- Opowiadanie: emilhoff - Piramida

Piramida

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Piramida

 

 

Piramida

 

– Piramida jest największą i zarazem najstarsza budowlą, o jakiej wiemy, panie Koffin. – Stary profesor poprawił kapelusz o barwie piasku, okolony wąskim rondem, chroniącym oczy naukowca przed palącym słońcem. – To ważna informacja, być może najważniejsza. Pozwala sobie uzmysłowić, jak wiele innych cudów może czekać na odkrycie pod piaskami pustyni.

Płynęli w wąskiej łodzi, pchanej przez gorący wiatr, pochwycony w płócienny żagiel. Zielone, gęste od żyznego mułu wody łagodnie pluskały o burty. Otaczający ich płaskowyż – poza wąską oazą utworzoną przy brzegach rzeki, skrytą w cieniu daktylowców i wypełnioną klekotem łodyg papirusu – był jałowy, a od patrzenia na bezkresne połacie skrzącego się w słońcu piachu bolały oczy.

– Lubię opowiadać swoim pomocnikom o jej wymiarach, panie Koffin – kontynuował profesor, patrząc ponad ramieniem swego słuchacza na odległe kształty, powiększające się w miarę jak łódź pięła się w górę rzeki. – Większość uczonych uważa, że są w nich zawarte matematyczne proporcje uznawane przez starożytnych za święte albo wręcz, że związane z piramidą liczby tworzą kod umożliwiający odczytanie przyszłości, poznanie daty końca świata i tym podobne historie. Sam jednak lubię mówić o jej rozmiarach, bo za każdym razem, gdy to robię, dociera do mnie niezwykłość – czy raczej wypada rzec: cudowność! – tego samotnego, zagubionego na pustyni monumentu. A przynajmniej ułamek jego cudowności.

Prefekt Malakai Koffin nie spuszczał oczu z twarzy profesora. Choć nie był naukowcem, lecz funkcjonariuszem sił porządkowych odległego kraju, Koffin słuchał uważnie słów uczonego, doceniając klarowność wywodu doświadczonego wykładowcy, tak odmienną od plączących się zeznań ludzi, których na co dzień przesłuchiwał.

– Niech pan opowie o jej wymiarach, profesorze Wilmert – poprosił. Gorący wiatr osuszał wargi płynących łódką ludzi; Malakai sięgnął po skórzany bukłak z wodą, napił się i podał naczynie uczonemu. Ten pociągnął oszczędny łyk i spojrzał chytrze na prefekta.

– Ma pan plastyczną wyobraźnię, panie Koffin? – zapytał.

– Dość plastyczną.

– Więc niech pan sobie wyobrazi, że piramida, którą niebawem pan zobaczy, ma nieco ponad sześćset pięćdziesiąt dwa metry wysokości.

Koffin szybko przemknął w myślach ponad ulicami Mediterranu, stolicy najpotężniejszego państwa świata i zarazem jego rodzinnego miasta. O ile wiedział, najwyższą budowlą metropolii była wieża obserwatorium astronomicznego, licząca około dwustu metrów. Było jeszcze kilka latarni morskich w nabrzeżnych miastach, wspaniałych bazylik w odległym Nolibonie, olśniewających pięknem i geniuszem architektonicznych rozwiązań – jednak najwyraźniej żadna z konstrukcji wzniesionych przez wieki w zielonych krainach po drugiej stronie gór nie mogła równać się ogromem z kamienną górą, stojącą pośród piasków pustyni.

– Długość boków podstawy to jeden kilometr, jeden metr i osiemdziesiąt trzy centymetry. Są idealnie równe. W naszych rodzinnych stronach trudno znaleźć choćby kurnik o ścianach dokładnie tej samej długości, prawda? – ciągnął profesor Wilmert.

– Zadziwiająca precyzja – przyznał prefekt. Ciągle myślał o wysokości piramidy, kiedy dotarły do niego słowa profesora. Kilometr kwadratowy – tyle wynosiła powierzchnia podstawy budowli, którą niebawem miał zobaczyć. Koffin pomyślał, że niejedno miasteczko zajmuje mniejszą powierzchnię. Niejedna dzielnica Mediterranu zmieściła by się w całości na tym obszarze. Kilometr kwadratowy to sto hektarów; w ojczyźnie Koffina chłop, który miał sto hektarów ziemi pod uprawę, bynajmniej nie kłaniał się panom.

– Piramidę zbudowano z kamiennych bloków o różnych wymiarach, zależnie od przeznaczenia. Przeważnie mają około dwa metry długości, metr szerokości i półtora metra wysokości oraz wagę dwóch ton. Skrupulatnie wyliczono, że do budowy konstrukcji o znanych już panu wymiarach zużyto prawie siedemdziesiąt trzy miliony takich bloków o łącznej masie niemal stu czterdziestu sześciu milionów ton.

Koffin nie wiedział, ile to jest milion ton. Podejrzewał, że niewiele osób potrafiłoby znaleźć jakieś sensowne porównanie.

– Dodam, że zamki, bazyliki, termy, kościoły, portyki i akwedukty miast naszej ojczyzny ważą przeciętnie ułamek tej masy – powiedział Wilmert z satysfakcją w głosie. – Ilość kamienia, którą zużyto do budowy piramidy, wystarczyłaby na zbudowanie dużego miasta i otoczenie go potężnymi fortyfikacjami. Mam na myśli piękne miasto, wyposażone we wszelkie znane nam dzisiaj wygody, panie Koffin. Jakieś sto tysięcy mieszkańców.

Prefekt pociągnął duży łyk wody z bukłaka.

– Czyli, jak rozumiem, gdyby wydrążyć korytarze i tym podobne, w piramidzie mogłoby mieszkać…

– Sto tysięcy ludzi, takie są szacunki – dokończył uczony.

– Imponujące.

– Nie to jest najbardziej imponujące. – Wilmert przekrzywił kapelusz, tak by rondo lepiej chroniło jego oczy przed słońcem. – Zachował się tekst mówiący o tym, jak powstała piramida. Jeśli chodzi o warstwę ideologiczną, to właściwie zbiór legend, mitów, religijnych przekazów, relacji o bogach i tym podobnych sprawach – dla laików nic ciekawego. Jednak spora część tekstu jest autorstwa jednego z architektów, niejakiego Mesumptereha, i zawiera informacje na temat technicznych rozwiązań budowy piramidy. Relacje te nie są w pełni jasne ani jednoznaczne, jednak wynika z nich, że przy wznoszeniu budowli nie używano narzędzi bardziej skomplikowanych od drewnianego kątomierza i kamiennego ciężarka na lince, wyznaczającego pion. Potrafi pan to sobie wyobrazić, panie Koffin?

Prefekt nie potrafił. Wzruszył ramionami i obejrzał się przez ramię. Na horyzoncie majaczyły cztery kształty – dwa z tej odległości niewielkie, jeden ledwie widoczny i jeden duży, górujący nad pozostałymi.

– Niedługo dopłyniemy – stwierdził profesor. – Trzy mniejsze piramidy powstały dużo później i są jedynie naśladownictwem najstarszej, o której panu opowiedziałem. To ten największy kształt, jak się pan domyśla. Niebawem będzie lepiej widać.

Koffin jeszcze chwilę bił się z myślami, próbując sobie uświadomić, jaka kwestia wciąż go dręczy, aż w końcu zapytał:

– Panie profesorze, w końcu nie powiedział pan, ile lat ma piramida.

