- Opowiadanie: AubreyBeardsley - Nieprawdopodobne

Nieprawdopodobne

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Finkla, regulatorzy

Oceny

Nieprawdopodobne

To wcale nie było tak, że Brian przyciągał nieprawdopodobne zdarzenia. Ale – one też nie przyciągały jego, w żadnym razie. Chociaż tak naprawdę, kto je tam wie. Nieprawdopodobne zdarzenia mają to do siebie, że po prostu się zdarzają, a fakt, że jakimś trafem zawsze na ich drodze prędzej czy później pojawiał się Brian, był zupełnie przypadkowy. Chyba.

A może wynikał z tego, że Brian miał w zwyczaju patrzeć na rzeczywistość i ją widzieć, czego raczej nie praktykują inni ludzie. Inni ludzie patrzą przed siebie i widzą, powiedzmy, jutrzejszy obiad, na który ma przyjść teściowa. Czasem też bardzo chcieliby zobaczyć, jak wspomniana teściowa wpada pod pociąg, ale to już zupełnie inny temat. Nie widzą stada wkrętowplujków, które przerażone umyka im właśnie spod nóg. A Brian widział. Choć zazwyczaj nie mówił o tym głośno. Bo efekt wywołany jego wrzaskiem: „Nie zdepcz tych biednych wkrętowplujków, kretynie!" mógłby być co najmniej ciekawy. Zresztą Brian nie wiedział, że stworzenia, które widzi, nazywają się wkrętowplujki. No i to nie będzie opowieść o wkrętowplujkach, więc może zostawmy je samym sobie. Będzie to natomiast opowieść o Brianie, który zaczął zupełnie znienacka widzieć jeszcze więcej niż zwykle i nie był z tego powodu specjalnie zadowolony. Ale po kolei.

 

Pierwszym błędem, jaki Brian popełnił tego dnia, było to, że otworzył w ogóle oczy. Za drugi błąd można niewątpliwie uznać wstanie z łóżka. Kolejne błędy posypały się lawinowo i nie warto przytaczać ich wszystkich, dość rzec, że koło dziesiątej zdążyły nawarstwić się na kształt pokładów geologicznych. Przed jedenastą Brian udał się do kuchni, by zjeść śniadanie. Już od kuchennego progu w jego umyśle zaczęło kiełkować podejrzenie. Metr od lodówki podejrzenie wypuściło listki i zakwitło pewnością, że, wracając wczoraj z delegacji, zapomniał zrobić zakupów. Nie było go w domu przez dwa tygodnie, co nie wróżyło dobrze w kwestii śniadania.

Brian podszedł do lodówki z pewną obawą. Licho wie, jakie życie rozwinęło się tam przez te czternaście długich dni. Drzwi skrzypnęły złowieszczo, mimo że nigdy wcześniej nie skrzypiały. W kierunku Briana buchnął stęchły fetorek. A potem oczom Briana ukazał się ser.

Brian pamiętał, że, faktycznie, przed wyjazdem miał ser w lodówce, ser żółty w dodatku, zostawił go na spodeczku. Teraz ser był niewątpliwie pleśniowy. Brian naprawdę byłby w stanie zrozumieć jakiś zielonkawy osad tu i ówdzie, czasem przechodzący w błękit, w porządku. Ale w życiu nie spodziewałby się zastać na swoim własnym osobistym serze muchomora. A zastał. Muchomor na dodatek kiwał się na wszystkie strony, jakby targał nim całkiem solidny wiatr. Brian zamknął drzwiczki, zrobił sobie mocną kawę, wypił ją w trzech ogromnych łykach, krztusząc się i dławiąc, potem zaś wrócił odważnie do lodówki i znów ją otworzył. Muchomor dalej tam był i dalej się kiwał. Wreszcie Brian zebrał się w sobie, bardzo ostrożnie wyjął spodeczek z muchomorem i, niosąc go przed sobą na wyciągniętej ręce jak odbezpieczony granat, granat w białe kropki i podrygujący co gorsza, wymaszerował czym prędzej przed dom i wyrzucił go za płot do sąsiada. Nigdy nie utrzymywał z sąsiadami zbyt dobrych stosunków, a tego nie lubił wyjątkowo.

Kiedy już miał chyłkiem umknąć z powrotem, na ganku sąsiedniego domu ukazał się ulubiony sąsiad Briana, tak samo stary, zrzędzący i paskudny jak zwykle, odziany w stuletni szlafrok oraz wytarte kapcie.

– Wszystko widziałem, ty łobuzie pieprzony – zaskrzeczał w stronę Briana, a potem pogroził mu kościstą pięścią. Brian udał, że to nie do niego, nawet zaczął odwracać się na pięcie, kiedy nagle zauważył, że ukochane róże wspomnianego już kilkakrotnie sąsiada zamiast rosnąć sobie spokojnie na rabacie, chwytać promienie słońca i przeżuwać je w tym swoim chlorofilu, czy co one tam mają do przeżuwania, otwierają co chwilę bardzo zębate paszcze i pożerają przelatujące akurat muchy. Brian przestał się obracać.

– Panie Ferguson – zwrócił się uprzejmie do sąsiada. – Czy z pana różami wszystko w porządku?

Sąsiad łypnął niepewnie na róże, skontrolował sytuację i uspokojony warknął do Briana:

– Oczywiście, że tak, młody człowieku, co miałoby być z nimi nie tak?

Brian stał przez chwilę niezdecydowany. Może zwariował. Ma zwidy albo naćpał się wyziewami z lodówki. A potem jedna z róż z głuchym cmoknięciem wchłonęła kolejną muchę i Brian zwyczajnie nie mógł nie uwierzyć.

