- Opowiadanie: SebastianS - Pełnia

Pełnia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pełnia

 

 

 

To nie była zwyczajna noc, było w niej coś magicznego, coś co pozwalało na zapomnienie… Tak mocno pragnąłem pogodzić się z samym sobą. Właśnie tej nocy, przesiąkniętej blaskiem pełni księżyca. Nie cierpiałem już, noc dawała ukojenie. Napawałem się nią, chłonąc ciszę mojego mieszkania, które mimo iż w bloku pośród trosk i codziennych zmartwień sąsiadów, wydawało się tak wyalienowane jak ja sam. Było mi to bardzo na rękę, ponieważ wiedziałem, że nikt nie jest mi wstanie przeszkodzić.

Nie, nie planowałem zabójstwa, czy opędzlowania czyjegoś konta bankowego. Była to raczej zwyczajna chęć napawania się samotnością, która w moim mieszkaniu przybierała niemal ludzki kształt. Zależało mi na niej, a ona stała się niepostrzeżenie moim kompanem i powiernikiem tajemnic, które rodziły się w głowie każdego ranka, gdy budziłem się, korzystałem z toalety, jadłem i przeglądałem strony internetowe. Na początku odrzucałem ją jak odrzuca się coś nowego i nieznanego. Z miesiąca na miesiąc oswajała mnie, po to by móc żyć i rosnąć przy mnie i dla mnie. Czy to takie dziwne?

Nie sądzę. To kwestia pogodzenia się ze swoją sytuacją, która i tak nie zmieniłaby się choćby i wszyscy święci stawali za tobą murem.

Spoglądałem w ciszy, na księżyc, który zaczął odwalać swoją nocną zmianę, świecąc co sił na: okna i chodniki w nadziei, że ktoś podziękuje mu za jego pracę. Nikt jednak tego nie robił. Tylko ja wraz z towarzyszącą mi samotnością oddawałem mu niemy hołd za to, że ciągle jest i będzie tu, nawet wtedy, kiedy nie będzie tego co uważamy za cywilizację. Bezwiednie zaciągając się papierosem chłonąłem jego blask całym sobą, a moja samotność klepała mnie dumna po ramieniu. Czy czułem się szczęśliwy? Nie, to chyba zbyt duże słowo, raczej mógłbym to nazwać swoistą wolnością, której moc objawiała w takie wieczory jak ten.

Spokój za oknem nie był czymś dziwnym, okolica w której mieszkałem była względnie spokojna, co było niewątpliwym pozytywem. Czasem wykorzystywałem to. W noce podobne do dzisiejsze, wtedy ubierałem się w wytarte dżinsy i ciemną bluzę z kapturem wyruszając w bezcelowy spacer na koniec osiedla, gdzie zaczynał się las stanowiący naturalną granicę miasta. Oddychając świeżym powietrzem stawiałem zazwyczaj małe kroczki, delektując się przy tym widokiem krawędzi mojego miasta zasypiającego i odpoczywającego po codziennych grzesznych uczynkach jakie przysporzyło swoim mieszkańcom. Przeważnie podczas tych spacerów czułem się jak dozorca sprawdzający stan mienia, którym przyszło mu się opiekować.

Dziś było jednak inaczej niż zwykle. Blask księżyca hipnotyzował. Sprawiał, że ja i moja samotność utwierdziliśmy się w przekonaniu, że świat poza murami mieszkania jest ułudą, fatamorganą, fantazją kogoś kto nie miał w sobie pokładu ludzkiej dobroci stwarzając to wszystko na swoje podobieństwo. Spoglądając przez szybę na podwórko z minuty na minutę uświadamiałem sobie, że tam na dole, na chodniku to wszystko to żart, z którego nie powinno się śmiać.

– Jutro do pracy?– spytałem samego siebie.

Nikt nie odpowiedział. Samotność również nie raczyła odpowiedzieć na moje słowa.

– Jutro do pracy..– stwierdziłem– do pracy jak każdego dnia życiu, które toczy się swoim torem…

Znów nie usłyszałem odpowiedzi, nawet zwyczajnego przytaknięcia.

– Koleiny są zbyt głębokie, żeby móc wyskoczyć. Próbowałeś? – zapytałem.

Papieros wypalił się i spadł na podłogę. Nie czekałem na odpowiedź. Podszedłem jedynie bliżej okna, spoglądając znów na księżyc, którego plamy przywodziły na myśl zmęczoną twarz pracoholika odkładającego przyjemności doczesnego życia na rzecz niekończącej się harówy, która już dawno stała się prozą jego życia.