– No tak. – Wilmert uśmiechnął się lekko, zapatrzony w skąpany w słonecznym blasku płaskowyż. – Jak mówiłem, jest bodaj najstarszą znaną budowlą. Jak pan wie, nasza cywilizacja narodziła się tysiąc pięćset dwanaście lat temu, kiedy nauczanie rozpoczął prorok Sangozen. Wcześniej były czasy pogańskie, kolejne dwa tysiąclecia wstecz, jak twierdzą uczeni. To daje trzy i pół tysiąca lat znanej historii, panie Koffin. Piramida, według zgodnych szacunków badaczy, ma piętnaście tysięcy lat i stała na swym miejscu już w czasach, gdy pustynię zamieszkiwali jedynie prymitywni nomadzi, a kraje za górami, w tym nasza ojczyzna, leżały pod wielkim lodem, który dopiero rzeźbił łańcuchy górskie i nadawał kształt kontynentowi.

– I już wtedy kwitła tutaj cywilizacja? – spytał Malakai, ciągle pod wpływem sugestywnego obrazu, który odmalował uczony.

– Nie, panie Koffin, tubylcy stworzyli swe państwo i zbudowali pozostałe piramidy, towarzyszące dziś tej wielkiej, dobre dziesięć tysięcy lat później. Architekt, o którego relacji wspomniałem, został zapędzony na plac budowy z pustyni, podobnie jak pozostali pracownicy umysłowi i na wpół dzicy robotnicy.

– Spędzeni z pustyni? Przez jakiegoś króla?

– W tej kwestii nauka jest bezradna. – Profesor rozłożył ręce, lecz nie przestawał się uśmiechać. – Według naszej wiedzy za wcześnie wtedy było dla idei państwa i króla.

– Więc kto zaprojektował wielką piramidę i zgromadził robotników, skoro wokół był wtedy tylko piach, a ludzie ledwo potrafili znaleźć własne tyłki?

– Pozostaje nam zawierzyć opisowi starożytnych i wspomnianego architekta. Według nich, aby wznieść piramidę, którą tak bardzo chce pan zobaczyć z powodu nagłej śmierci naszego współobywatela, z nieba zeszli sami bogowie.

♦♦♦

Ich stopy zapadały się głęboko w piachu, gdy szli na spotkanie ekipy profesora Wilmerta. Malakai zadzierał głowę, by dostrzec wierzchołek piramidy. Na samym czubku budowli promienie słońca odbijały się od czegoś, jarząc się tak mocno, że trudno było patrzeć.

– Co to jest, to błyszczące na szczycie? – zapytał uczonego.

– To piramidion. Wykonany z jednej bryły metalu o bardzo silnych właściwościach magnetycznych, panie Koffin. Wspaniale odbija światło, prawda? Niech pan sobie wyobrazi, że kiedyś, jak przypuszczamy, cała piramida pokryta była wyszlifowanymi płytami wapiennymi. Cała musiała świecić w słońcu! To musiał być wspaniały widok.

Profesor Wilmert doprowadził towarzysza do grupki archeologów, stłoczonych na małym placyku utworzonym pomiędzy namiotami z białego płótna i drewnianymi budami, służącymi ekipie naukowej za ośrodek badawczy i tymczasowy dom.

– Oto moi ludzie, prefekcie Koffin! – oznajmił profesor raźno i wskazał ramieniem barczystego wąsacza, owiniętego, podobnie jak jego towarzysze, w zwiewną białą szatę i zwieńczonego turbanem, zawiniętym ciasno z jakiejś zielonej szmaty. – To pan Edgar.

– Edgar Tolen – przedstawił się wąsacz. Podniósł dłoń w geście zdejmowania kapelusza, nie tknął jednak turbana, nie chcąc zniszczyć misternych splotów.

– Pan Tolen jest specjalistą od inskrypcji. Niestety, nie ma ich tu wiele – wyjaśnił profesor Wilmert. – A to pan Radagast Wuhrstlieben, dowodzi robotnikami i sprawuje pieczę nad wykopaliskami. – Wysoki, szczupły blondyn dotknął uprzejmie turbana.

Koffin skinął głową obu panom, zaś Wilmert przedstawił mu trzeciego:

– Pan Anastazy Gabin, znawca architektury. Sporządza notatki i prowadzi dziennik badań.

Malakai uśmiechnął się lekko do opalonego, kościstego mężczyzny, którego biała szata, opięta ciasno na chudych barkach i ramionach, upodobniła do żywej mumii.

Wszyscy trzej współpracownicy stanęli wokół profesora, choć w pewnej odległości od prefekta Koffina. Wpojona kurtuazja najwidoczniej nie przezwyciężyła ich niechęci do służb mundurowych – pomyślał Malakai – a może byli wytrąceni z równowagi na skutek niedawnych zdarzeń. Nie byłoby to dziwne.

– Dobrze, że zjawił się pan tak szybko, prefekcie – rzekł Radagast, przerywając chwilę niezręcznej ciszy. – Od czasu tego wypadku nie możemy dalej kopać.

– Dwutygodniowy zastój w wykopaliskach to potężny cios dla światowej nauki – dodał pan Gabin. – Być może profesor Wilmert napomknął panu o naszym najnowszym odkryciu…

– Nie, właściwie nie – odparł Koffin.

– … odkryciu, które może zasadniczo wpłynąć na nasz obraz najdawniejszych dziejów tego kraju – dokończył gładko Anastazy.

– Znaleźliśmy interesujący obiekt, który można chyba uznać za masową kryptę, panie Koffin – powiedział profesor przepraszająco. – Wiążemy z nim duże nadzieje, ale moi koledzy są nieco zbyt entuzjastyczni.

– To bardzo ciekawe, ale nie przybyłem tutaj, by słuchać o odkryciach – stwierdził Malakai, lekko zadzierając głowę. Z tej odległości ogrom piramidy ledwo dawał się ogarnąć wzrokiem. – Panowie wybaczą, ale jestem tutaj, by rozwikłać sprawę śmierci jednego ze współpracowników profesora Wilmerta, pana Jeroma Ledowicza. Będę musiał wszystkich panów przesłuchać, a także tych tubylców, którzy znają nasz język. Mogę zająć jeden z namiotów, panie Wilmert?

Uczony skinął głową. Osłonił dłonią twarz przed wiatrem niosącym ziarenka piasku, jednak Koffin widział zatroskanie w jego oczach.

♦♦♦

– Jak długo znał pan Jeroma, panie Tolen? – zapytał Malakai.

Siedzieli we dwóch pod białym płótnem namiotu, w błogim cieniu i z dala od wiatru, wciskającego piach w poły ubrań i wysuszającego na wiór każdą odkrytą powierzchnię ciała. Namiot zastawiony był drewnianymi szafkami, w których czterej naukowcy przechowywali mniejsze przedmioty, wykopane w toku prac archeologicznych, swoje zapiski i rejestry pracowników. Na zewnątrz profesor Wilmert wykrzykiwał słowa w nieznanym Malakaiowi języku, zapewne nakazując tubylcom podjęcie przerwanej pracy.

