- Opowiadanie: stalowoszary - Garściej

Garściej

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Garściej

- Niech ramiona me słońcami się staną! – wypowiedział cichym, choć niezwykle mocnym głosem. Jego dłonie zaczęły niknąć w niesamowitym blasku, który rozprzestrzeniał się powoli, rozpychając na boki wszechobecną szarość. Stał wysoko, wyprostowany, z rozpostartymi jak Jezus na krzyżu rękoma, z chłodnymi oczyma wpatrzonymi w ustępujące kłęby gęstej mgły. Z oczyma, które zdawały się widzieć dużo więcej, niż było widać z pozoru.

– Eghra sa kim, Popaprańcu – padło chrapliwe powitanie zza rzednących oparów.

– Eghra sa kim, zasrańcu – grzecznie odpowiedział.

Sen snem, ale to krótkie zdanie wypowiedziane na początku kołatało mu się w głowie przez cały czas – kiedy przed lustrem w łazience łapał ostrość, kiedy jadł śniadanie i kiedy schodził po schodach przeklinając w duszy, że znów musi iść do pracy, której nie cierpi. I później, gdy jechał po chłopaków, żeby ich zabrać w góry na szkolenie. Tak czy inaczej nie pasowało mu, żeby ramiona mogły stać się słońcami i już.

Przez cały dzień widział znaki. Co chwila jego oczom ukazywały się „Ustąp pierwszeństwa przejazdu”, „Ograniczenie prędkości” czy „Zakaz skrętu w lewo”. Ignorował je – był niewierzący.

Obok siedział Kris. Z tyłu Gruby i Cichy. Dojeżdżali już do Mokrej. Rafi rozkoszował się ciszą. Niestety, gorzała znów strasznie szybko przepłynęła chłopakom przez gardła i trio barytonów huknęło z jeszcze większą werwą:

– A ja Ci mówię, że zaraz za wjazdem w lewo i potem pod górę – najgłośniej krzyczał Cichy.

– Dupa tam, prosto w dół i dopiero za rynkiem w lewo – Gruby znał trasę jeszcze dokładniej.

– Spoko, trafimy, trafimy – zapewnił Kris.

I po półgodzinie kręcenia się po wsi trafili. W końcu to nie Las Vegas.

Hotelik był całkiem przyjemny. Mały i przytulny sprawiał dobre wrażenie. Wkrótce po nich dojechała reszta składu i, jak to na szkoleniach, poszli wszyscy do zarezerwowanej knajpy.

Droga biegła ostro w dół.

– Matko, jak my wrócimy do hotelu – westchnął któryś z chłopaków. I słusznie, bo wyjątkowo nie wzięli ze sobą samochodów.

Lokal dla odmiany nie napawał optymizmem.

– Fak! Będzie wieczorek „Komuno wróć”… – mruknął ktoś pod nosem przechodząc obok kolumienek oddzielających paśnik od sali tanecznej i potrącając niechcący wstrętną, kamienną rzeźbę, która ni cholery nic nie przypominała, za to była wyjątkowo brzydka. Zasiedli przy podłużnym stole ciągnącym się niemal przez całą długość pomieszczenia.

– Ty, zobacz, jakiś zbok? – rzucił Cichy trącając Rafiego łokciem i wskazując brodą w drugi koniec jadalni.

Kręcił się tam sterany życiem staruszek. Niezbyt z wyglądu rozgarnięty, podchodził po kolei do dziewczyn, stawał przed nimi i uporczywie wpatrywał się w ich twarze.

– „Porucznik Rżewski upiwszy się począł się narzucać damom. Nie zważał przy tym na wygląd, wiek ani nawet na płeć” – Gruby zacytował jeden z krążących ostatnio po necie dowcipów, wywołując w najbliższym towarzystwie salwę śmiechu.

Tymczasem staruszek faktycznie… zaczął się namiętnie przyglądać i siedzącym przy stole facetom!

– Kris, zaraz będziesz miał branie – syknął przez zęby Rafi i odwrócił się w drugą stronę, szczerząc zęby do siedzącego obok Cichego.

A dziadek nie ominął przy stole nikogo. Padło parę komentarzy, on jednak nie reagował na zaczepki i z głupawym uśmieszkiem przestudiował wszystkie fizjonomie, po czym diabli wiedzą jak i kiedy gdzieś się zawieruszył.

Jedzenie było równie podłe jak lokal, a sama impreza wyjątkowo się nie kleiła.

– Fak! Wyniki ostatnio faktycznie do dupy, ale żeby tak nas pokarać – jęknął do siedzącego naprzeciwko Damiana, ich szefa, Gruby. Damian i tak go nie usłyszał, bo zajęty był bajerowaniem nowego nabytku sąsiedniego regionu, Alinki. A Alinka miała warunki do bycia handlowcem, oj miała!