Noc nasączona była czymś ulotnym, czymś co powodowało ten łagodny dreszczyk emocji w kościach, które od samego urodzenia pomagały mi radzić sobie z przeciwnościami świata, w którym przyszło mi żyć.

– Idziemy…– stwierdziłem szeptem, aby moja samotność nie poczuła się urażona. Wszak jej moc największe oddziaływanie miała właśnie wtedy, gdy przebywałem sam na sam mieszkaniu, które dawno temu stało się grobem moich wspomnień. Nie, nie umarłem, ani nie zmartwychwstałem. Życie wybieliło to czego dokonałem jakiś czas temu. Po chwili byłem już na dworze. Spojrzałem za siebie. Klatka schodowa zdawała się mówić „ jakby co, to wracaj, wiesz dokąd prowadzę… na drugim piętrze jest twoje mieszkanie, twoja pustelnia" Odwróciłem się powrotem, gwałtownie i pewnie zarazem. Dodało mi to odwagi. Tutaj, pośród kostek brukowych mimo pozornej ciszy wszystko mogło się wydarzyć, choćby przejazd taksówki, której kierowca mógłby wziąć mnie za potencjalnego klienta i zajeżdżając mi drogę kazałby mi się tłumaczyć czemu nie chcę jechać do centrum miasta, do baru, na dziewczyny, na nocne harce wymieszane z wydawaniem niepotrzebnie pieniędzy. Odpowiedziałbym mu „ spierdalaj pan! Nie muszę nigdzie jechać, nie muszę być zakładnikiem potrzeb tych co nie dbają o swoich przyjaciół – samotności i księżyca, a przecież oni zawsze czekają na życzliwe spojrzenie, na miłe słowo. Spierdalaj pan! Chcę się przejść i nic panu do tego!"

Na szczęście nic się takiego nie stało. Samochód minął mnie spokojnie, a ja nie musiałęm się wysilać, krzyczeć i przeklinać. Przemierzam chodnik niczym krzyżowiec w poszukiwaniu ziemi świętej, która znajduje się na koniec świata. Gdzieś w oddali słychać ujadanie psa, a może to wilk?

– Wilki w mieście?– zapytałem, ale samotność i tym razem nie odpowiedziała chowając w ciepłą ciemność na tyłach mojego kaptura.

– W mieście, gdzie w nocy palą się latarnie, przystanie dla wszelkiego rodzaju robactwa, nie może być wilków, one chyba nie lubią tak wielkich skupisk ludzkich.

Prawie na pewno byłem tego pewien.

Nie patrząc na zegarek, który w większości przypadków miał moc wydłużania lub skracaniu czasu wykonywanej właśnie czynności, ominąłem budynki posiadające w czyimś odczuciu wszelkie znamiona luksusowej normalności i skierowałem się w stronę lasu, który fascynował mnie swoją tajemniczością. Za każdym razem, kiedy w nocy wkraczałem w jego granice czułem, że tylko ja potrafię go odkrywać na nowo, tak jak moi przodkowie odkrywali kolejne miejsca pośród pradawnej puszczy. Niechcący kopnąłem kilka puszek po piwie, które beztrosko walały się po trawie

– Na pewno nie zapuszczali się w sam środek– uspokajałem samego siebie.

Przystając, przy pogniecionych niczym świeżo wyprana koszula, puszkach postanowiłem trochę powęszyć, tak dla spokoju sumienia. Delikatnie macając dłonią podłoże wyobrażałem sobie sytuację, która wydarzyła się w tym miejscu jakiś czas temu..

– Tylko delikatnie…– szepnąłem rozglądając się powoli.

Opuszkami palców ślizgnąłem się po wierzchach puszek. Były zimne. Lubiłem to zimno…

Pewnie było ich kilku, młodzi, być może zbyt młodzi. Wyszli cichaczem od swoich ojców i matek spragnionych spokoju po pracy w fabrykach, sklepach, magazynach. Młodzi czuli się wyluzowani. Wokół puszek spora ilość niedopałków, których nadpalone filtry wyraźnie mówiły nie mieli zbyt dużo pieniędzy. Palili często, po każdym łyku piwa zakupionego w miejscowym spożywczaku. Niedopałki różniły się grubością filtra, co oznacza, że młodzi mieli przy sobie dziewczyny, które dorastając nie myślały, że tak jak ich rodzice będą musiały ścierać swoje życia na tarce upływających lat. Cieszyły się, cieszyły się chwilą, bo właśnie w tej chwili czuły się doceniane i pewne siebie wśród osiedlowych chłopaków nie przyjmujących do siebie faktu nadchodzących problemów: opłat co miesiąc, wywiadówek dzieci, kłótni z małżonkiem. Przez dym papierosów wszyscy podświadomie wypuszczali zgryzoty dojrzałości.