– Rzeczywiście, trochę się ruszają – powiedział wreszcie sąsiad, mierząc rabatę badawczym spojrzeniem. – To pewnie znowu te cholerne myszy, jeszcze raz ścierwa korzonki popodgryzają, to…! – nie dokończył, zamiast tego ściągnął z nogi kapeć i z wielkim poświęceniem cisnął go w rabatę. Róże aż zamarły ze zdumienia.

– A nie mówiłem, ścierwa jedne… – wrócił do domu, mrucząc pod nosem i plaskając bosą, zapewne od dawna niemytą stopą o podłogę. Brian szczerze współczuł różom. Oberwać czymś takim jak stary kapeć starego sąsiada… Czym prędzej wrócił do kuchni. Kapeć kapciem, muchożerne róże muchożernymi różami, a śniadanie jakieś zjeść trzeba.

Po długich poszukiwaniach znalazł wreszcie prawie nieprzeterminowane płatki śniadaniowe. Obejrzał pudełko uważnie ze wszystkich stron, ale płatkinie wykazywały żadnych cech nieprawdopodobnych, toteż Brian zjadł je, popijając herbatą, bo mleko wyszło, Brian miał nadzieję, że nie dosłownie.

Tak poza tym była niedziela. I to niedziela będąca początkiem czegoś strasznego, znaczy: długiego weekendu. Wolne aż do wtorku. Brian czuł się dość nieswojo, jak w każdą niedzielę zresztą, a już na pewno jak przed każdym długim weekendem. Był typowym przykładem pracoholika i dzień wolny oznaczał dla niego koniec świata, chociaż może nie całkiem, bo koniec świata niósłby ze sobą jakieś zajęcie, ustawianie się w szeregi przed Sądem Ostatecznym, pchanie się w kolejce do windy ku niebiosom, zbieranie odpowiedniej dokumentacji świadczącej o byciu grzecznym, itd. A taka niedziela – nic. Jedynym hobby Briana była praca, a że już jakieś pół roku temu dostał sądowy zakaz zbliżania się do swojego Instytutu w dni wolne, teraz nie miał co robić. Zresztą w ogóle uważał, że ten cały zakaz jest idiotycznym pomysłem, dozorca naprawdę mógł mu wtedy otworzyć drzwi, nie musiałby ich wyłamywać… Nieważne. Brian zmył naczynia i zabrał się za sprzątanie domu. Nie przepadał za tym zajęciem, ale z braku innego postanowił wziąć się w garść i odkurzyć.

Odkurzał sobie w najlepsze, doodkurzał nawet do schodów na piętro i już miał zacząć wlec nieszczęsny odkurzacz na górę – swoją drogą, lubił dźwięk wydawany przez odkurzacz ciągnięty po schodach: … – pac – … – pac – … – pac – … – kiedy na najniższym schodku zauważył coś dziwnego. Pochylił się i wlepił obrzydzone spojrzenie w pająka. Bo to chyba był pająk. Stworzenie miało tłusty, czarny, lśniący korpusik długości może z centymetra i sześć bardzo długich, cienkich nóg. Brian przez chwilę gapił się na pająka, kiedy nagle dotarło do niego, że albo pająk jest po amputacji dwóch kończyn albo to nie jest pająk, bo pająki, jak świat światem, mają nóg osiem. Nakazał stworzeniu zostać tam, gdzie stoi, zresztą pseudopająk nie wyglądał na takiego, który planuje się gdzieś oddalić, chociaż kto go tam wie, i pobiegł po szkło powiększające.

Po chwili Brian, tym razem już bez obrzydzenia i uprzedzeń gatunkowych zwyciężonych przez zwykłą naukową ciekawość, spojrzał na stworzenie przez lupę. Wypisz wymaluj mucha. Gdyby nie długie nogi… Stworzenie miało ewidentnie chitynowy pancerzyk, włochaty tyłek, to jest: odwłok, wielkie ślepia jakby pokryte drobną siateczką i trąbkę z przodu… znaczy ten, no, aparat typu liżącego. Tylko nogi w stu procentach pajęcze. Mucha spojrzała na Briana obojętnie i odmaszerowała, ciągnąc za sobą cienką nić pajęczyny, którą najwyraźniej popuściła niechcący. Brian myślał przez moment. Wreszcie schował szkło, schował odkurzacz, wziął zimny prysznic i postanowił iść na spacer, bo siedzenie w domu wyraźnie mu nie służyło.

Brian nie zwykł chodzić na spacery. Brian w ogóle zwykł nie robić bardzo wielu rzeczy i był wybitnie niepocieszony, kiedy los kazał mu którąś z tych rzeczy robić. Najchętniej pracowałby całymi dniami, czasem pozwalając sobie na przerwę na posiłki, bo co jak co, ale jeść uwielbiał. Sytuacją optymalną było oczywiście, kiedy jedzenie wjeżdżało mu samo pod nos w pracowniczej stołówce, popychane uczynną dłonią kucharki, sam jednak też czasem lubił coś ugotować. Zresztą myśl o ugotowaniu sobie czegoś smacznego i zjedzeniu tego potem w ciszy i spokoju – o, to są zalety samotnego mieszkania – zagościła w umyśle Briana i i Brian postanowił przespacerować się w kierunku najbliższego hipermarketu, żeby zrobić wreszcie zakupy. Zdawać się mogło, że w tym samym kierunku spaceruje pół miasta, drugie pół przypuszczalnie było już bowiem w sklepie. Brian wziął głęboki oddech i podążył za tłumem.