– Widzieliście tych kolesi? – Romek, kolega z sąsiedniego regionu przysiadł tuż obok przy końcówce stołu i wskazał kilku miejscowych, którzy w międzyczasie napłynęli do lokalu. Było ich na początku trzech czy czterech, potem z dziesięciu, a w końcu uzbierało się i ze dwudziestu. Sączyli smętnie browary, gadali sobie po cichu przy stolikach i tęsknie gapili się na przyjezdne laski. Właśnie, miejscowych dziewczyn nie było nawet sztuki, co już powinno dać gościom do myślenia! Ale nie uprzedzajmy wypadków…

Atmosfera w ogóle była jakaś ciężka i nie sprzyjała rozkręceniu zabawy. Coś wisiało w powietrzu powodując, że nawet gadka nie kleiła się tak, jak zazwyczaj. Z braku innych tematów Romuś zaczął docinać tubylcom. Z początku jego komentarze trafiały tylko do wąskiego grona przy stole, z czasem jednak rozkręcił się i zaczął bzyczeć coraz głośniej.

– I co, chłopy? Gdzie się gapisz buraku? – siedział do nich tyłem i rzucał wtręty przez ramię nie wiedząc, że rośli w siłę z minuty na minutę. Z minuty na minutę rosły też ich apatyty na wspólną zabawę z pannami, które zaczęły pląsać na parkiecie.

– Co się, kmiocie, gapisz na nasze lachony?! Chcesz po ryju? – Romuś rzucił znów przez ramię do gościa w czarnej skórze, który przysiadł się trochę bliżej. Tamten przewiercił go spojrzeniem, przeciągnął posępnie wzrokiem po reszcie towarzystwa i po chwili odszedł do grupki swojaków. Zaczął z nimi rozmawiać półgłosem, a rzucane w kierunku gości ukradkowe spojrzenia nie wróżyły niczego dobrego.

Po jednym ze swoich komentarzy pod adresem miejscowych Romuś wreszcie się odwrócił. Jego wzrok napotkał posępne spojrzenia i złowrogo zaciśnięte usta. A przede wszystkim dotarła do niego świadomość liczebnej przewagi tubylców – i w perspektywie – spodziewanych konsekwencji, gdyby doszło do jakiejś rozróby. Miło było zobaczyć aktorski wręcz pokaz przerażenia, które zagościło na jego twarzy.

– Matko, zabiją nas przecież, zabiją – mruczał niedawny zawadiaka przepychając się w głąb sali, jak najdalej od miejscowych. I niestety również od wyjścia…

– To górale z tych, co nie przebaczają – mruknął Cichy włączając Romanowi dopalacze.

– Spływajmy stąd – Rafi szepnął do Damiana. Ten siedział w głębi stołu zaaferowany rozmową i nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje.

– Tak, tak, zaraz… Co?!

W dużym skrócie Rafi nakreślił mu sytuację. Rozejrzeli się po sali.

– Mhm… Faktycznie może być nieciekawie. Dobra, zmienimy lokal. Zwołaj wszystkich.

Łatwo powiedzieć. Dobre pół godziny trwało, zanim udało się namówić rozbawione już towarzystwo do wyjścia. Wreszcie jednak z dużym ociąganiem pierwsze grupki zaczęły wyciekać na zewnątrz lokalu.

Rafi z Damianem, Cichym i Krisem czekali przy barze na fakturę. Gawędzili sobie przy blacie, gdy na hokerze obok rozwalił dupsko jeden z miejscowych – krępy, nieco agresywny z twarzy, co podkreślały wysoko wygolone skronie. Nonszalancko zarzucił giry na drugi stołek i mało przy tym nie rypnął na glebę – już na pierwszy rzut oka miał nieźle w czubie.

– Eeee… Eeee… – zabełkotał, wodząc po nich chwiejnym spojrzeniem. Rafi jako jedyny nie odwrócił wzroku.

– Pszszybij pioneee… – tubylec wyciągnął do niego rękę. Przybili. Potem miejscowy zabełkotał coś jeszcze, ale Rafi nawet nie próbował się wsłuchiwać w mętną paplaninę. Jego wzrok przyciągnęło czyjeś spojrzenie. Powoli podniósł głowę. W ciemnym kącie stał dziadek. Tak, ten sam, który wcześniej szwendał się koło stołu. Ale wyglądał zupełnie inaczej – jakoś tak potężniej i okazalej i wogóle. I wcale nie tak staro. I wcale nie głupio.

Stał tam i patrzył mu prosto w oczy. Jego spojrzenie przyciągało jak magnes. Wszystko wokół przygasło i ucichło. Rafi bezwolnie zaczął wpatrywać się w jego źrenice. Nie wiedział, ile czasu to trwało, ale wpewnym momencie usłyszał jego głos:

– Zwą mnie Garściej… Zwą mnie Garściej. Zwą mnie Garściej!

Niewiadomo też, kiedy zaczął powtarzać te trzy wyrazy razem z nim. Najpierw powoli i cicho, niemal szeptem, potem coraz szybciej igłośniej, aż w całej sali rozbrzmiał jego krzyk. Ale o dziwo wyglądało na to, że nikt go nie słyszał. Rozejrzał się wokół. Wszyscy jakby zastygli. Kiedy echa tej niesamowitej mantry przebrzmiały, a on zaczął kojarzyć, co się dzieje i rozejrzał się po lokalu – żadna z pobliskich twarzy nie zdradzała cienia świadomości tego, co zdarzyło się przed chwilą. Ponownie spojrzał w kąt, w którym stał dziadek. Był pusty. Kąt nie dziadek.

– Widziałeś? – wciąż oszołomiony tym, co się przydarzyło przed chwilą szepnął do Damiana.