Moja dłoń przesuwała się dalej i dalej, natrafiając na kolejne przykłady szampańskiej zabawy, która de facto stanowiła stały element młodzieńczej gry „ zapomnij o jutrze, jutro jest odległe jak zmarszczki i niedoczynność tarczycy". Kucając zrobiłem mimowolnie kilka kroków przed siebie, więc jednak poruszałem się w dobrym kierunku. Moja dłoń cofnęła się nagle. Spojrzałem się w dół, żeby dokładniej przyjrzeć się śliskiej materii, która powiła się niepostrzeżenie pod moimi palcami. Prezerwatywa, pełna i jednoznaczna. Jeden z nich miał szczęście, dzięki temu wzrośnie jego pozycja w grupie, dzięki czynności, którą wykonał pośpiesznie i niedbale w obawie przed popełnieniem błędu, który wystawiłby go na pośmiewisko wśród rówieśników, będzie opowiadać o tym koloryzując oczywiście swoim kumplom po przez komunikatory. Od tak. Po prostu. Pokazując rodzicom ich własną krótkowzroczność i niedołężność w sprawach socjalizacyjnych.

– Wszyscy tak robią– powiedziałem samemu sobie.

Nie chciałem w to jednak uwierzyć. Nie była to jednak kwestia moralności. Raczej brutalności potrzeb jakie w nas wszystkich drzemią, które usypia się systematycznie przez społeczną etykietę cywilizowanych zachowań..

Wstając powoli wyjąłem z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów. Niby na znak zrozumienia motywu działania młodych. Odpaliłem zaciągając się mocno. To wystarczyło abym wyruszył dalej. Umysł niczym niezmącony kierował moimi nogami pośród drzew piętrzących się w ciemnościach nad moją głową. Znałem drogę, a przynajmniej sposób w jaki mam dojść do miejsca gdzie będę mógł stwierdzić, że jestem wystarczająco daleko pstrokatych blokowisk budowanych pośpiesznie dla kolejnych ludzi pragnących w spokoju przeżyć choć trochę czasu które dano im na wychowanie dzieci. Mój wzrok już dawno przyzwyczaił się do ciemności, która na moment gasła z chwilą kolejnego zaciągnięcia się papierosem, który samozwańczo stał się moim przewodnikiem do miejsca, które upatrzyłem sobie na długo zanim wymierzyłem sobie samemu karę za naiwne marzenia o przeciętnym życiu jednego z milionów w sposób podobny do reszty.

– Lubisz tam bywać!- krzyknąłem wypuszczając dymek z ust. To prawda lubiłem to miejsce, nie ma co ukrywać i kłamać samego siebie. Kochałem to miejsce miłością tak pierwotną jak popędy, które od pokoleń mordujemy w sobie, dla dobra postępu i globalnego ładu.

Księżyc czekał na mnie nad koronami drzew, las to nie jego miejsce. On woli przestrzeń. Bardzo dobrze, ponieważ nie lubiłem się z nikim dzielić moim MIEJSCEM.. Znajdowałem się na niewielkiej polance, obłożonej suchymi gałęziami, liśćmi oraz roślinami bliżej mi mieszczuchowi nieznanymi. Było tu pięknie. Nie umiałem jednak bliżej sprecyzować owego piękna. Czułem je jednak całym sobą za każdym razem kiedy pojawiałem się tutaj bez względu na porę dnia i nocy. Tylko w tym MIEJSCU czułem prawdziwą więź ze wszystkim co mnie otacza. Nie musiałem już nic udawać, przed nikim się chować. Byłem prawdziwym sobą.

– Zrób to! Na co czekasz!?– ponaglałem samego siebie.

Nie zważając na panujący chłód rozebrałem się do naga. Ubrania przezornie złożyłem w „ kostkę" i położyłem je za sobą, tak aby nie przeszkadzały. Dreszcze przeszyły moje ciało. Adrenalina pochłaniała zimno, które ocierało się bez przerwy o moje ciało. Klęknąłem.

– Czuję się świetnie!- krzyknąłem bez żadnej obawy.

Bez zbędnych ceregieli zacząłem kopać dół. Właściwie dołek, bo to czego szukałem nie leżało głęboko. Po chwili poczułem pod paznokciami coś twardego. Była to mała blaszana skrzyneczka, która obłożona szmatkami czekała tylko na mnie. Otwierając wieko wstałem. Dobrze wiedziałem co znajduje się w środku. Stary nóż kuchenny z drewnianą rękojeścią, którego zabrałem z rodzinnego domu.

