- Opowiadanie: misza.chmielewski - Trasa Baskijska

Trasa Baskijska

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Trasa Baskijska

Jak każda przyzwoita paczka, posiadali swoje miejscówki. Zdecydowanymi faworytami były porzucone budowle domków jednorodzinnych, rozstawione tu i ówdzie po całym osiedlu niewielkiego miasteczka Baskin Zachodnie. Często przesiadywali na terenie szkoły podstawowej. Lubili też Bagna, czyli jakiś hektar kompletnie niezagospodarowanej, gęsto zarośniętej wysoką trawą i krzakami błotnistej ziemi. Każdy deszcz zamieniał ten teren w bagnisko. Wzdłuż Bagien płynęło kilka szerokich na metr strumyczków melioracyjnych. Krzaki na Bagnach wręcz prosiły się o zbudowanie tam jednej z Tajnych Baz.

 

Ojciec Rafała Szczepanika był emerytowanym policjantem. Dorabiał na obczyźnie, zostawiając pod opiekę matki problematyczny charakter swojego syna. Rafał był niespokojnym dwunastolatkiem, często wpadał na pomysły, które zawsze zwiastowały i niemal zawsze przynosiły kłopoty. To on inicjował wszystkie wypady na szaberki – późnowieczorne wypady na działki. Opychanie się wiśniami, truskawkami i czereśniami na całego, pycha. To on wymyślił pomysł przyciągnięcia na jedną z naszych budowli kwadratowego snopka siana i podpalenie go.

– Będzie fajnie – mówił. – Pobawimy się w strażaków.

Okazało się, że zabawa w strażaków nie była konieczna – po kwadransie snop dymił tak mocno i gęsto, iż budowa wyglądała jak zajęta poważnym pożarem. Pojawiła się straż pożarna. Mateusz i Wiktor z Rafałem na czele (Anna była wtedy u ciotki na wakacjach), przyglądała się temu wszystkiemu z ukrycia, zastanawiając się, czy wszyscy trafią do tego samego poprawczaka.

To właśnie Rafał wpadł na pomysł rzucania w samochody jajkami. Ten pomysł każdego z paczki kosztował kilka tygodni szlabanu.

 

Tego dnia Mateuszem Nikołaj siedział na balkonie jednego z niedokończonych domków. Było dopiero pięć po jedenastej, kiedy Wiktor Hubaj i Anna Pesz dołączyli do niego. Przyjechali obydwoje na jego komunijnym BMX-ie – ona siedząc na kierownicy, a on pedałując ociężale, ale nie skarżąc się. Wiadomo – dziewczyna na pokładzie. Kolana chłopaka pokrywały dwa świeże strupy – pamiątka po wyścigu z Mateuszem dwa dni temu. Dziewczyna miała na sobie ogrodniczki.

– Czterooki, jak tam kolana? – spytał Mateusz.

– Lepiej.

Dzisiejszy upał dokuczał jeszcze bardziej niż wczorajszy. Ogrodniczki Anny wyciskały z jej organizmu wszystkie rezerwy wody. Jej ulubione szorty, choć znienawidzone przez matkę, leżały brudne w ubraniu – tak jak trzy inne pary. Matka próbowała jej wcisnąć spódnicę do kostek, argumentując to tym, jak dziewczyny powinny się ubierać.

W sukience nie będę mogła bawić się w berka na drzewie – chciała powiedzieć Anna, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Jej matka, podobnie jak ojciec, nie pochwalali tego, że zadawała się głównie z chłopakami – i to w dodatku z „tym całym Szczepanikiem".

– Jeny, ale upał – powiedział Wiktor.

– No, będzie koło czterdziestu stopni – zawtórował Mateusz, wspinając się na balkon budowli.

– Może od razu powiedz, że sześćdziesiąt, czterooki. Jak bredzić, to na całego.

Wszyscy bez słów zgadzali się co do jednego – przydałoby się coś do picia. Oranżada, zimna, mocno gazowana. Wiktor pierwszy zaproponował zrzutę na coś na ochłodzenie, ale okazało się, że nikt nie miał przy sobie żadnych pieniędzy. Jak wszyscy dwunastolatkowie w okresie niezwykle gorących wakacji starali się wytapiać czas. I szło im bardzo dobrze. Było za gorąco na cokolwiek – a rowerowa wycieczka nad morze, do którego mieli niecałe piętnaście kilometrów, na razie nie wchodziła w grę. Każdy odwodniłby się długo przed ujrzeniem błękitnej tafli spokojnego Bałtyku.