Miał niejasne przeczucie, że drzewa w mijanym właśnie parku też zmierzają w tamtą stronę, nie za szybko, bardzo ostrożnie, ledwie poruszając przy tym źdźbła trawy, ale jednak się przemieszczają. Im dłużej szedł, tym drzew było więcej i stały gęściej, wcześniej rosły w miarę równomiernie. Chyba. Brian postanowił nie zwracać na nie uwagi, zwłaszcza że nikt inny ich wędrówki nie zauważał. Zaczynało go denerwować to nadmierne stężenie nieprawdopodobnych zdarzeń dookoła. A przynajmniej stężenie zdecydowanie większe niż zazwyczaj.

Tego, co działo się w hipermarkecie, opisywać nie ma sensu, zwłaszcza, że byłby to opis nadzwyczaj drastyczny, coś na pograniczu walki byków i napadu dresiarzy na niewinną, bezbronną staruszkę, przy czym wspomniane byki czułyby się tu niepewnie i mizernie, a dresiarze uciekaliby z wrzaskiem, bo ani jedna staruszka nie wyglądała na niewinną i bezbronną, wręcz przeciwnie, zlekceważenie parasola czy laski groziło śmiercią lub kalectwem. Brian, tylko trochę pobity, z siniakiem na szczęce i obolałym żołądkiem, w który nieznany sprawca wraził mu łokieć, cudem uniknąwszy podbicia oka kijem od mopa dziarsko niesionym przez jakiego żwawego dziadunia w kierunku kasy, został wypluty przez sklep pół godziny później. Przez chwilę dyszał ciężko na marketowym parkingu, a potem skrajnie wyczerpany powlókł się do domu, ściskając w garści wywalczoną z trudem eko-torbę z zakupami.

Potem nastąpiło wielkie gotowanie, jeszcze większe jedzenie i wreszcie Brian, już spokojny i odprężony, zrobił coś, co robił bardzo rzadko, mianowicie usiadł na kanapie i włączył telewizor. Głównie po to, żeby nie widzieć, że za oknem lata kot sąsiada z naprzeciwka. Tłusty, rudy kocur zamiast skakać z gałęzi na gałąź na pobliskim drzewie, przefruwał między konarami lotem ślizgowym, rozkładając łapy na boki i powiewając błoną lotną, której tam mieć nie powinien, a miał, zupełnie jak latająca wiewiórka, Brian kiedyś oglądał taką na obrazku z książce. Brian jednak ostentacyjnie go nie widział, skupiał się za to intensywnie na tysiąc sto osiemdziesiątym dziewiątym odcinku jakiejś telenoweli. Ładna, hojnie obdarzona przez naturę blond lekarka reanimowała właśnie podstarzałego eksprezydenta – transwestytę z zawałem. Dobrze, że Brian wpadł na to, żeby kupić sobie zgrzewkę piwa. Zapowiadał się ciężki wieczór.

 

***

 

Następnego dnia Brian, wbrew poważnym postanowieniom, męskim decyzjom oraz niemiłym doświadczeniom dnia poprzedniego, obudził się, chociaż naprawdę nie miał na to ochoty. Przez dobrą godzinę udawał sam przed sobą, że jeszcze śpi, pochrapywał nawet czasem, ale nic to nie dało. Trzeba było wstać. Ubrał się i chyłkiem podążył do kuchni. Skrzętnie ominął spojrzeniem bluszczyk, który jeszcze dwa dni temu rósł grzecznie w doniczce, a teraz objął w posiadanie całą ścianę i patrzył na Briana wieloma małymi ślepkami. Brian zszedł po schodach, przeciął przedpokój i wszedł do jadalni. A potem, tknięty niemiłym przeczuciem, że jednak powinien był zwrócić na coś uwagę w przedpokoju, zawrócił.

Po ścianie, jak gdyby nigdy nic biegał brianowy jamnik, nic sobie nie robiąc z wszelkich praw grawitacji. Tak, wyjaśnijmy – Brian był, może nie szczęśliwym i na pewno nie dumnym, właścicielem jamnika. Nie wszedł w jego posiadanie dobrowolnie, ale to długa historia, fakt jest faktem, że jamnik był. Nie wchodzili sobie w drogę. Brian nawet go karmił. Czasami. Wypuszczał do ogrodu. I takie tam. W każdym razie jamnik, jak każdy w miarę szanujący się pies, zazwyczaj chodził po podłodze. Teraz natomiast z niewiadomych przyczyn zaczął chodzić po ścianie, najwyraźniej nie zauważając większej różnicy. Nawet uszy mu nie zwisały. Ewidentnie coś mu się poprzestawiało z grawitacją.

– Jamniku – zwrócił się do niego Brian – I ty przeciwko mnie? – w jego głosie zabrzmiał wyrzut. Jamnik nie odpowiedział, oddalił się za to w kierunku sypialni, intensywnie merdając przy tym ogonem. Po drodze przeszedł po obrazie, zostawiając na nim szlaczek z brudnych psich łap. Brian potrząsnął głową i udał się wreszcie na śniadanie.

 

Trochę bał się wychodzić z domu. Ale już kilka dni temu obiecał matce, że ją odwiedzi. Matka Briana mieszkała na drugim końcu miasta, była dumna z syna, nie przepadała za jamnikiem, a sama hodowała bardzo duże ilości kotów. Brian odwiedzał ją mniej więcej raz w tygodniu, nie lubił jednak tych wizyt. Schemat zawsze pozostawał ten sam: czemu nie masz żony, czemu tyle pracujesz, kiedy wyrzucisz tego parszywego jamnika, nie doprasowałeś koszuli, zjedz więcej rosołku. Brian nie znosił rosołku.