– Nie ma wiele czasu, trzeba działać– powiedziałem uspakajając drżenie rąk.

– Chcę, żebyś wiedziała, że pamiętam.. Pamiętam wszystkie dni, które spędziliśmy razem. Wszystkie chwile, które wspólnie wnosiliśmy do naszego mieszkania. A ty pamiętasz?

Nie spodziewałem się odpowiedzi. Nikt nie mógł się do mnie w tej chwili odezwać, nawet moja samotność, która czeka na mnie wypatrując przez okno. Nagi wśród drzew nie czułem się już sam. Byłem wszystkim, wszystko było mną. W tej jednej chwili.

Nóż był mimo swoich lat był ostry i zimny jak MIEJSCE, w którym się znajdowałem.

Nacinając sobie dłonie wzniosłem wzrok do góry, łapiąc resztki blasku księżyca, który próbował za wszelką cenę zobaczyć co też wyczyniam. Nie chciałem go przestraszyć. Krew, ciekła, przedzierając się przeze mnie do ziemi, która musi być karmiona aby móc w sobie dalej trzymać bagaż jaki w niej złożyłem i chęć zemsty, o której co noc próbuję zapomnieć.

– Zasmakowałaś znów mojej krwi. Za życia nigdy nie byłaś ze mną aż tak blisko. Kochaliśmy się, nienawidziliśmy się. Emocje żyły w nas, do póki powiedziałaś że „ to już koniec"

Znowu klęknąłem, zawsze tak robiłem, aby krew mogła szybciej wchłonąć się w ciało, a właściwie w to co zostało z ciała mojej oblubienicy.

– Nie martw się nikt się nie dowie, ja na pewno nikomu nie powiem….

Mówiłem jak zawsze prawdę, jedyną i niepodważalną. ONA leży tu dla mnie, będę jej powiernikiem do końca moich dni.

– Wybaczam ci– szepnąłem schylając się tak mocno, że aż nos spotkał się z ziemią.

 

 

Siedząc powrotem w moim mieszkaniu, księżyc zaglądał przez okno balkonowe.

– Czuję się oczyszczony– wyszeptałem, zakładając sobie opatrunek na obydwie dłonie– gdy nadejdzie kolejna pełnia znów tam przyjdę, a TY znów będziesz szczęśliwa, że masz mnie koło siebie…

Koniec

Komentarze

No, więc tak...

Przede wszystkim proponuję poświęcić więcej czasu sprawdzeniu stylistyki i interpunkcji. Tworzysz zbyt skomplikowane zdania, przez co są one czasami niezrozumiałe.

Niektórych rzeczy w ogóle nie rozumiem.

- Jutro do pracy?- spytałem samego siebie.

Nikt nie odpowiedział. Samotność również nie raczyła odpowiedzieć na moje słowa. – Kto inny miał odpowiedzieć skoro pytanie było skierowane do samego siebie?

- Jutro do pracy..- stwierdziłem- do pracy jak każdego dnia życiu, które toczy się swoim torem...

Znów nie usłyszałem odpowiedzi, nawet zwyczajnego przytaknięcia. – Gdzie kolejne pytanie?

Prezerwatywa, pełna i jednoznaczna. – A są wielorazowe?

Niedopałki różniły się grubością filtra, co oznacza, że młodzi mieli przy sobie dziewczyny, które dorastając nie myślały, że tak jak ich rodzice będą musiały ścierać swoje życia na tarce upływających lat. – Nie wiem, czy tylko mi się wydaje, że gramatycznie ostatnia część całego zdania jest połączona z pierwszą, co logicznie nie ma sensu. Ale może tylko mi się tak wydaje…

Jest jeszcze wiele innych błędów, ale nie będę wszystkich opisywać. Zedytuj tekst póki możesz;)

Jeżu kolczasty. Tego nie daje się czytać. Sam siebie, samego siebie, spacje, zdania jak anakondy, gramatyka pokwikuje. Skapitulowałem po trzecim akapicie, dalej tylko wyrywkowo zerknąlem --- nic nie zachęca mnie do czytania.
(Ale gusta są różne, komuś innemu może się spodobać.)

No i się doigrałem ! Krytyka przyjęta, bolesna prawda objawiona., Czas zacząć zbierać znaczki, albo się zwyczajnie ogarnąć. Dzięki za zainteresowanie- to już coś. Pozdrawiam:)

Nowa Fantastyka