- Opowiadanie: wiktorwroz - IDEAŁ

IDEAŁ

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

IDEAŁ

IDEAŁ

Wychowano mnie na aktora. Przed kamerami byłem inteligentnym i świadomym bolączek tego świata rozmówcą. Błyszczałem spinkami do mankietów, dowcipkowałem stając się godnym reprezentantem swojej profesji. Mężczyźni nazywali mnie z pogardą "sukinsynem", a kobiety mówiły "…no ten, wiesz…" i czerwieniły się na samą myśl o wymówieniu mojego imienia. Jaki więc byłem? To chyba nie wymaga dalszych wyjaśnień.

Urodziłem się w państwie-mieście, w Twierdzy. Jedynej, która zajmowała się kręceniem filmów, wystawianiem sztuk, zbieraniem odpowiednich aktorów do teatrów objezdnych, szkoleniem linoskoczków, żonglerów i treserów transgenicznych roślin i zwierząt.

Jeśli jakimś sposobem poza Twierdzą spotykało się kogoś widocznie odmiennego od całej reszty-połykacza ognia lub poetę posługującego się wymarłymi językami, można było dać sobie rękę uciąć, że jest, był lub będzie jej mieszkańcem.

Twierdza Grudziąż, była całkowitą autonomią. Niepodległą, lub jak woleli niektórzy zdziwaczałą i porzuconą osadą, ale przede wszystkim gigantyczną scenografią. Tylko tutaj stare budynki nie zmurszały i nie zastąpiono ich błyszczącymi, pękatymi metami. Tylko tutaj trawa jesienią była brązowa i cuchnęła, a błoto było naprawdę uciążliwe. Tylko tu używano staroświeckich koszy na śmieci co skutkowało morzem falujących na wietrze papierów i innych odpadków. Przy deszczowej pogodzie czepiały się butów i ubrań, przy wietrznej tworzyły różnokolorowe trąby powietrzne i przechadzały się chodnikami niczym ubrane odświętnie kobiety.

Prace renowacyjne nie ustawały nigdy. Z rzadka budowano coś nowego. Miasto miało w sobie wszystkie bardziej lub mniej znane zakątki teraźniejszego i dawnego świata. Były tam wieżowce Manhattanu, kanały Wenecji, miniatura wieży Eifla zbudowana jakimś cudem z części żelastwa pochodzącej z prawdziwej budowli, nie zabrakło także miasta westernowego i starożytnych Macdonaldów. Kamienice sprzed przeszło dwóch tysięcy lat też stały nienaruszone i zamieszkane. Turyści lgnęli do twierdzy przez okrągły rok. Jeśli czyjeś dziecko zapragnęło zwiedzić zamek krzyżacki z XIII wieku, musiało przeprawić się z rodzicami na prawy brzeg Wisły i dostać przepustkę do miasta. A wtedy zamek okazywał się tylko zaczątkiem wielkiej przygody. W Twierdzy wszystkie repliki i zabytki żyły. Makiet nie stosowano. Czasami przydawały się kukły. Jak ta na rynku. Wykonany z inteligentnego plastiku z dodatkiem fibryny Mikołaj z Ryńska, każdego roku w maju tracił głowę pod ostrzem gilotyny. Cała reszta , oprócz kukieł i zaplanowanych zgliszczy po potopie szwedzkim, była prawdziwa dla wszystkich zmysłów.

Na początku zeszłego stulecia stosowano jeszcze androidy w roli sprzedawców, kierowców, budowlańców i cyborgi dla rozrywki mężczyzn. Z czasem i ten rys nowoczesności stał się zbędny. Mieszkańcy na czele z kilkuosobowym samorządem ustalili, że wszystko będą robić sami. Nawet jeśli to "wszystko" jest rozległym tematem, od prostytucji i złodziejstwa, aż po oczyszczanie studzienek ściekowych. Taki porządek nie powinien działać, ale działał, więc nikt się nad nim głębiej nie zastanawiał.

Jeśli nie pracowałem nad kolejnym filmem czy spektaklem przesiadywałem u Zbycha. Towarzyszyłem mu niczym natrętny rzep w domu i w pracy. Zbych był murarzem. Całe życie spędził naprawiając i rozbudowując splątaną sieć murów miejskich. Dotykał niemal każdej cegły w 3000 km krwistoczerwonej wstęgi otaczającej Twierdzę. W praktyce miasto stosowało tarczę magnetyczną i inwestowało w obronę ładunkiem indukcyjnym, mimo to mur był od zawsze największą i otoczoną najwyższą dbałością inwestycją. Zbych pracował jak jego przodkowie, gołymi rękoma, w lnianych portkach i z butelką gorzałki pod pachą. Często mawiał, że bez niej nie mógłby dotykać ani zwierząt, ani ich krwi którą wykorzystywano do barwienia cegieł. Według Zbycha kazeina z krwi wzmacniała mury. Dzięki niej oddychały jak żywy organizm. Z lewego brzegu Wisły okolenie miasta i wbudowane w nie widowiskowe spichrza wyglądały lepiej niż imponująco. Uwielbiałem przechadzać się plantami latem. Gorące powietrze wyostrzało kolory. Stawały się ciepłe i wibrujące. To właśnie tutaj zobaczyłem po raz pierwszy żonę Zbycha. Kalinę. Leżała na kolorowym kocu pod jedynym drzewem w okolicy. Przymały gorset ledwo zakrywał jej pełne kształty, a spódnica porozcinana w kilku miejscach odsłaniała zgrabne nogi. Kalina odgarniała leniwie blond pukle z twarzy i z zapałem wsmarowywała olejek do opalania w łydki i ramiona. Nie mówiła wiele. Zazwyczaj śmiała się tylko z dowcipów Zbycha lub uwieszona jego szyi pociągała wino ze śmiesznego, pękatego bukłaka. Kalina przypominała mi przejrzały owoc, słodki z rozpadającym się miąższem. Taki przy którego jedzeniu trzeba było ciągle wycierać sok kapiący po rękach i brodzie. Lepka, brudna, przesadna słodycz. Zbych i Kalina mieli czwórkę dzieci. Rozwrzeszczanych, wiecznie niedomytych bachorów. Nigdy nie widziałem żeby się nimi szczególnie interesowali. Oni po prostu razem żyli i nie oszczędzali sobie żadnej przyjemności. Czasem nienawidziłem za to Zbycha, a czasem mu zazdrościłem. Był zadowolony z tego co miał. Nie zastanawiał się nad życiem, nie filozofował. Wszystko przychodziło mu łatwo. Ja to co innego. Musiałem uważać. Moje emocje były równie zmienne co prądy rzeczne, a nastroje tak różnorodne jak u kobiety w okresie przekwitania. Być może było to następstwo zawodu jaki wykonywałem, a może tylko chciałem to sobie tak tłumaczyć. Pierwszy raz poszedłem do Kaliny zimą, tuż przed nowym rokiem. Zachowywała się tak, jakby wiedziała, że przyjdę. Otworzyła drzwi i wypuściła chmurę gorącego powietrza, które oblało mi twarz. Pachniało jedzeniem, mięsem, drzewem z kominka, potem i nią. Kalina zasłoniła okna szmatami i usiadła na rozgrzebanym łóżku. Nie odezwała się do mnie ani słowem. Przez chwilę czułem się jak pacjent w gabinecie lekarskim. Czułem, że powinienem zrobić to, po co przyszedłem i po cichu wyjść. Pamiętam do dziś zapach jej rozgrzanej skóry i winny oddech. Dotyk jej włosów na mojej piersi. Potem miałem już tylko żal do siebie. Czułem obrzydzenie, bo Kalina nijak nie przystawała do mojego świata pełnego eleganckich kobiet o wyrafinowanych manierach. Nie udało mi się z żadną z nich. Za każdym razem okazywało się, że w końcu potrzebuję absolutnej samotności, że ktokolwiek plączący się po moim domu wprawia mnie w rozdrażnienie, którego nie potrafię ukryć. Ze Stellą rozstawałem się trzy razy i trzy razy ponownie do niej wracałem. Była piękna, mądra, niezależna. Ostatecznie rzuciła mnie dla podrzędnego muzykanta. Z Sarą wytrzymałem tylko dwa miesiące. Rozstaliśmy się w atmosferze wymówek i kłótni. Bóg mi świadkiem, że gdyby nie odeszła sama zacząłbym ją bić. Była jeszcze Rebecca, ale to zupełnie inna historia.