– Co? A, tego, tu… – mruknął Damian spoglądając na wygolonego – Pies go srał. Wracamy do hotelu. Zrobimy imprezkę na holu.

– Co srał, co srał?! – jak na pijanego miejscowy bardzo płynnie zeskoczył ze stołków i ruszył w stronę Damiana – Dawaaaajj!!! – tym razem jego wrzask skierowany był do ziomali, którzy błyskawicznie rzucili się w stronę pozostałej, nielicznej już grupki intruzów – bo jak się okazało reszta towarzystwa zdążyła opuścić w międzyczasie lokal i czekała (?!?) na zewnątrz.

To, co się zdarzyło w tym momencie zaskoczyło wszystkich, a najbardziej Rafiego.

– Zwą mnie Garściej – wykrzyczał zmienionym głosem i skoczył pomiędzy nacierającą tłuszczę. Uderzyli w niego jak fala ryczącego oceanu w wątłe drzewko na brzegu. Przez chwilę zalała go ich wściekłość. A potem… potem odbili się jak od ściany. Ciosy padały jeden za drugim. Oni też. Ze zdumieniem przyglądał się swoim pięściom w błyskawicznych momentach, gdy po krótkim rozbiegu lądowały na twarzach i korpusach napastników z ogromną siłą. Nie stały się większe ani potężniejsze, ale potwornie silne i szybkie. Podobnie jak cała reszta. Z łatwością uchylał się przed ich razami. Te nieliczne, które trafiały, nie robiły na nim większego wrażenia. Bez żadnych wymyślnych póz czy uników tłukł na miazgę wszystko, co się nawinęło pod rękę. Łącznie zpaskudną rzeźbą, która stała obok wejścia – i widać było, że nawet miejscowym sprawiło to chwilową radość.

Koleś z prawej próbował połamać mu na plecach krzesło. Rafi nie zdążył zrobić uniku. Już nie musiał. Krzesło pękło, zasypując wszystko wokół drzazgami. Inny napastnik, biegnący z naprzeciwka z wyciem złapał się za twarz, kiedy ostre kawałki drewna rozdarły mu skórę na policzkach i wdarły się do oczu. Kolejny intruz złapał ozdobny, metalowy wieszak na ubrania i pchnął nim z całej siły, celując nóżkami w głowę Rafiego. Niemal w tej samej chwili drzwi od pobliskiego kibla przywitały i łeb, i nóżki pomysłowego górala.

Małe, mocarne pięści zrobiły w lokalu spustoszenie porównywalne z tornadem. Po chwili zrobiło się cichutko i spokojnie. Spośród chłopaków Rafi nie widział na sali nikogo – został sam. Wszyscy miejscowi walali się po podłodze, leżąc bez ruchu lub jęcząc i rozcierając najbardziej obolałe części ciała. Już nie patrzyli spode łba. W ogóle starali się nie patrzeć w jego stronę.

– Zwą mnie Garściej – wycedził raz jeszcze, omiótł wszystkich spojrzeniem i wyszedł na zewnątrz.

– No, chodź. Reszta już się zmyła. Szykował się wpierdol to nagle im się zaczęło spieszyć – Damian, Cichy i Kris stali przed lokalem, a widząc go wychodzącego powoli ruszyli pod górkę, w stronę hotelu.

Rozdziawił gębę jak karp i kiwnął głową z pozornym zrozumieniem. Jak debilek jakiś. Nie wiadomo, ile czasu trwała bijatyka. Nawet, jeśli była krótka – to na pewno nie cicha. Nawet, jeśli baliby się mu pomóc – to zwialiby jak reszta, a nie czekali spokojnie, aż wyjdzie. Zresztą w takiej sytuacji nie mogli liczyć na to, że w ogóle wyjdzie. Błądził myślami wokół momentu, w którym wygolony skoczył w ich stronę – ale ni cholery nie mógł sobie przypomnieć, co w tym momencie stało się z Damianem, Cichym i Krisem.

– Ale gęsto było – z zadumy wyrwał go głos Cichego. Pięli się mozolnie pod górę i w zamyśleniu nawet nie zarejestrował faktu toczącej się obok rozmowy. Zaczął się jej więc przysłuchiwać. Chłopacy komentowali atmosferę w lokalu, ale tak, jakby bójka w ogóle się nie wydarzyła!

Kiedy doszli do hotelu, zabawa trwała w najlepsze. Nikt się nie przejął ich nieobecnością. Rafi po cichutku zmył się do pokoju.

Co to, cholera, było? – w głowie aż huczało mu od natłoku myśli – co się stało? Czy w ogóle coś się działo? Czy coś ze mną nie tak?

Wyciągnął przed siebie ręce i zaczął je wnikliwie oglądać. Nie sprawiały wrażenia ani mocnych, ani szybkich, ani też specjalnie zaprawionych w bojach. Nie widać też było żadnych śladów walki. Zresztą, w ogóle czuł się wyjątkowo dobrze. Rozebrał się w łazience. Stanął przed lustrem. Zero siniaków czy otarć. W tafli naprzeciw odbijały się tylko jego kompleksy.

– Boże, jaki ja jestem popieprzony – mruknął sam do siebie, kiedy pierwsze krople wody zaczęły spadać z prysznica.

