej posadzki.

– Przysięgam, że nie ważyłem się skalać wzrokiem twego gwiaździstego ogrodu!.

Dziewczę zachichotało i lekko czerwieniąc się, podrapało wezyra za uchem. Ten potupał stopą o marmurową posadzkę.

– Wiesz, Genji. – zaczęła tym swoim rozpieszczonym, acz niewinnym głosem – Wkrótce mam urodziny…

– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. – Wymamrotał wezyr, jak kat, który zakłada pętle skazańcowi na ostatnią drogę.

– Chcę nowe okazy pieszczochów do Haremu.

– Kto ma nimi być, o kwiecie Istambułu?! Głowa wbita na pal indyjskiego Maharadży, poćwiartowane ciało nieposłusznego egipskiego kalifa, czy podskakujący na rozżarzonych węglach papista?.

– O, ci dwaj!. – Wskazała palcem.

Wezyr wyślizgnął się spod bucików młodej władczyni i zajrzał do fontanny. Jego twarz przeszył grymas zniesmaczenie i odrazy. Zobaczył bowiem dwa najohydniejsze okazy, jakie Miłościwy Allah w Swej Nieskończonej Mądrości i Dobroci powołał do życia.

– Na Allaha! Te pokraki?!. – Wysyczał wezyr z nieukrywanym obrzydzeniem i otrzepał się, jakby oblazły go pluskwy.

– I to żywe, Genji!.

– Choć ociupinkę konające?. – Dało się wyczuć błagalny głos wezyra.

– Włos z głowy nie może im spaść.

– Na kiedy ich dostarczyć, o wodospadzie osmańskiej rozkoszy?.

Sułtanka Sathinka obeszła fontannę, potupała nóżką i zerknęła spod oka na wezyra.

– Wyruszam wieczorem!. – zawołał wezyr, czując ostrze miecza na gardle.

– Dziękuję drogi sługo. – Radośnie odrzekła młoda władczyni i zaklaskała w dłonie.

– To przyjemność móc ci służyć, o Różo Ankary!. – Wycedził wezyr szukając wzrokiem osikowego kołka.

 

VIII

 

Z zachodem słońca hordy zielonych pokrak wychynęły z lasu, niczym łby królików z zagonów kapusty.

Siwobrody stał na kopcu oparty o młot i smaląc fajkę, przyglądał się z kpiącym uśmiechem rosnącym falom przeciwnika. Wiedział bowiem z opowiadań babuni, że nie straszna jest armia wilków dowodzona przez barana, lecz armia baranów dowodzona przez wilka.

A on był wilkiem i miał w odwodzie doborowych baranów…

Varciok ostatnim doskokiem doglądał bab na palisadzie przy garach z wrzątkiem i gorącą smołą. A gdy tylko wyczuł, że choć jedna z niewiast ma słabe morale stawiał ją do pionu.

Chłopi z widłami w rękach stali w milczeniu przed bramą, a Drużyna Perunowego Pierścienia pociągała z gąsiorka prosząc Peruna o wygraną.

Wtem odgłos rogu przeszył powietrze, a wrzask dobyty z setek goblińskich gardeł wstrząsną ziemią.

Rozgorzało piekło.

 

**

 

Pierwsza fala goblinów zapełniła wilcze doły.

Druga z wrzaskiem konała przy palach osady, oblana wrzątkiem i gorącą smołą. Trzecia i czwarta wykrwawiła się próbując z trupów współtowarzyszy zbudować most nad palisadą. Piąta zaatakowała z wrzaskiem zwycięstwa, kiedy niewielka brama do osady rozwarła się, dając napastnikom ochłap nadziei, na szybkie zwycięstwo i bydła figlarne dupczenie.

Niestety zaraz za bramą rośli mężczyźni stojąc w formacji rogala, wszystko traktowali po chłopsku.

Cepem i widłami.

Szósta fala dokonała wyłomu w palisadzie, przy której Siwobrody bronił zamkniętą w chatach młódź. I wydawało się, że zielone pokraki zaraz wleją się do środka osady, gdy wtenczas za plecami krasnoluda dał się słyszeć bohaterski głos.

– Odstąp synu!.

I nim Siwucha rozorał pokraczny łeb napastnika, pleban zadzierając dziarsko sutannę załatał z sołtysem wyłomy. A przyznać trzeba, że mieli pełne pośladki roboty, bo gdy gobliny dostrzegły miękkie punkty obrony natarły z jeszcze większą furią, okładając pulchne miejsca małymi jataganami.

Twarze dwóch herosów mieniły się cierpieniem za miliony…

I choć obrońcom nie zbywało ani ducha, ani odwagi, Siwobrody zdawał sobie sprawę, że osada nie przetrwa do świtu, jeśli z lasu nie wytoczy się dowodzący goblinami baran.

 

**

 

– Zacny brodacu! – krzyknęła Mela podjeżdżając na wieprzu. – Soltys nie wytsyma dlugo grupowego parcia!.

