- Opowiadanie: srocken - Dziewczynka za pałkami

Dziewczynka za pałkami

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziewczynka za pałkami

Czerwony volkswagen wjechał na nierówny podjazd, skrzypiąc za każdym razem, gdy trafiał na dziurę. Miesięczny brak opadów pozwolił ominąć kierowcy te miejsca, w których głębokość dziur była najbardziej zdradliwa, ale niemożliwością było przejechanie po równym terenie, bo go po prostu nie było.

– Jesteśmy na miejscu– powiedział kierujący mężczyzna wyłączając silnik.

– W broszurce wyglądał trochę inaczej – ładna kobieta siedząca obok rzuciła okiem na stojący przed nimi dom, porównując go ze zdjęciami w folderze.

– Może wprowadzono parę zmian po remoncie, a przed wydaniem ulotki?

Mężczyzna wysiadł z samochodu i rozejrzał się dokoła.

– Nigdzie nie widzę numeru, ale to musi być ten dom – podszedł do okna i zajrzał do wnętrza. – W środku są nasze nowe meble.

Kobieta również wysiadła z auta i po raz kolejny porównała rzeczywistość z obrazkiem.

– Wygląda tak samo, ale ten balkon…

– Wygląda na nowy. Jestem pewien że dodano go po remoncie. Pewnie nie chciało im się wydrukować nowych folderów. Ten agent, co nam pośredniczył, wyglądał na niezłego skąpca.

Mężczyzna jeszcze raz rozejrzał się uważnie.

– Numeru domu nie ma, ale jutro namaluję go na furtce. Tabliczkę na dom kupi się przy najbliższej wizycie w mieście.

– Najpierw będziesz musiał znaleźć furtkę Bryan – powiedziała kobieta wskazując w stronę wejścia.

Brama wyglądała, jakby ktoś próbował przejechać przez nią ciężarówką, zapominając uprzednio ją otworzyć. Obok resztek bramy leżała pozostałość po skrzynce na listy.

– W takim razie trzeba będzie kupić także furtkę – Bryan podrapał się za uchem.

– A w folderze ani słowa.

– Nieważne – Bryan ruszył w stronę auta. – Zostaw to Susie, ja się tym zajmę.

– Wezmę chociaż ten koszyk..

– Nie trzeba. Dam sobie radę. Idź odpocząć. Podróż z pewnością cię wyczerpała.

– Nie jest tak źle – Susie uśmiechnęła się. – Otworzę ci drzwi i pójdę zobaczyć ogród.

Bryan wyciągnął z bagażnika ciężkie skórzane walizy. Każda z nich ważyła co najmniej dwadzieścia pięć kilo, ale Bryan mimo niepozornego wyglądu nie miał żadnych problemów z ich podniesieniem. Od dziecka ćwiczył i codziennymi treningami wykształcił stalowe mięśnie. Przy tym udało mu się nie wyglądać jak klocek drewna.

Pchnął drzwi i znalazł się w przedpokoju, by po chwili stanąć na środku przestronnego salonu. Pomimo dużego rozmiaru pomieszczenie było doskonale oświetlone dzięki dużym oknom wychodzącym na tył domu. Zaraz po prawej stronie znajdował się aneks kuchenny odgrodzony od salonu kredensem. Solidne dębowe schody prowadzące na pierwsze piętro były szerokie i niezbyt strome, Bryan nie miał więc żadnego problemu z wniesieniem walizek na górę.

Drzwi na końcu korytarza miały prowadzić do pokoju, będącego od dziś jego gabinetem. Był to duży, również dobrze oświetlony pokój z balkonem i wielkim oknem. Wewnątrz znajdował się wygodny fotel z miękkiej gąbki, niewielkie biurko, kilka szafek i krzesło. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający duży dom oświetlony blaskiem księżyca, którego tarcza, po dokładnym przyjrzeniu się przypominała gębę czarownicy z paskudnym grymasem na linii, mającej być ustami.

Bryan postawił walizki pod ścianą i otworzył okno wypuszczając smród nowych mebli. Wyszedł na balkon i wciągnął w płuca świeże, letnie powietrze. Dom tylko z przodu osłonięty był kilkoma drzewami. Z tyłu otaczało go morze wysokiej trawy, koloru soczystej zieleni. Gdzieś w oddali widać było dach domu oddalonego o dobre dwa kilometry.

Najbliżsi sąsiedzi, pomyślał Bryan.

Z tej strony domu rósł wysoki żywopłot, miejscami podziurawiony, jakby ktoś umyślnie próbował przedostać się na drugą stronę. Bryan oparł się o balustradę i spojrzał w dół. Ogród był zaniedbany, jakby od co najmniej kilku lat nikt się nim nie zajmował. Kwiaty rosły bez żadnego ładu rozsiane wszędzie przez wiatr. Zza rogu domu wyszła Susie z dużym bukietem. Zobaczyła go i uśmiechając się wyciągnęła w jego kierunku ręce z kwiatami.

– Rosną wszędzie – powiedziała zasłaniając jedną ręką oczy przed słońcem. – Aż żal będzie je wyrywać robiąc tu porządek.

– Uważaj na siebie – powiedział Bryan. – Gdzie twój kapelusz? Słońce nieźle dzisiaj grzeje.

– Nie martw się – odparła. – O! Jeszcze ten! – schyliła się po następny kwiat. – Jaki piękny!

Susie wyprostowała się i poczuła silny zawrót głowy. W następnej chwili już leżała na ziemi obsypana kwiatami, które przed chwilą zebrała. Bryan przeskoczył przez balustradę i miękko wylądował na ziemi. Podbiegł do żony, wziął ją na ręce i szybko zaniósł do salonu. Delikatnie położył nieprzytomną Susie na kanapie i wyciągnął lekarstwa z apteczki. Pobiegł do kuchni, wracając po chwili ze szklanką wody i mokrą ścierką, którą powoli przemył jej twarz. Gdy tylko otworzyła oczy włożył jej do ust tabletkę i kazał popić. Jednocześnie zobaczył w oknie dwoje dużych, okrągłych z zaciekawienia oczu, które natychmiast zniknęły. Od razu podszedł do okna, ale zdążył zobaczyć tylko chwiejące się gałęzie żywopłotu.

– Czy ja znowu… – słaby głos Susie dobiegł do uszu Bryana.

– Nic nie mów. Odpoczywaj – przerwał jej siadając obok. – Posłuchaj mnie dzisiaj chociaż raz – powiedział marszcząc czoło. Kąciki ust Susie uniosły się w ledwie widocznym uśmiechu.

– Przepraszam – wyszeptała. -Znowu sprawiłam ci kłopot. Chyba lepiej byłoby, gdybym to ja tam zginęła, a nie…

Bryan nie pozwolił dokończyć kładąc palec na jej wyschnięte usta.

– Przestań – uśmiechnął się. – Chyba słońce za bardzo ci przygrzało, bo gadasz takie bzdury, że teraz to mnie jest słabo.

Susie zaśmiała się cicho i usiadła na kanapie. Kolory powoli wracały na jej twarz.

– Otworzę okna, żeby przewietrzyć ten smród – spróbowała wstać, ale Bryan powstrzymał ją.

– Ja to zrobię. Siedź.

Wstał i otworzył wszystkie pozostałe okna na parterze. W pokoju znalazło się jeszcze więcej słońca i zapanował przyjemny chłód.

– Odpocznij jeszcze chwilę. Pójdę na górę rozłożyć moje rzeczy – powiedział Bryan i po chwili był już w swoim gabinecie.

Wyszedł na balkon wdychając czyste wiejskie powietrze. Jego uwagę przykuła mała postać biegnąca przez trawę w stronę jedynego domu w okolicy. Za duże ogrodniczki i wielki słomiany kapelusz sugerowały, że to chłopiec, ale sposób w jaki dziecko biegło, wskazywał raczej na dziewczynkę.

Bryan wrócił do mieszkania i spojrzał na ciężkie walizy stojące pod ścianą. Po krótkim namyśle wrócił na dół.

– Tak sobie myślę, może jeszcze dzisiaj zrobię sobie wolne?

Susie popatrzyła z ciekawością na męża.

– W barku powinno być.. o! Proszę! – z uśmiechem na ustach wyciągnął z szafki butelkę wina.

– Dopisałem je do listy zamówionych zakupów – dodał, widząc zdziwioną twarz Susie. – Dzisiaj zrobimy sobie imprezę powitalną. Co o tym sądzisz?

– Ale nikomu jeszcze nie mówiliśmy… – Susie zawahała się. – Nikt nie przyjdzie tak nagle.

– Nie to miałem na myśli, kochanie – Bryan uśmiechnął się. – Chodziło mi raczej o romantyczny wieczór we dwoje.

Wziął ze stołu kamerę nakierował na Susie siedzącą na kanapie.

– Oto Susie, moja wspaniała żona. To nasz pierwszy dzień w nowym domu. Co powiesz kochanie?

– Oj przestań się wygłupiać Bryan – Susie zachichotała. – Kręć co chcesz, ale nie mnie. Mnie tu nie ma – zaśmiała się gdy zbliżył się do niej z kamerą.

– Jakże mogłoby cię tu nie być? Oczywiście, że tu jesteś!

Postawił kamerę na oknie tak, by ogarniała środek pokoju, podszedł do starego gramofonu i odnalazł właściwą płytę. „Znam ze snu twe usta i oczy twoje znam. Jak we śnie tę samą masz postać, nawet uśmiech ten sam..". Piosenka ze „Śpiącej królewny" działała na nich jak waleriana na koty od niepamiętnych czasów.

Bryan powoli, melodyjnym krokiem zbliżył się do Susie i ukłonił się. Susie odwzajemniła ukłon i po chwili oboje płynęli pomiędzy kanapą, fotelami i stołem po przestronnym salonie w rytm utworu. Puścili piosenkę jeszcze trzy razy, a potem pozwolili płycie grać dalej, a sami zmęczeni opadli na kanapę.

– Wracają wszystkie piękne wspomnienia – westchnęła Susie.

– Mógłbym słuchać tego w nieskończoność – Bryan popatrzył na wino. – Ale teraz pójdę po lampki – po chwili wrócił z kuchni i usiadł koło niej.

– Hej, chyba za wcześnie jeszcze na wieczór – zaoponowała Susie ze śmiechem. – Nie było nawet obiadu.

– Rzeczywiście – zdziwiony roześmiał się patrząc na zegarek. – Dopiero jedenasta.

– W takim razie biorę się do gotowania.

– A ja jeszcze raz wyjdę do ogrodu i zrobię listę rzeczy, które trzeba kupić i naprawić.

– Tylko tym razem wyjdź drzwiami – roześmiała się.

– Tylko tym razem nie mdlej – pogroził jej palcem.

***

 

Na zewnątrz Bryan przyjrzał się dokładnie bramce. Po krótkich oględzinach doszedł do wniosku, że nie da się jej naprawić. Konieczna była budowa całkowicie nowego wjazdu.

Już miał odejść, gdy w trawie obok wejścia dostrzegł coś czerwonego. Zaciekawiony podniósł pozostałości skrzynki na listy, z której nie sposób było odczytać nazwisko i numer, wewnątrz za to znajdował się jakiś papier.

Delikatnie rozsunął zardzewiały metal i wyciągnął kawałek rozsypującego się w palcach listu. Ostrożnie położył go na ziemi próbując cokolwiek odczytać. Jedyne co mu się udało, to w przybliżeniu odcyfrować datę: &6.08.!&&9.

– Ostatni list z 1999? – powiedział sam do siebie. Dziwne, to ponad dziesięć lat temu, pomyślał. Nic więcej nie udało mu się odczytać. Bryan włożył kopertę do kieszeni, wstał i rozejrzał się dokoła.

Przed domem rosły trzy drzewa. Rozpoznał tylko jabłoń, po owocach. Wysoka, twarda trawa porastała od frontu cały podjazd i kłuła go po łydkach przy każdym kroku.

Pierwsze co zrobię, to wytnę to cholerne trawsko, pomyślał poirytowany. Po chwili ukłucia zaczęły swędzieć. Bryan klnąc pod nosem poszedł na tyły domu.

Niska pergola w lewym rogu ogrodu otaczała wybetonowany róg. Znajdowało się tam palenisko i dwie bujane ławeczki zrobione z bali drewna. Całość była zadaszona drewnianymi listwami obficie porośniętymi bluszczem. Wszędzie rosły najróżniejsze kwiaty, których Bryan nie umiał nazwać, był jednak pewien, że Susie znała je doskonale.

Jego uwagę przykuły trzy rzeczy. Mała czerwona pompa wodna, szopa przylegająca do bocznej ściany domu i zapach duszonego mięsa dochodzący z kuchni. Postanowił, że zacznie sprawdzanie od tego, co na obiad.

– Susie, kochanie – krzyknął dochodząc do okna. – Co gotujesz?

Susie ubrana w czerwony fartuszek w kwiaty odwróciła się w jego stronę.

– Duszone żeberka – uśmiechnęła się. – Skoro dzisiaj ma być specjalny dzień, to obiad też będzie specjalny.

– Możemy je jeszcze wrzucić na grilla. Z tyłu jest palenisko.

– Na grillu zrobimy steki na kolację, dobra? Żeberka już się smażą.

– Dobra – ucieszył się Bryan. Steki z grilla i duszone żeberka należały do jego ulubionych potraw.

– Idź zwiedzać dalej, ja muszę się tu skupić – powiedziała, gdy ziemniaki zaczęły kipieć. Bryan schylił się i zerwał jakiś kwiat.

– Piękny kwiat dla pięknej kobiety – powiedział zmieszany, uświadamiając sobie banalność wypowiedzi. Susie uśmiechnęła się kładąc kwiatek na stole.

 

***

 

Pompa była niewielkim żurawiem, czerwonym od rdzy. Dopiero pod naciskiem całego ciała ramię drgnęło i z kranu popłynęła brudna woda koloru rdzy. Po kilkunastu ruchach, przy których pompa skrzypiała jakby ktoś obracał wiekowe łożysko w piekle, rdzawoczerwona ciecz na powrót zaczynała przypominać wodę.

Bryan otarł pot z czoła. Spragniona ziemia wyschnięta kilkudniowym żarem łapczywie piła wodę, by zamienić się po chwili w błotniste bajoro.

Wystarczy tę pompę oczyścić z rdzy i będzie jak nowa, pomyślał.

Z boku domu stała drewniana przybudówka pomalowana na kolor, który Bryanowi kojarzył się z kolorem dojrzałej kupy. Nie miała okien, a jedyne drzwi zamknięte zasuwą znajdowały się z tyłu. Mocne szarpnięcie nie było dość mocne, by zasuwę odsunąć, było jednak wystarczające, by wyrwać ją całą ze spróchniałego drewna.

No pięknie, pomyślał Bryan. Kolejna pozycja na liście.