Zwykle jeździł autem, ale tym razem postanowił dla sportu przejechać się jakimś środkiem komunikacji miejskiej. Szedł więc w stronę przystanku raźnym krokiem, pogwizdując nawet wesoło, jako że pogoda była całkiem ładna, wiosenne słońce z lekka przypiekało, ptaszki ćwierkały, bezskutecznie usiłując przekrzyczeć warkot silników przejeżdżających ulicą aut. Po chwili jednak Brian zaprzestał gwizdania, bo tuż przed nim przeleciał wróbel, nie poruszając złożonymi skrzydełkami, przebierając za to łapkami jak przy pływaniu. Brian rozejrzał się. Trawa na pobliskim skwerku w ciągu ostatniej nocy podrosła o dobre dziesięć centymetrów, zrobiła się też lekko fioletowa. Drzewa zbiły się w grupki. Niektóre z nich łypały na przechodniów. A ludzie niczego nie zauważali, co było chyba najbardziej nieprawdopodobne w całym tym chaosie.

Brian stanął na przystanku i zaczął wpatrywać się we własne buty, ponieważ wydało mu się to najbezpieczniejsze. Na chodniku wokół jego stóp trzaskały przypadkowe, malutkie wyładowania elektryczne. Co się dzieje z tym cholernym światem?!, pytał Brian sam siebie, ale odpowiedzi nie uzyskał. Autobus podjechał wreszcie, postękując i posapując, jak to zazwyczaj autobusy. Brian przez chwilę nie mógł uwierzyć. Wielkie koła co chwilę odrywały się od ziemi, unosiły na kilka centymetrów w powietrze i znów łagodnie opadały na asfalt. Autobus odjechał, a Brian patrzył za nim i miał wrażenie, że rzeczywistość naprawdę ma jakąś awarię. Zamiast, jak każe perspektywa, zmniejszać się w miarę oddalania, autobus wciąż wyglądał tak samo, aż wreszcie znikł znienacka za zakrętem.

Pozostawało tylko jedno wyjście – wrócić do domu, wleźć do łóżka i przeczekać. Brian ruszył więc z powrotem i był już nawet w połowie drogi, kiedy nagle ktoś go zaczepił. Młody człowiek z nieruchomą, jakby plastikową twarzą zastygłą w groteskowym uśmiechu poklepał go przyjaźnie po ramieniu i zagadał:

– Dzień dobry, jestem ankieterem z eee… – tu spojrzał na trzymaną w dłoni kartkę, najwidoczniej ściągę – … Firmy Ekstra-elektro-lux, produkującej odkurzacze. Czy zechciałby pan odpowiedzieć na kilka pytań?

Brian nie był przekonany do młodzieńca. Jego twarz wyglądała, jakby miała zaraz odpaść. Zresztą – mówiąc, prawie nie poruszał ustami. I jak tu takiemu ufać?

– Przykro mi, nie znam takiej firmy – odrzekł grzecznie i już miał iść dalej, kiedy młodzieniec stęknął bardzo żałośnie.

– Bardzo proszę – rzekł ze swoim niezmiennym uśmiechem – Tylko kilka pytań, prof… szef mi głowę urwie, jak nie przeankietuję wszystkich przypisanych mi zie… mieszkańców.

Brian westchnął i zaprzestał iścia.

– Niech pan pyta – odparł łaskawie.

– Czy często używa pan odkurzacza? – zapytał wesoło młody człowiek. Jego twarz jakby obsunęła się trochę w dół. Ale to mogło być złudzenie.

– Raz w tygodniu – odrzekł Brian.

– Jaki to model?

– Niestety, nie pamiętam.

– Czy jest pan z niego zadowolony?

– Jak najbardziej.

– Czy zmieniłby pan swój odkurzacz na nowy, z wodnym mega-turbo-przyciągaczem brudu?

– Musiałbym się nad tym zastanowić.

– Czy zauważył pan ostatnio jakieś niezwykłe zdarzenia wokół siebie?

Brian ożywił się.

– Tak! Wokół dzieją się same nieprawdopodobne rzeczy, coś się musiało spierdolić, bo normalnie rośliny nie łażą, a psy nie biegają po ścianach, pan też to zauważył…? – ostatnie pytanie Brian zadał jednak w przestrzeń, bo w chwili, gdy powiedział „tak", młodzieniec odwrócił się i zaczął uciekać. Uśmiech nadal trwał przyklejony do jego twarzy. Z tyłu, dokładnie w miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, ze spodni wystawał mu zielony ogon.

Brian przetarł oczy. Od początku czuł, że z tym ankieterem coś jest nie tak. Wolał się nie zastanawiać co. A potem wrócił do domu i zadzwonił do matki, że nie przyjdzie, bo źle się czuje. Bo faktycznie czuł się źle. Jakby właśnie odkrył, że czas wreszcie przywdziać gustowny kaftanik i przenieść się do hotelu z miękkimi ścianami. Aż do wieczora przeleżał w łóżku ze spojrzeniem tępo wbitym w sufit, po którym brykał i swawolił radosny jak zwykle jamnik.