 

* * *

Minęło kilka tygodni od dziwnych wydarzeń z Mokrej. Dzień podobny był do dnia – poranne wyjazdy do pracy, zabawy z dzieckiem, plany na urządzenie mieszkania, które gdzieś tam się budowało w ślimaczym tempie. Po dłuższym zastanowieniu Rafi nie opowiedział żonie o tym, co się stało podczas wyjazdu. I tak gdy wspominał jej czasem o swoich snach kiwała głową ze zrozumieniem, a potem wyłapywał jej zatroskane spojrzenia.

Tego dnia specjalnie pojechał do odległej Bodyni. Nie mógł jakoś tak od samego rana wbić się w rytm, żeby efektywnie popracować. Zresztą dzień zapowiadał się rewelacyjnie – po ostatnich opadach wreszcie wyszło słońce. Lubił jesień za takie chwile – promienie pełzały po liściach drzew, które pokryły się wszystkimi odcieniami czerwieni, żółci i pomarańczy. Okolice mijane po drodze same w sobie były bardzo malownicze, a ozdobione barwami jesieni dawały niesamowity efekt. Te krajobrazy uspakajały go i wyciszały niepokój, który często ogarniał go bez powodu. Chłonął piękno mijanych pól i lasów, przemieszczając się, jak zwykle, własnym tempem.

W pewnym momencie dogonił stare BMW, które nieśpiesznie toczyło się w tym samym kierunku. Przepuścił jadące z naprzeciwka samochody, zredukował bieg i dynamicznie przyspieszył. Jednak, kiedy był już obok wyprzedzanej beemki, jej kierowca, zagadany dotąd z siedzącym obok osiłkiem zerknął w bok, złośliwie się zaśmiał i dał gazu. Chmura czarnego dymu buchnęła z rur auta, które po małej chwili zawahania szarpnęło żwawo do przodu.

– Co za dupek – mruknął Rafi sam do siebie, przyhamował i zjechał na prawy pas, bowiem zza pobliskiego zakrętu wyłoniła się jadąca z naprzeciwka ciężarówka. Jako że beemka utrzymywała tempo zbliżone do tego, w którym sam poruszał się wcześniej – jechał za nią. Po pewnym czasie jednak zaczęła zwalniać, aż w końcu zaczęła się wlec jak poprzednio. Wlókł się więc za nią, bluzgając co jakiś czas pod adresem kierowcy, ale jadące z naprzeciwka samochody i liczne zakręty nie dawały szans na wyprzedzenie. W końcu, wyłaniając się zza kolejnego z nich dostrzegł długą, wolną prostą. Znów zredukował bieg i dał gazu. Tym razem kierowca BMW zbyt późno zorientował się, że jest wyprzedzany i nie zdążył rozpędzić się na tyle, by uniemożliwić Rafiemu manewr. A ten uśmiechnął się z pobłażaniem na widok wystawionego w swoim kierunku faka i wykrzywionej twarzy, wyrównał tempo jazdy i pognał dalej, podziwiając kolejny przecudny widok niknący właśnie wścianie gęstego lasu. Dupków, którzy na drodze próbowali leczyć swoje kompleksy było w tym kraju co niemiara i nie miał zamiaru zaprzątać sobie głowy kolejnym.

W samochodzie rozległa się melodia z „Ojca chrzestnego”. Zerknął na telefon – dzwonił Damian.

– No hej – założył słuchawkę na ucho i odebrał połączenie.

– Cześć, Rafi. Na gwałt potrzebuję dane z aktywności za poprzedni miesiąc. Możesz mi teraz podyktować?

– Poczekaj, akurat dojeżdżam do parkingu – Rafi zjechał do pobliskiej zatoczki, utworzonej na leżącej przy drodze polanie, wyciągnął z bagażnika teczkę, a z niej segregator – Możesz pisać? – i w słuchawkę popłynął ciąg liczb i tytułów.

Skończył rozmowę, wstawił torbę do bagażnika i właśnie miał z powrotem wsiadać do samochodu, gdy tuż przed jego maską z piskiem wyhamowało niedawno wyprzedzone BMW. Wyskoczyli z niego kierowca i osiłkowaty pasażer.

– I co k…wa, tak ci się spieszy?! – warknął kierowca, idąc w jego stronę.

Rafi osłupiał.

– Spieszy, nie spieszy – nie twój interes. A jak chcesz się pościgać to pogadaj z jakimś kolegą i idźcie na tor.

– A przy…bać ci?! – tym razem głos zabrał osiłkowaty pasażer, który stanął obok i złapał Rafiego za koszulę na piersi, drugą dłoń zaciskając w pięść i unosząc do góry.

– Zwą mnie Garściej…

– I co k…wa?

– Zwą mnie Garściej.

– Chyba poje…ny jakiś – mruknął trochę niepewnie osiłek do kierowcy, który zatrzymał się tuż obok, również układając ramię do uderzenia.

– Zwą mnie Garściej! – wykrzyczał Rafi. I jak poprzednio po tych słowach, akcja nabrała tempa. Kierowca, który już wyprowadzał cios wkierunku jego twarzy zawył, gdy mała garść z impetem uderzyła go zboku w nos, wyłamując chrząstkę. Osiłek ze zdumieniem wypuścił z ręki zmiętą koszulę, gdy dwa potężne razy sięgnęły jego oczu.

W życiu nie widziałem, żeby coś tak szybko rosło – pomyślał Rafi z niedowierzaniem patrząc na świeżo podbite oczy osiłka, wokół których błyskawicznie puchły powieki.

Zatrzymał w powietrzu rękę, która mknęła już z powrotem w kierunku zębów kierowcy.

– Wystarczy? – spytał napastników, którzy mimo początkowego animuszu nie przejawiali już ochoty do kontynuowania bójki.

– Co ty k…wa jesteś?! – wrzasnął osiłek, odchylając do tyłu głowę i ztrudem rozchylając palcami powieki.

– Chyba kto – uśmiechnął się sarkastycznie Rafi – a ty trochę myśl, co robisz, bo kolejnym razem nie skończy się tak przyjemnie – te chłodne słowa skierowane były do kierowcy, który nieskutecznie próbował zatamować krwotok z rozbitego kinola.

Odwrócił się od jęczących napastników, podszedł do samochodu i…

– Zwą mnie Garściej – wyszeptał tonem, który słychać było chyba w promieniu kilkudziesięciu metrów.

Zaśmiał się, gdy osiłek na oślep odskoczył w bok, a kierowca zasłonił odruchowo twarz ramionami, puszczając nos i wraz z nim nową strugę krwi na ziemię, własne buty i wszystko inne w pobliżu. Wsiadł do samochodu, odpalił silnik i ruszył z powrotem w kierunku, w którym podążał przed postojem.

– Pięknie czubku – powiedział patrząc w swoje odbicie i zastanawiając się, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę, czy po prostu świruje.

Kiedy rozpędzał samochód na bocznej dróżce w lesie mignęła jakaś postać, która wydała mu się znajoma.

– Nie, niemożliwe – mruknął znów sam do siebie. Ujechał jeszcze kawałek, po czym zerknął w lusterka, czy nic za nim nie jedzie, zahamował i zawrócił.

– Nie, to nie mógł być on – powiedział tym razem głośno, jakby to miało go przekonać. Podjechał do wylotu rzeczonej dróżki. Nie było widać nikogo. Rozejrzał się po drodze głównej – była pusta. Po chwili zastanowienia wrzucił jedynkę i ostrożnie ruszył leśnym traktem. Po kilkuset metrach droga zrobiła się na tyle wąska, że nie mógł ryzykować jazdy bez narażenia samochodu na otarcia o gałęzie pobliskich drzew. Wysiadł i zamknął samochód. Choć spotkanie tu osoby, którą, jak myślał, zobaczył parę chwil temu było mało prawdopodobne, coś pchało go dalej w głąb lasu. Jakieś przeczucie mówiło mu, że powinien iść przed siebie i szukać swego przeznaczenia. Szlak zniknął wkrótce pośród leśnej ściółki ale Rafi, jakby kierowany instynktem, podążał naprzód coraz pewniej. Wreszcie wychynął spośród gęstwiny na leśną polanę. Choć kiedy zaszło (czy zaszło?) całe zdarzenie na parkingu było około godziny dziewiątej rano, a od tego czasu nie mogło minąć więcej niż pół godziny – na polanie panowała ciemność, rozświetlana jedynie słabym blaskiem płonącego nieopodal ogniska. Za ogniskiem zaś siedziała postać – ta, którą dostrzegł z samochodu i ta, wktórej obecność w okolicy wciąż nie bardzo mógł uwierzyć. W płomieniach ogniska dostrzegł bowiem… dziadka z knajpy w Mokrej!

Staruszek dostrzegł go również. Patrzyli na siebie chwilę w milczeniu. Jeden nie mogąc wykrztusić słowa ze zdumienia, bo choć spodziewał się, kogo tu spotka – to racjonalizm, który jego krwinki targały po tętnicach razem z tlenem mówił mu, że to niemożliwe. Drugi jakby ważąc słowa i zastanawiając się, jak zacząć rozmowę by nie wystraszyć gościa. Wreszcie dziadek rzekł:

– Witaj, młody Garścieju. Siądźże przy ognisku. Ogrzej się.

Czego jak czego, ale zimnej krwi nie można było Rafiemu odmówić. Szybko więc ochłonął, postąpił kilka kroków do przodu i przysiadł na kawałku ściętego drzewa, które leżało po lewej stronie ogniska, jakby specjalnie dla niego przygotowane.

– Zwiesz mnie Garściejem, a jak ciebie zwą? – zagaił.

– Mnie… mnie zwą… Garściej – odrzekł dziadek.

– No to bomba – Rafi parsknął śmiechem – Witamy w programie „Między nami Garściejami”. A tak na poważnie?

– Posłuchaj, młodzieńcze, historii o tym, jak wieki temu wszystko się zaczęło. To pomoże ci zrozumieć.

– Zrozumieć? Co mam niby zrozumieć?

– Posłuchaj, proszę… Moja opowieść wiele wyjaśni.

– Opowiadaj więc – Rafi nieco oszołomiony tym wszystkim, co się działo, ale i zaciekawiony odchylił się do tyłu i podparł się na wyciągniętych na boki ramionach.