Wbrew jego oczekiwaniom, przy następnym szarpnięciu drzwi nie wyleciały z zawiasów, tylko skrzypiąc przeraźliwie, niemniej nie tak przeraźliwie jak piekielna pompa Lucyfera, otworzyły się. Zanim Bryan zajrzał do wnętrza komórki, musiał wykichać kilkuletni kurz, który w jednej chwili dostał się do jego nosa. Po trzech minutach i trzydziestu dwóch kichnięciach jego przekrwione oczy w końcu ujrzały małe pomieszczenie pełne zardzewiałych narzędzi gospodarczych. Łopaty, motyki, grabie, młotki i śrubokręty, sierpy i piły leżały wszędzie bez ładu i składu. Bryan kątem oka dostrzegł nawet kosę postawioną na sztorc.

Mieszkała tu chyba jakaś wojownicza rodzina, przemknęło mu przez myśl.

Spod nóg umknął mu olbrzymi pająk, który według Bryana mógłby spokojnie zjeść muchę wielkości niedużego psa albo i samego psa. Przebijając się przez całuny pajęczyn Bryan spróbował wejść do środka, ale na próbie się skończyło, bo grabie, na które stanął, o mały włos nie wybiły mu zębów. Na szczęście w ostatniej chwili zdążył się odsunąć i dostał tylko w ramię.

Na filmach ze „Śmiechu Warte" wyglądało to zabawnie. W rzeczywistości, wcale nie jest do śmiechu, pomyślał, wycofując się z szopy i rozmasowując bolące miejsce.

W nosie mam to zwiedzanie. Zaczekam na obiad relaksując się w ogrodzie. Ławeczka nie powinna być niebezpieczna, a jutro zacznę od sprzątnięcia szopy, zanim do niej wejdę, pomyślał. Nie chcę więcej kłopotów.

 

***

 

Ławka, wyciosana z surowej bali drewna zawieszonej na dwóch grubych łańcuchach, okazała się zadziwiająco wygodna. Łańcuch nie skrzypiał, a drewno było nadal w świetnym stanie mimo upływu lat. Bryan rozłożył się wzdłuż siedzenia i zaczął bujać. Już po chwili dała o sobie znać jego choroba morska. Szybko zatrzymał bujanie i usiadł. Cholerna głowa. Już jako mały chłopiec unikał huśtawek, łódek, bujanych krzeseł i wszelkiego innego kiwającego się sprzętu, nie ze względu na niechęć, ale właśnie na zawroty głowy i towarzyszące im nudności. Widać w wieku trzydziestu trzech lat nadal nic się nie zmieniło.

Wstał i zamierzał podejść do okna, gdy nagle przez dziurę w żywopłocie dostrzegł ponownie parę dużych, ciekawskich oczu. Oczy zdawały się nie wiedzieć, że je zauważył. Bryan jak gdyby nigdy nic podszedł do okna i zawołał.

– Kochanie dasz mi z lodówki te lody orzechowe, które zamówiliśmy?

– Przed obiadem? Chyba żartujesz.

– No nie marudź tylko mi je podaj i o nic się nie martw.

Susie zdziwiona podała mu przez okno duże pudełko. Bryan wziął od niej lody i podszedł do stołu przy ławeczce, cały czas obserwowany bacznie przez tajemnicze oczy, przy czym rzekł pozornie niedbale, ale wystarczająco głośno:

– Ale wielka porcja lodów! Chyba pęknę, zanim ją całą zjem. A już na pewno zmuli mnie po niej tak, że będę rzygać jak pies.

Susie wyjrzała przez okno. Jej wyraz na twarzy mówił: Bryan, dobrze się czujesz czy przypadkiem stanąłeś na grabie? Bryan postawił lody na stole i usiadł naprzeciw wpatrując się w topniejący szron z przesadną intensywnością.

– Nie, nie ma najmniejszych szans, żebym zjadł sam taką wielką porcję, niech mnie grabie w łeb strzelą. Ale może jest tutaj ktoś, kto mógłby mi pomóc?

Odpowiedziała mu cisza.

– Może tam w krzakach stoi ktoś, kto mógłby mi pomóc w zjedzeniu tych pyszności?

Tym razem z krzaków odezwał się miękki, dziecięcy głos.

– Nikogo tu nie ma.

– A gdyby ktoś tu jednak był? To pomógłby mi zjeść taką wielką porcję? – Bryan mrugnął do uśmiechającej się powoli Susie.

– Prędzej stanąłby na grabiach, niż zjadł lody z nieznajomym – odpowiedział rzeczowym tonem tajemniczy głos.

Susie roześmiała się głośno i wróciła do gotowania. Bryan nie dawał za wygraną.

– A dlaczego zaraz nieznajomym? Jestem Bryan. Ta piękna kobieta w kuchni to Susie, moja żona. Od dzisiaj będziemy sąsiadami, więc chyba nie ma żadnego niebezpieczeństwa w zjedzeniu lodów z sąsiadami?

Minęła chwila zanim głos odpowiedział.

– Chyba nie ma.

– Więc może zechcesz się pojawić?

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Bo tutaj nikogo nie ma.

– W takim razie z kim rozmawiam?

Znowu dłuższa chwila.

– Z nikim.

– Ech, w takim razie co mam zrobić?

– Nie wiem – głos odpowiedział szczerze. – Ale wiem co bym zrobiła na pana miejscu – dodała po chwili.

– Co?

– Zjadłabym całe lody sama. A później rzygała jak pies.

– No to chyba nie mam wyboru.

Bryan wziął do ust pierwszą łyżkę. Ciekawe ile zjem zanim naprawdę mnie zmuli, pomyślał.

Nie przełknął nawet jednej gdy spomiędzy gałęzi żywopłotu wyszła dziesięcioletnia, na oko, dziewczynka w za dużych, brudnych ogrodniczkach, czerwonej koszulce i wielkim słomianym kapeluszu.

Bryan gestem zaprosił ją do stołu.

– Jedz, póki zimne.

– Pan nie je?

– Nie. Tak po prawdzie, to wcale nie miałem na nie ochoty – Bryan uśmiechnął się. – Po prostu chciałem, żebyś przyszła i żebyśmy się zaprzyjaźnili. W końcu trochę tu pomieszkamy.

– O, to się jeszcze okaże – powiedziała między jedną łyżką pełną lodów, a drugą, robiąc przy tym mądrą minę.

– Dlaczego tak sądzisz? – zainteresował się.

– Bo żadna z poprzednich rodzin nie została tu na dłużej. Ostatnia wyprowadziła się stąd jakieś trzy lata temu, a wytrzymali niecałe dwa miesiące.

Bryan z ciekawością patrzył, jak wielkie porcje lodów znikają błyskawicznie w ustach dziewczynki. Nie minęły trzy minuty, a ona już zjadła prawie połowę. Przypominała mu te małe, śmieszne koparki, które pomimo rozmiarów niewiele większych od osobowego auta potrafiły ciągu pół godziny wykopać dół większy niż one same.

– Mówi się – dodała z powagą patrząc w okna – że tutaj straszy.

– W takim razie świetnie się składa – na twarzy Bryana pojawił się tajemniczy uśmiech. – Bo my właśnie w tym celu tu przyjechaliśmy. Szukać duchów. Jakbym ich tutaj nie znalazł, to byłbym na prawdę niepocieszony. Zapłaciliśmy kupę szmalu za tę chałupę. Po tych wszystkich oszustwach, które mi ostatnio wciskano, prawdziwe duchy, to byłoby coś w sam raz, zarówno dla mojej reputacji, jak i portfela.

– No to trafił pan w dziesiątkę. W tym domu straszy na pewno. Jak bum cyk cyk – dziewczynka skończyła już całe lody i teraz zajęta była wylizywaniem do czysta plastikowego opakowania. Bryan zaczął się zastanawiać, gdzie to wszystko zmieściła, bo była chuda jak patyk i bardzo przypominała wieszak na swoje za duże ogrodniczki, którego wierzchołek wieńczył słomiany kapelusz.

Zdziwienie jej wyglądem przeszło w zainteresowanie czy mała po zjedzeniu takiej ilości lodów, według wcześniejszej zapowiedzi, nie zacznie teraz z rozmachem zwracać wszystkiego na stół.

Jej okrągła twarz wychyliła się zza pojemnika. Bryan gestem dał jej do zrozumienia, że całą twarz, łącznie z włosami ma umazaną lodami. Dziecko wykonało gest, jakby chciało wytrzeć wszystko w podkoszulek.

– Czekaj – powstrzymał ją. – Tutaj mamy wodę prosto z pompy. Przed chwilą spuściłem sporą ilość czerwonej i ta nadaje się już do użytku. Lepiej nie brudź koszulki, bo mama da ci w skórę.

– Moja mama mnie nie bije – rzekła z miną nauczycielki, tłumaczącej wyjątkowo tępemu uczniowi, że kredą się pisze, a nie wkłada w tyłek. – W szkole cały czas mówią o bezstresowy..wowym wychowywaniu. Mnie to odpowiada.

Pompa ponownie zaskrzypiała niemiłosiernie. Bryana od stóp do głów przeszył dreszcz. Na dziewczynce potępieńczy dźwięk nie zrobił najmniejszego wrażenia. Szybko obmyła twarz i ręce.

– Wie pan może która jest godzina? – zapytała.

– Koło drugiej.

– W takim razie będę już szła. Wkrótce rodzice wrócą z pracy. O tej porze muszę być w domu.

-W porządku. Wpadnij do nas jeszcze kiedyś z rodzicami.

– No nie wiem. Oni są zawsze bardzo zajęci – powiedziała ze swoją wszechwiedzącą miną.

– W takim razie tylko powiedz im o nas. Może znajdą trochę czasu.

– Zobaczę co się da zrobić, ale niczego nie obiecuję – odparła przeciskając się przez płot.

 

 

***

 

Wieczorem Bryan wraz z żoną siedzieli na bujanej ławce w ogrodzie. Oczyszczenie grilla z kilkuletniego popiołu i sadzy kosztowało Bryana sporo czasu i nerwów, a gdy już się z tym uporał musiał wziąć porządny prysznic, bo sadze miał nawet pod pachami. Teraz na grillu piekły się steki skwiercząc i kusząc zapachem dookoła. W powietrzu latało pełno komarów bzycząc za uszami i nie dając chwili spokoju. Susie po chwili przyniosła jakieś kadzidełka, których nazwa i to, z czego były zrobione nie mówiły Bryanowi zupełnie nic, grunt, że po chwili komarów nie było.

Słońce powoli chyliło się ku linii horyzontu. Na tle niknącego blasku, od podmuchów lekkiego wiatru falowało morze trawy robiąc na nich niesamowite wrażenie. Oczyszczone z uschniętego bluszczu i robactwa listwy nad ich głowami nie były w stanie zasłonić błękitu nieba, na którym powoli zaczęły rozbłyskać pierwsze gwiazdy. Obydwoje czuli się podekscytowani i zachwyceni, niczym w zaczarowanej krainie, swoim własnym tajemniczym ogrodzie.

– Zawsze chciałem mieć taki domek – westchnął Bryan nalewając sobie kolejną lampkę wina. Susie wypiła tylko jedną i nie miała ochoty na więcej. Bryan wiedział, że jego żona nigdy nie przepadała za alkoholem. Pali w gardło, jest obrzydliwy w smaku, mówiła. Rozumiem trochę wina albo likieru, ale nie wiem jak można pić czystą wódkę.

Bryan doskonale ją rozumiał. Także uważał, że alkohol dobry jest w piwie, winie i smakowych trunkach. Ale wódkę pił tylko wtedy, kiedy chciał się urżnąć jak kawał drewna.

Po chwili zapach z grilla i szybkie oględziny mięsa powiedziały mu, że już pora zdejmować steki z rusztu. Były właśnie takie, jakie oboje najbardziej lubili. Ani zbyt krwiste, ani zbyt spieczone. Już po chwili oboje zajadali się z apetytem słynnymi stekami a'la Bryan.

– Widzisz? – Susie wskazała na dom sąsiadów.

– Co? Nic nie widzę. – opowiedział z ustami pełnymi mięsa.

– No właśnie. Żadnego światła, żadnych odgłosów. Zupełnie nic.

– Może pracują na dwa etaty? Ta dziewczynka – dopiero teraz Bryan zdał sobie sprawę, że nawet nie wie, jak ona ma na imię – powiedziała, że będą w domu po drugiej i że są bardzo zajęci. Pewnie mają jakąś dodatkową pracę. W dzisiejszych czasach to dość popularne.

– Może i ja powinnam coś znaleźć? – Susie zamyśliła się dziobiąc stek widelcem.

– Daj spokój, nie jest tak źle. Mam jeszcze sporo na koncie, a jeżeli w tym domu rzeczywiście coś jest, to czeka nas niezły zastrzyk gotówki – Bryan aż zatarł ręce w ekscytacji.

Od przeszło pół roku nie wydał żadnej porządnej książki. Gdyby nie sukces jaki osiągnął jego „Pamiętnik Modliszki", na pewno musiałby szukać innej pracy. „Pamiętnik" napisał, gdy natrafił w osiemnastowiecznym dworku na dziwne zjawiska, kojarzone z legendą o poprzedniej właścicielce, Madalaine Henry, zwanej później Modliszką. Pani Henry, ponad dziewięćdziesięcioletnia staruszka, swoją sławę zawdzięczała licznym małżeństwom, a sąsiedzi mówili jeszcze o wielu innych mężczyznach przewijających się przez jej gniazdko. Wszystkich tych mężczyzn łączyła jedna cecha. Znikali w niewyjaśnionych okolicznościach.

Dopiero po dogłębnym śledztwie i wielkim szczęściu udało się znaleźć dowody na to, że swoją długowieczność pani Henry zawdzięczała nietypowym posiłkom gotowanym ze swoich mężów i kochanków. Kości skrupulatnie mieliła na paszę dla świń. Wpadła, gdy przez okno podejrzała ją wścibska sąsiadka, która także chciała żyć wiecznie. Bzdurą oczywiście był fakt, jakoby ludzkie mięso miało zapewniać wieczną młodość, ale sąsiadka w to uwierzyła. Nie miała jednak tak dobrze rozwiniętych umiejętności rzeźniczych jak bardziej doświadczona koleżanka. Złapano ją przy próbie ćwiartowania zwłok.

Przerażona od razu wydała swoją znajomą, którą zaskoczono podczas wieczerzy. W lodówce znaleziono marynowany ludzki mózg i różne gulasze, z wątróbki, z serca, a także kotlety, jak się później okazało także ludzkie. Ludność wsi, w której mieszkała kanibalka była tak wzburzona, że rozszarpała obie więźniarki prowadzone do aresztu. Od tego czasu mówiło się, że duch Modliszki pozostał w dworku, żądny zemsty za swoją okrutną śmierć.

Bryan udał się tam i nawiązał za pomocą seansu spirytystycznego kontakt z panią Henry. Spisał jej ostatnią wolę i to co miała do powiedzenia. Na końcu zapisał także słowa w nieznanym mu języku, które podczas seansu podyktował mu upiór. Książka, w której wszystko opisał szybko stała się bestsellerem. Wszyscy znali bowiem historię Modliszki, ale „Pamiętnik" ukazał ją w zupełnie innym świetle. Duch przekazał, że zjadał mężczyzn tylko za ich wyraźnym pozwoleniem. Dlatego nie poczuwa się do winy i uważa, że jego cielesna powłoka, jaką było ciało Madalaine Henry zostało niesłusznie zamordowane. Przed zjedzeniem Henry odprawiała zawsze magiczny rytuał, który uwalniał duszę ofiary. Dlatego jej kara była niesłuszna, a winni jej linczu ucierpią tak samo jak ona.

Pikanterii dodał całej sprawie fakt, że przez pewien czas po publikacji „Pamiętnika Modliszki" znajdowano zwłoki ludzi, mających korzenie wśród tych, którzy dopuścili się samosądu na Henry. Ciała były rozszarpane i nadgryzione. Mówiło się nawet o zemście Modliszki zza grobu. Bryan miał przez pewien czas wyrzuty sumienia, że nie powinien pisać słów, które w jego mniemaniu były niczym innym, jak klątwą. Po dwóch tygodniach jednak znaleziono chorego psychicznie mężczyznę, który dokonał wszystkich tych morderstw. Bryanowi kamień spadł z serca i rozpoczął poszukiwania materiałów na nową powieść.

Za pieniądze zarobione na pamiętniku żyli z Susie dość wystawnie aż do teraz, łącznie z faktem, że stać ich było na kupienie domu i samochodu. Oboje jednak zdawali sobie sprawę z tego, że oszczędności kiedyś się skończą. Dlatego kupienie nawiedzonego domu to miała być dobra inwestycja. Upieką dwie pieczenie przy jednym ogniu, jak mówił Bryan.

– Może tak, a może nie – westchnęła.

Bryan nie odpowiedział. Nie chciał nawet myśleć o tym, że jego żona miałaby pracować ze swoim chorym sercem.

 

***

Następnego dnia Bryan wreszcie wypakował swój sprzęt badawczy. Gdy skończył, w całym gabinecie pełno było kamer, mikrofonów i anten. Na biurku dodatkowo stały trzy płaskie LCD podłączone do komputera, wyświetlające wykresy o przeróżnych amplitudach. Kolejne kilka godzin zajęło Bryanowi rozmieszczenie w każdym pokoju w domu przynajmniej dwóch mikrofonów. Kamery miały pojawić się dopiero wtedy, kiedy mikrofony coś wychwycą.

Gdy wreszcie wszystko było gotowe, Bryan otworzył butelkę piwa i wyszedł na balkon. Nie miał ochoty jechać do miasta po nową bramkę. Czuł to w kościach, ten dzień na pewno nie był dniem majsterkowicza. Był to bez dwóch zdań dzień picia piwa i nic nie robienia. Pociągnął wielki łyk jasnego pełnego i przede wszystkim mocno zmrożonego napoju bogów, bo w jego mniemaniu to właśnie piwo musiało być napojem bogów, a nie nektar. Nektar jest dobry dla pszczół, żartował zawsze. Prawdziwi bogowie musieli raczyć się niczym innym, jak piwem. Jasnym, pełnym i zmrożonym. Zapewne Prometeusz w drodze do boskiej kuźni po ogień, zahaczył jeszcze do boskiego browaru i zakosił beczkę albo dwie. Na potrzeby poprawności politycznej w mitologii stało, że sęp wyjadający Prometeuszowi wątrobę karał tytana za kradzież ognia. Ale bardziej prawdopodobne było, że staremu po prostu wątroba wysiadła od alkoholu. Potem odrastała, a on, stary alkoholik nie mogący już żyć bez piwa żłopał i żłopał, aż marskość znowu go dopadała i tak w kółko.

Bryan oderwał się od swoich rozmyślań i popatrzył przed siebie. Od strony sąsiadów, w kierunku jego domu powoli płynął przez trawę wielki słomiany kapelusz. Trawa o tej porze roku była już tak wysoka, że sięgała dziewczynce do pasa, ale ona niezmordowanie parła naprzód jak lodołamacz, za nic mając sobie przeszkody stawiane przez naturę.

Bryan zszedł na dół. Susie zajęta była ścieraniem kurzu w salonie, starając się, jak to miała w zwyczaju, nie ominąć najmniejszego nawet miejsca. W całym pomieszczeniu unosił się zapach brzozowego środku antystatycznego wymieszanego ze smrodem nowych mebli. Nie żeby środek antystatyczny pachniał – dla Bryana brzozowy zapach jednoznacznie kojarzył się ze śmierdzącą toaletą publiczną, w której ktoś po załatwieniu swojej potrzeby rozpylał właśnie taki odświeżacz. Jakby to miało pomóc. W takich wypadkach, zamiast poprawy było jedynie czuć jednocześnie i odświeżacz i gówno. A wystarczyłaby porządna klimatyzacja.

Nie zastanawiając się dłużej szybko podszedł do okna, ale ze zdziwieniem stwierdził, że wszystkie są już otwarte. Mimo to smród brzozy wciąż unosił się w powietrzu. W radio grał smętnie Bruce Springsteen „Streets of Philadelphia": "… till that I felt I was unrecognizable to myself…" śpiewał Bruce.

– Nie możesz słuchać czegoś bardziej wesołego? Zawsze puszczasz takie smuty – powiedział do żony.

– To nie moja wina. Takie kawałki puszczają w radio, więc takich słucham.

– Zaraz znajdę ci coś weselszego – powiedział kręcąc pokrętłem. Po chwili w głośnikach zagościł Phill Collins i „Jesus He knows me". – Takich piosenek powinnaś słuchać. Skocznych i podnoszących na duchu. A przy okazji – powiedział widząc znajome oczy spoglądające na niego przez dziurę w żywopłocie – mamy jeszcze jakieś lody w zamrażalniku?

– Na dolnej półce powinny być truskawkowe.

Bryan wyciągnął lody i wyszedł na zewnątrz.

– Witaj sąsiadko – powiedział w stronę krzaków.

– Nikogo tu nie ma.

– W takim razie witaj tajemniczy głosie.

– Witaj przybyszu.

– Przybyszu? – zdziwił się.

– Mama tak mówi na obcych.

– Czy nas też tak nazwała?

– Nie. Ja pana tak nazwałam, bo nie pamiętam jak pan ma na imię.

– Jestem Bryan – zaśmiał się kładąc lody na stole. – A moja żona to Susie.

– Moja siostra ma na imię Susie – powiedziała dziewczynka.

– A ty jak masz na imię? – zapytał.

– Ja jestem Melissa.

– Miło cię znowu widzieć Melisso. Masz ochotę na lody?

– Chyba nie. Ostatnim razem zjadłam trochę za dużo i nie czułam się zbyt dobrze.

– Jak chcesz. Ale może po prostu tym razem nie zjesz całej porcji, tylko na przykład pół?

Głos przez chwilę milczał, by po chwili odpowiedzieć z pełną powagą.

– Chyba jednak sobie daruję. Znam się na tyle dobrze, że wiem , że nie powstrzymałabym się i zjadłabym wszystko.

– Jak chcesz. Ale skoro nie chcesz lodów i nie chcesz wejść, to po co przeszłaś taki kawał drogi?

Dziewczynka nie odpowiedziała.

– Może chcesz się chociaż pobujać na huśtawce?

– Yhm…

– W takim razie nie krępuj się – gestem zaprosił ją do ogrodu.

Melissa wyszła spomiędzy gałęzi i otrzepała ubranie z liści. Miała na sobie dokładnie tak samo, co wczoraj. Powoli usiadła na wielkiej bali drewna i zaczęła się bujać. Nie była wysoka, jej nogi nie dosięgały do ziemi, mimo iż huśtawka była nisko zawieszona. Jej oczy spojrzały na lody, a potem z niemym pytanie na Bryana. Gestem pokazał jej, by się nie krępowała. Ta porcja zniknęła jeszcze szybciej niż wczorajsza.

– Nie chcę ci wymawiać, ale czy nie powiedziałaś, że nie chcesz jeść całej porcji? – zapytał ją z uśmiechem.

– Mówiłam też, że jak zacznę jeść, to nie będę się mogła powstrzymać – powiedziała unosząc brwi.

– Ile masz lat Melisso?

– Dziesięć.

– Jesteś bardzo cwana jak na swój wiek – Bryan uśmiechnął się przyjaźnie – a wyglądasz na nieśmiałą.

– Nie każdy jest taki, na jakiego wygląda – wzruszyła ramionami.

 

***

 

Bryan wciąż nie mógł uwierzyć w to co widział, mimo iż wpatrywał się w ekrany monitorów już od prawie dwudziestu minut. Aparatura wskazywała wyniki, z jakimi jeszcze w życiu nie miał do czynienia. Po raz nie wiadomo który przeglądał zapisy ze skanerów. Nienormalne amplitudy dawały do zrozumienia, że aktywność istot nie z tego świata była w tym domu większa, niż w jakimkolwiek innym miejscu badanym w ciągu całej jego kariery. Nawet duch (Bryan nie lubił słowa duch– brzmiało dla niego zbyt irracjonalnie i miało w sobie zawartą kpinę, tak jak słowo koszatniczka. Każdy wie o co chodzi, ale wymawiając słowo koszatniczka nie sposób się nie uśmiechnąć) Madalaine Henry nie dawał takich wyraźnych wskazań.

Jeżeli sprzęt nie został uszkodzony podczas przeprowadzki, w co Bryan mocno wątpił, sam go przecież pakował i pilnował przez całą podróż, to wszystko wskazywało na to, że przy tak silnych falach można będzie zobaczyć jakiś wyraźny kształt na kamerach, nie jakąś mgiełkę czy powiew wiatru na zasłonach. Nie przesuwający się o parę centymetrów dzbanek czy garnek, ale obraz niemalże namacalny, tak wyraźny, w to Bryan nie wątpił, że można go będzie dotknąć.

Przecież mam jeszcze mikrofony! Dopiero teraz sobie przypomniał. Szok jaki wywołał u niego obraz na monitorze ustąpił miejsca ekscytacji pojawiającej się przy każdym wielkim odkryciu. Bryan był pewien, że tak właśnie czuł się każdy wielki odkrywca stojący przed możliwością udowodnienia czegoś, w co wielu sceptyków wątpiło od lat.

Szybko odnalazł i sprecyzował miejsce, w którym wahania amplitud na wykresach były największe. Przypominały mu atak serca u słonia.

Największa aktywność ducha utrzymywała się w ich sypialni.

To by było nawet logiczne, pomyślał. W końcu istota będzie chciała przebywać w pomieszczeniu, w którym w danej chwili znajdują się ludzie. Oczywiście w nocy, bo jeżeli ma zamiar się pojawić w całej swojej okazałości, to noc dla dusz jest najbardziej odpowiednią porą. Odnalazł pliki z nagraniami z sypialni w godzinach od północy do trzeciej rano i z niecierpliwością zaczął je przesłuchiwać na przyspieszeniu. Ku swemu rozczarowaniu nie usłyszał nic, nawet najmniejszego szelestu.

W takim razie, pomyślał, pora na założenie kamer. Przede wszystkim w sypialni, ale również w przedpokoju, gdzie wahania na wykresach również były stosunkowo wysokie.

W pokoju, który przeznaczyli na sypialnię stało wielkie łóżko z zasłoną przeciwko komarom i innym nocnym owadom, które wlatywały do pomieszczeń skutecznie uprzykrzając domownikom sen. Po bokach łóżka dwie szafki nocne, na szafce Bryana lampka i książka, na szafce Susie masa różnych szpargałów potrzebnych kobiecie i zupełnie nieznajdujących racji bytu u mężczyzn. Po co komu maszynka do zakręcania rzęs?

Bryan ustawił dwie kamery z obiektywami szerokokątnymi w przeciwnych rogach pokoju, tak, aby swoimi obiektywami obejmowały całe pomieszczenie. Na przedpokoju wystarczyła w zupełności tylko jedna, zwykła. Przedpokój był wąski i nie trzeba było nic więcej, aby widzieć wszystko.

Po skończonej pracy spojrzał na zegarek.

Dopiero druga, stwierdził. Coś go tknęło, i wiedziony przeczuciem udał się jeszcze raz do gabinetu. Wyszedł na balkon i popatrzył przez siebie. Trawa jak zwykle falowała na wietrze, a przez trawę jak zwykle o tej porze przepływał lodołamacz, a raczej lodopożeracz „Melissa".

 

***

 

-Czym zajmują się twoi rodzice Melisso? – Bryan rzucił okiem na bujającą się na huśtawce dziewczynkę, ani na chwilę nie przerywając czyszczenia papierem ściernym piekielnej pompy.

– Mama uczy dzieci w przedszkolu. Jest nauczycielką – dodała po chwili nie bez dumy. Jak zwykle gdy mówiła o czymś, z czego była dumna, jej twarz na chwilę przybrała wyraz wysoko postawionego urzędnika mówiącego do motłochu.

– A tata?

– Tata prawi kazania.

– Jest pastorem?

– Nie. Prawnikiem.

– To chyba nie prawi kazań, tylko wsadza przestępców za kratki – Bryan uśmiechnął się pod nosem.

– To też, ale zanim ich wsadzi, to muszą wysłuchać jego kazań. W końcu jest prawnikiem, więc przede wszystkim musi prawić. Dla mnie zawsze ma kazanie, jak tylko coś się stanie i uważa, że nic się samo nie dzieje.

– Przynajmniej nie wsadził cię za kratki. To chyba dobrze, prawda?

– Niby tak, ale to nie moja wina, że w domu wszystko samo się psuje. Ta szafka, co się urwała gdy się na nią wspięłam, to urwała się bo była stara, a nie przeze mnie. A glinianego kogucika to Susie na pewno musiała nadkruszyć. Normalnie w życiu by się nie rozwalił. Glina powinna wytrzymać upadek z pierwszego piętra, prawda? W końcu to glina. Mamy piec z gliny na polu. Mama mówi, że stoi już piętnaście lat i nic mu nie jest. A kogucik miałby ot tak pęknąć? Z dziesiątego piętra to może tak, ale nie z pierwszego.

Mina ważnego urzędnika znów zagościła na jej dziecięcej twarzy.

– Jak ja byłem mały, to tata też zawsze mnie karał za to, czego nie zrobiłem – Bryan uśmiechnął się łobuzersko. Kiedy filiżanka spadła na podłogę, dostałem tylko reprymendę. Ale kiedy żyrandol podczas walki na kije z bratem w niewyjaśnionych okolicznościach rozpadł się na trzy części , to tym samym kijem dostałem takie lanie, że przez dwa dni nie siedziałem tylko stałem z tyłkiem przy lodówce. A byłem pewien, że to brat a nie ja.

Co prawda, pomyślał Bryan, on swoim kijem nawet nie dosięgał do tego żyrandola, a ja tak, ale kto mi udowodni, że nie podskoczył przy „ciosie śmierci czarnego króla siejącego destrukcję i chaos"?

– Powinnaś się cieszyć – dodał już na głos – że twój tata cię nie leje za psoty.

– Rodzice w życiu mnie nie uderzyli. Uważają, że najlepsze jest wychowanie bezstrese..so..wy..wy..wowe

– Bezstresowe – podsunął jej.

– O właśnie. Bezstresowywowe. A mama wie najlepiej, w końcu jest nauczycielką.

Bryan uniósł ramię piekielnej pompy z przeraźliwym skrzypnięciem i wstrzyknął pod nie trochę smaru. Od dźwięku rodem z horroru znowu go ciarki przeszły. Spojrzał na Melissę, ale ona zdawała się nie zwracać w ogóle na to uwagi. Przez moment myślał, że zobaczył wyraz rozkoszy i dziwną zmianę na jej twarzy, ale trwało to na tyle krótko, że wziął to za przywidzenie. To tylko gorące powietrze, pomyślał.

– Która godzina?

– W pół do trzeciej.

– W takim razie będę już szła.

– O której twoi rodzice wracają z pracy?

– O 15:19.

– Zawsze wracają o takiej dziwnej porze?

– Tylko dzisiaj. Rodzice wrócą wcześniej, bo coś im wypadnie.

Bryan nie wiedział czy wziąć to dosłownie, czy za żart, ale zanim zdążył zapytać Melissę, co miała na myśli, dziewczynka już zniknęła za żywopłotem.

 

***

 

– Dennise!

– Już idę mamusiu! – przez drzwi wbiegła z zawrotną szybkością mała dziewczynka ledwo łapiąc zakręt przy stole.

– Ile razy mam ci mówić, żebyś nie biegała po domu? Kiedyś zrobisz sobie krzywdę – Susie wytarła i włożyła do szafki ostatni talerz. Za pół godziny obiad. Nie oddalaj się od domu.

– Mamo! – powiedziała z wyrzutem Dennise. – Mam już dziesięć lat! Nie jestem dzieckiem! – krzyknęła dumnie. Jej twarz na chwilę przybrała wyraz pogardy. Podpatrzyła go, gdy były parę dni temu z mamą w urzędzie miejskim, u jednego z wyżej postawionych urzędników, podczas łajania podwładnego za jakąś bzdurę. Od tamtej pory pogarda pomieszana z wyższością gościła na jej twarzy zawsze wtedy, gdy słyszała bzdury.

– Wszyscy w mojej klasie mogą już przechodzić za ulicę i bawić się w parku, tylko ja nie – powiedziała, a na jej twarzy tym razem widać było smutek.

– Przecież pozwalam ci chodzić za ulicę do Freda po chleb – Susie zaczęła wycierać sztućce.

– Mamooo – Dennise zabrzmiała jak ktoś tłumaczący wyjątkowemu idiocie różnicę pomiędzy psem a pralką. – Ja mam na myśli prawdziwą ulicę, dwupasmówkę, a nie jakąś polną drogę dla rowerów i jebanych gówniarzy na rolkach.

Susie uniosła brwi.

– No co? – dziewczynka wzięła drugą ścierkę i zaczęła wycierać kubki. – Słyszałam jak tata tak mówi.

– Tata był zdenerwowany. Chociaż dostanie mu się za używanie takich słów przy tobie. Uważaj!

Susie w ostatniej chwili złapała kubek lecący z rąk córki.

– Ale byś narobiła. To jest ulubiony kubek taty.

– Tak, wiem. Z żadnego mu tak herbata nie smakuje jak z tego. Ja nie czuję różnicy pomiędzy piciem z kubka a piciem ze szklanki.

– Prawdę mówiąc, ja też nie czuję różnicy.

Susie popatrzyła na córkę i obie zachichotały. Dennise wyglądała jak miniatura Susie. Obie miały długie blond kucyki spięte wysoko na głowie i obie ubierały się tak samo. Tylko oczy miała po ojcu. Głębokie, brązowe i pełne smutku. To właśnie Bryana oczy zachwyciły Susie tak bardzo, że podeszła do niego pierwsza na przerwie w liceum. Bryan zawsze był wesoły i pełen energii. Wysportowany i silny, chodziły plotki, że najsilniejszy w liceum, ale nikt nigdy tego nie sprawdził. Często mówił o istotach pozaziemskich, jak zwykł był nazywać duchy i bardzo głośno się śmiał. Śmiał się całą twarzą, tylko oczy zawsze pozostawały u niego takie same. Głębokie, brązowe i pełne smutku.

Dennise miała dokładnie takie same oczy. Nie ważne jak głośno i szczerze się śmiała, oczy miała zawsze jak do płaczu.

– A propos Freda, skoczysz do sklepu po chleb?

– Do Freda? „Kupujcie chleb Freda, albo będzie bieda" – zacytowała hasło reklamowe sklepu z pieczywem „Fred'n Bread". – A co powiesz na to, mamuśka – Susie znowu uniosła brwi, ale mała zignorowała to – Pójdziesz ze mną przez dwupasmówkę i nauczysz mnie przez nią przechodzić, nie żebym nie umiała, a chleb kupimy u Smaglettonów. No proszę – dodała widząc niechętny wyraz twarzy mamy – jutro są moje urodziny. Będę jedyną jedenastolatką w mieście, która nie może przechodzić przez dwupasmówkę.

– Ech, co ja z tobą mam – westchnęła Susie. – Ubieraj się.

– Hurraaaa!!!! – Dennise podskoczyła i pocałowała mamę. Już po chwili wybiegła z kuchni ledwo łapiąc zakręt. Gdyby Susie wiedziała, że to był ostatni pocałunek od córki, z pewnością przytuliłaby ją dłużej.

– Nie biegaj po domu! – krzyknęła za małą.

Już po chwili obie ubrane w kraciaste płaszcze i eleganckie kapelusiki wyszły na zewnątrz. Dennise co chwila wybiegała kilka kroków przed Susie i czekała na nią ponaglając.

– No szybciej! Szybciej! Co się tak wleczesz! No mamo!

– Gdzie się tak spieszysz? Do Smaglettonów? A, zapomniałam. Tam pracuje ten Harry, co ci się tak podoba. To dlatego chciałaś żebyśmy ubrały te nowe płaszcze i kapelusze. Jest dwadzieścia stopni, a my wyglądamy jak na Syberii.

– Wcale mi się nie podoba! – wykrzyknęła Dennise czerwieniejąc na dźwięk imienia chłopca. – Jest brzydki! I ma za duży nos! I małe, kaprawe oczka! Jak robak! Robak!

– No co ty, córka, mamie możesz powiedzieć. Wiem, że ci się podoba, bo ilekroć wejdziemy do piekarni nagle przestajesz mówić, chowasz się za mną cała czerwona jak burak i udajesz, że oglądasz bułki z pestkami z dyni, których tak naprawdę nie cierpisz.

– Robak! Robak! – krzyczała Dennise zatykając sobie uszy palcami. – Wielki robak! Lalala nie słyszę! Mów do ręki, bo twarz nie słucha!

Obie śmiejąc się i przekomarzając doszły w końcu w pobliże dwupasmówki. Na rogu stała budka z lodami. Powszechnie wiadomo było, że jeżeli chce się zjeść prawdziwe, nierozwodnione lody, to tylko u starego Franka Dale'a, na rogu przy dwupasmówce.

– Mamo, mamo! – zawołała Dennise – Kup mi podwójne arbuzowe!! Proszę, proszę!

– Oj już dobrze, dobrze tylko tak nie krzycz – westchnęła Susie.

– Mamo! Po drugiej stronie stoi tata! Tato, Tato! Tutaj!

– Trzy, czterdzieści – powiedział siwy pan nakładając dwie pokaźnych rozmiarów gałki do dużego wafla.

Zanim Susie zrozumiała, o czym mówiła jej córka, było już za późno. Odwróciła się szybko rozrzucając przy tym lody i pieniądze, koło ręki starego Franka. Frank nawet nie zdał sobie z tego sprawy. Jego twarz była blada jak papier. Susie chciała krzyknąć, ale w pobliżu rozległ się wrzask kilku kobiet jednocześnie.

Po drugiej stronie Bryan zobaczył jak pomimo jego znaków, mała Dennise w kraciastym płaszczu i gustownym kapelusiku wbiega na jezdnię. Rozległ się głuchy huk i w ułamku sekundy dziewczynka wyleciała w powietrze nad samochodem, który nie miał szans by zahamować.

Jak szmaciana lalka przeleciała nad autem i uderzyła w ulicę z głośnym mlaśnięciem i chrupnięciem zwiastującym najgorsze. Bryan ryknął na całe gardło i podbiegł do niej, nie zdając sobie sprawy z samochodów hamujących przed nim z piskiem opon. Ukląkł przy córce i zamarł. Nie miał pojęcia, czy dotykając jej nie pogorszy tylko stanu dziecka. Przez mgłę słyszał, jak ktoś dzwoni po karetkę. Ktoś inny dzwonił po drugą. Krzyczał coś o kobiecie i lodach.

Szybko nasiąkający ciemnoczerwoną krwią kraciasty płaszcz sprawił, że Bryan mimo wszystko drżącymi rękami odwrócił ciało córki na plecy. Kilka osób w pobliżu zwymiotowało. Tego, co zostało z twarzy Dennise, nie dało się już w żaden sposób nazwać twarzą. Dziecko nie dawało żadnych oznak życia. Bryan łkając głośno, bez żadnych słów przytulił do piersi martwe ciało swojej jedynej córki, modląc się, aby to nie była prawda.

W momencie kiedy Dennise została potrącona przez samochód, Susie odwróciła się i chciała krzyknąć, ale nie mogła wydusić z siebie nawet słowa. Poczuła potworny ból w klatce piersiowej i nie mogła złapać najmniejszego nawet oddechu. Już po chwili pociemniało jej przed oczami, a uderzenie ciała o ulicę, było ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszała. Utajona wada serca po trzydziestu trzech latach wreszcie znalazła okazję, by dać o sobie znać. Susie bezgłośnie osunęła się na betonowy chodnik. Jak przez mgłę widziała Bryana biegnącego przez ulicę, ale nic nie słyszała. Po chwili zapadła w nicość.

– Wyglądają …. samo. To…. matka…….. chyba …. tak samo. Gdzie ta cholerna karetka? Nigdy ich nie ma kiedy są potrzebni.

– …………tego gnoja. ….. zapłacić za to!….. ….. Wariat jakiś!

Do uszu Bryana powoli dochodziły głosy.

Susie!

Ostrożnie położył córkę na ulicę i pobiegł w stronę drugiego zbiorowiska ludzi. Mocnymi ruchami ramion utorował sobie drogę do budki z lodami. Pod samą ladą leżała Susie, sina na twarzy z zamkniętymi oczami. Nie ruszała się. Bryan szybko ułożył ją na plecach i rozpoczął masaż serca. Dwa wdechy na piętnaście szybkich uciśnięć na mostek.

– Nie umieraj Susie, proszę – szeptał przez łzy. – Nie zostawiaj mnie teraz samego, zostań ze mną…

Powtórzył jeszcze raz, gdy do jego uszu dotarł dźwięk syreny karetki, bardzo blisko. Musiał odpłynąć myślami gdzieś indziej, bo dopiero teraz zauważył, że dwóch sanitariuszy odsuwa go od żony i zabiera ją na nosze.

– Na trzy! – krzyknął młody czarnowłosy chłopak. – Raz, dwa, trzy!

Razem z innym, starszym mężczyzną pewnym ruchem ułożyli ją na nosze i wsunęli do karetki. Bryan stanął przy otwartych drzwiach.

– Krewny?

– Mąż – powiedział trzęsącym głosem.

– W porządku. Rozpoczynamy reanimację! Tysiąc pięćset woltów! Ładuj! Na trzy!

– Trzy! – usłyszał. Ciało Susie podskoczyło na kozetce. Szczupła kobieta bez słowa zatrzasnęła tylne drzwi karetki, która na sygnale pognała do szpitala.

Bryan powoli, powłócząc nogami podszedł do ulicy. Miejsce wypadku odgrodzono już i kilku policjantów zaczęło odsuwać gapiów. Z drugiej karetki wyskoczył starszy mężczyzna w fartuchu, na którym widać było niedoprane ślady krwi.

Jeden z policjantów chciał odsunąć Bryana, ale ten tylko popatrzył na niego.

– Jestem ojcem…. – przełknął ślinę – … Byłem.. – głos uwiązł mu w gardle

Policjant chciał go powstrzymać, ale gdy spojrzał mu w oczy, podniósł taśmę i przepuścił go.

Mężczyzna w poplamionym fartuchu klęczał nad ciałem Dennise. Dawno nie widział już ciała w takim strasznym stanie.

– Czas zgonu trzynasta dwanaście – uniósł wzrok i spojrzał pytająco na Bryana. Po wyrazie jego twarzy od razu zrozumiał, kim jest.

– Jest pan ojcem, tak?

– Tak – odpowiedział Bryan. Jego głos pozbawiony był jakiegokolwiek wyrazu.

– Bardzo mi przykro z powodu pańskiej straty – stary z trudem podniósł się z kolan. – Z mojej strony mogę tylko panu powiedzieć, że pana córka nie cierpiała. W sumie – stary zastanowił się – w sumie to ona nic nie poczuła. Nie miała prawa. Ten wariat musiał pędzić ponad sto trzydzieści. Przez miasto! – doktor pokiwał drogą. – Dziewczynka zginęła w ułamku sekundy. Natychmiast.

Mężczyzna popatrzył na Bryana znad okularów przygryzając wargę.

– Jest pan pewien, że to pańska córka?

– Byłem przy tym.

– Rozumiem.

– Nic pan nie rozumie – Bryan powoli odszedł w stronę radiowozu. W głowie miał pustkę, w ustach zaschło mu tak, że zamiast języka czuł tylko kawałek drewna. Po chwili zatrzymał się i odwrócił.

– Dziękuję za to, co pan powiedział wcześniej.

Stary uniósł brwi w niemym pytaniu.

– Że nie cierpiała.

Od strony radiowozu dobiegł ich głos.

– Wiadomość do pana. Od sanitariusza.

Bryan powoli skierował się w stronę policjanta.

 

***

 

To był na pewno krzyk, pomyślał. To musiał być krzyk. Bryan usiadł na łóżku i rozejrzał się. Żona spała obok odwrócona plecami. Jej oddech był spokojny i głęboki. Spojrzał na zegarek, była druga czterdzieści. Znowu ten sam sen. Znowu ten sam koszmar z przeszłości. Nie mógł się od niego uwolnić, nie ważne jak bardzo chciał. Wciąż na nowo co noc przeżywał wypadek, w którym stracili córkę, ich ukochaną Dennise. Ale tym razem sen był bardziej rzeczywisty, bardziej wyraźny. Widział wszystko już nie jak w kinie, ale jak grze, w której był głównym bohaterem. Był sobą. Po raz kolejny był sobą, tamtego dnia, w tamtym miejscu. Bryan mógł wziąć leki, które przepisał mu lekarz, ale nie chciał ich brać. Czuł się po nich jeszcze gorzej. Myślał, że z czasem mu przejdzie, ale na razie nie widać było żadnej poprawy.

Wstał z łóżka i poszedł do kuchni. Whiskey z colą zawsze pomagało. Nie chciał pić piwa, by nie wstawać znowu w nocy do toalety.

W sumie, dlaczego by nie sprawdzić nagrań, pomyślał. Już prawie trzecia. Wziął drinka i poszedł z powrotem na górę, do gabinetu. Nieprzyjemny smród mebli i czegoś jeszcze unosił się w powietrzu. Bryan otworzył okna i postanowił ich na noc nie zamykać. Usiadł przy komputerze i zaczął przeglądać nagrania z kamer.

W przedpokoju nie widać było niczego szczególnego. Bryan w przyspieszeniu obejrzał odcinek pomiędzy północą a trzecią i zrezygnowany puścił taśmę z sypialni. Po minucie drżącymi z przejęcia rękami wyłączył przyspieszenie i cofnął do dwunastej trzynaście. Przez moment wpatrywał się uważnie w ekran, a potem włosy stanęły mu dęba, po plecach popłynął zimny pot a skórę przeszył dreszcz.

Na ekranie, tuż przy ich łóżku stała kobieca postać, ubrana w białą suknię, z kwiatami we włosach, które mimo noktowizyjnego zniekształcenia wyglądały bez dwóch zdań na stare i zasuszone. Postać stała tak przez kwadrans ze spuszczoną głową wpatrując się w podłogę, niczym samobójca wpatrujący się w przepaść tuż przed skokiem. Długie mysiego koloru włosy sięgały niemal pasa. Płatki ususzonych kwiatów co chwilę spadały na podłogę przy każdym spazmie, jaki co chwilę przeszywał kobietę.

W pewnej chwili z głośników popłynął szum zakłóceń, przeszywany co chwilę niskim, buczącym dźwiękiem. Kobieta wyciągała do przodu głowę groteskowo ją przekrzywiając na boki. Bryan miał wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale z jej gardła nie mógł wydostać się żaden inny dźwięk, oprócz gardłowego buczenia. Nagle kobieta krzyknęła wysokim, piskliwym dźwiękiem nieporównywalnym z niczym, co Bryan do tej pory słyszał.

To będzie bestseller, wykrzyknął w myślach. Zatarł ręce w ekscytacji i przysunął się bliżej do monitora. Kobieta stopniowo zaciskała i rozluźniała pięści wyciągnięte przed siebie. Przez następne pięć minut kołysała się niczym w narkotycznym transie w przód i tył. Bryanowi skojarzyła się z metronomem wybijającym rytm Króla Olch, zwiastującym rychłą śmierć. Oczami wyobraźni czytał swoją nie powstałą jeszcze książkę – „Ty będziesz następny, jeżeli stąd nie wyjedziecie!".

Naraz kobieta zatrzymała się odchylona do tyłu tak bardzo, że każda żywa żeby pozostać w takiej pozycji musiałaby mieć złamany kręgosłup w przynajmniej dwóch miejscach. Z jej gardła po raz kolejny wydostał się pisk, a razem z nim jej suknia zaczęła mocno falować, niczym podczas huraganu. Jakaś niewidzialna siła targała śnieżnobiałym materiałem na wszystkie strony, mimo iż moskitiera na łóżku wykonana z lżejszego materiału nawet nie drgnęła. Wszystko dookoła stało w miejscu, niczym namalowane na obrazie, podczas gdy suknia kobiety zmagała się z niewidzialnym sztormem. Jej włosy w dalszym ciągu zwisały niewzruszone, przysłaniając twarz. Po kilku minutach piekielny wiatr ustał, a Bryana uderzyła w uszy przenikliwa cisza.

Postać wyprostowała się powoli. Lewą ręką delikatnie zaczęła ściągać prawą rękawiczkę, później lewą. Zdejmując z siebie kolejne części śnieżnobiałej garderoby kobieta znowu zaczęła się kiwać.

„Król Olch przyjeżdża po brankę w rytm swojego diabelskiego hymnu" – w myślach Bryana powstawał akapit za akapitem.

Gdy postać ubrana już była tylko od pasa w dół, Bryanowi znowu ścierpła skóra, a serce podeszło do gardła. Na widok tego, co powinien dostrzec już jakiś czas temu nie pomogło żadne zdobyte do tej pory doświadczenie.

Większa część ciała kobiety w dalszym ciągu zasłonięta była nienaturalnie długimi, mysiego koloru włosami. Wraz z opadaniem kolejnych warstw sukni na podłogę Bryan zobaczył podłużne cięcia na ciele upiora, powtarzające się w równych odstępach. Nie były to jednak zwykłe blizny po rozcięciu skóry. To bez wątpienia były rozjątrzone szramy po równomiernym odcinaniu kawałków ciała. Doznał szoku gdy zrozumiał, że całe ciało kobiety pokryte było paskudnie czerwonymi śladami po ćwiartowaniu.

Potwór skończył się rozbierać i powoli odwrócił w stronę kamery. Bryan w dalszym ciągu nie mógł dostrzec twarzy kobiety, ukrytej w cieniu rzucanym przez włosy. Szkarłatne rozcięcia upiornie kontrastowały z trupią bielą kiedyś gładkiej i żywej, teraz suchej i martwej skóry.

Kobieta powoli podchodziła w stronę kamery, coraz bliżej obiektywu. Bryan zaczął czuć nieprzyjemny chłód na całym ciele. Odór w pomieszczeniu pomimo otwartego okna przybrał na sile.

Nagle postać zatrzymała się i padła na kolana wznosząc ręce w błagalnym geście. Z głośników znów dobiegło głośne buczenie. Kobieta podniosła głowę a Bryan wrzasnął i odskoczył do tyłu z całej siły przewracając się razem z krzesłem na podłogę. Smród gnijącego ciała był już nie do wytrzymania. Olbrzymie wybałuszone oczy patrzyły na Bryana błagalnie, a jednocześnie z wyrzutem. Osadzone były na opuchniętej, trupio sinej twarzy, którą doskonale znał, bo widział ją każdego dnia.

Susie z ciałem pociętym na kawałki i poskładanym w groteskową całość, z twarzą gnijącego upiora nagle otworzyła usta a jej oczy mimo że prawie całe na wierzchu wydawały się wypadać jeszcze bardziej. Z głośników wybuchł pisk rozsadzający bębenki w uszach. Bryan próbował przełknąć ślinę, ale w suchym jak pustynia gardle stało mu coś co uniemożliwiało nawet najmniejszy oddech.

Serce, pomyślał.

Dźwięk ucichł równie nagle jak rozbrzmiał, a upiór w tym samym momencie zniknął.

Bryan leżał na plecach wsparty łokciami, z trudem łapiąc oddech. Po kilku minutach doszedł do siebie. Wstał i usiadł na podniesionym z podłogi krześle. Postanowił nic nie wspominać Susie o tym filmie. Musiał zrobić więcej badań. W pokoju wciąż znajdowało się kilka walizek z dodatkowym sprzętem. Jutro się tym zajmę, pomyślał. Teraz potrzebuję snu i whiskey.

Szczerze wątpił w to, że zaśnie, ale nie wątpił w to, że whiskey mu pomoże.

Wychodząc z pokoju nie zwracał już uwagi na gęstniejący odór, który powoli zaczął opanowywać przedpokój.

 

***

 

– Co pan robi?

Wyrwany z zamyślenia Bryan o mało nie podskoczył na dźwięk znajomego głosu. Obrócił się gwałtownie i z impetem wyrżnął głową w zastrzał. Powoli wyszedł z szopy rozmasowując szybko rosnącą śliwkę na czole.

– Powinien być pan bardziej ostrożny. Mógł pan wybić sobie oko.

Melissa w swoich za dużych, ubabranych ogrodniczkach stała z rękami w kieszeniach. Spod niedbale założonego kapelusza we wszystkich stronach sterczały jej czarne włosy. Wszystkowiedząca mina od początku gościła na okrągłej twarzy.

– Trafne spostrzeżenie mądralo. A ty nie powinnaś zakradać się do ludzi od tyłu.

– To jak powinnam się zakradać? Od przodu?

– Sęk w tym, że w ogóle nie powinnaś się zakradać – Bryan usiadł na przewróconym pieńku. – Chyba będę potrzebował lodu – ostrożnie dotknął czoła. Guz był już rozmiarów jajka. W dodatku chyba wbiły się jakieś drzazgi.

– Może zostało jeszcze trochę orzechowych? – Dziecko spojrzało z nadzieją w oczach.

– Nie o takie lody mi chodzi. Poza tym nie możesz jeść tyle lodów. Rozchorujesz się.

W oczach Melissy tym razem zagościło rozczarowanie.

Bryan spojrzał na nią łagodnie.

– Twoja mama nie ma nic przeciwko, że karmimy cię lodami?

– Moja mama nie ma czasu ostatnio, żeby ugotować obiad. Lody są w porządku. – Melissa wychyliła się ponad ramieniem Bryana i zajrzała do składziku.

– Co pan robił?

– Przybijałem gwoździe, żeby powiesić na nich narzędzia.

– Czołem?

Bryan spojrzał na dziewczynkę kątem oka. Nie zwracała na niego uwagi.

– Znalazł już pan jakieś skarby?

– Skarby?

– W każdym domu są jakieś skarby, trzeba tylko dobrze poszukać.

Bryan zamyślił się.

– Ten dom chyba nie jest taki stary żeby miał jakieś skarby.

– Skarby są zawsze.

– Czy w twoim domu też jakieś są?

– Oooooo i to jakie!! – Melissa obeszła Bryana i stanęła na progu. Z dziecięcą ciekawością rozglądała się po całym pomieszczeniu. – W moim domu są takie skarby, jakich nigdzie indziej się nie znajdzie. Ale wie pan – dziewczynka obróciła się w kierunku Bryana – Niektóre skarby są bronione przez duchy.

W jej oczach paliło się jakieś niepokojące światełko, które niemal przyprawiło go o gęsią skórkę.

– To się dobrze składa. Jestem łowcą duchów.

Na moment światełko w oczach dziecka przygasło, ale po chwili rozbłysło z jeszcze większym żarem.

– Niektórych duchów lepiej nie niepokoić. Czasem oprócz skarbu strzegą także tajemnic. A niektóre tajemnice nie powinny być odkrywane.

Ostatnie słowa wypowiedziała jakby nieswoim głosem. Na moment przed oczami Bryana jej twarz nabrała trupiego blasku, a oczy niemal wyszły z orbit. Bryan odchylił się i zamrugał gwałtownie.

Przed nim stała nadal ta sama dziewczynka w za dużych ogrodniczkach i wielkim słomianym kapeluszu.

– Nic panu nie jest? – Melissa przyglądała mu się uważnie. W jej twarzy nie było już nic z upiora. Pozostała tylko ta sama dziecięca ciekawość z domieszką nieskrywanej pychy.

– To przez to uderzenie. Trochę zakręciło mi się w głowie. – Bryan był pewien że to wina uderzenia i taśmy z wczorajszej nocy. Poza tym, przecież nie powiedziałby dziesięcioletniej dziewczynce, że przed chwilą wyglądała jak upiór.

-Powinien pan wziąć leki na głowę. Wszystkie jakie pan znajdzie. Któreś na pewno pomogą. Ja tak robię.

Melissa spojrzała w niebo poprawiając kapelusz.

– Ja już sobie pójdę. Niedługo rodzice wrócą. Niech pan pamięta o lekach i skarbach! – krzyknęła przeciskając się przez dziurę w żywopłocie.

Bryan powoli wstał i poszedł do domu. Świat wirował mu przed oczami. Miał ochotę zwymiotować całe śniadanie. W kuchni zaczął powoli otwierać wszystkie szafki w poszukiwaniu tabletek przeciwbólowych. Czuł, że jeszcze chwila i zastosuje metodę Melissy albo zarzyga całą kuchnię.

– Co ty wyprawiasz? – W drzwiach stanęła Susie. Zdziwienie na widok każdej możliwej otwartej szafki zostało zastąpione przez szok na widok wielkiego guza na czole męża.

– Mamy coś na guza? I ból głowy? I rzyganie… Bryan usiadł na stołku i włożył głowę między kolana. Poczuł się nieznacznie lepiej, ale krew napływająca do guza spowodowała nieprzyjemne pulsowanie uszkodzonej tkanki.

– Wszystkie leki są w apteczce w salonie. – Susie podeszła do Bryana – Co ci się stało?

-Wbijałem gwoździe i…

– Głową?!

Bryan chciał odpowiedzieć, ale poczuł, że francuski tost, którego zjadł na śniadanie, nagle zapragnął wrócić na światło dzienne. Szybko podszedł do zlewu i zwymiotował. Przepłukał usta zimną wodą i spojrzał w lustro.

– Wyglądasz jak cyklop – zachichotała Susie.

– Jeszcze chwila i będę wyglądał jak jednorożec.

– Masz tu aspirynę. Zaraz zrobię ci okład z kwaśnej wody.

Już po chwili Bryan niczym ranny żołnierz leżał na kanapie z obandażowaną głową. Luźny materiał opadał mu na oczy, ale każda próba ściśnięcia opaski kończyła się mdłościami. Słońce świeciło mu prosto w twarz, więc obrócił głowę w przeciwnym kierunku. W oczy rzuciły mu się wszystkie tabletki leżące na stole, które Susie wygrzebała z apteczki w poszukiwaniu aspiryny. Większości nawet nie kojarzył z nazwy, ale białe pudełko z niebieską naklejką rozpoznał od razu.

Po śmierci córki, wbrew optymizmowi jakim tryskał na co dzień, to właśnie on, a nie Susie zapadł w głęboką depresję. Tak głęboką, że aby dalej funkcjonować musiał zwrócić się o pomoc do specjalisty. Psychotropy, które mu przepisał psychiatra zadziałały błyskawicznie. Bryan z dnia na dzień poczuł się coraz lepiej. Po miesiącu próbował je odstawić, ale stany depresyjne powróciły równie szybko jak zniknęły. Bryan na własną rękę zwiększył dawkę i szybko się uzależnił. Z nałogu wyszedł tylko dzięki pomocy żony i lekarza. Jedno opakowanie pozostawił sobie na wszelki wypadek, a później na pamiątkę.

Po godzinie, gdy poczuł się trochę lepiej, poszedł z powrotem do komórki.

Na zastrzale wciąż znajdowała się jego krew. Bryan zapalił przenośną lampę i rozejrzał się dokładniej po pomieszczeniu. Zdmuchnął warstwę kurzu z regału i cała komórka w mgnieniu oka zamieniła się niemal w komorę gazową. Musiał wyskoczyć na zewnątrz by zaczerpnąć świeżego powietrza. Zacznę od zamiatania, pomyślał.

W kącie stała drewniana miotła klasy "drapacha". Bryan jeszcze parę razy zdmuchnął kurz z półek, robiąc przerwy na przewentylowanie płuc i wziął się ostro do zamiatania. Drapacha bez problemu czyściła podłogę, która szybko nabierała swojego pierwotnego koloru – drewnianego. Nagle miotła utknęła w szczelinach pomiędzy deskami, które za Chiński Mur nie chciały jej wypuścić. Nie pomagały żadne szarpnięcia ani inne ruchy, nie pomogły nawet, o dziwo, żadne przekleństwa, którym przecież zawsze towarzyszom przypływ energii i w strumień adrenaliny. Chcąc nie chcąc Bryan uklęknął na podłodze i przyjrzał się szczelinie.

A więc jednak Melissa miała rację, uśmiechnął się. Ukryte drzwi, prowadzące do ukrytych skarbów i tajemnic, strzeżonych przez duchy i upiory – drgnął na myśl o ostatniej nocy. Przez całe jego ciało przebiegł zimy dreszcz i przez moment Bryan zastanawiał się czy rzeczywiście powinien otwierać te drzwi. Zwyciężyła wrodzona ciekawość.

Szybko wstał i przesunął ciężki regał. Wymacał w kurzu i trocinach małą kołatkę. Z całej siły szarpnął, ale klapa nawet nie drgnęła. Bryan jeszcze raz pociągnął z całej siły. Usłyszał głośny trzask i już po chwili leciał na plecy z wyrwanym metalowym kółkiem w dłoni. To chyba jakieś fatum, pomyślał podnosząc się z ziemi, rozmasowując sobie tyłek i otrzepując z kurzu równocześnie. Ale ja się nie poddam tak łatwo, powiedział na głos. Szybko wypatrzył wśród rdzewiejących narzędzi potężny łom.

Tym razem klapa nie miała najmniejszych szans. Odór stęchlizny i wilgoci buchnął mu prosto w twarz. Całe przejście, w którym bez problemu mógł się zmieścić przesłonięte było pajęczynami grubością przypominającą sweter. Dzierżąc łom w dłoni Bryan bohatersko schodził po spróchniałych schodkach torując drogę przed sobą. Gdy na łomie uzbierało się już tyle pajęczyny, że przypominała obleśną watę cukrową, wyjął z kieszeni zapalniczkę i podpalił ją. Znajdował się teraz w ziemiance przypominającej stare piwniczki na wino. Nawet pod ścianą znajdowało się parę półek z pustymi butelkami.

Pajęczyna szybko się wypaliła i musiał wrócić po latarkę. Pod nogami przemknął mu pająk wielkości męskiej pięści. Zszedł na dół i po raz kolejny rozejrzał się po ziemiance. Nie było w niej nic, poza kilkoma półkami z butelkami z winem oraz czegoś dużego pod ścianą przykrytego spleśniałym kocem.

Bryan z obrzydzeniem odrzucił go na bok. Pod nim znajdował się duży drewniany kufer w jakim dzieci trzymały za jego czasów zabawki. Jakaś niewidzialna siła ciągnęła go w stronę kufra, ale podświadomie czuł, że powinien się jak najszybciej stąd wynosić. Ciekawość znów odniosła triumf. Z resztą, czego miałby się bać? Co mogłoby się znajdować w środku? Z pewnością stare zabawki. Odsunął wieko i zajrzał do środka.

Wewnątrz były…

– Zabawki…? – powiedział z rozczarowaniem w głosie.

W kufrze znajdowały się lalki i ubrania jakiejś dziewczynki.

No tak, pewnie dziewczynka, która tu kiedyś mieszkała po prostu dorosła i schowała w piwnicy rzeczy, których nie używa, pomyślał. Ech, to chyba przez gadanie Melissy tak się napalił. Od niechcenia przerzucał rzeczy na jedną stronę z nadzieją na jakieś bardziej wartościowe znalezisko, ale niestety nie było nic…..

Nagle w dłoni poczuł coś twardego, płaskiego, zawiniętego w miękki materiał i owiniętego sznurkiem. Wyszarpnął przedmiot z ubrań i rozwiązał parciany sznurek.

W jego dłoni znalazło się stare zdjęcie i gruby zeszyt z napisem na okładce:

"Mój Pamiętnik" S. M.

Na zdjęciu znajdowała się rodzina. Mama, tata, stojący koło siebie, trzymający się za ręce i dwie dziewczynki, około dziewięciu, dziesięciu lat, bardzo podobne do siebie, poza tym , że włosy jednej były jasne jak dzień, a drugiej czarne jak noc.

Bryan otworzył pamiętnik na pierwszej stronie i zaczął czytać.

 

***

 

20.5.1987

 

Kochany Pamiętniczku

 

Jesteś moim pierwszym pamiętnikiem, dlatego będę się starała traktować cię jak najlepiej. Ty także nie gniewaj się na mnie za skreślenia. W końcu mam dopiero 9 lat.

Nazywam się Susie. Jak już mówiłam, a raczej pisałam mam 9 lat. Mam starszą siostrę i bardzo ją lubię. Aha, moja siostra nazywa się Melissa. Wygląda prawie tak samo tylko ma czarne włosy (ja mam żółte, ale mama mówi że z czasem będą myszowate). Ogólnie się kłócimy, ale fajnie się z nią bawi. Mam też mamusię i tatusia. Rzadko krzyczą, więc też są fajni.

 

Dzisiaj przeprowadziliśmy się do nowego domu. Jest duży i ładny. Możemy się bawić w chowanego. Z okazji przeprowadzki mama dała mi pamiętnik abym zapisywała swoje przygody w nowym domu. To jest mój pierwszy dzień z pamiętnikiem i pierwszy dzień w nowym domu.

Idę rozpakować moje ubrania.

Lalki nie lubią siedzieć w pudełku.

Wróciłam. Mama powiedziała, że w ogródku jest duża studnia. Jest niebezpieczna i mamy tam się nie bawić. Melissa chciała tam iść, ale tata ją okrzyczał. Powiedział, że jest ciekawska, a ciekawość gubi.

Teraz idę się bawić w chowanego.

Wróciłam. Idę spać. Dobranoc pamiętniku.

 

Następne wpisy nie były specjalnie wciągające, więc przeleciał je tylko oczami. Jego uwagę przykuł fakt, że po około dwóch miesiącach od pierwszego dnia nie było żadnego wpisu. Zaczął czytać od kolejnej strony.

 

24.9.1995

 

Kochany Pamiętniczku

 

Przepraszam, że tak długo nie pisałam, ale nie mogłam Teraz piszę, bo czuję, że muszę się komuś zwierzyć Zrzucić ciężar, który mnie przytłacza od długiego czasu. Osiem lat temu bawiłyśmy się z Melissą w chowanego. Nagle usłyszałam za sobą głos. Jakiś mężczyzna z wielką rudą brodą zapytał czy jest mama albo tata w domu. Odpowiedziałam, że nie. Wtedy zapytał co robimy. Gdy odparłam, że bawimy się w chowanego, znów zapytał czy może się do nas przyłączyć. Rodzice nie pozwalają nam bawić się z nieznajomymi, odpowiedziałam. Mężczyzna podszedł do mnie bliżej i dotknął mnie w policzek. Zarechotał coś, że zaraz to dopiero zacznie się zabawa. Na ręce miał wytatuowane „I love L.A.". Nagle wrzasnął. To Melissa uderzyła go grubym kijem w tył głowy. Zdenerwowany zaczął ją gonić. Melissa krzyknęła bym uciekała, ale ja nie mogłam ruszyć się nawet o krok. Moja siostra biegała szybko, ale nie miałaby szans z dorosłym facetem. Już miał ją złapać za kołnierz, gdy Melissa przez nieuwagę nagle zniknęła z krzykiem, jakby zapadając się pod ziemię. Mężczyzna w ostatniej chwili zatrzymał się przed ziejącą w trawie dziurą. Moja siostra z krzykiem wpadła do studni. Usłyszałam odgłos spadającego do wody ciała i okropne chrupnięcie, jakby coś się łamało. Mężczyzna popatrzył oniemiały do środka, a potem jakby nagle przypomniał sobie o mnie. Powoli odwrócił się w moim kierunku. Ostatkiem sił zmusiłam się do biegu. W mgnieniu oka znalazłam się w piwnicy i zamknęłam drzwi. W ostatniej chwili, bo tuż po tym, jak przekręciłam zamek, coś z całej siły załomotało w drzwi. Nieznajomy prośbą i groźbą próbował wymóc na mnie otwarcie, ale ja siedziałam opierając się o drzwi plecami i wpatrywałam przed siebie trzęsąc się ze strachu.

Nie wiem jak długo tak siedziałam, gdy nagle usłyszałam odgłos samochodu. To rodzice musieli wrócić wcześniej z pracy. Nigdy nie wracali tak wcześnie, więc musiał mieć miejsce szczęśliwy zbieg okoliczności. Zaczęłam krzyczeć z całych sił i już po chwili ktoś zbiegał po schodach. Nagle usłyszałam huk i dźwięki, jakby ktoś spadał po schodach. A potem głuche uderzenie w drzwi i ciche stękanie mężczyzny. Głęboką ciszę przebiły jak piorun dwa głuche uderzenia po drugiej stronie tuż przy mnie. Następnie krzyki mamy, które bardzo szybko ucichły. Podeszłam do okna, które wychodziło na tył domu. Przez wysokie kwiaty wokół domu zobaczyłam mężczyznę dźwigającego mojego tatę i wrzucającego go do studni. Po chwili przyszedł z mamą, a potem zasłonił dziurę deskami.

Przez godzinę siedziałam jak na szpilkach, nie wiedząc co się dookoła mnie dzieje. Nie słyszałam żadnego dźwięku. Postanowiłam wyjść z piwnicy, ale w żaden sposób nie mogłam otworzyć drzwi. Mężczyzna musiał je zablokować z zewnątrz i z jakiegoś powodu pójść.

Obudziłam się w szpitalu. Poinformowano mnie, że moja rodzina zniknęła, a mnie znaleziono nieprzytomną w piwnicy…. Byłam zamknięta przez cztery dni, bez jedzenia i picia..

Cztery dni minęły, zanim ktoś się zorientował, że czteroosobowa rodzina zniknęła. Nie powiedziałam im nic… Bałam się…. Bałam się przez te wszystkie lata, że okaże się, że nie żyją przeze mnie…. Po wypadku zamieszkałam z wujkiem i ciocią w domu nieopodal. Nie mieli dzieci, więc z przyjemnością mnie przygarnęli. Im też nic nie powiedziałam. Nie tylko dlatego, że nie chciałam. Od wypadku, przez… cztery lata nie wypowiedziałam ani słowa. Żaden lekarz nie mógł nic na to poradzić. Z balkonu w swoim pokoju codziennie spoglądałam na dom w oddali i widziałam ich w studni… leżących jedno na drugim, Melisse z roztrzaskaną głową o kamienną ścianę, tatę z czymś wypływającym z głowy i mamę z nogą wygiętą w drugą stronę…

Później, w liceum ( do gimnazjum nie chodziłam, pobierałam prywatne nauki w domu wujostwa) poznałam pewnego chłopaka. Wiedziałam, że jesteśmy dla siebie stworzeni, ale on nie potrafił do mnie zagadać, nawet jak razem sami na przystanku czekaliśmy godzinę na autobus.

W końcu sama do niego zagadałam. Bryan jest mężczyzną moich marzeń. W przyszłym roku się pobieramy. Mam nadzieję, że pozwoli mi o tym wszystkim zapomnieć.

To mój ostatni wpis, pamiętniczku. Dzisiaj wynoszę cię do piwnicy i pakuję do kufra. Wraz z zamknięciem twojej okładki, zamykam pewien rozdział w moim życiu.

Susie

 

***

 

Na stronie obok znajdowało się zdjęcie jego żony z czasów liceum. Bryan nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jego ciałem zaczęły targać spazmy. Odwrócił się do ściany i zwymiotował. W jego głowie niczym śliskie węże kłębiły się setki myśli. To nie może być..

– Li… s…t……. Liissss…… Liiiiist….

Bryan odwrócił się gwałtownie i upadł na ziemię. Przed nim stała Susie, ze szramami na ciele po ćwiartowaniu, z mysimi, zmierzwionymi włosami. Jej twarz pozbawiona była większości skóry, spomiędzy nadgnitych kości wystawały pożółkłe kości i zęby. Ciało wykrzywione było w groteskowy łuk. Potwór wyciągał w jego stronę szyję, niczym upiorny koń na ostatnich metrach wyścigu. W oczach miał coś przerażającego i zarazem smutnego.

– Lisssst – wycharczał upiór – .. zliiiituj ssssssię.. – oczy upiora wyszły na wierzch. Były całe przekrwione i co chwilę wędrowały poza obszar widzenia.

Bryan siedział na ziemi z podkurczonymi kolanami jak sparaliżowany. Choć bardzo chciał, nie mógł wykonać nawet najmniejszego ruchu.

Potwór zbliżał się do niego powoli, rozsiewając nieprzyjemną woń zgnilizny. Powietrze gęstniało wokół coraz bardziej, a całe światło z latarki zdawało się być pochłaniane przez rozchodzący się mrok. Bryan zakrył twarz drżącymi dłońmi. Czuł, jak wszystkie włosy na ciele stawały mu dęba. Smród był coraz większy, w pewnym momencie poczuł mroźny powiew na dłoniach. Oddech. Tchnienie tego, co wyglądało jak Susie…. Przez palce spojrzał w przekrwione oczy żony. Te jeszcze bardziej się rozszerzyły i całe zaszły krwią. Upiór otworzył resztki ust. Bryan poczuł w głowie niesamowity ból, w uszach pisk, a jego serce przestało bić.

 

***

 

Ocknął się leżąc na wznak na ziemi. Był sam. Podniósł się powoli i wybiegł z piwnicy. Było już ciemno i słychać było tylko świerszcze wygrywające zaciekle swoje melodie. List, przypomniał sobie.

Pobiegł do domu i wbiegł na piętro. W nozdrza uderzył go niewyobrażalny smród. Wpadł do gabinetu i otworzył biurko. W środku znajdował się list, który znalazł pierwszego dnia oraz gruby zeszyt.

Dziwne, pomyślał, nie przypominam sobie żebym miał coś takiego.

Zmurszała koperta była naprawdę stara. Bryan obejrzał ją dookoła i nagle ze zdziwieniem stwierdził, że wcale nie jest pusta. Wewnątrz znajdowało się jeszcze zdjęcie, którego wcześniej nie zauważył.

 

Kochani Wujku i Ciociu

 

Cieszę się, że u was wszystko w porządku. Nie martwcie się, u nas również jest dobrze. Nie czuję się ostatnio najlepiej, a mała kopie tak, jakby w przyszłości miała być grabarzem. Lekarz dał mi termin na dwudziestego piątego. Całuję was serdecznie.

 

Susie, Bryan i (wkrótce) Dennise

 

Bryan oniemiał. To się działo naprawdę. Na zdjęciu stał on, ubrany w czarny garnitur robiąc głupią minę oraz Susie w zaawansowanej ciąży siedząca obok niego na krześle. Pamiętał to zdjęcie. Zrobili je na tydzień przed porodem.

Z niepokojem spojrzał na gruby zeszyt. Zaczynał się domyślać, co to takiego. Otworzył na pierwszej stronie i zaczął czytać.

 

12.5.2009

 

Nazywam się Bryan. Mój psychiatra kazał mi prowadzić ten dziennik w ramach terapii. Nie mam na to ochoty. Wcale a wcale.

 

13.5.2009

 

Nie wiem nawet co mam pisać.

 

14.5.2009

 

Rany ale głupota.

 

15.5.2009

 

Lekarz powiedział, że mam pisać wszystko co mi przyjdzie na myśl. Ptaki, krzyże, śmierć, samochód, dupa, nóż, mecz w telewizji. Papier. Tyle na dziś.

 

16.5.2009

 

Dlaczego wszystko się posypało? Było tak pięknie. Nie chcę wcale o tym pisać. Lekarz mówi, że mam to z siebie wyrzucić. Niby po co? To wszystko nie ma sensu. Nic nie ma sensu, teraz, kiedy już nie ma tego, na czym mi najbardziej zależało…

 

17.5.2009

 

Lekarz wreszcie przepisał mi leki. Zaczynam czuć się lepiej.

 

18.5.2009

 

Wszystko powoli do mnie wraca. Ciągle miewam ten sam sen. O tym co się wtedy wydarzyło. Dennise, Susie, to nie tak miało być. Dlaczego? Dlaczego życie potoczyło się tak a nie inaczej. Nie będę więcej pisał. Jutro pogrzeb…..

 

1.7.2009

 

Zaczynam pisać od nowa. Nawet mi się to podoba. Te leki są naprawdę dobre. Lekarz kazał mi przestać brać, ale czuję, że nie mogę bez nich żyć. Jedna tabletka dziennie to chyba za mało. Ciągle śni mi się ten sam sen.

 

2.7.2009

 

Chyba zwiększę dawkę do dwóch tabletek dziennie.

Byłem u lekarza. Nie zgodził się na zwiększenie dawki. Ale sam sobie załatwię więcej. Mam znajomego z liceum, który siedział w" farmaceutyce".

 

3.7.2009

 

Po dwóch tabletkach dziennie człowiek czuje się naprawdę lepiej.

 

4.7.2009

 

Sny znowu wróciły. Pora na trzy tabletki. Jak to mówią do trzech razy sztuka.

 

17.10.2009

 

Dawno nie pisałem. Cztery tabletki dziennie to kosztowna terapia, ale tak długo, jak nie miewam tego snu, nie przestanę brać.

 

27.10.2009

 

Sny wracają… Dzisiaj nic nie brałem… Próbuję odstawić… Źle się czuję.. Od rana rzygałem już pięć razy, a jest dopiero jedenasta…. Chciałbym, żeby Susie i Melissa tu były..

 

29.10.2009

 

Nie mam siły…. Od dwóch dni nic nie jadłem, tylko rzygam, piję wodę żeby się nie odwodnić. W domu śmierdzi rzygami i zgnilizną…

 

31.10.2009

 

Umieram… Chyba wezmę jedną… tylko jedną… Boże…. żeby Susie i Melissa tu były…. tak bardzo za wami tęsknię…. Boże…. DLACZEGO MI JE ODEBRAŁEŚ!!??? DLACZEGO!!!!!???

 

1.11.2009

 

Dziś czuję się trochę lepiej. Przeczytałem pamiętnik. Nie pamiętam co się działo przez dwa miesiące po pogrzebie.. W pamiętniku nie mam na ten temat żadnej informacji. Czarna dziura.

 

2.11.2009

 

Czuję się świetnie. Rzuciłem to świństwo. Czas zacząć żyć od nowa. Kupiliśmy nowy dom z Susie. Za tydzień się przeprowadzamy. Bardzo jej się podoba. Kocham ją. Jest wspaniała. Dobrze że JEST.

 

Bryan usiadł. Nie był w stanie stać. Nogi same się pod nim ugięły. Powoli zaczęło docierać do niego wszystko. Wszystkie wspomnienia zaczęły wracać z niesamowitą prędkością, wszystkie myśli i obrazy wirowały w jego głowie jak w kalejdoskopie. Zamknął oczy i znowu zapadł w sen.

 

***

 

– Nic pan nie rozumie – Bryan podszedł do radiowozu. Po chwili obrócił się w stronę doktora.

– Dziękuję za to, co pan powiedział wcześniej.

Stary spojrzał na niego bez słowa.

– Że nie cierpiała.

Od strony radiowozu dobiegł ich głos.

– Wiadomość do pana. Ze szpitala.

Bryan powoli skierował się w stronę policjanta. Wysoki funkcjonariusz podał mu telefon. W słuchawce rozległ się młody głos.

– Dzwonię z karetki. Pan jest mężem tej kobiety, która miała zawał pod budką z lodami?

Bryan skinął głową. Po chwili zdał sobie sprawę, że rozmawia przez telefon i przytaknął do słuchawki.

– Niezmiernie mi przykro, że muszę poinformować pana o tym – głos w słuchawce zawiesił się na moment. Serce Bryana waliło jak kowal. – Pańska żona właśnie zmarła. Robiliśmy wszystko co w naszej mocy. Bardzo mi przyk..

Bryan nie słuchał dalej. Oddał słuchawkę policjantowi i usiadł na ulicy. Bardzo chciał się rozpłakać, ale z jego oczu nie popłynęła ani jedna łza.

 

***

 

Bryan obudził się tylko na moment. Rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem po pokoju i znów zapadł w nicość.

 

***

 

– Dzień dobry, mówi starszy funkcjonariusz Dale Stiles.

– Dzień dobry.

– Mam nieprzyjemność poinformowania pana, że wczoraj w nocy miało miejsce włamanie do kostnicy miejskiej. Ok godziny dwudziestej trzeciej nieznany sprawca zapakował i wywiózł….. ciało pańskiej żony.. w celu niewiadomym..

-…. że co proszę…?

– Ukradziono ciało pańskiej żony. Tyle miałem panu przekazać. Z mojej strony mogę tylko zapewnić, że policja zrobi wszystko by to ciało odzyskać. Do widzenia.

Bryan odłożył słuchawkę. Uśmiechnął się pod nosem i wrócił do kuchni. Wypił łyk zielonej herbaty i spojrzał na duży dębowy stół. Na nim leżało nagie ciało jego żony, całe sine. W pomieszczeniu unosił się wstrętny odór rozkładających się zwłok. Bryan go nie odczuwał. Pociągnął jeszcze jeden łyk herbaty i wziął do ręki piłę. Jego oczy były szeroko otwarte, a ręce lekko drżały.

Pierwsze cięcia były trudne i brzydkie, ciało się rwało i szarpało, krew w niektórych miejscach skapywała na podłogę, ale z biegiem czasu mężczyzna nabrał wprawy. Przez dwie godziny ze skupieniem na twarzy pracowicie ćwiartował żonę, pakował w foliowe worki i wkładał do walizek. Susie zmieściła się w dwóch sporych, skórzanych walizkach. Była szczupłą kobietą więc żadna nie ważyła więcej niż trzydzieści kilo. Po skończonej pracy Bryan wstawił walizki do piwnicy i pogrążył się we śnie. Po raz pierwszy od kilku dni na prawdę zasnął.

 

***

 

Obudził się około pierwszej. Bolała go głowa, ale pamiętał już wszystko. Ile by dał za to, żeby nie pamiętać niczego. Rozejrzał się dokoła. Pokój wcale nie był piękny i wymalowany. Był brudny, spleśniały i w niczym nie przypominał gabinetu. Na biurku stał komputer, a w rogu dwie skórzane walizki. W cały pokoju śmierdziało padliną. Smród był nie do zniesienia.

Bryan uruchomił komputer i odtworzył film z kamery z pierwszego dnia.

Na ekranie ukazała się pusta, brudna kanapa, w głośnikach zabrzmiał jego głos.

– Oto Susie, moja wspaniała żona. To nasz pierwszy dzień w nowym domu. Co powiesz kochanie?

– Oj przestań się wygłupiać Bryan – usłyszał siebie mówiącego wyższym głosem. – Kręć co chcesz, ale nie mnie. Mnie tu nie ma.

– Jakże mogłoby cię tu nie być? Oczywiście, że tu jesteś.

Już po chwili widział siebie wirującego po zniszczonym dywanie w rytm niesłyszalnej muzyki.

Wyłączył film i spojrzał z niepokojem na walizki. Wybiegł z pokoju i zbiegł po schodach. Stare skrzypiące drewno w wielu miejscach było spróchniałe. W salonie nie było nowych mebli, żadne pomieszczenie nie było nawet pomalowane. Wszędzie prześwitywały czerwone cegły, a stara pożółkła farba płatami odchodziła od ścian.

W kuchni pod ścianą stało kilka kredensów. Bryan podbiegł do jednego z nich. Z szafki wysypało się kilkanaście pojemniczków z niebieskimi naklejkami. Bryan otwierał kolejne szafki, a z nich wysypywało sie coraz więcej opakowań po psychotropach. Wszystkie były puste.

Powoli wrócił do gabinetu.

Podszedł do walizek i otworzył jedną. Ze środka wypadło z nieprzyjemnym mlaśnięciem kilka foliowych torebek. Z jednej wytoczyła się nadgniła czaszka prześwitująca kawałkami kości. Wszędzie pełno było białych, oślizłych i tłustych robaków. W tym momencie coś w nim pękło. Cały świat, który do tej pory wirował przed oczami nagle stanął w miejscu.

Wszystko ucichło.

Bryan niczym robot podniósł z ziemi głowę. Wydłubał z oczodołów tłuste robale i zaczesał delikatnie to, co zostało z włosów. Czaszka w żaden sposób nie przypominała pięknej blondynki jaką była kiedyś Susie, ale Bryan widział wyraźnie jej uśmiech i błysk oczu. Przytulił głowę żony do piersi i po raz pierwszy od długiego czasu zapłakał.

Stał tak, aż przez brudną szybę zaczęły wpadać pierwsze promienie słoneczne zwiastujące nowy dzień. Spojrzał przez okno. Wydawało mu się przez chwilę, że w dole przy żywopłocie widzi słomiany kapelusz i dwoje oczu wpatrzone w niego.

Włożył głowę Susie z powrotem do walizki i wyniósł obie z pokoju. Na korytarzu spojrzał w lustro i zatrzymał się. Gdyby spotkał siebie na ulicy, nie rozpoznałby się. Chudy jak patyk, wszędzie wystawały mu kości, z bladą jak papier pomarszczoną skórą, prawie bez włosów, stał w podartych spodniach i bawełnianej koszuli i spoglądał w odbicie swoich pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu, przekrwionych i zapadniętych oczu.

Wyszedł z na zewnątrz i udał się w kierunku dawnego domu Susie.

Dom był w jeszcze gorszym stanie niż poprzedni. Dach zawalił się dawno temu, nadgniłe drewno nie wytrzymało ciężaru stropu i pogrzebało większość pomieszczeń, ale jemu to nie przeszkadzało. Nie zamierzał wchodzić do środka. Po chwili poszukiwań znalazł kilka desek leżących nad dziurą, która musiała być studnią. Słońce już wzeszło, odsunął więc resztki desek i zajrzał do środka. Z dołu połyskiwały pożółkłe kości, a trzy czaszki szczerzyły się do niego w upiornych uśmiechach. Dwie były rozbite prawie na pół.

– Susie przyszła wam powiedzieć, że to nie jej wina – powiedział głosem bez wyrazu. Nie zastanawiał się nad tym co robi. Działał instynktownie.

– Powiedzcie jej, że nie macie żalu.

Wyciągnął z walizki resztki głowy.

– To już koniec kochanie. Wracaj do rodziny. To nie była twoja wina. Przepraszam, że tak długo to trwało.

Po raz ostatni przytulił czaszkę i upuścił ją na dno. Potem po kolei opróżnił obie walizki wrzucając ich zwartość do studni.

Jeszcze raz popatrzył w górę na słońce. Świeciło coraz mocniej i robiło się cieplej z minuty na minutę.

– Piękna pogoda – powiedział na głos – właśnie tak to sobie wyobrażałem. Bryan stanął nad brzegiem studni i zrobił krok do przodu.

 

***

 

– No, rozdawaj, nie ma na co czekać – krzyknął starszy, gruby mężczyzna z pokaźną siwą brodą siedzący na malutkim stołku.

– No żesz kuna ileż można tasować? – wykrzyknął drugi przeraźliwie chudy. Mimo, że siedział, górował nad pozostałymi co najmniej o głowę.

– Spokojnie, spokojnie, gdzie wam się spieszy? – zaśmiał się trzeci, wyglądający tak normalnie przy dwóch pozostałych, że przez to wyróżniał się najbardziej.

– Noc jest długa i deszczowa, nigdzie nie idziemy! W takie noce najlepiej się gra!

– No właśnie – przytaknął gruby – gra. A nie siedzi i patrzy jak Timon tasuje.

Przez chwilę wszyscy umilkli nad kartami.

– Ja chcę dwie – mruknął grubas.

– Ja trzy, no żesz kuna, cztery. Nie mam dzisiaj szczęścia – dryblas westchnął – Zasrana noc. Popatrzył przez okno i wstał.

– Ktoś tu idzie.

– W taką noc? – zdziwił się mężczyzna nazwany Timonem.

– Perdolysz – grubas wykorzystując nieuwagę partnerów wyciągną z rękawa asa. – Zdawało ci się. Gramy! – krzyknął.

– No nie wiem – dryblas podrapał się za uchem.

– Sprawdzam! – krzyczał gruby.

– Ja nie mam nic – Timon rzucił karty na stół.

– Ja mam dwie pary, króle na damach! Dawać kaskę, albo w maskę! – ucieszył się chudy.

– Nie tak szybko – gruby uśmiechnął się pod wąsem – Ja też mam dwie pary! Asy na królach!!

– Tak, o żesz kuna twoja mać….? A od kiedy to w jednej talii są dwa asy kier oszuście??! – dryblas wstał. Miał spokojnie ponad dwa metry wzrostu. Grubas zaczął coś krzyczeć, ale w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Wszyscy ucichli.

– Gruby, ty otwórz, kuna twoja mać!

– Czemu ja?

– Bo oszukiwałeś, słonino.

– Cicho! – Timon wstał od stołu i podszedł do recepcji.

– Może lepiej nie otwierać? W taką noc? – gruby skulił się na malutkim krześle.

– Szpitale są otwarte nawet w taką pogodę.

Timon nacisnął przycisk i otworzył drzwi. Wszedł przez nie, a właściwie wpadł, bardzo chudy mężczyzna, cały mokry i zakrwawiony. Z lewego przedramienia, wygiętego pod nienaturalnym kątem coś wystawało. Mężczyzna zatoczył się i upadł na ziemię. Natychmiast podbiegli do niego wszyscy trzej.

– Dzwoń po karetkę gruby! – krzyknął Timon. Dotknął przedramienia przybysza i zrozumiał, że to co wystaje z jego ręki to kość. Facet miał otwarte złamanie i dosyć mocno krwawił. Całe ubranie miał potargane, a na ciele widać było pełno rozcięć i zadrapań, z których również obficie lała się krew.

– Wpadł pod auto czy co?

– Chyba pod autobus…

Mężczyzna rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem po sali.

– Czy to szpital?

– Tak, ale psychiatryczny. Już dzwonimy po karetkę. Zaraz cię jakoś opatrzymy.

– Nie trzeba… – powiedział słabym głosem. – Właśnie tutaj chciałem trafić. Jestem wariatem. Zgłaszam się dobrowolnie do leczenia…. Ja.. wskoczyłem do studni i leżałem tam, ale na górze zobaczyłem Susie i Melissę… One poprosiły mnie… że tylko ja mogę… a potem przyszła Dennise.. – mężczyzna zakrztusił się lekko. Timon próbował go uciszyć, ale mówił dalej – Wyciągnąłem ich wszystkich… całą czwórkę.. i pochowałem za domem… Dziewczynki się śmiały… – popatrzył w sufit, jakby szukając wspomnień w pamięci -… a potem przyszła Dennise… – mężczyzna zakaszlał i stracił przytomność.

– Chyba ma jakiś uraz głowy…. – zaczął dryblas, ale Timon uciszył go gestem dłoni.