Moim agentem od zawsze był Konrad. Kolega z dzieciństwa. Zdolny, ambitny i niezwykle dokładny we wszystkim do czego się zabierał. Zawdzięczałem mu wiele. Tuż po nowym roku i przygodzie z Kaliną odwiedził mnie w Twierdzy. Czarne, błyszczące włosy zaczesane na bok podkreślały jego nieskazitelną twarz. Poprawił śmieszny garnitur w prążki, podobno ostatni krzyk mody i usadowił się wygodnie w fotelu pod oknem.

― Zbliża się doroczny bal w Strefie, musisz się tam pojawić ― stwierdził.

Jeździłem do Strefy – mekki aktorów i muzyków co roku. Musiałem w końcu pracować nad wizerunkiem. Na ten wyjazd Konrad miał jednak wyjątkowy plan.

― Widzisz ― zaczął z ociąganiem ― w tym roku na festiwal przybędzie około setki nowych twarzy.

Młodych, zdolnych, atrakcyjnych.

― Atrakcyjnych? ― Zastygłem z filiżanką w dłoni.

― Nie chodzi o to, że twoja atrakcyjność zmalała. O nie. Ciągle jesteś interesujący. Chodzi o to, że

jesteś już grubo po trzydziestce, a to nie bez znaczenia. Odstawiłem filiżankę i usztywniłem plecy.

― Sugerujesz, że robię się za stary ― wycedziłem przez zaciśnięte zęby gotów do ataku.

― Niezupełnie.

― To o co do cholery ci chodzi, Konrad?!

― Widzisz, miałem wizję twojej kariery od początku. I od początku prowadziłem ją bezbłędnie,

zgodzisz się ze mną? Skinąłem głową w milczeniu i wybałuszyłem oczy gotów na najgorszy cios.

― Ufasz mi Val?

― Oczywiście.

― W takim razie posłuchaj i staraj się nie reagować zbyt emocjonalnie. Za parę lat trudno będzie ci

przyjmować role amantów. Musisz rozejrzeć się za czymś bardziej ambitnym. Ugruntować

swoją pozycję, rozumiesz? Rozumiałem.

― Inaczej mówiąc ― ciągnął dalej Konrad ―musisz stać się wiarygodny w nowej roli. Nie możesz

dłużej być… sam. To może rodzić pewne podejrzenia. A wiesz, jak trudno walczyć ze złymi

mediami? Poczułem lekkie zawroty głowy i ukłucie w okolicach serca.

― Nie jestem…

― Tak wiem, że nie. Ale potrzebna ci idealna kobieta, partnerka, matka potomstwa. Taka bogini

twojego ogniska domowego z którą będziesz się pięknie prezentował.

― Dobrze, rozejrzę się za kimś ― odetchnąłem z ulgą, że sprawa okazała się aż tak błaha.

― Jeszcze nie skończyłem. ― Konrad odstawił filiżankę i nachylił się w moją stronę robiąc poważną

minę.

Słyszałeś o PPC-hSK?

― O tych nowych androidach? Zapomnij. Nie będę pokazywał się z kupą żelastwa, albo z 

ożywionymi zwłokami.

― Wiesz Val ― westchnął Konrad udając zafrasowanie ―cofasz się żyjąc w tej dziurze. Dzisiejsze

androidy są chodzącymi ideałami. Nie do odróżnienia od zwykłych ludzi. Wgrywasz

odpowiedni program i cieszysz się ich towarzystwem jak długo chcesz. A jak się znudzisz

wyłączasz przycisk. Skrzynka jest manualna, jak w starych modelach i umieszczona na plecach.

― Konrad…

― Może nie wyraziłem się dostatecznie zrozumiale. To nie jest propozycja. Chyba rozumiesz, że do

moich drzwi puka codziennie niezliczona ilość chętnych, młodych osób. Gotowych poddać się

mojemu menagementowi? A ja, chętnie inwestuję, nie stać mnie na utrzymywanie relacji z 

kimś, kto nie współpracuje.

― Konrad, myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi…

― Oczywiście i właśnie dlatego postanowiłem działać zanim będzie za późno. Przyślę ja do ciebie

jak najszybciej. Lubisz brunetki prawda?