Uniwersytet Miediterrański, jak dobrze wiedział prefekt Koffin, był bardzo bogatą instytucją i mógł sobie pozwolić na zatrudnianie setek robotników z wiosek otaczających nekropolię i wielką piramidę. Wykopaliska prowadzone przez Wilmerta były najwyraźniej bardzo istotne dla naukowego świata i prestiżu Mediterranu, choćby z tego względu, że gdy wydarzyła się tragedia, dla której Malakai przybył do tej dalekiej od kraju, smaganej wiatrem i zasypywanej piachem placówki naukowej, nie uruchomiono rozwlekłej procedury postępowania śledczego, lecz od razu przysłano na miejsce prefekta kohorty miejskiej. Koffin szczęśliwie przebywał akurat w pobliskim Lokamanie i to jemu zlecono zadanie rozwikłania zagadki śmierci jednego z pracowników Uniwersytetu.

– Znaliśmy się od czasu studiów – odparł Edgar Tolen. Przesuwał dwoma palcami po wąsach; gest ten najwyraźniej go uspokajał.

– Czym zajmował się tutaj pan Ledowicz?

– Był tłumaczem. Tłumaczył papirusy, które od czasu do czasu znajdowaliśmy.

– Pan tłumaczy inskrypcje?

– Tak, głównie na skorupach naczyń, czasem trafi się jakaś na obelisku. Piach wszystko zaciera, a to bardzo stare miejsce, więc do odczytania napisów na kamieniach potrzebny jest specjalista wysokiej klasy. Epigrafika w takich warunkach to sport ekstremalny, rzekłbym.

– Profesor powiedział mi, że nie znajdujecie to wielu inskrypcji.

– Nie. – Tolen podkręcił wąsa, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co robią jego palce. Wpatrywał się w twarz prefekta.

– A dużo jest papirusów?

– Dużo. Starożytni umieszczali je w glinianych tubkach, dzięki czemu przetrwały pod piachem; zakonserwowały je te same ziarenka, które przez wieki ścierały napisy z moich kamieni. Jerom często żartował z tego faktu. Ktoś inny by się wściekał, ale ja lubiłem chłopaka – zapewnił Tolen.

– Czy to pan znalazł Ledowicza?

– Tak.

– Kiedy i gdzie?

– Jutro miną dwa tygodnie. Leżał.. – Głos zadrżał w zwalistym gardle Edgara. – Leżał cały potrzaskany w połowie wysokości północnej ściany piramidy. Tej wielkiej. Pozostałe trzy piramidy…

– … to marne naśladownictwo, wiem, mówił mi o tym profesor Wilmert.

– Lubi opowiadać ludziom o piramidzie – stwierdził Tolen. Uspokoił się nieco. Malakai kiwnął łagodnie głową, żeby kontynuował. – Nie widzę innego wyjaśnienia, niż to, że Jerom spadł z wyższego stopnia piramidy. Dużo wyższego, według mnie wspiął się na sam wierzchołek.

Prefekt Koffin zmarszczył brwi.

– Piramidę zbudowano z warstw bloków wysokich na półtora metra, prawda? Gdyby Jerom poślizgnął się na czymś i spadł z jednego bloku, trafiłby na następny, półtora metra niżej. Przy dużym pechu mógłby sobie skręcić kostkę albo stłuc nadgarstek. Jednak według słów profesora Wilmerta – a teraz i pańskich – jego ciało było zmasakrowane siłą upadku.

– Jak mówiłem, zapewne spadł z wierzchołka…

– I wylądował w połowie wysokości budowli? By tak się stało, musiałby zostać wypchnięty z wierzchołka z ogromną siłą, inaczej po prostu stoczyłby się na niższą warstwę bloków, panie Tolen. O ile zorientowałem się w konstrukcji piramidy, chropowata powierzchnia bloków raczej uniemożliwia przypadkowe sturlanie się ciała.

Edgar Tolen podkręcił nerwowo wąsa.

– Wypchnięty? Co pan sugeruje…?

– Niczego nie sugeruję – uciął Malakai łagodnie, lecz stanowczo. – Po prostu relacje o obrażeniach Jeroma wykluczają przypadkowy upadek. Jeśli faktycznie runął z wierzchołka piramidy, musielibyśmy założyć istnienie ogromnej siły, która odrzuciła go na wiele dziesiątków metrów od ściany piramidy, tak by jego ciało spadło mniej więcej tam, gdzie je pan znalazł. Żadna taka siła nie istnieje, o czym obaj wiemy, myślę więc, że ciało Jeroma zostało wtaszczone na piramidę z innego miejsca.

Tolen pokiwał wolno głową.

– Dziękuję, panie Tolen, to na razie wszystko.

Edgar wstał, lecz zawahał się i usiadł jeszcze na chwilę.

– Panie prefekcie – powiedział szybko, podenerwowany. – Nie wiem, jak to wyjaśnić, to bardzo dziwne, ale Jerom… – Wąsacz otarł pot z czoła rąbkiem swej lnianej szaty. – On, gdy go znalazłem, miał przy sobie rurki prochowe.

– Jakie rurki?

– Takie rurki wypchane prochem, których używamy do wysadzania skał… rozumie pan, archeologia…

Malakai popatrzył bystro na epigrafika.

– Po cóż mu były te rurki? Tłumacze chyba ich nie używają?

– Nie, oczywiście, że nie. Nie wiem, czemu je miał. Piramidy i tak by nimi nie wysadził, nie ma tyle prochu na całym świecie.

Koffin zastanawiał się przez chwilę, po czym kiwnął głową i powstał, łagodnie wskazując Tolenowi wyjście z namiotu.

– To cenna informacja, za którą panu dziękuję – rzekł. – Nie wyjaśnia ani trochę zagadki śmierci pana Ledowicza, ale zapamiętam ją. Może pan poprosić kolegę?

♦♦♦

– Czy Jerom Ledowicz miał jakichś wrogów na terenie wykopalisk, panie Wuhrstlieben?

Zarządzający robotnikami archeolog siedział przed Malakaiem z dłońmi złożonymi na kolanach, sztywno niczym uczeń przed biurkiem dyrektora.

– Nie, panie prefekcie. Nie znał mowy tubylców, nie zadawał się z nimi. To podłe bestie, wie pan, panie prefekcie.

Malakai uniósł pytająco brew.

– Niewdzięczne prymitywy, tyle panu powiem – ciągnął Radagast. – Zwierzęta w turbanach. Kradną i niszczą. Potrafią zakopać bezcenny artefakt, który przypadkiem wydarli piaskom, żebyśmy nie kazali im ciężej pracować albo nie otworzyli nowego stanowiska tam, gdzie owy artefakt znaleźli. Serce mi się rwie na myśl o chatach, mastabach i kanopach, których szczątki zginęły bezpowrotnie pod łopatami tych… tych… dzikusów.

– Sami ich zatrudniacie, prawda?

– Tak. Ale żaden z nich materiał, tylko ręce do łopat, grzbiety do dźwigania, oczy do wypatrywania znalezisk i palce do przesiewania piachu.

– Skąd właściwie ci… tubylcy wiedzą, że znaleźli coś cennego?

– Mają wrzeszczeć za każdym razem, gdy wykopią cokolwiek innego niż jeszcze więcej piachu. Wie pan, że piasek z głębszych warstw jest starszy od naszego państwa, panie prefekcie? Tu nawet grunt jest starożytny.

– To szalenie interesujące, panie Wuhrstlieben. Twierdzi pan więc, że Jerom nie miał wśród ludzi pracujących przy wykopaliskach żadnych wrogów?

– Tak właśnie twierdzę. Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?

– Zawołam pana w miarę potrzeby. Dziękuję.

– Służę uniżenie.

♦♦♦

– Gdzie pochowaliście Jeroma Ledowicza, panie Gabin?

Anastazy mrużył wyblakłe niebieskie oczy. Najraźniej lata pracy na pustynnym słońcu zniszczyły mu wzrok.

– Niech pan zawsze pamięta o kapeluszu z rondem – powiedział specjalista od architektury, widząc współczujące spojrzenie Koffina. – Inaczej oczy się panu wykończą. Kilkaset metrów od północnej ściany piramidy, w dole ziemnym. Pustynia znakomicie konserwuje zwłoki.

– Dobrze to słyszeć, gdyż muszę pana uprzedzić, że mam zamiar…

– Ekshumować pana Ledowicza? Domyśliłem się, że będzie pan chciał to zrobić. Nic dziwnego. Na studiach zajmowałem się trochę medycyną, mogę panu pomóc, jeśli zajdzie potrzeba.

– Dziękuję, chętnie skorzystam. Chciałbym też zapytać…

– Czy to bardzo pilne, panie prefekcie? Nie wiem właściwie nic o okolicznościach śmierci pana Ledowicza, a gonią mnie pilne sprawy terenowe. Wspomniałem panu o naszym najnowszym odkryciu, prawda? Znaleźliśmy to nieco ponad dwa tygodnie temu.

– Masowa krypta?

Anastazy odrzucił z czoła kosmyk wyschniętych na wiór włosów i wzniósł dłonie w geście teatralnego oburzenia.

– Panie prefekcie! Masowa krypta może owszem, może tak, oczywiście, taka jest przecież teoria profesora Wilmerta, osobiście mam jednak zupełnie inne zdanie co do przeznaczenia obiektu. Uważam, że konstrukcja szybu, który odkopaliśmy, jest zbyt wysublimowana, by mógł on być masową kryptą. Kształtem przypomina on ul, rozumie pan, od głównego szybu odchodzą dziesiątki mniejszych. Uważam, że przy tych bocznych korytarzach odkopiemy pomieszczenia, w których składowano być może dokumenty, depozyty pieniężne lub inne cenne rzeczy związane z administracją budowy piramidy. To będzie odkrycie stulecia! Interesujące jest jednak stosunkowo prymitywne wykonanie tego ula, wie pan, zupełnie jakby ktoś po prostu rękami go wygrzebał w piaskowcu. Konstrukcja subtelna, ale wykonanie takie, że płakać się chce!

– To wszystko jest szalenie ciekawe, panie Gabin, ale skoro nic więcej pan nie wie o okolicznościach zejścia pana Ledowicza, może mnie pan opuścić. Dziękuję za poświęcony czas. – Malakai zamknął notatnik.

♦♦♦

Późnym popołudniem Malakai i Anastazy Gabin wykopali ciało Jeroma Ledowicza. Towarzyszący im profesor Wilmert jęknął cicho i zasłonił usta białą chustką, kiedy z cienia piaskowej jamy błysnęły białe zęby zmumifikowanych zwłok. Niektórzy z pracujących w oddali tubylców podnieśli wrzask zorientowawszy się, że odsłonięto grób.

– Zwłoki ściągają na nich religijną zmazę, panie prefekcie – wyjaśnił Gabin. – Proszę się jednak nie przejmować. Powrzeszczą i wrócą do pracy. To dzicy ludzie, ze śmiercią za pan brat.

Malakai przyjrzał się szczątkom Ledowicza. Zmiażdżona czaszka była rozpoznawalna głównie dzięki owym błyszczącym zębom, klatka piersiowa, opięta odświętną szatą, którą za życia Ledowicz zakładał zapewne na ważne uroczystości akademickie, była wgnieciona. Ramiona złożono zmarłemu na piersi, jednak z jakiegoś powodu wyglądały nienaturalnie.

– Coś z nim nie tak – mruknął Koffin.

– Chodzi panu o kończyny? – Gabin wyciągnął długi i wąski nóż, który zabrał ze sobą na wypadek, gdyby prefekt zażyczył sobie otwarcia trupa, i dźgnął ramię Jeroma. – Odpadły. Ręce miał wyrwane ze stawów, a kiedy te wyschły, nic ich już nie trzyma. Jak pan widzi, ciało jest kompletne zniszczone.

– Powiedziałbym, że zadziałała tu straszna siła – mruknął Malakai.

– Upadek z trzystu metrów na bloki z piaskowca generuje straszną siłę – stwierdził Anastazy. – Zakopać?

Malakai patrzył przez chwilę na Ledowicza, lustrując wzrokiem jego ubiór w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby pomóc w rozwiązaniu zagadki tej śmierci. Po co ci były materiały wybuchowe? – zastanawiał się. Co ci zrobiła piramida, że chciałeś ją wysadzić?

Nie znalazł niczego ciekawego. Wstał z kucek i nagle poczuł wyraźnie wyczuwalny nacisk na całym ciele, jakby powietrze zgęstniało i przywarło do niego. Uszy mu się zatkały. Przełknął ślinę i dziwne wrażenie przeszło.

– Też pan to poczuł? – zapytał Gabin. – To wiatry pustynne. Zmieniają kierunek i ciśnienie nagle się zmienia. Jakby człowieka zgniatało, prawda?

– Zakop go prędko – rzucił Koffin w odpowiedzi i popatrzył na profesora.

– Też nie chce się panu wierzyć, że biedny pan Ledowicz spadł z piramidy? – zapytał uczony. Pobladł, ale na jego twarzy znowu zagościł lekki uśmieszek, znamionujący poznawcze podniecenie.

– Nie – odparł prefekt. – Nie wydaje mi się, by spadł.

♦♦♦

Ostatnim krokiem standardowej procedury było przeszukanie miejsca pracy denata. W zasadzie był to jeden z pierwszych kroków standardowej procedury, ale w warunkach tak dalekich od standardowych Malakai dysponował pełną swobodą działania.

Miejsce pracy Ledowicza też nie przypominało typowego warsztatu w kamienicy przy jednej z ulic Mediterranu. Kolejny biały namiot: krzesło, biurko, szafka.

Zapadał już zmrok, jednak promienie słońca skrzyły się w wirujących w powietrzu ziarenkach piachu i odbijały od bloków piaskowca, tworzących wielką piramidę, dając wystarczająco dużo światła.

Malakai podszedł do biurka i przeszukał szuflady. Nie odkrył niczego ciekawego, a jedyne papiery, jakie znalazł, stanowiły tłumaczenia papirusów, piętrzące się w szafce stojącej w rogu namiotu. Już miał wychodzić, kiedy promień światła niespodziewanie odbity od mosiężnej klameczki, sprytnie ukrytej od spodu w dnie szafki na dokumenty, trafił prosto do oka Malakaia, rażąc nieprzyjemnie.

♦♦♦

Koffin zasiadł za biurkiem Ledowicza i zapalił lampkę oliwną. Postawił ją na blacie, tak by dobrze oświetlała gruby tom, wydobyty z sekretnego schowka. Poza tomem, w tajnej szufladzie była jeszcze gliniana tuba ze zmurszałym papirusem, którą prefekt położył ostrożnie obok księgi.

Malakai nie był zaskoczony tym, jak pilnie tłumacz strzegł swoich skarbów. Zawiść i nieufność, o ile się orientował, były charakterystyczne dla środowiska naukowego Mediterranu. A Koffin orientował się w tych sprawach dość dobrze, gdyż nie raz zajmował się śledztwami w sprawie skradzionych wyników badań, głośnych plagiatów i fałszywych odkryć. Nikt tak chętnie nie donosił na naukowców, jak inni naukowcy.

Kiedy prefekt zagłębił się w lekturę dziennika Ledowicza, tajemnica, jaką tłumacz otoczył odnaleziony papirus, wydała mu się tym bardziej zrozumiała.

Czytał tekst, napisany zaskakująco nieliterackim językiem, a pot, który okrywał jego skórę, powoli parował, gdy gorący dzień przechodził w chłodną pustynną noc.

♦♦♦

Dziś jest najlepszy dzień w moim życiu, choć wcale się na taki nie zapowiadał. Miałem odebrać papirusy od Tolena, ale po drodze wjebałem się do dołu i już myślałem, że coś sobie złamałem, ale na szczęście nie. Krzyczałem, żeby pomogli mi wyjść, ale te chuje wszystkie są głuche jak pień. Tego dnia akurat wyszło mi to na dobre, ale ogólnie ten zagłuszający wszystko tutejszy wicher wkurwia mnie strasznie.

Wrzeszczałem o pomoc, ale ten sam wicher, który mnie zagłuszał, zawiał mi w twarz i odsłonił skalny blok za mną. Od razu się zorientowałem, że to jeden z pomniejszych grobowców, jakich od chuja nastawiali tu budowniczowie Piramidy. W każdym razie teksty mówią, że od chuja, bo my jakoś ledwie dwa dotąd znaleźliśmy. Dokonałem więc tym wjebaniem się do dołu niemałego odkrycia. Postanowiłem nic nie mówić Wilmertowi ani reszcie – chciałem, żeby to było tylko moje odkrycie, postanowiłem samemu odgrzebać ten grobowiec!

Wygrzebałem się jakość z tej piaskowej kloaki, odebrałem papirusy i nakłamałem Tolenowi, że muszę tłumaczyć resztę papirusów, cośmy je odkryli w zeszłym tygodniu (nawiasem pisząc, same śmiecie, kto dla kogo ile cebuli dostarczył i podobne gówna). Potem wróciłem z łopatą do mojego dołu i odkryłem wejście do grobowca.

Znalazłem tam kilkanaście ciał i ten papirus. Ale te ciała nie leżały w sarkofagach czy dołach grzebalnych, tylko tak luzem, oparte o ściany, zupełnie jakby wyszły ze swych grobów, albo jakby zamknięto w tej krypcie żywych jeszcze ludzi. W każdym razie wejście do grobu zasypałem, zajmę się nim później. Jest w takim miejscu, że nikt nie powinien go znaleźć; tylko ja się zawsze plączę po tej okolicy, bo mam po drodze do stanowiska Tolena i nigdy nie bałem się wjebać do dołów, których tam pełno, co mi się jak widać opłaciło. Zabieram się do tłumaczenia papirusu. Mam nadzieję, że to coś wartościowego.

Kurwa wasza mać! Już pierwsze linijki tekstu dowodzą, że mam w ręku zaginioną część relacji o budowie Piramidy autorstwa jednego z architektów, Mesmuptereha. To najcenniejsze znalezisko od czasu… chyba od czasu znalezienie pierwszej części tejże relacji. Wilmert twierdzi, że hipotetyczna zaginiona część tekstu (która leży teraz na moim biurku, ale potem ukryję ją razem z tym dziennikiem) powinna zawierać rozwiązanie zagadki, w jaki sposób starożytni wznieśli tego Kolosa, jakich narzędzi używali i ilu ich było przy pracy. Mam nadzieję, że to ja odpowiem na te wszystkie pytania – w zasadzie miałbym murowaną katedrę w każdym uniwerku w kraju.

Mesumptereh zapisał ten zwój w grobowcu, do którego się schronił. Nie napisał tylko, przed czym (może wyjaśni się to dalej). W każdym razie wnioskuję, że po napisaniu tego, co miał napisać, umarł w tym grobowcu wraz z kilkoma innymi ludźmi, i to jest najwyraźniej ten sam grobowiec, który odkryłem! Mam więc dalszą część relacji Mesumptereha (bezcenną) i jego ciało (też bezcenne), a to wszystko do wglądu tylko i wyłącznie mnie samego.

Będę sławny!

 

Koffin oderwał się od lektury i spojrzał na glinianą tubę, leżącą obok jego prawej dłoni. Nie miał zamiaru biec z nią do profesora Wilmerta, nie od razu. Najpierw musiał przekonać się, co dalej napisał Jerom Ledowicz w swoim dzienniku, gdyż w sposób oczywisty było to kluczem do rozwiązania zagadki jego śmierci, a w każdym razie tak podpowiadały Malakaiowi doświadczenie i intuicja.

Koffin przewrócił kilka stron dziennika i spostrzegł przy okazji, że Jerom zapisał tylko kilkanaście kart grubego tomu. Najwyraźniej dokonał swego odkrycia na krótko przed śmiercią.

Mnóstwo uwagi poświęca bogom ten Mesumptereh, zupełnie jakby faktycznie plątali się między budowniczymi. Znalazłem ustęp wyjaśniający kwestię demograficzną, ale nie bardzo go rozumiem. Według Mesumptereha ludzi było wtedy na świecie za mało, by wznieść Piramidę, ale bogowie spowodowali (jakimś narzędziem, które stało na placu budowy), że ci, którzy pomarli z wycieńczenia w czasie pracy, znowu mogli budować. Nie wiem, trupy chodziły, czy co?

Gabin biega po terenie i wkurwia wszystkich. Uważa, że dokonał wielkiego odkrycia – znalazł jakąś studnię czy kryptę i uważa, że to Skarbiec Piramidy. Poszedłem, zobaczyłem, i uważam, że ktoś wydrapał tę dziurę w kamieniu, żeby sobie zakpić z archeologów.

Wilmert wyraził chęć poczęstowania Gabina winem w nagrodę, ale nie mamy wina. Wuhrstlieben chciał zarządzić dzień wolny, by uczcić znalezisko, a ja chciałem jebnąć Gabinowi z bani, ale to raczej odpada. Wino też, gdyby było – ale nie ma. Muszę mieć trzeźwy umysł. Mesumptereh dziwnie pisze, o „tych, co umarli, ale wrócili do kamieni”, czyli do ciągnięcia tych cholernych bloków.

A propos wina i zawrotów głowy – dziwne ciśnienie panuje na pustyni. Dziś poczułem tąpnięcie, jakby nagle powietrze stało się cięższe; to takie dziwne uczucie w uszach, ale przeszło, jak przełknąłem ślinę.

Pójdę do Gabina, niech mi zbada uszy. Skurwysyna nie cierpię, ale zrobił fakultet z medycyny jakiejś tam. Na uszach powinien się znać.

Wszyscy wczoraj poczuli to tąpnięcie. Wilmert uważa, że to nagła zmiana ciśnienia spowodowana zmianą kierunku pustynnych wiatrów. Pewnie ma rację.

Kurwa, nie ma racji! Stary profesor się myli, a ja to wiem, bo wyjaśnił mi Mesumptereh! Według Architekta za każdym razem, gdy bogowie przywracali umarłych do życia, urządzenie zamontowane gdzieś we wnętrzu Piramidy wywoływało takie tąpnięcie, jakby atmosfera się osuwała, i wszystkim zatykało uszy! Będę, kurwa, sławny i bogaty!

Ale w to ożywianie umarłych nie uwierzę. I to całe urządzenie też jest podejrzane – dotąd nie znaleźliśmy śladu wejścia do Piramidy, więc nie ma w niej korytarzy ani pomieszczeń. I co to za urządzenie, które ożywia padłych z wycieńczenia robotników? Przydałoby się nam na Uniwerku, włączaliby się przed sesją.

Dziś wieczorem znowu było tąpnięcie powietrza. Jutro zrobię eksperyment.

W zasadzie piszę dla siebie, ale jak zajdzie potrzeba, chciałbym umieć rozczytać te moje notatki, a ten wpis będzie wyjątkowo koślawy, bo ręce mi się trzęsą. Przedwczoraj rano zabiłem skorpiona – nadziałem na kilof, ważne, że zdechł. Poczekałem na tąpnięcie, ale nie było, nie zdarza się przecież regularnie. Wczoraj też nie było, ale dzisiaj było i skorpion ożył! Łaził koślawo po słoiku, z dziurą od kilofa taką wielką, że właściwie wszystkie flaki mu wyrwało, ale chodził! Próbował kąsać!

Nie jestem pewien, czy podoba mi się moje odkrycie. Nie jestem szczególnie religijny, ale mam silne poczucie, że to zjawisko, ta Piramida, w jakiś sposób narusza porządek rzeczy, którego nie należy naruszać, bo to może się bardzo nie spodobać… komuś. Czy raczej – Komuś. Nie wiem, kim byli bogowie, którzy kazali ludziom wznieść wielką Piramidę, a potem wyrywali ich z objęć śmierci, by mogli wiecznie taszczyć wapienne bloki na miejsce ich przeznaczenia, ale nie podobają mi się.

Zabiłem lisa pustynnego, jakiegoś węża i żuka, ale tego żuka to rozgniotłem obcasem na miazgę, więc myślałem, że nic z tego. Tąpnęło i zwierzęta ożyły – nawet ten żuk przebierał odnóżami, sterczącymi ze zmiażdżonej obcasem masy, która kiedyś była jego ciałem.

Mam problem ze skorpionem. Zaczął walić żądłem w słoik jak szalony. Będę go obserwował całą noc – nie mogę spać, boję się. Boję się tego, co zrobiłem. Skończyłem czytać relację Mesumptereha. Napisał, że kiedy piramida została skończona, znowu tąpnęło, piramidion się rozjarzył, a ludzie, którzy umarli, ale zostali przywróceni do życia (czy raczej: do pracy), rzucili się do gardeł normalnym budowniczym i zaczęli ich zabijać. Zębami. Architekt ukrył się w grobowcu wraz z kilkoma ocalałymi. Długo płakali ze strachu, modlili się do bogów, ale ci milczeli. Jak Piramida.

Zimna, milcząca, gigantyczna Piramida z przeklętym urządzeniem w środku.

Mesumptereh napisał, że źródłem tąpnięcia jest piramidion, w jakiś sposób łączący się z tym urządzeniem, ukrytym we wnętrzu Budowli. Że z niego rozlała się „fala jak gdyby na wodzie, ale na powietrzu”, i że to przez piramidion zwłoki ożywały, a potem zaczęły mordować żywych.

Skorpion wyraźnie jest wściekły. Nie był taki dotychczas, raczej ospały i powolny, ale teraz szaleje.

Zakopałem słoik ze skorpionem oraz naczynie z wężem i żukiem. Lisa złapałem w płótno, obwiązałem sznurem tak mocno, jak tylko mogłem, i też zakopałem. Wyrywał się jak szalony, piszczał i chciał gryźć. Dobrze, że mój namiot stoi trochę na uboczu i te głuche chuje niczego nie słyszały.

Gabin ciągle gada, że te studnia ma wiele odnóg i jest jakby ulem, ale dziwnie ją zbudowali, jakby ktoś rozorał skałę gołymi rękami. Mam w tej kwestii bardzo złe przeczucia. Cholernie złe przeczucia.

Jednak ciągle żywię nadzieję, że po tym koszmarze, który spotkał biednego Mesumptereha, żywe trupy rozlazły się po pustyni i poginęły.

 

Koffin przeczytał ostatni wpis w dzienniku. W głowie kotłowały mu się myśli i wiedział, że tej nocy już nie zaśnie.

 

Nikomu o niczym nie powiedziałem – to zadanie dla jednego człowieka. Wysadzę piramidion i położę kres temu… czemuś. Temu, co się tu dzieje. Co ożywiło skorpiona, ale ten skorpion był już inny, szalony. I tak będę sławny i bogaty, ale niebezpieczeństwo zostanie zażegnane.

Nie wiem, ile mam czasu. Tąpnięcia są coraz częstsze. Ludzie zaczęli się przyzwyczajać – że zmiana kierunku wiatrów, że ciśnienie, że chuje-muje.

♦♦♦

Koffin zamknął dziennik tłumacza i przez chwilę bawił się tubą z umieszczonym w niej papirusem. Zbierał myśli, kiedy od strony namiotów pozostałych archeologów rozległ się hałas – dźwięk rozrywanego płótna, łamiących się drewnianych wsporników i czyjś urwany krzyk.

Malakai zerwał się z miejsca, chwycił dogasającą lampkę oliwną i wybiegł z namiotu. Noc była zimna, lecz piękna – na czystym, granatowym niebie lśniły tysiące gwiazd. Smoliście czarna bryła wielkiej piramidy wznosiła się ku odległym słońcom, a na jej szczycie lekko lśnił odbitym światłem księżyca piramidion.

Prefekt pomknął w kierunku obozu archeologów. W nikłym świetle lampki rozpoznał kształt zawalonego namiotu, należącego do pana Tolena. Coś kotłowało się w nim i Malakai stanął jak wryty, przeszyty strachem. To mogło być zwykłe zwierzę – myślał – ale może też coś zupełnie innego.

Sięgnął do pasa i dobył szabli o wąskim ostrzu. Chwycił falujący materiał namiotu i szarpnął. Usłyszał zduszony krzyk pana Tolena:

– Ludzie! Pomocy!

Prefekt rozciął szablą płótno i zaczął je drzeć, tak by uwolnić archeologa od krepującej ruchy płachty. Gdy kolejnym szarpnięciem zerwał namiot z resztek mocowań, jego oczom ukazał się powalony na ziemię pan Tolen. Epigrafik sapał ciężko z przerażenia i wysiłku; nogami oraz jednym ramieniem odpychał od siebie zwłoki Jeroma Ledowicza, w drugiej ręce trzymał drewniany badyl – fragment jednego z masztów mocujących do niedawna namiot – i wciskał go pod brodę Jeroma, desperacko starając się odsunąć od swej twarzy kłapiące szaleńczo szczęki żywego trupa. Białe zęby Ledowicza błyskały w ciemności, szczęki uderzały o siebie z taką siłą, że drobinki szkliwa wpadały Tolenowi do oka. Z trupa sypał się piach – spływał miniaturowymi złotymi rzekami z załamań i pęknięć w sztywnej skorupie, która kiedyś była eleganckim ubraniem. Ledowicz nie miał ramion, zaś jego nogi ledwo trzymały się na resztkach ścięgien i kilku chrząstkach.