Dopiero w porze kolacji zwlókł się na dół, żeby coś zjeść. Za oknem, w wieczornym półmroku, szalało po ogrodzie małe, wysokie może na metr, nie więcej, tornado, pustosząc maliniak i grządkę z marchewką. Po chwili znikło. Zaraz potem niebo pociemniało i nad miastem rozpętała się burza. Przez kilka minut pioruny strzelały na wszystkie strony, by za chwilę ustąpić miejsca czerwonym rozbłyskom zachodzącego słońca. Brian nie zastanawiał się już nad tymi anomaliami. Zaczynało go to nudzić. Włączył telewizor, trafił na Wiadomości. Kilka słów o emerytach, kilka o dwugłowym cielaku, który urodził się pod miastem, bardzo dużo o wprowadzonym przez rząd becikowym, czyli podatku od co piątej zużytej pieluchy, i wzmianka o niecodziennej pogodzie. Brian uznał, że ludzie to ślepa, ciemna masa i poszedł spać.

 

***

 

Opcje były dwie. Wszystko mogło w nocy wrócić do normy, czyli jamnik spadł na podłogę, przypadkowe tornada przestały grasować w ogródku, a bluszczyk oddał ścianę. Druga, mniej optymistyczna wersja wydarzeń zakładała, że jest gorzej niż było. Chyba że Brian najnormalniej w świecie zwariował z braku pracy – co za kretyn wymyślił długie weekendy! – i wszystko to i tak po prostu wytwór jego znudzonego umysłu.

Udało mu się dospać do jedenastej, ale łatwo nie było. Niechętnie otworzył oczy. Przez chwilę spoglądał na pusty sufit i czuł, jak otucha z cichym mlaśnięciem oblewa mu duszę. A potem dokładnie nad nim przegalopował jamnik, uciekając przed goniącym go na kilkunastu krótkich nóżkach kaktusem. Brian nakrył się kołdrą i odmówił uczestniczenia w tym cyrku. Już jutro pójdę do pracy, pocieszał się w duchu, i wszystko będzie dobrze. Bo gorzej to już chyba być nie może.

Mogło.

Dzwonek do drzwi rozbrzęczał się w sposób szalenie natrętny. Brian nakrył głowę dodatkowo poduszką, nie przyniosło to jednak żadnego efektu. Brzęczenie przebiło się przez warstwę pierza i poszewkę, a potem brutalnie wwierciło się w mózg Briana i rozniosło się po jego głowie donośnym echem. Brian wstał, narzucił szlafrok i szurając kapami po dywanie poszedł otworzyć. W drzwiach stała sąsiadka, ta, która mieszkała z prawej strony, z mężem i trójką tłustych, rozwydrzonych bachorów. Brian tych sąsiadów też nie lubił, bo byli parszywymi snobami, a na dodatek w każdy pogodny piątkowy wieczór od kwietnia do października organizowali w ogródku grilla dla swoich równie snobistycznych znajomych i zadymiali Brianowi przestrzeń życiową, wypełniając ją smrodkiem przypalanych steków. No, ale wróćmy do sąsiadki. Stała w drzwiach, jak zwykle dość obszerna, tym razem ubrana jednak nie w workowatą, jedwabną podomkę jak zazwyczaj, tylko w purpurową, zapewne bardzo drogą wieczorową sukienkę. Na twarz nałożyła grubą warstwę makijażu, tuszującą jej mocno średni wiek. Łypnęła na Briana zalotnie zza progu. Brian miał nadzieję, że to tylko sen. Bardzo zły, przerażający, czerwony sen.

– Witaj – rzuciła sąsiadka ponętnie i władowała się do przedpokoju, torując sobie drogę obfitym biustem. Brian przykleił się do ściany i wyjąkał:

– Dzień dobry pani. Mogę w czymś pomóc?

Sąsiadka uśmiechnęła się i przysunęła do Briana bardzo blisko, zdecydowanie zbyt blisko jak na jego gust.

– Oczywiście – wyszeptała czule, a Brianem wstrząsnął dreszcz i to bynajmniej nie dreszcz przyjemny. – Widzisz, mój drogi sąsiedzie… – ciągnęła sąsiadka. – Właśnie odkryłam, że cię kocham i pragnę spędzić resztę życia w twych objęciach, najmilszy…

Brian zaczął ostrożnie przesuwać się w stronę drzwi. Trzeba uciekać, póki nie jest za późno i sąsiadka nie wymyśli na przykład, żeby skonsumować związek, którego nota bene jeszcze z Brianem nie stworzyła, bo Brian jakoś nie wykazywał nigdy zapędów w tym kierunku, zresztą ona wcześniej też nie pałała do niego jakimś wielkim uczuciem. W ogóle – nie pałała do niego żadnym uczuciem, może poza lekką pogardą, ale to się nie liczy.

Brian już prawie dobrnął do drzwi, oganiając zapamiętale przed atakiem czułości, jakiego doznawał ze strony sąsiadki, kiedy w progu stanął nie kto inny, jak owej sąsiadki mąż. Brian stanął oko w oko z sąsiadem, wysokim, chudym i nadętym, który, po raz pierwszy od dwóch lat, się do Briana uśmiechnął. Poprzednim razem uśmiechnął się, kiedy Brianowi zepsuł się kran w łazience i woda śmiesznie sikała przez okno, a Brian jak idiota latał po całym domu w poszukiwaniu głównego zaworu. Ten uśmiech nie wróżył więc niczego dobrego.

– Właśnie wpadłem zaprosić pana na naszego piątkowego grilla – oświadczył sąsiad niespodzianie, a Briana zatkało. Najwyraźniej sąsiad jakimś cudem nie zauważył, że jego własna żona jest w tym dokładnie momencie zajęta obłapianiem jego, Briana, za szyję, tudzież inne części ciała, jakie się akurat nawinęły.