– Karetka już jedzie – gruby odłożył słuchawkę i podszedł. Stanął nad mężczyzną wsłuchując się w deszcz.

– To cud że trafił tutaj w takim stanie.

– Nie stać tak, żesz kuna wasza mać. Opatrzmy go, bo się biedak wykrwawi!

Grubas z Timonem szybko umieścili mężczyznę na noszach i przenieśli do izolatki.

– Posiedź z nim chwilę gruby, zaraz przyniosę apteczkę – nie oglądając się Timon wybiegł z pokoju.

Grubas podwinął rękawy i rozpiął mężczyźnie koszulę. Klatka piersiowa w dwóch miejscach była mocno wgnieciona.

Nagle mężczyzna odzyskał na chwilę przytomność i nad wyraz trzeźwym wzrokiem przyjrzał się stojącemu nad nim grubasowi.

– I love L.A. – wyszeptał. – Tyle lat…

Grubas ze strachem złapał się za tatuaż na prawej dłoni.

– Pamiętasz ich? Leżeli w studni..

– Oczywiście, że pamiętam – przerwał mu z okropnym uśmiechem. – Jakże mógłbym zapomnieć. Ale nikomu o tym nie opowiesz. Trzeba było udawać nieprzytomnego.

Gdy Timon wbiegł po chwili z apteczką do izolatki, mężczyzna bez ruchu wpatrywał się przeszklonym wzrokiem w sufit.

– Przykro mi – grubas wytarł ręce z krwi – próbowałem go ratować, ale było za późno.

– Trudno – Timon powoli odłożył apteczkę. – To i tak cud, że tu dotarł.

– W rzeczy samej, cud.

 

***

Koniec

Komentarze

Na początek pomarudzę. I tak nie dam rady przeczytać całego tekstu, ale trochę pomarudzę. Nie martw się, zaraz ktoś napisze, że świetnie i postawi 5, żebyś mógł się mu odwzajemnić tym samym. Moje uwagi są niezobowiązujące, nie liczę na ocenę pod moimi tekstami :)

W pierwszych akapitach kilka denerwujących powtórzeń (o remoncie, o ulotce, o numerze domu)
>Najpierw będziesz musiał znaleźć furtkę Bryan - brak przecinka przed Bryanem (poza tym stan bramy zauważyliby wjeżdżając na posesję, a nie po znalezieniu się na podwórzu. Brama to nie to samo co furtka, bramka to synonim furtki)
>Zostaw to Susie, ja się tym zajmę - brak przecinka przed Susiem. Potem może być kropka.
>Był to duży, również dobrze oświetlony pokój z balkonem i wielkim oknem - w tym zdaniu i poprzednim skupiasz się na oknach i oświetleniu, ale można domyślać się jasności pomieszczenia, jeśli wspominasz o wielkich oknach. Redundancja.
> Bryan postawił walizki pod ścianą i otworzył okno wypuszczając smród nowych mebli. Wyszedł na balkon i wciągnął w płuca świeże, letnie powietrze. - to samo w sobie nie jest błędem, ale wyobraziłem sobie, że Bryan nie mógł spotkać na balkonie innego powietrza niż to zabarwione smrodem nowych mebli, który to smród właśnie wypuścił przez okno
>Z tej strony domu rósł wysoki żywopłot, miejscami podziurawiony, jakby ktoś umyślnie próbował przedostać się na drugą stronę. - a można chcieć przedostać się nieumyślnie?
>Zza rogu domu wyszła Susie z dużym bukietem. Zobaczyła go i uśmiechając się wyciągnęła w jego kierunku ręce z kwiatami. - zdanie z Bryanem jest tak daleko od tego zacytowanego, że Susie może zobaczać m.in. wiatr, ogród i bukiet (ale to tylko czepialstwo, zresztą jak wszystkie inne uwagi)
>Bryan przeskoczył przez balustradę i miękko wylądował na ziemi. - tak sobie kicnął z pierwszego piętra? Hardcore. I skąd się tam wzięła apteczka? (może się czepiam, była zamówiona razem z alkoholem?);P
>przewietrzyć ten smród - przewietrzyć pomieszczenie ze smrodu, bo samego smrodu można się najwyżej pozbyć
>Pójdę na górę rozłożyć moje rzeczy - może rozpakować? Chyba że miał zamiar je rozkręcać
>Jego uwagę przykuła mała postać biegnąca przez trawę w stronę jedynego domu w okolicy. - biegnąca przez łąkę albo biegnąca po trawie
>Za duże ogrodniczki i wielki słomiany kapelusz sugerowały, że to chłopiec - ogrodniczki nie są chyba typowym chłopięcym strojem... tym bardziej słomiany kapelusz; bezpieczniej napisać, że postać była ubrana jak chłopiec, ale poruszała się jak dziewczynka, a każdy sobie sam wyobrazi odpowiedni widok
>Bryan wrócił do mieszkania - niby nie błąd, ale lepiej, żeby wszedł do pokoju, bo wracanie do mieszkania sugeruje opuszczenie go bardziej niż poprzez wyjście na balkon
>Oj przestań się wygłupiać Bryan - można dodać ze 2 przecinki albo nawet jakieś wykrzykniki
>Jakże mogłoby cię tu nie być? - zbyt patetyczne to jakże
>Piosenka ze „Śpiącej królewny" działała na nich jak waleriana na koty od niepamiętnych czasów. - Pratchett?
>Bryan powoli, melodyjnym krokiem zbliżył się do Susie i ukłonił się. - nie słyszałem nigdy o tym, żeby ktoś miał melodyjny krok, najwyżej sprężysty, wojskowy, energiczny itp. I podziwiam Zuzannę za to, że kilka chwil po utracie przytomności przetańczyła 3 melodie
>zdziwiony roześmiał się patrząc na zegarek - aż prosi się, żeby określić czym był zdziwiony, swoim rozkojarzeniem?

Zobaczyłem tekst, myślę sobie, że potwornie długi. Długość Twojego komentarza Erreth, jest wprost proporcjonalna do długości tekstu, ale zawarłeś w nim wszystko, co ja chciałbym zawrzeć. Myślę tak samo jak mój przedmówca. 

@encore Pozdrawiam ciepło :)

1. "Nie martw się, zaraz ktoś napisze, że świetnie i postawi 5, żebyś mógł się mu odwzajemnić tym samym. Moje uwagi są niezobowiązujące" - urodzony cynik. Nie wiem, czy potraktować to jak komplement, czy jak obrazę, dlatego nie ustosunkuję się.
2. "Najpierw będziesz musiał znaleźć furtkę Bryan"- Furtkę i bramę potraktowałem jako całość, dlatego nie rozpisywałem o tym osobno.
3. "Był to duży, również dobrze oświetlony pokój z balkonem i wielkim oknem" - opisuję dwa różne pomieszczenia, po jednym zdaniu na każde. Redundancja? Nie sądzę. To, że jeden pokój jest oświetlony, nie znaczy, że reszta również.
4. " Bryan postawił walizki pod ścianą i otworzył okno wypuszczając smród nowych mebli. Wyszedł na balkon i wciągnął w płuca świeże, letnie powietrze" - W moim doświadczeniu nie jest równoznaczne, że to czym pachnie w pokoju, pachnie również na balkonie, zwłaszcza, jeżeli wieje np. wiatr.
5."Z tej strony domu rósł wysoki żywopłot, miejscami podziurawiony, jakby ktoś umyślnie próbował przedostać się na drugą stronę. - a można chcieć przedostać się nieumyślnie?" - przysłówek rzeczywiście zbędny.
6. "Bryan przeskoczył przez balustradę i miękko wylądował na ziemi. - tak sobie kicnął z pierwszego piętra? Hardcore. I skąd się tam wzięła apteczka? (może się czepiam, była zamówiona razem z alkoholem?);P" - nie trzeba być hardkorem, żeby wyskoczyć z pierwszego piętra w domu prywatnym, uwierz mi. Z reguły odległości między piętrami w domach prywatnych są mniejsze, niż np w blokach mieszkalnych. Co do apteczki, mieszkając z osobą chorą na serce, myśli się o takich sprawach.
7. "przewietrzyć ten smród" - mea culpa - byk, jak stąd do Chin.
8. "Pójdę na górę rozłożyć moje rzeczy" - bohater użył wyrażenia potocznego, to nie narracja, więc nie uważam tego za błąd.
9. "Jego uwagę przykuła mała postać biegnąca przez trawę w stronę jedynego domu w okolicy". - biegnąca przez łąkę albo biegnąca po trawie - można biec przez, jeżeli trawa sięga ci po pas.
10. "Bryan wrócił do mieszkania" - czy ja wiem..?
11."Jakże mogłoby cię tu nie być?" - SPOILER - być może po przeczytaniu do końca nie uważałbyś tak, jak teraz.
12. "... Pratchett?" - nie czytam, nie lubię. Czytałem tylko "Panowie i Damy" oraz nie całego "Kosiarza". Nie rozumiem więc aluzji.
13. "Bryan powoli, melodyjnym krokiem zbliżył się do Susie i ukłonił się. - nie słyszałem nigdy o tym, żeby ktoś miał melodyjny krok, najwyżej sprężysty, wojskowy, energiczny itp. I podziwiam Zuzannę za to, że kilka chwil po utracie przytomności przetańczyła 3 melodie" - melodyjnym - mój błąd. Jeżeli chodzi o taniec, to rzeczywiście, wstyd, że mi to umknęło. Na swoją obronę dodam, że leki na serce działają błyskawicznie.
14. "zdziwiony roześmiał się patrząc na zegarek - aż prosi się, żeby określić czym był zdziwiony, swoim rozkojarzeniem?" - chyba tak :D
15. Dzięki za krytykę, ale szkoda, że nie przeczytałeś tego pod kątem rozrywki, w dodatku kilka pierwszych akapitó tylko. Bardziej zależy mi na ocenie całości, niż na wyłapywaniu błędów ortograficznych czy stylistycznych. Cytując mistrza: "Pisać jest rzeczą ludzką, redagować - boską".

Przykro mi, jeśli Cię uraziłem uwagą o ocenach. Widać byłem w jakimś 'cynicznym nastroju' ;) Oczywiście jakiś procent uwag to czepialstwo, ale jakoś tak mam, że jak coś zaczepię okiem, to zaraz wytykam (dotyczy NF, bo na innych forach nie mam zwyczaju czepiania się ortografów, przecinków itp.). Po to wrzuca się teksty na NF, żeby słuchać także takiego redakcyjnego czepiania. Co do oceny całości - przepraszam Cię, ale nie daję rady czytać tekstu, w którym jest za dużo błędów, nawet jeśli są drobne. Gdyby tematyka utworu leżała bliżej kręgów mojego zainteresowania, pewnie bym przeczytał całość. Do tego na NF wolę czytać (i pisać) teksty do 2k znaków :) Wierz mi, lepiej się sprzedają.
Pozdrawiam ciepło,
E.

Spokojnie, nie czuję się urażony. Jak mówiłem, za krytykę naprawdę dziękuję. Jestem nowy na forum i spodziewałem się trochę czegoś innego, niż oceny "zdanie po zdaniu". Szukałem forum, na którym ludzie chcą poczytać, i wyrazić ogólną opinię na temat stylistyki czy błedów, w szczególności zwracjąc uwagę na fabułę i "to coś" co ma wybtne opowiadanie, ale patrząc na komentarze pod opowiadaniami (nie mam tu na myśli moich opowiadań i Twoich komentarzy, trochę tu już poczytałem) odnoszę wrażenie, że forum to istnieje, aby ludzie podnieśli sobie samoocenę poprzez ocenianie innych prac z "poziomu mistrza". Pewnie dlatego zareagowałem ostrzej niż chciałem na krytykę.
Rozumiem, że krótsze opowiadania lepiej się sprzedają, jednak nie dziwi Cię, że pod większością pisane są komenty w stylu: za krótkie; kiedy dalsza część?; a jak przychodzi co do czego, to "za długie, więc nawet nie zacznę". Wrzuciłem tu jeszcze dwa moje opowiadania (jedno fantasy długie, drugie trochę horror, o wiele krótsze) i pod krótszym były komentarze, pod długim nic.
Rozpisałem się, więc krótkie wnioski: jak kupujesz książkę, to jak najdłuższą, jak najtaniej (a nie zawsze nawet u najlepszych pisarzy jest to gwarancja jakości). Jak czytasz coś za frajer - to byle krótko. Bo po co się męczyć.
Również pozdrawiam i cokolwiek napisałem - nie chciałem urazić.
SRC 

srocken, to nie długość odstrasza tylko długość + nieznany nick. Ja debiutowałam tekstem na 160k znaków. Opowiadanie zeszło z pierwszej strony w dziewiczym stanie. Trochę pokombinowałam i zorientowałam się, że żeby ktoś się zainteresował Twoją twórczością trzeba najpierw samemu trochę sie pointeresować. Postawa "wrzuciłem tekst, czytajcie, komentujcie" do niczego nie prowadzi. Jak pewnie zauważyłeś, nowych opowiadań pojawia się masa i stali użytkownicy wolą najpierw przetestować nowego autora, czytając jego krótsze teksty. Gdy przeczytam Twój tekst, dodam drugi komentarz i ocenę.

Postawa "wrzucilem tekst, czytajcie, komentujcie" powinna do czegoś prowadzić dlatego, że nie każdy czuje się na siłach krytykować innych. Ja na przykład nie komentuję, ponieważ przyszedlem na forum by pisac dla ludzi, a nie czytac ich teksty i oceniać. To chyba nic złego? Po prostu nie uważam się za wystarczająco kompetentnego by kogoś poprawiać, krytykować, a komentarz w stylu: "dobre jest/idź się utop" chyba nikogo nie satysfakcjonuje i prowadzi do tego co powiedział Erreth- ja ci dam dobrą ocenę, a ty mi się odwzajemnisz. Co to za pisanie, kiedy każde zdanie zmieniasz pod inną osobę?
Z Twoim przedostatnim zdaniem jednakże zgadzam się i wyciągam naukę: spróbuję czegoś krótszego.
No i zachęcam do  czytania mimo wszystko, Ranferiel. Erreth - może też się skusisz?
Jak zwykle starający się nikogo nie urazić, z ukłonami.
SRC 

Na wstępie chciałabym przeprosić za to, że nie byłam w stanie wywiązać się ze zobowiązania i przeczytać Twojego opowiadania do końca. Tekst śmiertelnie mnie znudził. Nie piszę tego złośliwie, ale niestety taka jest prawda. Twierdzisz, że "piszesz dla ludzi"... powinieneś dodać, że konkretnie dla tych bardzo cierpliwych, którzy mają nadmiar wolnego czasu i cierpią na bezsenność. Ja doczytałam do końca sceny z lodami i uważam to za dobitne świadectwo siły mojego charakteru. Człowieku, to było 20 000 znaków (!!!), przez które kompletnie nic się nie wydarzyło! W dodatku w tekście jest masa powtórzeń i dziwnych wyrażeń, które sprawiają, że opowiadanie zwyczajnie męczy. Skróć wstęp o 80%, postaw na jakość, nie na ilość i może coś z tego będzie. Na ten moment - wybacz, ale czytać się tego nie da.

Nowa Fantastyka