Konrad wstał energicznie i ucałował mnie w policzek. Potem zarzucił sobie jedwabny szal na ramię i wyszedł pogwizdując. Stałem jeszcze przez chwilę w drzwiach czekając aż jego nowy samochód stoczy się z górki i popędzi w stronę miasta. Na stoliku pod oknem, obok fotela zauważyłem czarną teczkę pozostawioną przez Konrada. Nie od razu ją otworzyłem. Najpierw stałem nad nią dobra chwilę zastanawiając się, czy została pozostawiona z rozmysłem, czy może faktycznie idealny agent dopuścił się pierwszego niedopatrzenia w swojej karierze. Moje wątpliwości rozwiały się szybko. "Drogi Val-przeczytałem na pierwszej karcie wyjętej z teczki-z myślą o tobie zleciłem przeprowadzenie bardzo dokładnego i skrupulatnego researchu na temat najbardziej pożądanego typu partnerki. Obecnie tylko trzy aktorki (nie cyborgi i nie androidy) spełniają nasze wymagania." Osunąłem się na fotel i rozpakowałem resztę notatek Konrada. Pogrupował je według typów związków jakie mogłyby być pomocne mojej karierze. "Stella, związek równego z równym, jest na miejscu pierwszym, ale moje nadzieje na wasze małżeństwo zostały przez ciebie już dawno pogrzebane. Jak mogłeś odprawić z kwitkiem taką kobietę?! I w dodatku ona cię kochała. Zupełnie niewyobrażalne. Miejsce drugie to Wilie May. Związek mentora z uczennicą, przeurocza dziewczyna. Zgrabna, zabawna, taka dziewczyna z sąsiedztwa, ale sexy. Żeby się z nią umawiać musiałbyś łykać sporo neuroleptyków, a przynajmniej przyjmować zwiększone dawki witamin, poprawić swoją wydolność. Taka partnerka to żywe złoto… Zyskałbyś nową witalność." Miejsce trzecie Konrad przyznał jakiejś zupełnie nieznanej młodziutkiej aktorce, która ponoć zgodziła się spotkać ze mną. Miał być to związek romantycznej miłości. Przyjrzałem się jej zdjęciu. Delikatna, eteryczna postać pozdrawiała patrzącego przyjaznym gestem delikatnej, prawie przeźroczystej dłoni. „Zupełnie nie dla mnie” -pomyślałem wyobrażając sobie obok niej Kalinę, pulsującą krwią i życiem. Miejsce czwarte zajmował android. Model PPc/hSK (Psychical, physical copy/human skin). Na załączonym obrazku wyglądał jak nagi korpus, jak lalka którą można było kształtować zupełnie dowolnie. Nowy panel sterujący był według producenta " jedynym tak nowoczesnym i bezawaryjnym urządzeniem na świecie". "Zaufaj naszej wyjątkowej, przetestowanej w tysiącach krajów technologii. Doświadczenia obcowania z życiem bez barier. Na życzenie firma dostarczy dodatkowy pakiet umożliwiający komunikowanie się z androidem audio/video np. z podróży, przesyłanie filmów, tekstów, odtwarzanie plików dźwiękowych, nagrywanie."

Miałem więc kilka, może kilkanaście dni by przepracować w sobie to co miało nastąpić. Początkowy sprzeciw zaczął zamieniać się powoli w zgodę na to, co nieuchronne. Tłumaczyłem sobie, że w końcu jestem aktorem. Jak mój ojciec, jak jego ojciec, jak mój pradziad. Potrafię zagrać wszystko. Może taki android nie jest wcale złym pomysłem. Androidy nie miewają pretensji ani humorów, nie forsują swojego stylu życia, nie zmuszają swoich właścicieli by spędzali z nimi nienaturalnie dużo czasu. Ponad to, są niezwykle użyteczne, potrafią sprzątać, gotować, rozróżniają kolory, co przydaje się każdemu mężczyźnie, mają też kilka funkcji rozrywkowych…

Lipiec dobiegał połowy, kiedy coś wypchnęło mnie z domu. Nie lubiłem skwaru. Wdychanie gorącego powietrza i reagowanie wydzielaniem zwiększonej ilości wody było nieprofesjonalne. Starałem się spędzać czas w salonie, ewentualnie w ogrodzie pod dużym, nowoczesnym parasolem z wbudowanym ekranem słonecznym. Lubiłem rozsiąść się wygodnie z książką w ręku na huśtawce, tylko i wyłącznie w towarzystwie puszystych, kolorowych poduszek. Kiedy znudziłem się dostatecznie, przenosiłem się z całym majdanem do domu. Organizowałem sobie mnóstwo rozrywek. Oglądałem filmy, drzemałem, rysowałem, od pewnego czasu nawet sprzątałem. Stało się to moim prawdziwym hobby. W tych czasach mało kto używał odkurzaczy i gąbek, ja odkryłem w tym zupełnie nową wartość, nowy świat. Lubiłem się zmęczyć szorując podłogę, spocić się przy czyszczeniu okien i klozetów. Uwielbiałem patrzeć jak za moją sprawą te wszystkie staromodne kąty, repliki dawnych mebli, niedoskonałe przedmioty nabierają blasku i czystości. Czułem się dobrze spełniając obowiązek. Tego przedpołudnia nie potrafiłem zmusić się choćby do sprzątnięcia ze stołu po śniadaniu. Wiedziałem, że naturalne pomidory pozostawione na stole na pewno stracą wodę i po moim powrocie nie będą się już nadawały do jedzenia, jak te sztywne, transgeniczne. Mimo to zostawiłem i pomidory, i bałagan w domu, i wyszedłem. Tym razem na piechotę i zupełnie bez celu. Czułem dziwny niepokój podszyty podnieceniem. Zupełnie jak przedszkolak przed pierwszym balem maskowym. Cieszyłem się i bałem jednocześnie. Pogoda była piękna. Letnio-wiosenna. Delikatny wietrzyk pachniał świeżością. Postanowiłem, że przejdę się aż do mostów Starego Miasta przy McDonaldsie. Dotarłem do centrum, a miasto zaczęło żyć. Ruszyło z miejsca niczym karuzela uruchomiona po długim uśpieniu. Miałem wrażenie, że gram w filmie, a wszyscy przechodnie to aktorzy czekający na pierwszy klaps. Nagle ulice zapełniły się kolorowym tłumem. Kilka organizowanych wycieczek minęło mnie robiąc mnóstwo hałasu i wymachując czerwonymi

chorągiewkami. Tramwaj wyjechał na środek ronda czekając na mijankę. Intensywne słońce wibrowało w oknach blokowisk, kiedy podmuch ciepłego, przyjemnego powietrza przeprowadził mnie przez ulicę w kierunku parków. Byłem w wyśmienitym humorze, gotów na długi spacer. Wciągnąłem do płuc to słoneczne, pachnące powietrze, te kolory i migotania, i wtedy zobaczyłem JĄ. Była o jakieś kilkanaście metrów ode mnie ale widziałem wszystko z niezwykłą ostrością. Nigdy wcześniej ani później nie doświadczyłem takiej realności chwili, takiej namacalności życia. Rzadko też czułem to co wtedy. Lekka głowa, lekkie myśli i lekkie serce. Wszystkie wypełnione słońcem i światłem. Byłem zachwytem. Delikatną sylwetkę dziewczyny spowijał zielony jedwab, którego połę zwieńczał wypracowany kwiat zdobiący ramię. Zwolniłem nieco kroku by móc lepiej przyjrzeć się opalonej skórze i burzy czarnych loków. Wiatr smagał je z wielką czułością tworząc co chwilę nowe, twarzowe fryzury. Dziewczyna odgarnęła pojedynczy lok z czoła i przeszła przez ulicę. Spojrzała na mnie przeciągle i uśmiechnęła się. Zdarzało mi się wcześniej być w ten sposób pozdrowionym, nigdy jednak nic z tego nie wynikało. Tym razem dziewczyna odwróciła sie po raz kolejny i skinęła na mnie głową. Osłupiałem. Czyżby Konrad zdołał zaplanować pierwsze spotkanie przy świadkach? Był genialny. Potulnie przeszedłem przez ulicę i ruszyłem za dziewczyną wzdłuż czerwonego parkanu. Szybko zniknęła mi z oczu. Grupa dziewczynek z pomponami, ćwicząca układy taneczne zajęła cały chodnik. Długo nie udawało mi się przedrzeć przez kolorowy kordon. W końcu trafiłem na targ. Zobaczyłem ją na stoisku z kwiatami. Wąchała chińskie róże, przebiegała palcami po ich małych, delikatnych listkach. Ogarnął mnie błogi spokój. Uśmiechnąłem się do niej porozumiewawczo i wybrałem najokazalszy bukiet.

― Czy można płacić kuponami? ― zagadnąłem sprzedawczynię uświadamiając sobie, że nie

zabrałem z domu kodów płatniczych.

― Oj, złociutki… kuponów już od dawna nie przyjmujemy, rozliczamy się tylko z kodów -pulchna

kobieta o złotych włosach załamała ręce. ― Tak żałuję, ale uwielbiam pana rolę w "Historii

pewnego romansu"― dodała filuternie.

― Może pomogę ― usłyszałem za swoimi plecami. Czarnowłosa dziewczyna podała kartę

sprzedawczyni i wsparła się o ladę.

― O-o-o… wybranka serca?― Sprzedawczyni z tajemniczym uśmiechem zawinęła się za kontuarem

i po chwili wręczyła dziewczynie wiązankę opakowaną w piękny, lśniący papier z błękitną

wstążką. ― Na koszt firmy. ― Rzuciła zadowolona z siebie.

― Mam na imię Val ― zagadnąłem czując nienaturalnie intensywny stres.

― Wiem jak masz na imię ― dziewczyna uśmiechnęła się lekko. ―Jestem Rebecca.

― Co teraz? Jaki jest plan? ― Zapytałem w nadziei, że android ma zaprogramowany jakiś ciąg

dalszy tej znajomości.

― Co teraz? Hmm, niech pomyślę? ― Rebecca zmarszczyła czoło i podrapała się po przedramieniu.

― Myślę, że teraz zaprosisz mnie na szklaneczkę czegoś zimnego?

Usiedliśmy w pobliskiej kawiarni, na powietrzu. Długo przyglądałem się jak dziewczyna sączy swój mrożony sok. Okazało się, że PPC/hSK mogą pić i jeść zupełnie jak ludzie. Android reagował żywo na moje gesty, był nadzwyczaj miły i otwarty. Zupełnie jak najprawdziwsza, zainteresowana mną kobieta, którą dopiero co poznałem. Rebecca była nawet lepsza. Wiedziała wszystko o moim hobby. Potrafiła wymienić co najmniej pięć sposobów wykorzystania kwasu cytrynowego i sody oczyszczonej w gospodarstwie domowym, znała moje ulubione kolory, moje ulubione potrawy i nie odzywała się niezachęcana. Kobieta idealna. Po chwili sięgnęła do torebki i wyjęła z niej nieduże urządzenie.

― Przewodnik. Obsługa panelu…

― A, tak wiem ― wyszarpnąłem nadajnik i szybko schowałem do kieszeni.

― Nie rozmawiajmy tu o tym. Jesteś człowiekiem, pamiętaj o tym ― nakazałem z rosnącą

pewnością siebie.

― Skąd wiedziałaś gdzie mnie szukać?

― Masz przecież nadajnik.

