- Opowiadanie: DiabliQ - Nabyty Zespół Dnia Poprzedniego

Nabyty Zespół Dnia Poprzedniego

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nabyty Zespół Dnia Poprzedniego

Witam wszystkich. To mój debiut zarówno na tej stronie jak i ogólnie wystawianie swoich tekstów dla szerszej publiki. Mam nadzieję, że się spodoba ;)

 

Wersja z wprowadzonymi poprawkami

 

Przerdzewiałe drzwi knajpy otworzyły się z hukiem. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na przybysza. Nie była to zbyt przyjazna okolica, a i czasy parszywe od kiedy pojawiła się Chmura. Dlatego też mało kto wtykał nos w nieswoje sprawy, a jeśli mimo wszystko trafił się ktoś na tyle głupi to szybko kończył w jakimś zaułku z kulką w głowie, lub wyprutymi flakami. Tylko stary, zgarbiony barman spoglądał kątem swojego jedynego oka – drugie stracił podczas wojny – na być może nowego klienta. Wyglądał na trochę ponad dwadzieścia lat. Miał czarne zmierzwione włosy, był wysoki i przeraźliwie chudy, co nie było takie dziwne biorąc pod uwagę, że od ponad dekady ciężko było o porządny posiłek. Miał na sobie stare podarte jeansy, jaskrawożółty t-shirt w stanie nie lepszym niż spodnie, podziurawioną kurtkę z czarnej skóryi glany upaćkane czerwoną farbą… A może to nie była farba? Przez ramię miał przewieszoną pokaźnych rozmiarów torbę w różnokolorowe plamy i z wielkim niegdyś białym napisem NIKE. Ot zwykły obszarpaniec, jakich nie brak w tych ciężkich czasach. Barman zastanawiał się po jaką cholerę mu okulary przeciwsłoneczne skoro od dwóch tygodni słońce nie chciało się przebić przez gęstą chmurę rdzawego pyłu przesłaniającą niebo?

Vierice otrząsnął się już po zderzeniu z zabójczą mieszaniną zapachów tuzina przepoconych mężczyzn, denaturatu i dymu z najpodlejszych dostępnych fajek. Kiedy już opadła chmura piasku i kurzu odzyskał widoczność. Każde najmniejsze źródło światła, czy najcichszy dźwięk rozsadzały mu głowę i wywoływały mdłości. Poprawił więc stare okulary przeciwsłoneczne na nosie i przetoczył otępiałym wzrokiem po sali w poszukiwaniu jakiegoś oparcia dla swoich miękkich nóg i czegoś czym ugasiłby pragnienie (najchętniej z procentami). Tak jest, męczył go KAC MORDERCA. Kiedy już dostrzegł upragnione miejsce przy ladzie, poprawił torbę przerzuconą przez ramię i ruszył chwiejnym, aczkolwiek zdecydowanym krokiem w kierunku właśnie uaptrzonego, rozpadającego się barowego krzesła, obitego czymś co zapewne kiedyś było skórą. Po drodze musiał jednak pokonać przeszkodę w postaci zalanego w trupa menela rozwalonego w przejściu i przewróconego stołu ze złamaną nogą. O ile z pijaczyną poszło mu sprawnie, o tyle stół okazał się już dużo większym wyzwaniem dla jego plączących się nóg. Po drugiej nieudanej próbie przejścia nad złośliwym meblem dał za wygraną i z miną pokonanego postanowił obejść nieustępliwego przeciwnika. W końcu dotarł do swojej ziemi obiecanej, opadł na stołek, aż ten zaskrzypiał pod jego ciężarem.

– Ciężki jak na takiego chudzielca – pomyślał barman, nie przerywając wycierania wyszczerbionego kufla brudną szmatą. Miał już powiedzieć swoje zwyczajowe i już trochę wyświechtane „Co podać?", lecz kiedy już otwierał usta zamarł w połowie ruchu. Przybysz miał na wierzchu prawej dłoni wytatuowanego węża pożerającego własny ogon. – Czyli mój nowy gość należy do jakiegoś gangu – wywnioskował – no nic, klient to klient, chociaż nigdy nie wiadomo co takiemu strzeli do łba jak się go rozłości… zwłaszcza po pijaku – dyskretnie przysunął pod ladą bliżej siebie pistolet, postarał się uśmiechnąć najszczerzej jak tylko potrafił i zadał to jakże kultowe pytanie. – Co podać?

Chłopak wyrwał się z zamyślenia. Nagle sobie przypomniał, że siedzi w barze i miał właśnie zamawiać coś, co pozwoliłoby mu nawilżyć usta i poprawić jasność myślenia.

– Ach tak, piwo, duże, tylko proszę, niech to nie będzie ten sikacz, którym raczysz wszystkich klientów. Dobrze płacę – to mówiąc wyciągnął z kieszeni i rzucił na blaszaną ladę nabój kaliber .44 Magnum, aż skrzywił się z bólu na dźwięk uderzania metalu o metal.

Właścicielowi przybytku, aż zaświeciło się jedyne oko na widok amunicji. Zignorował nawet to, że ten gówniarz zwraca się do niego na „ty". Szybko zgarnął cenny skarb z blatu, pewnie go chwytając mimo braku dwóch palców i spojrzał pobłażliwie na głupiego młokosa.

– Zdajesz sobie sprawę, że to jest warte co najmniej 5 piw?

– Niech stracę, dziś nie powinienem dużo pić. Nadwyżkę możesz zwrócić w postaci informacji.

– Jestem tylko prostym oberżystą, – powiedział z udawaną skromnością, podsuwając mu kufel pełny bursztynowego, aczkolwiek trochę mętnego trunku – ale postaram się pomóc w miarę możliwości. Jakie to informacje interesują szczodrego panicza?

– Poszukuję tutaj kogoś – pociągnął spory łyk zbyt ciepłej i zbyt rozwodnionej cieczy, którą ten kretyn-barman miał czelność nazywać piwem. – Kogoś, kto zalega ze spłatą długu u naszego wspólnego znajomego. Chcę mu pomóc ten dług uregulować.

Nie było wątpliwości, chłopak był z gangu i przysłali go żeby ściągnął z kogoś zaległy haracz. Cóż, ja żadnych interesów z takimi nie robiłem, więc mogę spać spokojnie. Uśmiechnął się pod nosem, wyciągnął papierosa i zapalił.

– Od kiedy szefowie gangów posyłają na takie akcje dzieci? – pozwolił sobie zażartować.

– To nie ma nic wspólnego z działalnością żadnych gangów, – tym razem to Vierice wykrzywił twarz we wrednym uśmiechu, puszczając mimo uszu uwagę o swym wieku – jakby to powiedzieć, to sprawa bardziej duchowa. Znasz może człowieka znanego jako Teokhar?

Barman aż zakrztusił się dymem z papierosa. „Skąd on do cholery zna mój pseudonim z wojska?!" – przebiegło mu przez myśl. Nie. Spokojnie. To pewnie tylko głupi żart. A o pseudonimie musiał się dowiedzieć od jakiegoś menela z ulicy, oni zawsze gadają za dużo. No dobra, udam że uwierzyłem, zobaczymy co ten dzieciak wymyślił.

– Mów mi Teo chłopcze. Powiedz mi, jakiegoż to mamy wspólnego znajomego, u którego się zadłużyłem?

– Osobnik ten jest różnie nazywany. Słowianie określają go imieniem Nyja, Celtowie – Dis Pater, a większość mówi o nim Czwarty. Ja wolę nazywać rzeczy po imieniu – kończąc zdanie zdjął okulary, patrząc na rozmówcę swymi nienaturalnymi, fioletowymi oczami. – Teo, przysyła mnie Śmierć – powiedział to z takim spokojem i beznamiętnością, jakby opowiadał ścianie o zwyczajach żywieniowych pantofelków.

W tym momencie dało się słyszeć cichy dźwięk wydawany przez przeładowywany pistolet. Barman zamarł. W jego głowie kotłowały się miliony myśli. W końcu, po chwili, która wydawała mu się wiecznością, powiedział cichym, ledwo słyszalnym głosem.

– A więc jednak. Upomniał się o mnie. I wysyła takiego szczeniaka aby mnie sprzątnął… Wybacz mały, ale dzisiaj to ty zatańczysz w rytmie Danse Macabre .

W tym momencie sięgnął ręką pod ladę w błyskawicznym tempie. Chwycił swojego wysłużonego Colta, który już nie raz uratował mu dupę. Był jednak za wolny. Vierice podniósł broń do strzału tak szybko, że stary weteran nawet nie zarejestrował tego ruchu. Na wypolerowanej lufie przed jego oczami błysnął napis BERETTA, usłyszał huk, a potem była już tylko ciemność…

Następnych dwóch strzałów nie mógł już słyszeć. Vierice widział w spowolnionym tempie jak pociski dosięgają celu. Pierwszy trafił dokładnie między oczy, drugi trzy centymetry wyżej w środek czoła, a trzeci w skroń. Naboje przebijały czaszkę rozbryzgując krew. Czas zwalniał coraz bardziej dopóki się nie zatrzymał kompletnie. I wtedy to poczuł. To jakże dobrze znane mu uczucie. Powietrze gęstniało do granic możliwości, napierało na niego i uniemożliwiało oddychanie. Już zdążył do tego przywyknąć, działo się tak zawsze gdy pomagał komuś się przekręcić.. Kiedy zabił pierwszy raz był tym tak przerażony, że mało sam nie wyzionął ducha. Miał wtedy 15 lat. A może 14? Z resztą nieważne. Z biegiem czasu oswoił się z tym, a nawet polubił. Miał trochę czasu do Jego przyjścia, mógł więc rozejrzeć się po sali. Jego rozmówca zastygł w połowie odległości do ziemi w dość groteskowej pozie. W ustach miał do połowy wypalonego papierosa, naprawdę fajną pukawkę w ręku i trzy spore, ziejące pustką dziury w głowie. W powietrzu koło jego głowy zawisły nieruchome, szkarłatne krople krwi. Świadków było dość dużo.

– No cóż, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo – powiedział sam do siebie.

Prócz już poznanego pijaczka leżącego na podłodze w pomieszczeniu siedziało dziewięciu facetów. Dwóch z nich smacznie chrapało na stołach, musieli nieźle popić skoro nie obudził ich huk wystrzału. Trzech innych było na najlepszej drodze aby dołączyć do kamratów w objęciach Morfeusza. Byli już tak otępiali, że nie zorientowali się, iż trzy metry dalej ktoś opuścił ten padół łez. Pozostałych czterech zastygło akurat podczas odwracania się w jego kierunku. Byli przerażeni. Nawet jeśli któryś był uzbrojony, nie zdąży sięgnąć po klamkę i chyba zdają sobie z tego sprawę.

– Nie powinno być problemu z zastraszeniem ich… Z resztą zanim oni wyjdą z szoku, ja opuszczę tą ruderę. A gdyby ktoś się stawiał to padnie szybciej niż się do mnie podniesie – znowu powiedział ni to do siebie, ni to w przestrzeń. Lubił rozmawiać ze sobą, nie czuł się wtedy taki samotny.

Z zamyślenia wyrwał go głos, który znał aż do obrzydzenia. Odwrócił się do przybysza. Obok nieboszczyka stał On, Śmierć we własnej osobie. Bynajmniej nie przypominał kościotrupa, w długim czarnym płaszczu wesoło wywijającego kosą. Był to młody chłopak, na oko w wieku Vierice'a. Był bardzo wysoki (przewyższał naszego zabijakę prawie o głowę, a Vierice nie należał do niskich osób) i szczupły. Na głowie miał burzę złotych loków sięgających mu do ramion, a jego oczy były koloru nieba w słoneczny letni dzień. Ubrany był schludnie, w czyste jeansy i nieskazitelnie białą koszulę. Uśmiechał się przyjaźnie, aż zdawał się emanować ciepłem. Ale mimo wszystko był sukinsynem. Vierice wiedział dobrze o tym, że to tylko maska. Wiedział też, że Śmierć zdaje sobie z tego sprawę i niesamowicie go wkurwiał ten teatrzyk. Zwłaszcza teraz, na kacu.

– Dobra robota. Tylko czemu do cholery musiałeś go dodatkowo szpecić przed śmiercią tymi dziurami w głowie i resztkami mózgu na twarzy? Nie wystarczyło, że już wyglądał jak krzyżówka Kwazimodo z wyjątkowo brzydkim świniakiem? – powiedział z Śmierć dźwięcznym głosem, z udawanym wyrzutem. – Niech zgadnę, znowu jesteś skacowany? Zawsze kiedy masz kaca dziurawisz ludzi bez opamiętania jak szwajcarski ser. A można przecież ograniczyć się do jednego celnego strzału.

Co prawda Vierice nie widział nigdy na oczy sera, tym bardziej szwajcarskiego, ale z tego co wiedział musiał mieć dużo dziur.

– To ze względów praktycznych. Przynajmniej mam pewność, że go uśmiercę na miejscu i nie będzie próbował mi strzelić w plecy kiedy tylko się odwrócę. A tak poza tym jak rozwalę komuś łeb i tak sobie wyobrażam jak to musi boleć, od razu łatwiej mi znieść moje dolegliwości. No ale nie przyszliśmy tu rozprawiać o serach, dziurach i świniach. Tak jak się umawialiśmy, oto twój stary, spasiony i brzydki barman, taki jak w zamówieniu. Rób sobie z nim co ci się żywnie podoba. A teraz pora na twoją część umowy…

– Nie zapomniałem – Pan Świata Umarłych rzucił mu małe zawiniątko, które wzięło się zupełnie z nikąd.

– Co to ma być? – był nieco skonsternowany.

– Miałem pomóc ci w pokonaniu tysiąca kilometrów pustyni do pozostałości Los Angeles, czyż nie taka była umowa? Oto moja pomoc – uśmiechnął się szeroko i zniknął tak niespodziewanie jak się pojawił.

Dopiero teraz zajrzał do środka tajemniczego pakunku. W środku znajdowały się dwa naboje do jego ukochanej Beretty i niewielki kluczyk z nieśmiertelnikiem na łańcuszku zamiast breloka. Wygrawerowano na nim: „DEPOZYT – LOTNISKO JUAREZ, SKRYTKA NR 13".

– Kutas – tylko tyle był w stanie wydusić z siebie ze złości.

W tym momencie czas znowu zaczął się toczyć swoim normalnym rytmem. Vierice nie zwracał już najmniejszej uwagi na ludzi przebywających z nim w barze. Wiedział, że i tak nikt ze strachu nie ruszy się z miejsca. Przechylił się przez ladę i wyjął z ręki nieboszczyka zadbanego Colta, tamtemu już się nie przyda, a jemu i owszem. Po krótkim zastanowieniu wziął też wypalone do połowy Marlboro, musiał się uspokoić. Ruszył w kierunku wyjścia, już się nie zataczał i nie doskwierał mu ból głowy, był zbyt wnerwiony. Kopnął na bok tarasujący mu drogę stół i wyjął po drodze z ręki nieprzytomnego menela niedopitą butelkę spirytu. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach. Przetoczył wzorkiem pałającym żądzą mordu po klientach, szukając najmniejszego pretekstu by jeszcze komuś wpakować kulkę w łeb. Jak na złość wszyscy (a przynajmniej ci przytomni) siedzieli bez ruchu, patrząc przerażonymi oczyma na psychopatę z gnatem w ręku i modląc się w duchu do wszystkich znanych bogów o ratunek.

– Niczego nie widzieliście, jasne? Jeśli komuś wygadacie, wrócę tu i spalę tą dziurę. – powiedział na odchodne i wyszedł popijając "znaleźny" spirytus.

Ludzie w knajpie odetchnęli z ulgą dopiero gdy usłyszeli cichnący dźwięk motoru.

 

***

Po czterech dniach meczącej jazdy przez pustynię, zdyszany Vierice wpadł do budynku będącego niegdyś portem lotniczym. Zatrzasnął za sobą drzwi, zaryglował je leżącą nieopodal rurą i podparł krzesłem które znalazł na korytarzu.

– Powinno wytrzymać jakiś czas – ocenił swoje dzieło.

Był już bezpieczny, przynajmniej na razie. Usiadł pod ścianą i zaczął szukać czegoś w torbie. Wyciągał i odkładał obok na posadzkę kolejne pistolety, rozłożone na części karabiny, granatniki, bagnety, noże myśliwskie, tony amunicji i wiele innych narzędzi zagłady. W końcu na dnie torby znalazł poszukiwany spirytus. Podciągnął poszarpaną i zakrwawioną nogawkę, pod którą kryła się okropnie poszarpana rana.

– Cholerne wilki – mruknął pod nosem i przystąpił do czynności odkażających.

Na dobry początek wypił kilka sporych łyków dla znieczulenia. Potem wylał trochę za dużo ognistej cieczy na ranę, aż krzyknął z bólu. Kiedy rana była już przemyta i zdezynfekowana zrobił prowizoryczny opatrunek z oderwanego rękawa koszulki. Zapakował wszystko z powrotem do torby, zostawiając sobie na podorędziu dwa załadowane pistolety (wolał być przygotowany, na wypadek gdyby tym zdziczałym kundlom udało się jakoś wejść do środka), podniósł się ciężko i ruszył lekko kuśtykając w poszukiwaniu depozytu. Znalazł go po jakimś kwadransie na przeciwległym końcu lotniska. Pozwolił sobie na chwilę ekscytacji. Co takiego Śmierć zostawił mu w tej szafce? Co prawda był zły, że ten dupek kazał mu jechać tutaj, aż czterysta kilometrów po tą „pomoc", zwłaszcza że nie było to po drodze do Miasta Aniołów, ale wierzył że nadkładanie drogi się opłaci. Odszukał wzrokiem szafkę numer 13, drżącą ręką (sam nie wiedział, czy to z ekscytacji, czy z powodu wypitego spirytusu) umieścił kluczyk w zamku i przekręcił. To co znalazł w środku przeszło jego najśmielsze oczekiwania.