– Każ mu trwać na posterunku, bo inaczej sam mu dupę urwę! A pleban? – przekrzyczał odgłosy walki.

– Łoj, on slodycy, to duzo unisie!.

I kiedy obrońcom sił zaczęło ubywać, w słabym świetle księżyca król goblinów rozpostarty w lektyce wychynął z lasu, zajadając surowe udko współplemieńca.

– Mamy go, Siwucha!. – Zawołał elf, który bawiąc się w królewskiego poczmistrza, raz za razem wysyłał goblinom zaproszenie na sztukę „Taniec ze śmiercią".

Krasnolud zamachał elfami gatkami. Zyma ze Stachem na ten znak napięli linę i podnieśli drewnianą klapę. Mela spięła ostrogami wieprza i ze stadem świń zniknęła pod podkopem.

Chwilę później setki goblinów pognało za wieprzowinką, całkowicie zapominając o forsowaniu osady.

Krasnolud wykorzystał sprzyjającą sytuację i chwytając sztandar, ruszył samotnie do ataku przebijając się przez rozrzedzone linie nieprzyjaciela.

 

**

 

Król goblinów krztusząc się golonką z kolanka poddanego, wydał przybocznej gwardii rozkaz powstrzymania brodacza. Rosła i dobrze wykarmiona grupa współplemieńców podniosła wrzask i zaczęła formować kwadrat, kłócąc się przy tym, o ilość boków w formacji.

Dwa pierwsze gobliny, które wystawiły włócznie w stronę nadbiegającego krasnoluda padły, gdy w ich oczodołach zadrgały lotki strzał. Na jednej z nich krasnolud dojrzał przywiązany kawałek wygarbowanej skóry.

„Lubię oglądać Twoje bohaterskie pośladki…"

– Varcioku!!!. – Zagrzmiał Siwobrody i wbił się w formację nieprzyjaciela, kładąc ją pokotem, razem z królem goblinów…

 

IX.

 

Dwa dni później po chwalebnym zwycięstwie, w skwarne popołudnie, w cieniu palisady krasnolud pokręcił nosem.

– Varcioku, coś ty zrobił?!. – wymruczał Siwobrody zagryzając w zębach fajkę.

– Na bogów! Cyganka nie kłamała, to nasienie było magiczne! – zawołał uradowany elf poklepując dorodną dynię.

– Z tą uwagą, że zapewne nie dopełniłeś rytuału, o którym wspominała krwista dama, ha?. A poza tym nie byliśmy w potrzebie.

– Phi!. – Elf machnął lekceważąco dłonią i zawołał. – Dynio nakryj się!.

Dynia podskoczyła, zakręciła i puf zamieniła się w wielki dzban wina.

Krasnolud zdębiał, elf poniuchał.

– Pierwsza klasa. Mszalne! Chyba zajebała od plebana… – i upił kilka łyków. – Wyborne.

Siwobrody odczekał moment, mając cichą nadzieję, że kompan zamieni się w ropuchę. A że nic takiego nie nastąpiło, przysiadł i on do dzbana.

Trunek uderzał do głowy, a dwaj towarzysze z każdym łykiem równali się z bogoami mocą, wizją i humorem.

– Dynio, hic, hic… nakryj się. – Wołali na przemian i sączyli czerwony nektar, jak wielbłąd wodę. A gdy we łbach zaczęło im się przewracać i na nogach z trudem mogli ustać, zrozumieli poświęcenie Kopernika, aby wstrzymać słońce i poruszyć ziemię.

Nagle elf zawołał.

– Hic dynio, hic, pipcia…

Dynia lekko zbaraniała pufała i pafała nie mogąc w rozpitych łbach swawolników wyczytać, ani obrazu pożądania, ani seksualnej preferencji. Tamci zniesmaczeni oczekiwaniem stanęli w rozkroku po bokach warzywa, świecąc przykładnie gołymi pośladkami.

I już gotowi byli pestki pysiorkami wydłubywać, gdy słońce zaszło za chmury, błyskawice przeszyły niebo, a nad ich głowami otworzyła się dziwna brama, która pulsowała i wirowała.

 

**

 

Nieznajomy unosił się w powietrzu odziany w szykowny strój i z niesmakiem zerkał na okazy, które zamówiła jego pani. Ci łypali podchmielonym wzrokiem, to na niego, to na dynię.

Wezyr zniżył się i muskając eleganckimi butami źdźbła trawy, zagadał coś w dziwnym języku, co zabrzmiało dla obu, jakoby chrząszcz chrzęścił skrzypeczkami w trzcinach.

– Kim on jest?. – wydukał Varciok.

– No przecie widać, pół elf – odmruknął Siwobrody.

Istotnie. Nieznajomy jedno ucho miał ludzkie, drugie elfie.

Wezyr nakreślił w powietrzu znak. Z ziemi wystrzeliły korzenie pobliskiego drzewa i utworzyły okrągłą klatkę. Wezyr podniósł palec, a cela powędrowała w górę i zniknęła w portalu.

 

**

 

– Genji! Jesteś wspaniały!. – Młoda sułtanka rzuciła się na wezyra i ucałowała go w policzek.

– Wszystko co najlepsze dla ciebie, o gwiazdo Imperium. – odrzekł skromnie, choć w myślach zaciskał dłonie na jej delikatnej szyi.

Sułtanka przyklękła przed klatką i oczarowana okazami pisnęła głośno. – Jacy oni są uroczy. Czyż nie pasują tu idealnie?.

– Jak słoń na bazarze z porcelaną. – odburknął wezyr i zdjął atłasowe rękawiczki.

– Nie jest im za ciasno?.

– Nigdy nie mieli lepszych wygód, zapewniam!. – odpowiedział Genji zdobiąc kącik ust niecnym uśmiechem.

– Genji! – zawołała sułtanka i podskoczyła w górę. – Wyślij zaraz kogoś do najlepszego krawca w mieście, i każesz mu uszyć dwie obijane złotem i diamentami smycze.

– Po co?

– Abyś mógł każdego ranka wyprowadzać moich pieszczoszków na spacer. Naucz ich też kilku sztuczek, bo chciałabym się nimi pochwalić na urodzinowym balu.

Wezyr oparł się plecami o filar.

– I jeszcze jedno. Co oni robią z tą dynią.? – szepnęła mu do ucha.

– Udają Greka! – odrzekł wezyr, błagając w duchu Litościwego Allaha, aby pewnej nocy sułtanka spadła ze schodów i skręciła coś więcej, niż kostkę w stopie.

– Szkoda, a myślałam, że robią rosół, bo zgłodniałam.

Wyszła kołysząc biodrami.

Wezyr nie wiedział, czy władczyni robi z niego strusie jaja, czy ma osobliwe podejście do świata. Opuścił salę klnąc cicho pod nosem, że jeśli Miłościwy Allah nie pobłogosławi jego staraniom, on sam pomoże młodej sułtance wyskoczyć z wieży w świetle księżyca.

 

**

 

Siwobrody spał zważony w trupa, gdy Varciok pogrążony w melancholijnym smutku wypełniał magiczną dynię. Raz za razem przepełniając salę dźwięcznym echem, które wkomponowało się w smaczne chrapanie krasnoluda.

Chlup, chlup, chrap, chlup, chrap.

 

Koniec…

Koniec

Komentarze

OK, do konkursu.

Jest Elfinder i jest konkret:)

 

Czarne i ponure czasy nam nastały. Gejostwo się szerzy wśród bożego ludu. Tfuj, zaraza! Nie dość, że ludzi maluczkich dopada (Choć to jeszcze zrozumiałe, bo słabi na charakterze okrutnie i chucią przyparci, tyłka zwierzęcia od ludzkiego odróżnić nie mogą, a co dopiero o płci mówić), to jeszcze wśród ras starych i szlachetniejszych od naszej swe wszeteczne żniwo zbiera. Pogratulować dowcipnego opowiadanka. Bardzo fajnie się czytało. Pozdrawiam  

O ja nie mogę... W czasie lektury rogal nie schodził mi z twarzy :D Dla mnie: rewelacja. Opowiadanko po prostu wyczesane w kosmos, a bohaterowie - miodzio (nie dziwię się Sułtance ;)). 6 

Dzięki śliczne za czas spędzony nad opowiadaniem i komentarze. To miłe, że się podobało:) Wieczorem sam nadrobię zaległości w opkach na Harem i być może pokusze się o kilka komentarzy, o ile już wszysto nie zostało powiedziane:).

Pozdrawiam.

Autorze tekst jest dobry:) Zabawny i haremowy:) Tylko mi jakoś nie specjalnie siadł do końca. Nie wiem czemu. Mam tylko techniczną uwagę. Zobacz jak zapisujesz dialogi, dajesz kropki po każdym wykrzykniku, czy pytajniku. Tak się nie robi. Zresztą dużo błędów przy tych dialogach. Sam miałem(mam) z tym problem czasem. Zobacz sobie na poradnik mortycjana.
Tam w punkcie C jest o zapisie dialogów(ten punkt to poradnik mortycjana:) bo całość jest zebrana przez rozmaitych ludzi)
Pozdrawiam serdecznie

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Wdzięczny jestem za wykazanie błędów i odesłanie do poradnika. Człowiek uczy się całe życie, a że od nauki nie stronie, może będą ze mnie ludzie:). Dziękuję za czas, który poświęciłeś na przebrnięcie przez opka.

Pozdrawiam!

Proszę bardzo Elfinderze:) Już są z Ciebie ludzie:) ale zawsze coś poprawić można(trzeba)
Pozdrawiam i dobrej nocy życzę:)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Nowa Fantastyka