Zza rzędu domów wyszedł Rafał Szczepanik. Kiedy tylko zobaczył swoich przyjaciół, zaczął truchtać w ich stronę. Mateusz, widząc to, wiedział od razu, że wpadł na jeden ze swoich genialnych pomysłów.

Ciekawe, co tym razem.

– Hej! – zawołał do nich z dołu. Wszyscy odpowiedzieli mu leniwym „cześć". Wbiegł po schodach na drugie piętro, zaspany i ociekający potem. – Jezu, biegłem tu całą drogą. Co robicie?

– Ja podbijam planetę – powiedział Mateusz, szczerząc zęby.

– Ja jeżdżę na jednorożcu – uśmiechnął się Wiktor.

– A ja…

– Dobra, zamknij się już – Rafał przerwał Annie. Ta odpowiedziała mu środkowym palcem, uniwersalną ripostą na wszystko. Rafał zwrócił się do Wiktora: – Chodź na chwilę.

– Po co? Nie mam batonika.

Wszyscy, oczywiście oprócz Rafała, ryknęli śmiechem.

– Dobra, nie chcesz, to nie, ale mówię wam, że mam prawdziwą bombę. Sensację, kurwa, normalnie.

– Dobra, dobra, już. Pomóż mi.

Ralf pociągnął Wiktora za rękę, pomagając wstać, a następnie obaj zniknęli w cieniu budowy.

Mateusz wpatrywał się w sunący po błękitnym niebie biały punkt, który zostawiał za sobą białą, gąbczastą smugę. Samolot.

– Ciekawe, dokąd leci. Samolot – sprecyzował, gdy Anna spojrzała na niego pytająco.

– A może to UFO? – podpuściła go.

Mateusz uchodził za maniaka wszystkiego, co niewyjaśnione. Jego pokój ozdobiony był plakatami latających spodków, a półki uginały się pod ciężarem wszystkich czasopism o tematyce UFO i innych niewyjaśnionych zjawisk. Większość nie była nawet po polsku – jego ojciec przysyłał je wraz z pieniędzmi z Niemczech, gdzie pracował na budowie – ale to nie przeszkadzało mu przecież w oglądaniu obrazków i powolnym, ale jednak skutecznym czytaniu tekstów ze słownikiem w jednej, a czasopismem w drugiej dłoni.

Chłopak zaczął wysuwać argument za argumentem, dlaczego mimo wszystko, choć bardzo pragnął zobaczyć na własne oczy latający spodek, ten obiekt na niebie jest tylko zwykłym, pasażerskim samolotem. Anna niezbyt lubiła słuchać o kosmitach i amerykańskim rządzie, którzy według Mateusza od dawna utrzymują ze sobą kontakty. Nuda. Ale teraz, kiedy słońce prażyło niemiłosiernie, nie miała nic przeciwko temu, żeby ktoś na chwilę zdjął jej uwagę z grubych, zdecydowanie za grubych ogrodniczków.

Po co je w ogóle wzięłam? Idiotka.

Wiktor z Rafałem wrócili na balkon.

– Jest sprawa – powiedział Rafał. Był jeszcze bardziej pobudzony niż Rafał przed chwilą. – Całkiem w dupcię.

To wystarczyło, by pozyskać uwagę Mateusza i Anny. Zaczął opowiadać.

 

Rafał siedział w domu przed telewizorem, podjadając zostawione przez matkę śniadanie i zachwycając się kolejnym odcinkiem „Drużyny A". Po serialu udał się do piwnicy poszukać pompki do roweru, ale to, co znalazł, sprawiło, że całkowicie zapomniał o tak przyziemnych sprawach jak rower.

Kiedy rozglądał się po osmalonych pułkach w garażu, natrafił na nabój. Niewielki pocisk, gładki i zimny, zachęcił go do dalszych poszukiwań. Pompka i rower poszły w zapomnienie. Po kwadransie zaglądanie w każdy zakątek wielopoziomowej szafy, Rafał uzbrojony był w siedem nabojów do służbowego pistoletu ojca. Jego myśli od razu poszybowały do szuflady w sypialni rodziców, do której ojciec kategorycznie zabronił mu zaglądać. Jednak ojciec zajęty był teraz myciem okiem nowojorskich wieżowców, czyli był bardzo, bardzo daleko stąd. A każdy niespokojny dzieciak wie, że groźby rodziców wyjeżdżają razem z nimi.