– To doprawdy miłe, proszę pana – wycharczał Brian, uginając się pod ciężarem zwisającej mu aktualnie na plecach sąsiadki. – Ale widzi pan… – zaczął, nie skończył jednak, bo zauważył pewien dość niepokojący szczegół. Na czole sąsiada, trochę powyżej brwi zaczynały ewidentnie wyrastać najprawdziwsze rogi. Szybko, zważywszy, że żona zaczęła go zdradzać dopiero przed kilkoma minutami…

Tego było już za wiele. Brian z wrzaskiem wybiegł z domu, zostawiając za sobą łkającą sąsiadkę i zdumionego sąsiada. Nie przeszkadzało mu to, że biegnie w szlafroku, w kapciach i w sumie nie wie, dokąd biegnie. Musiał się stamtąd wyrwać, bo – jeżeli jeszcze nie zwariował – to na pewno zaraz zwariuje.

Kiedy wreszcie zwolnił w okolicach parku, spostrzegł, że to, co się działo wcześniej, było jedynie wstępem, do tego, co działo się teraz. Ludzie błąkali się zdezorientowani po ulicach. Najwyraźniej wreszcie dotarło do nich, że coś jest nie tak. A było bardzo nie tak. Nad budką z lodami ukazała się Matka Boska. Po parku wte i wewte galopował na ośmionogim koniu koleś w hełmie z rogami, pokrzykując sobie gromko od czasu do czasu. W parkowej sadzawce coś bulgotało zawzięcie, zaś z piany wyłaniało się z wolna nagie dziewczę. Podstarzały mężczyzna z czterema twarzami kręcił się w kółko, nie mogąc zdecydować, w którą stronę pójść.Pomiędzy tym wszystkim fruwały mniejsze i większe trąby powietrzne, lśniły błyskawice, ganiały rośliny, zwierzęta unosiły się w powietrzu, a ludzie znienacka wyznawali sobie miłość lub bez powodu rzucali się na siebie z żądzą mordu w oczach.

– Zaraz zdepcze pan te biedne stworzenia! – wrzasnęła do niego jakaś mijająca go kobieta. Brian zobaczył tuż przed sobą stado wkrętowplujków. Dość!

 

Nie wiedział co robić, zrobił więc pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Podpatrzył to na jakimś debilnym filmie o pierwszych chrześcijanach, było nieco tandetne, ale pasowało do okoliczności. Mianowicie padł na kolana tam, gdzie stał, czyli pośrodku parkowej alejki, rozpostarł ramiona i krzyknął:

– Boże, ześlij mi tu spokój, błagam, bo oszaleję normalnie – myślał przez chwilę, a potem dodał przymilnie: – Będę grzeczny, naprawdę. Ja już nie chcę widzieć niczego nieprawdopodobnego, nigdy, nigdy! Proszę.

I zamknął oczy, czekając na efekt.

 

***

 

W Tymczasowej Placówce Badawczej Międzygalaktycznego Kongresu Badań Nad Tajnymi Projektami znajdującej się w podmiejskim lasku panował chaos. Profesor Ximneg biegał w kółko, wymachując nerwowo wszystkimi sześcioma rękami, w mocno nieskoordynowany sposób trzeba przyznać, w wyniku czego jeden z asystentów, nie dość ostrożny i najwyraźniej po raz pierwszy pracujący z profesorem, padł na ziemię powalony przypadkowym ciosem. Zbierając się z podłogi sprawdzał, czy aby ma jeszcze na pewno wszystkie zęby. Nie miał. Tymczasem profesor biegał dalej, powrzaskując na prawo i lewo, niewzruszony szczerbatością asystenta. Zawsze ostrzegają nowych pracowników, że to ryzykowna robota, więc nie powinien mieć pretensji.

Już było tak dobrze, projekt przebiegał bez zakłóceń, a teraz – no właśnie: co teraz?! Stanął przed Maszyną Zwiększającą Próg Prawdopodobieństwa i po raz setny skontrolował parametry. Wszystko było w porządku! Więc dlaczego, pytał siebie zawzięcie, dlaczego, do jasnej cholery, nagle na obszarze eksperymentalnym nastąpił tak gwałtowny i zupełnie nieprzewidziany, skokowy wzrost prawdopodobieństwa zjawisk, których nie planowali uprawdopodabniać?!

– Grbeunig! – ryknął profesor, a młody, łysy technik, z dopiero co ukazującym się zielonkawym zarostem, wyrósł przy nim jak spod ziemi. – Podgląd. – rozkazał.

Grbeunig posłusznie włączył pilotem ogromny ekran, zajmujący pół ściany namiotu. Na ekranie ukazał się obszar poddany badaniu, czyli krótko mówiąc miasteczko N. widziane z lotu ptaka. Białe, galaretowate istoty, typowi, przeciętni Ziemianie, kręcili się bez celu po ulicach, co chwilę uskakując przed jakimiś znienacka uprawdopodobnionymi anomaliami. Wyglądało na to, że panuje tak zwana cisza przed burzą, co oznaczało – profesor zdążył nauczyć się wyciągania tego typu wniosków podczas długoletniej praktyki badawczej – że za chwilę wybuchnie zbiorowa histeria. To cecha wspólna wszystkich społeczeństw na wszystkich znanych planetach. Kiedy dzieje się za dużo niezwykłych rzeczy na raz, jakiś losowy członek społeczeństwa rzuca nagle myśl, że to może nadchodzi koniec świata. Reszta podchwytuje, obywatele zaczynają oczekiwać jakiejś katastrofy, bo tłum zazwyczaj lubi mieć tego typu wizję totalnej zagłady przed oczami. Można sobie pojęczeć, poużalać się, spektakularnie żegnać się ze światem, używać życia, w sposób całkowicie uzasadniony oddawać się rozpuście, carpe diem i tak dalej. I wtedy Zarząd Międzygalaktycznego Kongresu Badań Nad Tajnymi Projektami osobiście i bez znieczulenia wyrwie profesorowi z dupy wszystkie trzy nogi, bo podstawową zasadą wszystkich eksperymentalnych projektów badawczych jest: być nie zauważalnym i nie wpływać w sposób znaczący na życie rdzennych mieszkańców badanej planety. A zbiorowa histeria zalicza się do wpływów znaczących, i to bardzo znaczących.