– Kiedy będę opowiadał możesz posilić się kartoflami, które już pewnie są gotowe do jedzenia – staruszek wprawnie wypchnął z żaru w jego kierunku pieczonego kartofla, drugiego wyciągnął dla siebie i obierając go ze zwęglonej skórki począł snuć opowieść.

 

Rafi słuchał początkowo z ironicznym uśmieszkiem, potem z lekkim zainteresowaniem, cały jednak czas z niedowierzaniem. Kiedy starzec skończył znów zapanowało dość kłopotliwe milczenie.

– Ja mam już swoje lata i nie mam już sił na walkę ze złem. Dlatego teraz ty musisz zająć moje miejsce – dodał.

– Możesz mi powiedzieć, czemu właśnie ja? – zapytał z poirytowaniem Rafi, a właściwie teraz to już młody Garściej. Historia, którą przed chwilą usłyszał może i była ciekawa, ale po pierwsze – trąciła nieco bajeczką, a po drugie jak dotąd zawsze sam decydował o swoim losie. Nie bardzo mu się podobało, że ktoś gdzieś kiedyś wybrał go, oczywiście bez jego wiedzy i zgody do robienia rzeczy, które choć w zasadzie mu się podobały, to raczej jako swojego rodzaju novum i rozrywka, a nie powinność i obowiązek.

– Tego ja ci wytłumaczyć nie mogę. Zresztą, jeszcze nie czas… – stary Garściej nie kwapił się do odpowiedzi. Grzebał osmolonym kijem w ognisku, jakby spodziewał się tam znaleźć złoto. A przecież wyżarli już wszystkie ziemniaki, a złota nie wrzucali.

– Nie czas, nie czas – zdenerwował się Rafi – dupa tam, nie nieczas. Jak mam się zająć zbawianiem świata, to chciałbym wiedzieć czemu. Przyłazisz, wywracasz mi życie jak kosz ze śmieciami i jeszcze kiełbasisz, że „nieczas”. I przestań grzebać w tym ogniu do ciężkiej cholery, bo ci zabiorę tego badyla! – wrzasnął rozjuszony brakiem jakiejkolwiek reakcji na swój wywód.

– Niecierpliwy jesteś – rzucił stary, czym jeszcze bardziej rozsierdził towarzysza – Ale się jeszcze nauczysz… Zresztą to ty przyszłeś do mnie – zauważył filozoficznie, co nie ostudziło atmosfery.

– A chrzań się i sam się poucz – młody kopnął niewielką kupkę gałęzi, które leżały obok jako zapas paliwa – Mówi się „przyszedłeś”. A skoro ja przyszedłem, to i ja odchodzę. Siedź sobie tu i grzeb w tym zafajdanym ogniu dalej – mruknął jeszcze ze złością i ruszył wciemność.

Jego kroki i mruczane pod nosem przekleństwa słychać było jeszcze przez dobrą chwilę, gdy po omacku przedzierał się między drzewami. Staruszek nie zareagował i siedział w milczeniu. Oparł się na nadpalonym kiju, puste spojrzenie skierował w niebo i westchnął:

– Nie nadaje się. Nie pasuje.

– Faktycznie trochę nie teges – westchnął do wtóru i nie wiadomo skąd jakiś głos – Ale motyla noga, innego nie mamy. A Twój czas nadchodzi.

– Taak, czuję to coraz mocniej. Za długo już byłem Garściejem, za często używałem mocy. Kości już od niej osłabły…

– Kości ci, chlejusie, osłabły, boś mnie nie słuchał! Mówiłem, żebyś pysk trzymał z dala od gorzałki. Zwykły człowiek już dawno zrósłby się ze skałami, jakby spał na nich po pijaku tyle, co ty. Reumatyzm cię zwykły rypie, a gdyby nie „moc” już dawno byś chodził jak paralityk. O ile w ogóle byś chodził – głos sforował starca podniesionym… głosem.

Tymczasem tuż za granicą światła, za krzaczkiem jakimś czaił się Rafi. Złość, z jaką odszedł od ogniska po części tylko była prawdziwa. Ciekaw był, jak stary zareaguje i co się wydarzy. Pozorny brak zainteresowanie ofertą zawsze dawał przewagę w negocjacjach. No, prawie zawsze. Poza tym potrzebował chwili samotności, żeby ochłonąć. To, co usłyszał nieco go zdezorientowało. Ostatnio przekonał się, że granice między tym, co realne i tym, co baśniowe mocno się wjego przypadku zacierają. Myślał nawet, że fiksuje, ale to wszystko, co się działo było zbyt prawdziwe. I prawdę mówiąc podążało w bardzo interesującym kierunku…

– A ty wyłaź z krzaków i chodź do nas – tym razem niewidoczny Ktoś zwrócił się do młodego jakby doskonale wiedząc, co zrobił i gdzie jest – I uważaj, sieroto – dodał dokładnie w chwili, gdy ten potknął się o kamień, idąc po krótkim wahaniu z powrotem w stronę ogniska. Skoro jakaś osoba pozostawała cały czas w ukryciu musiała widzieć, jak nieudolnie zakradał się z powrotem, nie było więc sensu udawać nieobecnego.

– Skąd wiesz, że tu jestem? I kim TY jesteś? – Rafi szedł teraz powoli w stronę ognia, rozglądając się w poszukiwaniu właściciela głosu.