Spojrzałem na swój zegarek. Urządzenia typu AtYmN (All that you may need) wprowadzono blisko czterdzieści lat temu. Wyglądały jak naręczne zegarki, pełniły jednak rolę odtwarzaczy plików multimedialnych, telefonów, kuponów płatniczych. Ponad to, miały całe mnóstwo niepotrzebnych funkcji typu automatyczny planer, nawigator, encyklopedia. Jedyną ich wadą był system namierzania i wbudowana baza danych o posiadaczu. Wykroczenia, historia szczepień, wywiady chorobowe, wszystko jak na dłoni. Jedynie pracownicy fizyczni, tacy jak Zbych korzystali z ulg w noszeniu nadajników. Co prawda były niezniszczalne, mimo to, mogły zostać zgubione lub zarysowane. Uświadomiłem sobie, że u Zbycha nie widziałem nigdy AtYmN. Ani u Kaliny. Wyjąłem z kieszeni panel Rebecci i szybko przejrzałem pliki. Konrad jak zwykle stanął na wysokości zadania. Android posiadał gruntowną wiedzę o moim życiu, realiach Twierdzy, był także gotów na odegranie swojej roli na balu w Strefie. Oprócz tego, dysk prowadzący miał jeszcze spory zapas wolnej pamięci na wgranie dodatków, które miałem sam wybrać. Do domu doszliśmy grubo po południu. Jak się spodziewałem Rebecca nie miała problemu z poruszaniem się po mieszkaniu. Od razu zabrała się też za przygotowywanie posiłku na szesnastą. Była pierwszym androidem jakiego widziałem. Ciągle czułem się niepewnie w jej towarzystwie. Była taka realna, wydawało mi się, że łapię się na zapominaniu kim naprawdę jest. Przypomniał mi się widziany niedawno reportaż. Starsze osoby, których rodziny z różnych względów nie mogły się nimi zajmować, przelewały swoje całe uczucie na interaktywne, pluszowe foki. Rozmawiały z nimi, głaskały je, karmiły. Czy podobny los czekał mnie? Aktora dobiegającego czterdziestki? Miałem skończyć u boku androida? Kobiety idealnej? Była dla mnie zbyt młoda i zbyt piękna, jednak wiedziałem, że nigdy nie odejdzie z własnej woli. Nigdy nie podniesie na mnie głosu, ani nigdy nie sprzeciwi mi się. Ta świadomość sprawiała, że czułem się dobrze. Wieczorem zabrałem Rebeccę do sypialni. Przebiegłem palcami po jej aksamitnej skórze, stawiając wszystkie włoski na przedramieniu, na baczność. Potem dotknąłem jej włosów i ust. Nie różniły się niczym od ludzkich. Spletliśmy ręce w uścisku. Rebecca zamknęła oczy i westchnęła cicho.

Nie pamiętam jak długo przyzwyczajałem sie do obecności Rebecci w moim domu. Pamiętam jednak, że zawsze była w dobrym humorze i nigdy nie zrobiła niczego o co mógłbym mieć pretensje. Nie powiedziałem Zbychowi, że jest sztuczna, a nawet gdybym próbował, on z pewnością by mi nie uwierzył.

― No Val, nareszcie masz kobietę, na jaką zasługujesz ― mówił z podziwem. ―Widzę, że dba o 

ciebie, wyglądasz jak nowonarodzony. A bal w Strefie?! Wyglądaliście jak para bogów, którzy

postanowili uszczęśliwić ziemian swoim widokiem.

Odpowiadałem mu zazwyczaj tylko skinieniem głowy, albo mruknięciem. w gruncie rzeczy byłem chyba zadowolony, aż do czasu.

Był jeden z zimowych dni, kiedy spieszyłem się na plan zdjęciowy. Rebecca jeszcze spała. Spakowałem swoje rzeczy do zamszowej torby i ruszyłem. Twierdza miała kształt nieregularnego wielokąta, którego najdłuższy bok ciągnął się przez 1000 km. Żeby dojechać na plan, musiałem przejść dwie kontrole strefowe i raz okazać AtYmN. W końcu dotarłem do repliki reptiliańskiego miasta. Statyści tłoczyli się nerwowo przy wejściu do dużego namiotu śniadaniowego. Wszyscy byli już ubrani w białe togi i złote sandały. Wskoczyłem na fotel w charakteryzatorni i poddałem się kilku zabiegom. Kobieta robiąca mi makijaż dobyła ze swojego podręcznego kufra urządzenie przypominające małe działko i skierowała je w moją stronę. Mgiełka żółto-złotej substancji wsiąknęła w moją skórę. Byłem gotów. Wsunąłem sandały i zabrałem rekwizyty ze stołu.

― Witaj Val. ― Reżyser wyszedł mi na spotkanie.

― Dzisiaj kręcimy kilka scen w okolicach Nilu. Czekamy jeszcze na aligatory ― uśmiechnął się z dumą. ― Dużo mnie kosztowało odtworzenie tych gadów. Ale wyszły doskonale. Muszę ci jeszcze przedstawić twoją partnerkę.

― To ją mam ratować z paszczy bestii? ― zapytałem wczuwając się w rolę.

― Kto kogo uratuje, to się jeszcze okaże ― powiedziała smukła czarnowłosa, kobieta.

― Oto i ona. Val, poznaj Rebeccę.

― Jestem Rebecca ― kobieta skłoniła mi się lekko.

― Rebecca? ― zrobiłem dwa kroki w tył i przetarłem oczy.

― Coś nie tak? ― zapytała słodkim głosem.

― Val? ―reżyser zdziwiony moją reakcją zaniepokoił się.

― Miło panią poznać ― wyjąkałem.

― Z pewnością nasza współpraca okaże się owocna.

― No i o to chodzi. ― Baryłkowata postać ze scenariuszem pod pachą potoczyła się w stronę

kamer.

― Przygotować się!

― Rebecca co ty tu robisz? ― wycedziłem chwytając dziewczynę za przegub dłoni. ―Nie

wiedziałem, że masz ze mną grać. Dlaczego mi nie powiedziałaś?

― Val, obawiam się, że nie do końca rozumiem co masz na myśli ― zaoponowała robiąc groźną

minę. ― Dostałam tę rolę dawno temu.

― Ty dostałaś tę rolę? Jak długo żyjesz? Myślałem, że od kilkunastu miesięcy!

― Słucham? Val sądziłam, że jesteś rozsądnym człowiekiem. ― Ofuknęła mnie i odwróciła się na

pięcie.

Patrzyłem jak idzie w kierunku wody i aligatorów. A więc ideał okazał się nie być ideałem. Androidy współistnieją z ludźmi. To rodzaj ścisłej symbiozy. Nie ukrywałem niezadowolenia. Nie lubiłem być zaskakiwany, a już na pewno nie lubiłem gdy sytuacja wymykała mi się spod kontroli. Jeśli Rebecca nie została stworzona specjalnie dla mnie, oznaczało to, że ma przeszłość, o której zupełnie nic nie wiedziałem. Być może miała kilku lub nawet kilkunastu właścicieli.

― A dlaczego Konrad mi nic nie powiedział? Rozmawiałaś z nim? ―wysyczałem do Rebecci

czekając na dyspozycje od reżysera.

― Konrad? Twój agent? ― zamyśliła się. ― Nic nie wiem o jego sprzeciwie, co chyba oznacza, że

jeśli się postaramy, może uda nam się wyjść z tej sytuacji w dobrym stylu.

― To znaczy, że ja nie mam nic do powiedzenia?

― Ależ masz, tylko nie wiem dlaczego wnosisz sprzeciw tak późno. ― Odgarnęła włosy tym gestem,

który tak lubiłem.

― Masz rację, po prostu grajmy. ― Uspokoiłem się, żałowałem tylko, że zostawiłem panel

sterowniczy w domu.

Po zakończonych zdjęciach ekipa „Reptiliańskiej przygody” udała się na obiad. Duży owalny stół zdołał pomieścić prawie trzydzieści osób. Rebecca czuła się na planie jak ryba w wodzie. Była swobodna i pełna zapału. Coś w jej mimice sprawiło, że wydała mi się obca. Do tej pory widziałem jak się wzrusza, jak się cieszy, jak okazuje przywiązanie. Tym razem na jej twarzy pojawiały się inne emocje. Kiedy droczyła się z reżyserem koniuszek jej nosa lekko unosił się. Kilka razy pacnęła go po ramieniu. Na mój widok zsunęła szpilkę i zaczęła zakreślać stopą małe kółeczka.

― Rebecco przysiądziesz się? ― zaproponowałem, trochę obrażony, że nie zrobiła tego od razu.

― Jasne ― rzuciła i przyciągnęła swoje krzesełko. ― Czy teraz po kilku scenach, czujesz się już

lepiej? ― zapytała, strzepując mi niewidzialny pył z ubrania.

― Tak, jest lepiej, mimo to następnym razem chciałbym wiedzieć o planach twoich i Konrada.

― Och, mój drogi przeceniasz moją determinację. Pewnych rzeczy po prostu nie robię, nawet dla

kariery.

Androidy „nie robią pewnych rzeczy". Parsknąłem w duchu. Być może nie robią, o ile nie mają tego w programie. Nie dopuszczałem do siebie przykrej myśli, że być może niewiele jeszcze wiem o sztucznej inteligencji. Być może jest jakiś wolny, boczny tor, który wykształca zachowania. System uczy się nowych rzeczy obserwując, doświadczając i wyciągając wnioski. Zupełnie jak małe dziecko. Obiecałem sobie, że po powrocie do domu po pierwsze zadzwonię do Konrada, a po drugie przeczytam wszystko co kiedykolwiek napisano, nagrano i powiedziano o androidach użytkowych. Jeszcze tego samego dnia Rebecca odwiedziła mnie w namiocie. W białej todze i plecionej, stylizowanej peruce wyglądała jak lalka. Chwosty złotego pasa kołysały się lekko uderzając o jej biodro. Wiedziałem, że jest moja, aż do odwołania, aż do momentu, kiedy Konrad nie postanowi inaczej. Czułem jednak niepokój. Trudną do określenia niepewność, jaką czuje się po proroczym śnie, którego znaczenie staje się jasne dopiero po tym, jak dokona się przeznaczenie.

― Wiesz Val, zawsze marzyłam o roli w dramacie kostiumowym. Podziwiałam cię już kiedy byłam

małą dziewczynką.

― Byłaś małą dziewczynką? ― Więc androidy muszą posiadać szufladkę z historią swojego

"dzieciństwa". To zabawne i straszne jednocześnie. One nie wiedzą, że nie są ludźmi? Rebecca

uśmiechnęła się lekko i z politowaniem.

― Wyobrażałam sobie ciebie inaczej… to znaczy sądziłam, że złapiemy wspólny kontakt szybciej.

Przez pierwszych kilka tygodni wracaliśmy do domu oddzielnie. Nie pytałem dlaczego. Wystarczała mi świadomość, że zastanę Rebeccę czekającą na mnie z kolacją i że jak zwykle poczuję się panem domu. Mimo moich usilnych starań nie udało mi się porozumieć z Konradem. Przy każdej próbie łączenia się z jego biurem, Rebecca sztywniała i wygłaszała męskim głosem formułkę: "Drogi przyjacielu. Dziękuję, że dzwonisz. Obecnie przebywam na dawno zasłużonym i niezmiernie długo odkładanym urlopie od świata rozrywki. Wszystkimi sprawami zajmę się niezwłocznie po powrocie. Jeśli masz taką wolę, zostaw proszę wiadomość." Po kilku skasowanych plikach audiowizualnych porzuciłem myśl o kontakcie z agentem. Nie mogłem się zdecydować jak powinien wyglądać mój apel o jego jak najszybszy powrót." Rebecca zachowuje się dziwnie. Jakby miała rozdwojenie jaźni…" – to nie brzmiało jak pilna wiadomość."Rebecca nie działa należycie. Nie realizuje w pełni zaprogramowanych zadań" – zbyt oficjalnie. "Rebecca sie zepsuła…?" Pod koniec lata Rebecca zepsuła się na dobre. Zachłysnęła się sławą. Film nie ujrzał jeszcze światła dziennego ale ona zdążyła udzielić już kilkudziesięciu wywiadów, wystąpić w telewizji stanowej i wziąć udział w pokazie znanego projektanta odzieży z poliwęglanu. A ja? Ja pojawiałem się w jej wywiadach jako dodatek.

― Jak układała się pani współpraca z Valem?

― Och Val… on jest świetny, naprawdę uwielbiam go…

― Podobno na planie iskrzyło między wami tak bardzo, że ekipa musiała nosić gogle ochronne?

― Nie potwierdzam i nie zaprzeczam ― świergotała Rebecca.

― Czy możemy spodziewać się kolejnej produkcji z waszym wspólnym udziałem?

― Oh, to zależy od mojego agenta. ― Ona ma agenta! ― W takich sprawach ufam mu

bezgranicznie.

Nie zdziwiłem się, kiedy kilka dni przed uroczystą premierą zastałem Rebeccę w sypialni z szampanem w dłoni. Zarzuciła realizację zadaniowego planu dnia i zamiast tego przywdziała kusą różową sukienkę.

― Val ― zapiszczała ― chyba się nie gniewasz? Chciałabym, żebyśmy na premierze byli rozluźnieni

i sprawiali wrażenie mocno zaprzyjaźnionych. Widzisz, zależy mi na tym. Chwyciła korek zębami i 

rozlała szampana do niebieskich kieliszków.

― Wypijmy! ― Krzyknęła skacząc po łóżku. ― Być może to najlepsze chwile naszego życia. Musimy

je celebrować póki trwają.

― Powiedz mi, z kim byłaś przede mną? ― zażądałem powalając ją na łóżko. ― Ilu miałaś

właścicieli? Żyłaś kiedyś naprawdę? Rebecca przeciągnęła się ziewając.