Kiedy profesor stał tak przed ekranem i pełnymi łez oczyma wyobraźni obserwował swoją przeprawę z Zarządem, nagle wszystko ustało. Wszelkie anomalie co do jednej w ułamku sekundy zniknęły, jakby nigdy ich nie było. Profesor wstrzymał oddech. Stojący obok Grbeunig zdjął okulary, przetarł je, włożył z powrotem i również patrzył w ekran, nie wierząc.

– Pfoziom pfafdopfodobieństfa rófny zefu! – rozległ się zza Maszyny Zwiększającej Próg Prawdopodobieństwa głos pozbawionego dwóch przednich zębów asystenta. Profesor zakaszlał. Jak to?!

– Czy ktoś wyłączył Maszynę bez mojego pozwolenia? – zapytał. W Placówce zapadła cisza tak gęsta, że można by w niej pływać, ale nikt jakoś nie miał przy sobie czepka. Piętnastu pracowników zamarło w bezruchu. Próg prawdopodobieństwa trzeba przecież redukować stopniowo, konsekwencje zwykłego wyciągnięcia wtyczki mogły być straszne. Nikt nie wiedział jakie, bo jak dotąd nie było badacza, który miałby odwagę to sprawdzić, ale na pewno straszne.

– Profesorze – odezwała się wreszcie młoda stażystka, pochylając się na Maszyną. – Maszyna jest włączona, a poziom prawdopodobieństwa nadal znajduje się w trzeciej fazie projektowej.

– Więc co się stało?! – zdenerwował się profesor. Podbiegł do Maszyny i w akcie desperacji próbował wyregulować poziom prawdopodobieństwa pokrętłem wzmacniającym. Nadal nic się nie działo. Na podglądzie zdezorientowani ludzie wracali do swoich zajęć. Nigdzie ani jednej, nawet malutkiej i przewidywalnej anomalii.

– Grbeunig, raport z dotychczasowych działań! – rozkazał w końcu.

– Tak jest! – Grbeunig stanął na baczność i zaczął recytować: – Pierwsza faza projektu, czyli półstopniowe zwiększenie prawdopodobieństwa nagłych zmian ewolucyjnych i mutacji istot żywych, zakończyła się sukcesem, zaobserwowano…

– Wiem, co zaobserwowano, dalej. – przerwał mu profesor.

– Druga faza projektu, czyli ćwierćstopniowe zwiększenie prawdopodobieństwa wystąpienia nietypowych zjawisk fizycznych, również zakończyła się sukcesem. Wysłani do rdzennych mieszkańców badanego obszaru ucharakteryzowani i wtapiający się w tłum ankieterzy przynieśli uspokajające informacje, że nikt, prócz jednego mieszkańca, który zresztą znajduje się w obszarze błędu statystycznego, nie zauważył naszych działań.

– Przestań pierdolić i mów, co się działo dzisiaj.

– Trzecia faza projektu, czyli całostopniowe zwiększenie prawdopodobieństwa nieuzasadnionych zachowań międzyosobniczych wśród ludzi oraz uprawdopodobnienie efektów tych działań, początkowo przebiegała bez zakłóceń. Dokładnie o godzinie dwunastej piętnaście czasu miejscowego nastąpił nagły i nieprzewidziany skok prawdopodobieństwa i uprawdopodobniły się jakieś dziwne, nierozpoznawalne dla nas zjawiska…

– Dlaczego? – wrzasnął profesor, zupełnie już nad sobą nie panując.

– Nie wiem – odparł Grbeunig, drżąc przed wściekłym wzrokiem profesora. Profesor miał tymczasem ochotę kogoś rozszarpać. Grbeunig to przeczuł, więc z wolna zaczął rozglądać się za jakąś sprytną drogą ucieczki. W tej samej chwili drzwi placówkowego namiotu otworzyły się z rozmachem i do środka wpadł informator odpowiedzialny za infiltrację okolicy i ochronę Placówki przed ujawnieniem. Informator dyszał ciężko po szybkim biegu i w ogóle sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz skonać ze zmęczenia. Opadł na pierwsze wolne krzesło i rzęził przez chwilę, czując wbite w siebie spojrzenia wszystkich obecnych.

– Ja wiem…! – wydobył z siebie wreszcie gdzieś między jednym a drugim sapnięciem.

– Co wiesz? – profesor przyskoczył do niego. Informator trochę się zmieszał.

– Wiem, skąd to całe zamieszanie – otarł pot z zielonego czoła i wreszcie przeszedł do rzeczy. – Właśnie odkryłem, że pięć minut drogi od nas rozbili obóz Terrasteńczycy z Międzygwiezdnego Instytutu Badań nad Ściśle Tajnymi Rzeczami.

– Przeklęta konkurencja – syknął profesor, uderzając pięścią w stół. Zadzwoniły zapasowe diodki. – Dopiero co znaleźliśmy sobie idealne miejsce do badań, a oni zaraz muszą małpować…

– Nie dość, że wryli się w nasz teren – ciągnął informator – To jeszcze kilka minut temu uruchomili własną Maszynę Wzmacniającą Prawdopodobieństwo.