– A to sukinkot chędożony – wydusił z siebie szeptem.

W szafce leżał sztylet z rękojeścią zdobioną w trupie czaszki, kupka jakiegoś suszonego zielska i niewielka karteczka z krwistoczerwonym napisem: "TO NA KACA".

 

cdn.

Koniec

Komentarze

Przerdzewiałe drzwi knajpy otworzyły się z hukiem. Klienci siedzący bliżej wejścia odruchowo zasłonili oczy przed piachem i kurzem wpadającymi do środka zawsze gdy ktoś wykonywał tą niewdzięczną czynność, jaką jest otwieranie drzwi. – Powtórzenia. A moim osobistym zdaniem, lepiej było zakończyć zdanie „do środka”. Bo otwieranie drzwi to naprawdę aż taka niewdzięczna czynność?

 

Tylko stary, zgarbiony barman spoglądał kątem swojego jedynego oka - pamiątki po wojnie - na być może nowego klienta. – Oko jest pamiątką po wojnie? Chodziło ci zapewne o pusty oczodół, w którym drugiego już nie ma, dobrze kombinuję? Albo jakąś bliznę po postrzale? To może być pamiątką po wojnie, bo oko to normalna rzecz u każdego człowieka.

 

Na oko wyglądał na trochę ponad dwadzieścia lat. – powtórzenie względem zdania wyżej.

 

Był wysoki i przeraźliwie chudy (co nie było takie dziwne biorąc pod uwagę, że od ponad dekady ciężko było o porządny posiłek), a jego krótkie czarne włosy wyglądały jakby padły ofiarą huraganu. – Unikaj w takich wtrąceń w nawiasach, bo nie fajnie to wygląda, lepiej oddzielić to przecinkami. I czepnę się tych włosów. Skoro były krótkie, to huragan niewiele by im zrobił, a co za tym idzie, porównanie według mnie nietrafione. Może lepiej napisać, że po prostu były w nieładzie, rozczochrane…

 

Barmana zdziwiło tylko po cholerę mu okulary przeciwsłoneczne – Ale kaprawo to brzmi :P. Spróbuj to jakoś przerobić, nie wiem, np. Barman zaczął zastanawiać się, po jaką cholerę mu okulary…

 

Vierice otrząsnął się już po zderzeniu z zabójczą mieszaniną zapachów tuzina przepoconych mężczyzn, dymu z najpodlejszych dostępnych fajek i denaturatu ( po mojemu wynika z tego, że z denaturatu również wydobywał się dym), doprawionych szczyptą uryny. – Ta końcówka, o urynie, nie za bardzo wiadomo do czego się odnosi. To zdanko tez musisz koniecznie przemaglować.

 

Kiedy już opadła chmura piasku i kurzu, które w swej złośliwości przybyły za nim z zewnątrz odzyskał względną widoczność. – Nadawanie cech ludzkich piaskowi i kurzowi to chybiony pomysł. Do tego chmura, to liczba pojedyncza, więc powinno być która przybyła za nim. I nie rozumiem sformułowania, że odzyskał względna widoczność.

 

i ruszył chwiejnym, aczkolwiek zdecydowanym krokiem w kierunku właśnie namierzonego, rozpadającego się barowego krzesła – miał w głowie celownik, niczym Terminator? Nie lepiej by było „upatrzonego”?

 

Po drodze musiał jednak pokonać przeszkodę w postaci zalanego w trupa menela rozwalonego w przejściu i przewróconego stołu ze złamaną nogą, która to noga była zapewne przyczyną upadku nieprzytomnego delikwenta. – To pogrubione jest według mnie zupełnie niepotrzebne. Zbędne informacje, nie wnoszące nic do fabuły, tak zwany zapychacz.

 

i spojrzał się pobłażliwie na głupiego młokosa. – po co ten zaimek?

 

Tak do połowy doczytałem gdzieś, to co wyłapałem, wymieniam. Jakiejś straszliwej tragedii nie ma, ale za rewelacyjnie to tez nie jest.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fasoletti, dzięki za wytknięcie błędów. Już je poprawiłem i mam nadzieję, że wiecej ich nie będzie.

Nowa Fantastyka