― Wiesz, chyba masz słabszą głowę niż ja. Ale w porządku, jeśli musisz wiedzieć, było kilku

mężczyzn w moim życiu. Niektórych nawet kochałam.

Zrobiło mi się gorąco. Ciśnienie wzburzyło krew, prowadząc ją od podstawy czaszki do prawego oczodołu. Potem poczułem silne ukłucie tuż za okiem. Zacisnąłem rękę na przegubie dłoni dziewczyny.

― Val, nie masz mi chyba za złe, że udzielam wywiadów? Nie puszczałem.

― Val… przestań proszę, zaczynasz mnie przerażać.

― Co jest przerażającego we mnie? – syknąłem zaciskając ręce na jej gardle. – Wy nie boicie się

nikogo ani niczego. Dysponujecie typowo teoretyczną wiedzą z przedmiotu "emocje". Ale fakt,

grać potraficie.

Szarpnęła się kilka razy bez skutku. Nagle się bała? Zaśmiałem się cicho i przebiegłem palcami po śliskim materiale, a potem odcisnąłem siarczysty pocałunek na karminowych wargach. Tak mocny, że poczułem własną krew. Rebecca zaczęła krzyczeć. Wzdrygnąłem się lecz nie ustąpiłem.

Śmiesz protestować! ― warknąłem. ―Ty kupo kabli, sprzeciwiasz mi się?

Fala podniecenia zalała moje ciało. Oczy nabiegły krwią, czułem rozkosz dusząc mi podległą, wyłamując jej ręce, każąc ją za to, że nie jest człowiekiem i za to, że zachowuje się tak jakby nim była. Kropelki potu z mojego czoła kapały na pełne piersi Rebecci. Oblizałem je pożądliwie, po czym zgłębiłem zęby w udzie androida. Rebecca krzyknęła i gwałtownie odskoczyła. Popędziłem za nią. Kiedy przetrząsałem szuflady w poszukiwaniu pilota, moja osobista aktorka chwyciła mosiężną lampkę i uderzyła mnie z całej siły w głowę. Upadłem raniąc się dotkliwie w przedramię. W ostatniej chwili złapałem dziewczynę za nogę i powaliłem na pluszowy dywan sypialni. Krwawiła.

― Oh, doprawdy Rebecco ― zaśmiałem się ― i spoliczkowałem ją z całej siły ― masz nawet krew.

Nie pozostała mi dłużna. Sięgnęła długimi paznokciami do moich oczu, a potem podkurczyła nogi odpychając moja pierś ku górze. Przewróciłem ja na bok ciągnąc za włosy i zacząłem nerwowo szukać otwarcia panelu na jej plecach. Wtedy złapała mnie za szczękę i wbiła dwa palce w moje węzły chłonne. Przemożny ból spowodował, że na chwilę straciłem ostrość widzenia. Rebecca grzmotnęła mnie wielkim wiklinowym koszem na gazety i rzuciła się ku drzwiom. Dogoniłem ją na schodach. Podbiegłem i z całej siły złapałem ją za szyję.

― Val nie… dlaczego ― chlipała. Była taka prawdziwa.

Nerwowo rozgrzebywałem wstążki na jej plecach. Nie mogłem jednak znaleźć panelu. Dziewczyna próbując się wyrwać ukucnęła i balansowała swoim ciężarem tak, bym nie mógł jej dłużej utrzymać. Dopięła swego. Wyślizgnęła mi się z rąk i potoczyła w dół schodów. Kiedy wychyliłem się znad poręczy moim oczom ukazało się ciało leżące na pierwszych stopniach w nienaturalnej pozycji, z porozrzucanymi członkami. Przez głowę przemknęła mi myśl o kosztach naprawy. Szybko jednak zrezygnowałem z tego pomysłu.

"Konrad, zaufałem ci ostatni raz. Nie potrzebuję takiego typu rozrywek – huczałem do mikrofonu. W moim przedpokoju leży kompletnie rozmontowany android. Wszędzie pełno krwi, wiesz ile kosztowały te dywany? To niemal okazy muzealne. Jest wielu agentów. Być może powinniśmy się rozstać…"– ciągnąłem wściekły. Dla zwiększenia efektu ustawiłem kamerę tak, by łapała Rebeccę w pełnym planie. „To, że ci zaufałem i że razem pracowaliśmy nie było błędem. Raczej bardzo dobrym doświadczeniem. Doceniam wszystko co dla mnie zrobiłeś, nadszedł jednak taki czas, że nasze wizje różnią się od siebie diametralnie” – perorowałem i nagle zamarłem. Na ekranie zobaczyłem jak Rebecca wchodzi do gabinetu z kolacją dla mnie. Odświeżona, przebrana. Piękna jak zawsze, bez śladu niedawnych ran. Odwróciłem się przestraszony i wybiegłem do przedpokoju odpychając androida. Zwłoki ciągle krwawiły.

― Rebecca?! ― krzyknąłem wisząc nad aktorką. ― Rebecca, ocknij się?!

― Czy życzysz sobie czegoś jeszcze? Może wezwać ambulans…

― Zamknij się! Zamknij się do kurwy nędzy, milcz… ― przeczołgałem się na drugą stronę zwłok. ―

Co to jest?

Matryca biologiczna. ― Oświadczył android usłużnie.

Matryca… ― powtórzyłem głaszcząc ciemne włosy posklejane z dywanowym puchem.

Rebecca nie żyła. Ująłem jej dłoń i zmartwiałem na widok nienaturalnych kształtów jakie przybrała. Zielone, kocie oczy były wciąż na wpół otwarte. Widziałem w nich swoją twarz. Gdyby nie obecność krwi, mógłbym udać, że Rebecca śpi. Straciłem poczucie rzeczywistości. Oddryfowałem od pewnego i znanego mi brzegu. Rozważałem jak wezwać pomoc i czy w ogóle ją wezwać. Składałem przeróżne scenariusze postępowania, kiedy poczułem przejmujący ból w klatce piersiowej. Nigdy nie czułem niczego podobnego. To serce. Kochałem Rebeccę. Zabijając ją, zabiłem także najprzyzwoitszą cząstkę siebie. Skuliłem się i przywarłem do jej ciała. Konrad pojawił się następnego dnia, rano. Otworzył drzwi z hukiem i w radosnym nastroju wparował do przedpokoju.

― Rebecca płaszcz! ― krzyknął do robota. Potem podszedł do mnie z ociąganiem i stuknął kilka

razy obitą w srebro laską.