– Stąd ten chaos – znów przerwał mu profesor, czując, że zaraz złość się w nim zagotuje i wykipi. – Ale dlaczego nagle wszystko ustało?

– Z tego co podsłuchałem… – informator pochylił się konspiracyjnie ku profesorowi. – Wynika, że zaczęli swój projekt od wzmocnienia prawdopodobieństwa realności wierzeń religijnych… Chyba im się pokrętło trochę omsknęło, wzmocnili za bardzo i w efekcie…

– No co? – zdenerwował się Ximneg.

– Hehe, wygląda na to, że uprawdopodobniło im jakiegoś boga, który wysłuchał kogoś, kto poprosił o zniknięcie wszystkich anomalii. Więc zniknęły.

– Ale to nieprawdopodobne! – wrzasnął profesor, a później dotarło do niego, że właśnie sam podrasował prawdopodobieństwo, więc nie może zarzucać czemukowiek, że jest nieprawdopodobne.

– Terrasteńczycy też są zdenerwowani, bo nie chcieli aż tak podkręcać prawdopodobieństwa, po prostu im się z naszym skumulowało… – wtrącił informator.

– … i koniec tego taki, że wszyscy musimy zakończyć badania, bo coś się spierdzieliło z prawdopodobieństwem w całej okolicy. – dokończył za niego profesor. Przez chwilę stał jeszcze wściekły na cały świat, aż wreszcie jego blade oblicze rozjaśnił uśmiech.

– Ale i tak nazbieraliśmy o dwa dni więcej materiału badawczego od tych płazów śmierdzących. – zaśmiał się i zarządził ewakuację Placówki.

 

***

 

Brian niepewnie rozejrzał się dookoła. Wszystkie niepokojące elementy zniknęły. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się, że Bóg postanowi go wysłuchać. Wątpił w takie rzeczy od czasu, gdy, mając pięć lat, wygenerował z siebie pierwszą i ostatnią modlitwę o rower na urodziny. Ponieważ roweru nie dostał, dostał za to zapalenia pęcherza, stracił przekonanie.

– Dzięki – stwierdził w kierunku niebios, wstał i ruszył do domu. Miło ze strony Tego Tam Na Górze, ale w końcu nie przesadzajmy z poufałością. Zresztą – duża szansa, że to po prostu zwykły zbieg okoliczności i chaos ustał sam z siebie przez przypadek w tym a nie innym momencie. Świat wyglądał całkiem normalnie. Brian dotarł bez przeszkód do domu.

I nie zauważył, że pod jego stopą zachrzęścił miażdżony podeszwą wkrętowplujek.

 

***

 

Bo to był zbieg okoliczności. Nieprawdopodobny zbieg okoliczności dodajmy.

 

Bóg nieco skołowany gapił się na świat. Fakt, jakiś czas temu podkręcił trochę swój Niebiański Ustalacz Prawdopodobieństwa Wszelakiego Amen, ale nie spodziewał się, że to da taki efekt, jaki dało. Jak małe jest prawdopodobieństwo, że na tej samej planecie, w tym samym miejscu, wylądują dwie ekspedycje naukowe obcych, badające dokładnie to samo zagadnienie i na dodatek konkurujące ze sobą?! Takie prawdopodobieństwo nie istniało. Czyli jednak Ustalacz ma gdzieś jakąś awarię, Bóg podejrzewał to od jakiegoś czasu, wolał jednak zrobić próbę. No i wyszło szydło z worka, a właściwie nie szydło tylko kosmici i nie z worka tylko z dwóch sąsiednich stacji badawczych. Jak dobrze, że Bóg wykazał się boskim refleksem i wyłączył Ustalacz, nim zaczęło być naprawdę nieprzyjemnie. Zwłaszcza, że sam czuł się nieco bardziej prawdopodobny niż zwykle, dziwne wrażenie, nie podobało mu się. I tak długo zwlekał, ale nie mógł się powstrzymać, żeby jeszcze trochę nie poobserwować. Oj, ta ciekawość… Trzeba na przyszłość uważać, wszak ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dobre opowiadanie, lekkie takie. Szybko się czyta. Sądziłem, że główny bohater trochę tego muchomora popróbował i stąd te halucynacje, a tu taka niespodzianka. Podobało mi się. Pozdrawiam Autorkę

Ja również odniosłem wrażenie  łatwości odbioru. Fajny, ciekawy tekst. :)))

Dobre opowiadanie. Mam podobne zdanie jak przedpiscy powyżej. Pozdrawiam


PS. Czy te powtórzenie imienia Brian (100 razy) ma cos na celu?

Mastiff

Dzięki za komentarze :)
@Bohdan - nie mam pojęcia, czemu mi się to imię tak powtarza, jakoś tak wyszło :P

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Luz. Myślałem, że to jakiś haczyk, więc policzyłem:).

Mastiff

Rany, jesteś niesamowity :D może moja podświadomość chciała coś przekazać. Np. jakie jest prawdopodobieństwo, że w jednym opowiadaniu przez przypadek pojawi się 100 razy imię Brian? xD

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Bardzo fajne opowiadanie. Sympatyczny absurd, lekko się czyta, całe zamieszanie pięknie wyjaśnione w końcówce. Na wszelki wypadek co najmniej dwa razy. :-) Dla mnie bomba.

Babska logika rządzi!

Ponieważ charakterystyczne dla Autorki absurd i humor, zostały połączone z fajnym pomysłem, narodziło się lekkie i rozrywkowe opowiadanie.

Przeczytałam z przyjemnością. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka