- Opowiadanie: tomczysław - Bóg nie jest kobietą (poprawione!)

Bóg nie jest kobietą (poprawione!)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bóg nie jest kobietą (poprawione!)

Wklejam jeszcze raz ponieważ poprzednio tekst zbił się w nieczytelną grudę. ;)

 

Miłego czytania.

 

 

 

 

Profesor Albert Mulighan spoglądał przez okno na bezchmurne niebo. Rozległy widok z biura obserwatorium na Kitt Peak ciągle poprawiał mu humor pomimo tych wszystkich lat, które tu spędził. Albert napił się gorącej kawy i od niechcenia zerknął na wydruk. Powinien przyjrzeć się danym pozyskanym techniką mikrosoczewkowania grawitacyjnego, której używano do szukania w kosmosie ciał mniej lub bardziej niebieskich. Wykorzystywała ona fakt uginania się światła, gdy na tle jasnej gwiazdy przesuwa się jakiś obiekt.

 

Na ekranie komputera zajaśniał komunikat, którego profesor o mało nie zignorował tak, jak Indianie ponoć nie zauważyli na horyzoncie białych żagli hiszpańskich statków, przywożących śmierć, krzyż, ospę i alkoholizm, choć patrzyli w ich kierunku. Wiadomość przypominała raczej błąd oprogramowania ale była również podobna do informacji wyświetlanej podczas znalezienia nowej planety. Profesor przez chwilę próbował wykrzesać coś ze starego sprzętu, klikając różne kombinacje klawiszy i dotykając ekranu. Nie był informatykiem, ale znał najlepszy sposób naprawy systemu operacyjnego zainstalowanego na komputerach N.A.S.A., więc w końcu dał za wygraną i w menu „start" wybrał opcje „uruchom ponownie", po czym udał się zaparzyć drugą kawę.

 

Rankiem zawsze wypijał dwie filiżanki. W pierwszej miał jedną z ulubionych kolumbijskich robust. Ludzie nieedukowani uważają, że robusta jest kawą gorzką, jednak profesor wiedział, że to niekoniecznie jest prawdą. Owszem, jej smak bywa mocniejszy, ale są gatunki idealnie łączące niską cenę, niezły smak i dużą zawartość kofeiny. Dlatego też od niej zaczynał pracę, szczególnie zimą. Gdy intensywny zapach rozchodził się po pomieszczeniu, a kofeina podrasowana niewielką ilością brązowego cukru, zaczynała krążyć w żyłach zabierał się do rytuału parzenia espresso z arabiki.

 

Zerknął na ekran komputera – system był w trakcie uruchamiania skryptów zabezpieczeń, a więc Albert miał jeszcze dobrych kilka minut, aby zatonąć w kawowej ceremonii. W pomieszczeniu socjalnym zabrał się za odmierzanie, ogrzewanie, mielenie, ubijanie i parzenie świeżej kawy. Profesor wypił espresso w trzech łykach rozprowadzając smak po podniebieniu i wrócił do komputera. Żałował, że do pracy nie podchodzi już z takim namaszczeniem, jak do tych porannych rytuałów, ale nie łudził się – wypalenie zawodowe dopada każdego.

 

Restart nie pomógł – dziwny komunikat ciągle pulsował na ekranie. Westchnął niezadowolony, bo już od dawna nie lubił takich niespodzianek. Skończył sześćdziesiąt lat i wiedział, że nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Niegdyś znajdowali ledwo kilka planet w ciągu roku, a teraz, dzięki coraz nowocześniejszym technikom, każdego miesiąca wygrzebywali kilkanaście z przepastnych otchłani kosmosu. Niby fajnie, ale… roboty przybywało. Zresztą nie tylko z powodu planet. Wystarczy, że przypomniał sobie sytuację sprzed paru lat, gdy w atmosferę ziemską uderzył olbrzymi meteoryt, który nie rozpadł się i nie stopił jak większość tych skalisto-lodowych obiektów, ale wpadł do oceanu. Odpowiednim ekipom udało się dotrzeć w okolice upadku, ale na miejscu znaleziono głównie martwe wieloryby, bo akurat tam odbywały się ich gody. Biedne samce nie zdążyły nawet wciągnąć wielkich prąci a w wodzie odkryto substancje występujące w nasieniu. Cóż za tragiczna śmierć. Albert miał nadzieję, że jednak zdążyły przekazać swe DNA dalej i jakieś osobniki przeżyły kosmiczną hekatombę.

 

O sprawie zapomniano do czasu, gdy dwa lata później kolejny meteoryt niemal po tej samej trajektorii wleciał w ziemską atmosferę. Znowu uderzył gdzieś w morze i przepadł w głębinach. Ten dziwny zbieg okoliczności wzniecił podejrzenia niektórych światowych mocarstw, obudziły się zadawnione lęki i obawy o stosowanie nowoczesnych rodzajów broni. Stany Zjednoczone oskarżyły Koreę Północną, Korea Północna Koreę Południową, Polska Rosję, kraje arabskie Izrael i tak to szło tradycyjnymi liniami podziału, a więc łączenia, krystalizując nienawiść w jeszcze mocniejszą strukturę i doprowadzając świat na skraj kolejnej wojny. Na szczęście Chińczycy wystarczająco szybko zwęszyli możliwość zarobku, więc uspokoili wszystkich. Rozpoczęły się żmudne badania. Obliczono trajektorię lotu nieznanego obiektu i skierowano w odpowiednim kierunku teleskopy, radioteleskopy i wszelkie inne czujniki. Przeczesywano niebo dniem i nocą, znaleziono sporo nowych planet, być może nadających się nawet do zamieszkania, ale nic podejrzanego nie odkryto. Z czasem emocje opadły, bo przecież do przeszukania były olbrzymie połacie kosmicznej próżni i znalezienie tam Niewiadomoczego graniczyło z cudem. Po kilku intensywnych miesiącach życie profesora Mulighana wróciło do normalności.

 

Jednak w umyśle przyzwyczajonym do kociego lenistwa zaczynało rodzić się podejrzenie, że dzisiejszy błąd oprogramowania nie jest w istocie błędem, ale całkiem sensownym komunikatem. Sygnał płynął z okolic miejsca w zgrubieniu centralnym galaktyki, z którego kilka lat temu nadleciała wielorybia apokalipsa. Czyżby w końcu udało się znaleźć tajemnicze Niewiadomoco? Wykres krzywej zmian blasku nie dawał jednoznacznej odpowiedzi: obiekt na pewno nie był gwiazdą o znanej dotąd budowie, planetą pozasłoneczną, ani czymś zbudowanym z ciemnej materii, choć diagram najbardziej przypominał to drugie. Gdy Albert opanował skurcz jelit, jego zwyczajowy odruch obronny na myśl o nadchodzącym nawale pracy, ucieszył się, bo zdał sobie sprawę, że… być może czeka go niemała premia. Szef instytutu od dłuższego czasu zabiegał o dodatkowe finanse dla międzynarodowego programu budowy Niezwykle Wielkiego Teleskopu Kosmicznego, następcy uszkodzonego Hubla. Z urządzeniem tym astronomowie wiązali spore nadzieje, licząc na możliwość bezpośredniej obserwacji planet skalistych być może nawet nadających się do życia.

 

Kolejne dni wywróciły życie profesora tak, że czasami nie miał nawet możliwości wypicia dobrej kawy i musiał posiłkować się tym wstrętnym płynem wypluwanym przez maszyny stojące w korytarzu. W końcu jednak odkryte ciało niebieskie pomogło znaleźć brakujący miliard dolarów i wznowić program budowy teleskopu. Oczywiście najpierw wszelkimi sposobami próbowano zbadać cóż to za Niewiadomoco N.A.S.A. wygrzebała w kosmosie, co tylko utwierdziło wszystkich w niezwykłości obiektu. Niezadowolony Albert musiał uczestniczyć w tym wszystkim, ale już pierwszy przelew na konto skutecznie poprawił mu humor – zapowiadała się szczęśliwa i spokojna emerytura.

 

Z przylądka Canaveral na Florydzie wystrzelono rakietę z teleskopem, którego udało się bez problemów udało się wynieść na orbitę i uruchomić. Wszystkie systemy działały. Po zrobieniu szczegółowych zdjęć planet naszego układu słonecznego, wyprowadzono teleskop głębiej w przestrzeń kosmiczną, żeby odciąć się od wszelkich szumów pochodzących z Ziemi i krążących wokół śmieci. Świat zamarł, ludzkość wstrzymała oddech, niczym podczas pierwszej próby lądowania na Księżycu, wrogowie na chwilę przestali sobie skakać do gardeł, a wszędzie unosiła się atmosfera dumy i podniosłego oczekiwania. Dwudziestego trzeciego maja o godzinie siedemnastej spłynęły dane, komputery ruszyły pełną parą, rozpoczęły obróbkę…

 

Albert, wraz z szefem instytutu i resztą zespołu, wpatrywał się w ekrany, na których wyświetlono pierwsze zdjęcia. Ciekawość i podniecenie szybko ustąpiły miejsca niezrozumieniu, konsternacji, rozbawieniu, jednak na większości twarzy gościł szok lub idiotyczne zdziwienie. Gdy zadzwonił telefon dyrektora, wszyscy wzdrygnęli się jak wyrwani z hipnotycznego transu. Odebrał Albert.

 

– Słucham – zachrypiał niewyraźnie. Brakowało mu tylko śliny w kąciku ust. Po kilku sekundach stanął na baczność i zaczął sztywno przytakiwać głową niczym karny żołnierz. Odsunął telefon od ucha. – Pan prezydent – powiedział w kierunku dyrektora dalej wpatrzonego rozmemłanym wzrokiem w ekrany. Nie reagował. – Pan prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej Herman Mendoza panie dyrektorze! – wyrzucił z siebie jednym ciągiem i łupnął dyrektora w potylicę otwartą dłonią. Przełożony ocknął się i odebrał telefon.

 

– Oczywiście. Zaraz prześlemy, ale… nie wiem jak to powiedzieć. To jest… – zamilknął na dobrych kilka sekund, szukając odpowiedniego słowa, po czym napiął się i dodał: – Oczywiście, zaraz będzie to pan miał u siebie!

 

Dyrektor jak obiecał, tak zrobił. Czy też raczej Albert. Trzęsącymi dłońmi nie potrafił trafić w ikonkę „wyślij", ale w końcu udało się. Wstrzymali oddechy patrząc na siebie badawczo. Szum klimatyzacji rósł w głowie profesora, aż w końcu stał się nieznośny jak wtedy, gdy do ucha wpadła mu żywa mucha. Jeszcze chwila a z tego napięcia padliby zemdleni. Telefon zadzwonił w końcu. Odebrał dyrektor.

 

– Słu.. cham? – po sekundzie odsunął słuchawkę na wyciagnięcie ręki. Prezydent wydzierał się tak głośno, że wszyscy na sali słyszeli miotane po hiszpańsku przekleństwa. Gdy ucichł, dyrektor ostrożnie przystawił telefon. – Nie, panie prezydencie, to nie jest żart. Zdjęcia są… prawdziwe.

 

Prezydent rozłączył się szef poprosił Alberta do swojego biura. Siedzieli w ciszy. Profesor Mulighan czuł się winny, jakby odpowiadał za to, co znaleźli w kosmosie. W końcu dyrektor włączył ekrany ścienne i wyświetlił zdjęcia.

 

– Dobra, Albert, musimy się dowiedzieć wszystkiego o… naszym obiekcie. No wiesz, trajektoria, prędkość poruszania, masa i… jakieś tam inne współczynniki. – Podrapał się po głowie skonsternowany, ciągle unikał zerkania na ekran. – Nie wiem. Sam coś wymyśl. A ja napiszę oświadczenie na dzisiejszą konferencję. Trzeba będzie powiedzieć o tym ludziom… Przecież nikt nam nie uwierzy. A jak uwierzą, to co wtedy? Wszystko się zmieni, wszystko. Świat już nie będzie taki sam.

 

– Okej. Szefie… a jak go nazwiemy? – zapytał profesor.

 

– Może… chłopiec?

 

– W sumie. – Albert uśmiechnął się. – Zawsze chciałem mieć syna – dodał patrząc na ekran, na którym gigantyczna postać kilkunastoletniego młodzieńca poruszała się na tle zgrubienia galaktyki. Na oko chłopak mógł mieć czternaście lat i chyba niedawno zaczął dojrzewać, choć oczywiście w miarach kosmicznych niewiadomo ile to „niedawno" trwało. Wielkością dorównywał średnicy Antaresa, a więc był 448 razy większy niż Słońce, czyli 48 918 razy większy niż Ziemia.

 

– Kurwa, czy to jest nasz… Bóg? – zapytał dyrektor, pierwszy raz w życiu zapominając przy Albercie o dobrych manierach.

 

– Nie wiem – odparł Albert, czerwieniejąc na twarzy. – Ale chyba wiem, jak na ziemi powstało życie.

 

Poklatkowe zdjęcia pokazywały, jak chłopiec sięga między nogi i zaczyna masować twardniejący członek. Wzrok młodzieńca zaszklił się, a na usta wypłynął radosny uśmiech. Chłopak przemierzał kosmos i brandzlował się w najlepsze, wprowadzając w konsternację naukowców, gdy wtem białka oczu wywalił do góry i…! Ejakulował wysyłając nasienie w przestrzeń. Jakaś część leciała w kierunku układu słonecznego zamarzając momentalnie w zimnej próżni.

 

– Ja pierdolę. – Dyrektor spojrzał na to ze zgrozą. – Ciekawe gdzie są jego rodzice?

Koniec

Komentarze

Z tym miłym czytaniem, to żart? I czym to się różni od poprzedniej wstawki? Przedsłowiem?

Na pierwsze pytanie nie odpowiem, bo nie rozumiem. :)

Na drugie: poprzednia wstawka za pierwszym razem wkleiła się jako zbity blok tekstu ciągiem. Zanim się obejrzałem, pieć osób napisało, że z tego powodu nie będzie opowiadania czytać. Poprawiłem, ale jak wiadomo tekst na tym portalu pojawiają się z szybkością taśmową i czytane są w zasadzie tylko te, które sa na samej górze.

Nowa Fantastyka