― Wiem, że nie śpisz. Wstawaj, trzeba posprzątać ten bałagan. Dureń z ciebie jakich mało.

― Myślałem… ― wychrypiałem, chcąc opowiedzieć co się stało.

― Tak, i niepotrzebnie ― podsumował Konrad. ― Jesteś najgłupszym kretynem jakiego znam.

Cholernym zacofańcem z prowincji, któremu się powiodło przez przypadek. Pomagam ci tylko ze

względu na swoje własne, dobre imię. Byłbym takim samym osłem jak i ty ujawniając to, co się

stało. Nie wiedziałeś, że androidy mają matryce? Ludzie na to pozwalają, bo dostają kasę w 

zamian za komórki! Co z tobą? Zupełnie ci odbiło? Widzisz ją? – Konrad odwrócił się na pięcie i 

wstukał coś do panelu Rebecci – ona teraz na zawsze pozostanie człowiekiem, rozumiesz? Twoim

ideałem!

― A teraz przynieś ten duży bagaż z samochodu. Uwijaj się! ― krzyknął za nią, a potem pomógł mi

wstać z klęczek.

― Mam znajomego w spalarni. Jest mi coś winien, więc nie będzie zadawał pytań. Powiemy, że to

android.

Kiwnąłem głową na znak, że poddaję się całkowicie. Zapakowaliśmy się do samochodu razem z robotem. Rebecca usiadła z tyłu. Było jeszcze wcześnie i ludzie spacerowali po starym mieście. Wycieczki ganiały ulicami miasta jak zwykle. Psy obszczewały zabytkowe murki. Nic się nie zmieniło. Kiedy przedni monitor wygenerował obraz zalanych morzem słońca plantów, ścisnąłem ramię Konrada.

― Stój!

― Nie mamy czasu na spacery Val, chcesz żyć?.

Nie byłem pewien czy powinienem chcieć żyć. Zgodnie z prawem już byłem martwy. W najlepszym wypadku pisano by o mnie: " …aktor, jego drogę zawodową, pełną sukcesów i uznania zakończyło makabryczne wydarzenie, spowodowane chorobą psychiczną. Opętany widmem zbliżającej się starości zamordował młodziutką, świetnie rokującą aktorkę, wschodzącą gwiazdę i nadzieję nowego kina…"

― Zatrzymaj ― warknąłem wskazując na brudny komin wystający zza rozwalających się

czworaków. ― To przetwórnia. Zwożą tu chore zwierzęta albo resztki i toczą z nich krew na

cegły. Konrad zwolnił i wjechał w jedną z uliczek tuż u podnóża krzyżackiego zamku. Wygramoliłem się z samochodu i ruszyłem na dół, pod mury, wzdłuż Wisły. Serce waliło mi jak młotem, czułem, że za chwilę będę wolny, jak przedtem.

― Val, cześć, kupę czasu się nie odzywałeś. ― Zbych szturchnął mnie przyjacielsko i zamachał do

Rebecci wspierającej się na murze kilka metrów wyżej.

― Dobrze sie czujesz?

― Tak, świetnie, ale widzisz…

Zbychu przyjrzał mi się uważnie i zrobił krok w moim kierunku.

― A, wieziesz ścierwo? ― mruknął wykrzywiając wargi.

― Ścierwo?

― Przejechałeś…

― Tak, jedno tych pięciokopytnych. Wiesz jakie są kary za coś takiego. ― Wyszeptałem przejmując

od Zbycha butelkę z wódką. Pociągnąłem spory łyk, potem drugi. Splunąłem na koszulę i

wytarłem ślady krwi z rąk.

― U mnie nic się nie wyda. Zwierzak zostanie na wieki wieków w tym murze. Nic go nie ruszy.

Chyba, że przyjdzie apokalipsa i wszytko pójdzie z dymem. Ale wątpię! ― roześmiał się żółtymi

zębami. ― Dawaj go.

― To nie najmilszy widok…

― Wiesz, ja za współudział nie odpowiadam, nie chce niczego widzieć ― mruknął Zbych. ― Mam

czworo dzieci… i żonę. ― Złapał się ostentacyjnie za krocze i ryknął tubalnym śmiechem. ―

Wrzuć go do kotła. Maszyna resztę zrobi sama.

Uśmiechnąłem się niewyraźnie i dzierżąc w dłoni stareńki klucz ruszyłem z powrotem na górę.

― Val ― krzyknął za mną Zbych ― Nie smuć się! Nie ma potrzeby, każdemu może się zdarzyć. Nie

pilnują tych transgeników, lata to po lesie jak chaotyczny elektron i nie wiedzieć czemu wyłazi

wprost pod koła. A po co masz płacić grzywnę? Albo iść na roboty publiczne z

łachmaniarstwem? To nie ma sensu. Ten system jest przestarzały.

― Wiem Zbych, dziękuję uratowałeś mi życie.

― Nie przesadzaj. Pomyśl, w tych czerwonych murach jest wielu takich, nieśmiertelnych na zawsze.

Spojrzałem ostatni raz na czerwone spichrza wtulone w mury Twierdzy. Słońce kreśliło na nich świetlne fraktale ale nie zdołało pozbawić krwi.

 

Koniec

Komentarze

Przyzwoite. Solidna robota. Początek - pierwszy akapit - bardzo dobry, potem kawał litego tekstu, który może zmęczyć, ale warto się przebić, a w dialogu już całkiem całkiem. Jest jakiś zamysł. Pewnie trzeba by to skrócić o 1/3, ale już sam fakt, że warto myśleć o takich skrótach przemawia za tym opowiadaniem. Pozdrawiam.

Dziekuję za konstruktywny komentarz:)

Czytam kolejne opowiadanie tego autora i podtrzymuję swoją wcześniejszą opinię dotyczącą lekkości pióra i kultury słowa. Ciekawy temat rozwijany bardzo inteligentnie.Szczerze gratuluję.Pozdrawiam

Bardzo ciekawe opowiadanie :).

Podziwiam zamysł i lekkość w narreacji. Pomimo swojej objętości trzyma w napięciu. Zamysł osadzenia akcji w konkretnym miejscu to wielka trudnoiść, ale autor wyszedł z tego obronną ręką. 

Wspaniały styl.Podobało mi się.Jak zresztą większość twoich utworów.

o dzieki:) myslałam, że nikt tego nie czyta;)

Nowa Fantastyka