– Pytania, pytania… – westchnął głos – Odpowiem na Twoje pytania. Wpierw jednak posłuchaj jeszcze tego, co ja mam ci do powiedzenia.

– To co, teraz już jest czas? – Rafi zadziornie zapytał grzebiącego z powrotem w ognisku starca – No wyłaź i nawijaj, posłucham sobie kolejnej bajeczki – dodał mrużąc oczy i próbując przebić wzrokiem ciemność w kierunku, z którego zdawał się dobiegać głos.

– Nie zobaczysz mnie, bo ujrzeć mnie nie można – znów padło znikąd – Ale słyszeć mnie teraz będziesz często.

– Oj, często, często, za często nawet… – mruknął pod nosem stary, niekoniecznie z radością.

– Odkąd wieki temu pojawił się pierwszy Garściej – ja trwałem przy nim i wszystkich kolejnych. Doradzałem, pilnowałem i szukałem następców, gdy przychodził czas. Czas nadszedł i tym razem. Teraz ty zostałeś wybrany, by swą mocą ochraniać słabszych.

– Przepraszam, że przerywam – mruknął Rafi, siadając w końcu na wcześniejszym miejscu – Czyli jak dotąd zrozumiałem jesteś tylko Głosem, albo kimś, kto udaje, że jest tylko Głosem; że żyjesz niby na tym świecie kawał czasu i jesteś jakby managerem kolejnych Garściei, którzy mają walczyć ze złem. A ja jestem twoją kolejną ofiarą?

– Wybrańcem jesteś, nie ofiarą. Ale poza tym mniej więcej się zgadza.

– I co ja mogę jako Garściej? A co powinienem? – nawyki z licznych rozmów rekrutacyjnych kazały Rafiemu określić zakres obowiązków i przywilejów związanych z funkcją, która nieoczekiwanie przyrosła do jego osoby.

– Widziałeś, co potrafi Garściej. Jego moc siłę da ci nadludzką zawsze, gdy będziesz w potrzebie – czy to chroniąc ludzi niewinnych, czy siebie samego. Twoje mięśnie będą jak ze stali, a twoje ruchy zwinne i szybkie jak u polującego rysia. Twoje oczy bystre będą jak u sokoła, a twoje…

– Bąki kosić będą wrogów jak łany zboża – dokończył Rafi i zarechotał – Dobra, wystarczy – dodał po chwili – Teraz najważniejsze pytanie: Dlaczego ja? Nie jestem duży ani silny, nie jestem zbyt wojowniczy. Ba, prawdę mówiąc zawsze unikałem raczej zwady. Jeśli popatrzymy na obecnego tu starszego pana – wskazał otwartą dłonią starego Garścieja, który na moment przestał grzebać w żarze i uniósł głowę – Zobaczymy, że choć lata zrobiły swoje, to jednak był z niego kawał chłopa. Wnioskuję z jego opowieści, że poprzednicy też nie byli ułomkami. Czemu więc ja? Dla draki? Uważacie, że tak będzie weselej? A może wasz przeciwnik, o którym jeszcze nie raczyliście wspomnieć stał się podejrzliwy i moja fizyczność to takie „barwy ochronne”?

– Nie ma żadnego przeciwnika – Głos spokojnie zniósł tyradę i kontynuował tym samym tonem, nie wyrażającym jakichkolwiek emocji – Nie na stałe. Jeśli przestępca kogoś napadnie, gdy będziesz blisko – staniesz się Garściejem. Jeśli ktoś napadnie ciebie – tak samo. Gdy kobieta, mężczyzna czy dziecko będą w potrzebie – ty ruszysz im na ratunek nawet, jeśli nie będą wzywać pomocy. Zawsze, gdy słabszy ciemiężony będzie przez silniejszego, gdy ktoś niewinny znajdzie się w opałach – ty mu pomożesz.

– Ty mu pomożesz… – powtórzył jak echo Rafi – Ale dlaczego właśnie ja?

– Słusznie zauważyłeś, że dotychczas Garścieje potężniejsi byli. Ale nie moc ich ramion decydowała o powołaniu. Każdy Garściej, mimo wad ludzkim słabościom przynależnych – tu Rafi uśmiechnął się pod nosem na myśl o wcześniejszym wykładzie Głosu na temat opilstwa jego starszego poprzednika – Był człowiekiem prawym i sprawiedliwym – teraz Rafi skrzywił się z niesmakiem. Najwidoczniej Głos nie był na bieżąco z polityką – O sercu mężnym i czystym…

– No i co się nagle zmieniło, że zrezygnowaliście z ideałów izdecydowaliście się na mnie? – ironicznie przerwał wywód.

– Nic – dokończył Głos i zamilkł.

Spodziewając się dalszego ciągu młody również milczał. Ciszę przerywały tylko odgłosy szurania, wywołane przez staruszka grzebiącego wciąż zapamiętale w ognisku przy pomocy coraz krótszego badyla.

– Twe serce jest równie mężne i czyste, jak serca twych poprzedników – Głos odezwał się po dłuższej chwili.

– Tylko mi nie mów, że prawe i sprawiedliwe – żachnął się Rafi.

– Czemu nie chcesz zobaczyć tego, co widzą wszyscy wokoło? – Głos zapytał z zatroskaniem.