Malakai zwalił trupa z pana Tolena mocnym kopnięciem, po czym przypadł do kłapiącego potwora i przeszył jego pierś szablą. Poczuł, jakby przebijał skorupkę jajka. Ostrze weszło gładko w wysuszone ciało, jednak Ledowicz nic sobie z tego nie zrobił, szarpnął się do przodu, nabijając na broń, by tylko dopaść prefekta. Malakai zachował trzeźwość umysłu i kopnął miednicę trupa, zrywając ostatnie ścięgna. Ledowicz, pozbawiony nóg, padł w piach.

– Bożesz Ty mój! – wrzeszczał Tolen. – Bożesz Ty mój! To Ledowicz! Zabił pan Ledowicza!

– On dawno nie żył! – Malakai chwycił epigrafika za kołnierz i podciągnął do pionu. – Mów, gdzie trzymacie materiały wybuchowe? Te rurki z prochem!

– Po co… – Podbródek Tolena zaczął się trząść. Oczy miał wielkie jak spodki, a nogi najwyraźniej miękkie jak z waty, bo prefekt ledwo utrzymywał jego ciężar. – Po co rurki?

– Trzeba wysadzić piramidion! – wrzasnął Malakai prosto w wąsy pana Tolena. – Ledowicz wstał z grobu przez piramidion! Trzeba go wysadzić!

– Nie wolno wysadzać zabytków – stwierdził pan Tolen twardo, choć jego wzrok błądził nieprzytomnie po obozie.

– Trzeba go rozpierdolić! Inaczej oni wszyscy wstaną!

– Nie wolno rozpierdalać dziedzictwa kulturowego – stwierdził epigrafik. Zamrugał. – Jacy oni?

– Gdzie trzymacie rurki?

– W… w namiocie Gabina.

Anastazy już nie spał, kiedy Malakai wpadł do jego namiotu.

– Pan prefekt? – Specjalista od architektury był zdezorientowany, lecz także zainteresowany nagłym poruszeniem. – Czego pan szuka? I czemu Tolen tak wrzeszczał?

– Potrzebuję materiałów wybuchowych – rzucił Koffin gorączkowo.

– Są w skrzynce w rogu namiotu. Czy popełnię nietakt, pytając, po co one panu?

– Chcę wysadzić wierzchołek piramidy.

Gabin wstał chwiejnie. W przewiewnej szacie służącej mu za piżamę wyglądał jak widmo, choć było to widmo spalone słońcem na wiór.

– Nie wolno wysadzać piramidy – rzekł stanowczo.

– Tylko kawałek.

– Nie. – W głosie badacza zabrzmiał ton, który sprawił, że Malakai przestał ładować rurki z prochem do worka, który znalazł wśród rzeczy Gabina. – Nie wolno niszczyć żadnego kawałka.

– Pan nic nie rozumie – wycedził prefekt. – Ledowicz omal nie zagryzł Tolena. Wcześniej wszystko zapisał w swoim dzienniku… – Koffin zamilkł, świadom, że jego wypowiedź nie zabrzmiała przekonująco. – Musi mi pan zaufać.

Na twarzy Gabina odmalowała się kpina.

– Kiepskie żarty, panie prefekcie. Ledowicz nie prowadził dziennika i nie mógłby nikogo pogryźć, bo nie jadał mięsa, a poza tym nie żyje od dwóch tygodni.

Malakai poczuł, że marnuje czas.

– Nie chce mi się z panem pierdolić, panie Gabin. Biorę rurki i wychodzę.

– Nigdzie pan nie wychodzi! – Chudy mężczyzna niemal krzyczał. Stanął w wejściu do namiotu i rozłożył szeroko ramiona.– Nie wypuszczę pana, jeśli chce pan zdewastować zabytek! Ten zabytek to… to dorobek mojego życia! Niczego pan nie wysadzi, po moim… – Malakai ciosem w brzuch powalił znawcę architektury, po czym wypadł w noc. Pan Tolen siedział w kuckach kilka metrów od ciągle kłapiącego wściekle truchła Ledowicza. Najwyraźniej był w szoku – gadał do trupa.

– Pomożemy ci. Masz w sobie dużo piasku, Jerom, ale wysypiemy. Ręce też ci doszyją, medycyna robi postępy z każdym dniem.

Szkoda, że archeologia nie robi, pomyślał Malakai, zarzuciwszy sobie na ramię worek wypchany rurkami z prochem. Wtedy wszyscy bylibyśmy bezpieczniejsi.

Prefekt szedł szybko w kierunku piramidy. Szerokim łukiem ominął odkrytą przez Gabina masową kryptę, albo magazyn z kosztownościami, albo cokolwiek to było. Koffin miał nieprzyjemne przeczucie, że istoty, które wydrapały w ziemi tę konstrukcję, nie miały wielkiego pojęcia, co robią. Po prostu szukały schronienia, a co może dać zwłokom lepsze schronienie, niż ziemia?

Dopiero u stóp piramidy Malakai zdał sobie sprawę z poziomu trudności swego zadania. Wzniesiona rękami człowieka, choć z woli najwyraźniej kogoś o wiele silniejszego od ludzi, kamienna góra wznosiła się stromo nad głową prefekta. Sześćset pięćdziesiąt metrów to nie tak wiele, ale w pionie robiło piorunujące wrażenie. Łagodna stromizna boków piramidy pozornie nie powinna sprawiać problemów wspinaczowi, lecz Koffin wiedział, że będzie musiał wdrapywać się na bloki wysokości półtora metra. To jak cholernie wysokie stopnie. Miał do pokonania ponad czterysta trzydzieści takich stopni. Nie był pewien, czy wykonałby czterysta trzydzieści podciągnięć nawet w swej szczytowej formie.

Na szczęście, nie musiał się specjalnie spieszyć – przecież nikt go nie gonił.

– Stój, bo strzelam! – wrzasnął Radagast Wuhrstlieben za plecami prefekta.

Malakai zatrzymał się i powoli odwrócił. Zarządca robotników miał na sobie piżamę taką samą jak Gabin, suchy wiatr rozwiewał jego jasne włosy. Mierzył do prefekta z pistoletu skałkowego – eleganckiej broni, modnej ostatnio w ojczystych stronach Malakaia.

– Czego pan chce, panie Wuhrst?

– Wuhrstlieben, proszę nie kpić! – Archeolog chwycił pistolet oburącz, co nieco złagodziło drżenie lufy.

– Widać, że nie ma pan pojęcia, jak z tego strzelić – mruknął Malakai.

– Co pan powiedział?

– Powiedziałem, że chyba nie strzelisz do człowieka z workiem prochu na plecach. – Prefekt ściągnął tobół z barku i wyjął z niego jedną wybuchową rurkę. – Wysadzisz nas wszystkich.

– Nikogo nie chcę wysadzać. – Wuhrstlieben pociągnął nosem. Malakai dostrzegł, że z obozu już biegli ku nim dwaj archeologowie: wąsaty epigrafik i Gabin. – Jest pan przestępcą. Wykopał pan ciało Ledowicza i zaatakował pana Tolena!

– Nikogo nie zaatakowałem, a Ledowicz sam się wykopał. Zapytaj grubego!

– Nie wolno… wysadzać… piramidy – wysapał Tolen, stając obok Wuhrstliebena, nieco z tyłu.