– Bo nie jestem frajerem. – warknął – Kiedyś chciałem być całkiem inny. Ale za każdy dobry uczynek dostawałem po dupie. Wszyscy to dobre, jak mówisz, serce odbierali jako słabość. I nie mam zamiaru znów na to pozwolić!

– I już nie musisz. Teraz za twym dobrym sercem stanie moc Garścieja. Teraz każdy dobry uczynek, nawet niewidoczny dla innych – jak ten pierwszy w gospodzie – sprawiać będzie, że coraz mocniejszy, nie słabszy będziesz.

– Nie kadź, nie kadź. Już nie raz mnie próbowali takimi pierdołami namówić do pracy za pół darmo. A właśnie – a co ja będę miał z tego? Garść pieczonych ziemniaków z ogniska na starość? – wymownie spojrzał na starca grzebiącego z uporem maniaka w resztkach żaru.

– Nie dla pieniędzy czy zaszczytów pierwszy Garściej stanął w obronie słabszych i tak pozostało. Prócz radości, która wypełnia serce iwdzięczności ludzkiej niczego oczekiwać nie możesz.

– Czyli harówka za fri – skwitował Rafi – Wiesz co, Głosie czy jak cię tam zwą? Chyba musisz poszukać innego następcy. Ja nie…

– Wybór już się dokonał – sucho przerwał mu Głos.

– Taak? To miłej zabawy – rzucił młody wstając i ruszając z powrotem w kierunku, z którego pierwotnie przyszedł.

– Zaczekaj… – tym razem prośba padła z ust starca.

Rafi przystanął i odwrócił się do milczącego dotąd słuchacza dziwnej rozmowy. Ten podniósł się i powolnym krokiem zbliżył, zatrzymując się przed nim niemal twarzą w twarz.

– Spójrz w me oczy – powiedział.

– A po jakiego grzyba? – Rafi próbował oponować – mam już dziewczynę…

– Spójrz mi w oczy – Garściej powtórzył hipnotycznym tonem, pod wpływem którego młody spojrzał w przenikliwe źrenice. I zobaczył w nich historię, którą wcześniej usłyszał. Tą i wiele podobnych. Nie słowa, lecz obrazy. Ruchome jak w telewizji. Widział strach i ból. A potem wielką ulgę, radość i otuchę, gdy ręce kolejnych Garściei brutalnie przywracały porządek. Przypomniał sobie wielokrotnie oglądane filmy – „Kruka” i „Człowieka w ogniu”. A potem „Godzinę zemsty” i „Świętych z Bostonu”. Przypomniał sobie wszystkie inne obrazy, w których za złe uczynki odpłacano złem – w imię dobra. I wiedział już, czemu te filmy tak mocno zapadały mu w pamięć. I czemu tak chętnie do nich wracał.

– Taak – zaciągnął znowu, gdy otrząsnął się ze z widów wywołanych przez starca – Tak – powtórzył – Jest jeszcze jedna rzecz…

– Tak?

– Moje sny… – zaczął z lekką niepewnością, jakby nieco skonsternowany wszystkim tym, co się wokół działo. Na chwilę się przyciął, przeciągnął wzrokiem po otoczeniu szukając natchnienia – Czy moje sny były… jakimś znakiem? Czy one ostrzegały, czy też może jakby… prorokowały, że będę tym, kim jestem? A może to dzięki nim zostałem wybrany?

– Jakie sny? – Głos zapytał z zaciekawieniem, a widać było że dziadek, który po hipnotycznej transmisji wrócił do ulubionego grzebania w żarze, też przerwał i zaczął nasłuchiwać. Rafi opowiedział im pokrótce o dziwnych ścieżkach, po których stąpał w królestwie Morfeusza: o Popaprańcu, który ostatnio tak skutecznie przerzedzał piekielne szeregi, o demonach i strasznych rzeczach, które robiły, i o tym, jak bez strachu w sercu przeciwstawiał się złu.

– Cóż, mój chłopcze… – w głosie… Głosu brzmiała jakby lekka troska – Myślę, że dobrze byłoby, gdybyś o swoich snach porozmawiał… – tu zająknął się na moment – Porozmawiał… z jakimś psychiatrą. Może przemęczony jesteś albo co?

– O żesz ty! – wykrzyknął Rafi zaciskając pięści. A potem, nieoczekiwanie, wybuchnął śmiechem – Pokaż no się, mój ty Głosie – zarymował sobie ni z tego, ni z owego – Bo chciałem ci powiedzieć, że…

…zwą mnie Garściej! – wyskrzeczał pozorowanym na groźny tonem, znów się zaśmiał i cisnął w mrok spontanicznie porwaną z kupki chrustu gałęzią.

A potem stanął przy resztkach ogniska, tuż obok starca i zganiając zust resztki śmiechu poważnym już głosem oznajmił:

– Cóż, wygląda na to, że zostanę twoim następcą.

– Witaj więc raz jeszcze, młody Garścieju – równie poważnie odrzekł dziadek, a potem na jego usta po raz pierwszy wypełzł uśmiech.

Koniec

Komentarze

Miejscami dowcipne, miejscami niezdarne. Do poczytania, ale bez rewelacji.

Jakub,
wyjątkowo trafny komentarz, dziękuję.

Nowa Fantastyka