– Panie Wuhrstlieben, proszę powstrzymać tego niszczyciela zabytków i profanatora zwłok! – warknął Gabin, wskazując prefekta chudym palcem.

– Ale on ma proch w worku!

Koffin zręcznie wydłubał końcówkę lontu z trzymanej w ręku rurki i podsunął do niej paznokieć.

– Mam proch i wysadzę nas wszystkich jeśli zaraz się nie odsuniecie! – krzyknął. Widząc, że Wuhrstlieben nie opuszcza broni, dodał: – Piramida też ucierpi!

Badacze cofnęli się jak jeden mąż, co w innej sytuacji wydałoby się Koffinowi bardzo zabawne.

– Niech pan położy pistolet na piasku i odejdzie – zażądał.

Radagast już się wahał, czy aby nie spełnić polecenia z uwagi na dobro piramidy, gdy z ciemności po lewej stronie prefekta wyłonił się pan Tolen i z urwanym okrzykiem wpadł na Koffina. Walka trwała krótko, gdyż tylko jeden z jej uczestników wiedział, jak się bić. Szabla przeszła przez zwaliste ciało Tolena; badacz zacharczał, a potem zaczął rzygać krwią, zalewając posoką ubranie Malakaia.

– Morderca! – wrzasnął Wuhrstlieben i pociągnął za spust. Kula utkwiła w ciele epigrafika, którym Koffin zawczasu się zasłonił.

– Boże! Zastrzelił grubasa! – wrzasnął Gabin i rzucił się do ucieczki. Wuhrstlieben rzucił broń w piasek z obrzydzeniem na twarzy i podbiegł do osuwającego się na ziemię Tolena.

Tymczasem prefekt wspiął się na pierwszą warstwę bloków – pierwszy stopień schodów dla giganta. Ułożył worek z wybuchowymi rurkami na drugim stopniu i sam się na niego wspiął. Nie wiedział, ile czasu się wdrapywał, ale był już blisko połowy wysokości piramidy, zziajany, z mięśniami ramion i nóg niemal wrzeszczącymi o odpoczynek, kiedy kolejne tąpnięcie opadło z wierzchołka piramidy. „Jakby osuwała się atmosfera”, przypomniał sobie słowa Ledowicza i uznał, że są bardzo trafne.

Minutę później Malakai usłyszał wrzask Wuhrstliebena i obejrzał się przez ramię, by daleko w dole ujrzeć niewyraźną sylwetkę zarządcy robotników, szarpiącego się z ożywionym ciałem Edgara Tolena. Archeolog próbował uciekać, lecz w przeciwieństwie do Jeroma, Edgara Tolen miał nogi i po śmierci używał ich dużo sprawniej niż za życia.

Koffin wrócił do swej wspinaczki. Czuł, że kamień w wyższych partiach piramidy jest cieplejszy, niż na dole. Być może miało to coś wspólnego z termodynamiką, jednak Malakai był w tej chwili przekonany, że to diabelskie urządzenie ukryte we wnętrzu kamiennej góry przez okrutnych bogów-wyzyskiwaczy rozgrzewa bloki piramidy. Mógłby się też założyć, że piramidion wykuty z jednego kawałka metalu jest teraz gorący, jakby dopiero co wyjęto go spod kowalskiego młota.

Koffin widział, jak ten kawałek metalu, wznoszący się wysoko ponad pustynią, lśni. Nie odbijał księżycowego światła, teraz jarzył się własną poświatą.

Prefekt był ciekaw, czy wierzchołek budowli jarzy się tak co noc, czy też ma to coś wspólnego z…

…tąpnięciem?

Malakai poczuł potężne uderzenie, jakby piramida odepchnęła od siebie powietrze, tworząc niewidzialną ścianę niszczącą wszystko na swojej drodze. Mężczyzna poszybował do tyłu, wiele dziesiątek metrów w tył, pchany napierającą ścianą czegoś, czego nie potrafił pojąć.

A jednak chłopak spadł, pomyślał, po czym sam runął na kamienne bloki, piętrzące się czterysta metrów niżej.

♦♦♦

Profesor Wilmert wygrzebał się ze swego namiotu, zaspany i niemrawy. Wyciągnął zatyczki z uszu i ściągnął z twarzy połę koszuli, którą poderwał pustynny wiatr, niosący drapiące skórę ziarenka piasku. Zbudziło go bardzo mocne uderzenie, które poczuł całym ciałem, ale nie potrafił odnaleźć napastnika. Przełknął ślinę, by odetkać uszy. Przez chwilę obserwował z zainteresowaniem, jak z odkrytego przez Gabina „ula” wyłażą ociekające strużkami piasku zmumifikowane zwłoki – tysiące budowniczych wielkiej piramidy, którym odlegli bogowie dali wieczne życie i wieczny głód – po czym zaczął krzyczeć.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Super opowiadanie. Jest starożytna budowla, jest tajemnica, zagadka kryminalna... I nawet to, że niektóre kwestie nie zostały do końca wyjaśnione, wychodzi moim zdaniem temu tekstowi na dobre.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

A, i jeszcze co do zakończenia. Tez jest dobre, po cichu miałem nadzieję, że właśnie tak się to rozegra :) Gdyby wszystko szczęsliwie się skończyło, byłoby passe.       

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Opowiadanie pierwsza klasa. Świetnie wykorzystujesz ograne motywy, żeby stworzyć z nich cos nowego. Trochę kojarzyło mi się z Indianą Jonesem, trochę z "Piramidami" Pratchetta (tam też piramidiony miały jakąś diabelską moc i ożywiały zmarłych), ale to bardzo pozytywne skojarzenia :D Do tego świetnie prowadzisz narrację. Dialogi popychają akcję do przodu tak, jak powinny. I co ważne: profesor mówi jak profesor, detektyw (prefekt) mówi jak detektyw. A dziennik Ledowicza rzucającego mięsem mnie po prostu ujął ;)
Z błędów gdzieś tam dostrzegłam "Miediterrański" zamiast "Mediterrański", ale jakoś szczególnie ich nie szukałam - za bardzo się wciągnęłam ;)

Cieszę się, że się Wam podoba. ;D
W zeszłym roku wstawiłem jeszcze jeden, ale zraził czytelników swoją długością. Gdyby ktoś był zainteresowany - "Cztery noce" w częściach. 

Świetne opowiadanie. Bardzo mnie wciągnęło i przeczytałem je z wielką przyjemnością. Czekam na więcej opowiadań :)

Super opowiadanko :) Zazdroszczę Ci umiejętności indywidualizacji stylu wypowiedzi, o której wspomniała Dreammy. Sama mam z tym trochę problem (choć się uczę ;)). 5
Uporałam się już z całym Haremem, więc chętnie zabiorę się za Twoje dłuższe dzieło. Osobiście preferuję pełnometrażowe teksty ;)

Dla mnie bomba. Doskonale dialogi. Wciagajace i inteligientne. Daje 6.

Bardzo dobre, przeczytałam z przyjemnością. Kilka scenek - miodzio. Jak natrafiłam na dziennik Ledowicza, to najpierw jakby mnie kto łopatą rąbnął, a potem zaczęłam się śmiać :D

Naprawdę fajny pomysł :)

ad. Dreammy - mi się skojarzyło z Tomb Rider ;)

Świetne. Jest po 22ej, może się przyśnić. :DDD

Nowa Fantastyka