W szufladzie znajdowało się kilka cienkich majtek mamy oraz samopowtarzalny rewolwer marki Colt. Rafał niewiele wiedział o jego technikaliach, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało. Ciężar broni w dłoniach, wycelowanie nią w ścianę i świadomość posiadania kilku nabojów rekompensowało wszelką niewiedzę.

 

– Masz go tutaj? – spytał Mateusz. Wszyscy siedzieli już w chłodnym wnętrzu budowy, która dawała schronienie przed słońcem i natrętnymi kolegami.

– Pistolet? Posrało cię? Wziąłem tylko naboje.

Pokazał je. Każdy wziął po jednym i dokładnie się mu przyjrzał.

– Ładne – powiedział Wiktor.

Anna nie wyglądała na zaciekawioną, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Dziewczyna to dziewczyna.

– I co, ćwoki – przerwał zachwyt Rafał. – To kiedy idziemy?

– Gdzie? – spytał Wiktor.

– No przecież to oczywiste! Postrzelać sobie!

 

Było południe.

Tylko Anna miała na tyle poważne wątpliwości co do pomysłu „postrzelania sobie", że zdołała wyrazić swoją negatywną opinię. Trójka chłopaków niezbyt się tym przejęła. Szaleńczy entuzjazm chłopaków zaczął udzielać się także jej. Wszyscy zgodnie przyznali, że trasa baskijska będzie idealnym miejscem.

Około dwa kilometry za miastem biegły tory kolejowe, niezbyt często używane. Odcinek około trzech kilometrów, dookoła którego rozpościera się płaski, zarośnięty trawą teren, nazywany był przez mieszkańców Baskin Zachodniego trasą baskijską.

Przed wyruszeniem Rafał zaszedł do domu po plecach, w którym schował owiniętego w ręcznik colta. Przedtem pokazał to cacko na ganku swojego domu. W chwilę później byli w drodze.

Na tory weszli chwilę przed pierwszą po południu. Trakcja ciągnęła się prosto, daleko po horyzont, na końcu razem z ziemią złudnie stykając się z niebem. Dookoła rozciągały się szczere pola z wysoką trawą.

– Jak daleko musimy zajść? – pytała Anna.

– Nie wiem – odpowiedział Ralf, który będąc właścicielem rewolweru nieformalnie objął dowództwo. – Tak z godzina marszu powinna wystarczyć.

Ruszyli przed siebie, zadowoleni, podekscytowani. Tak czują się dzieciaki w środku wakacji, kiedy wiedzą, że czeka ich przygoda tego lata, którą będą opowiadali przez następne lata. Słońce nie dawało za wygraną, a trasa parowała pod wpływem gorąca, tworząc na horyzoncie fatamorganę. Mimo to ruszyli przed siebie.

I nigdy nie wrócili.

 

Temat rozmów nie opuszczał teorii na temat tego, jakiego huku narobi rewolwer. Wszyscy zgodnie przyznali, że będzie huk, jak jasna cholera. Pytanie tylko, czy ktoś go usłyszy.

– To odludzie. Nawet bociany tędy nie przelatują – powiedział Wiktor, wzbudzając falę śmiechu.

Mateusz zastanowił się głośno, jak bardzo musi boleć postrzał.

– Boleć? – żachnął się Rafał. – Człowieku, nie oglądasz filmów? Jeden strzał w brzuch i leżysz sztywny.

– Filmy kłamią – ocenił rzeczowo Wiktor.

Po kilku dłuższych chwilach, kiedy zostawili miasto za plecami i dookoła nie było widać śladu ducha, Rafał wyciągnął rewolwer. Szedł z nim zadowolony, z podniesioną głową. Co rusz celował gdzieś w pole, biorąc na celownik wymyślonego przeciwnika.

– Baam! – strzelał głośnym krzykiem.

Pół godziny później minęli stary, drewniany słup elektryczny, na którym siedziało kilka ptaków. Rafał zaproponował, żeby postrzelali do nich, Anna oczywiście była przeciw.

Dopiero po godzinie marszu Rafał idąc przodem stanął w miejscu, rozglądając się dookoła. Horyzont ze wszystkich stron kończył się płasko. Daleko za nimi widoczny był jedynie słup fabryki zapałek w Baskin Zachodnim.

– Wystarczy – powiedział, wyciągając naboje. Niezdarnie załadował cały bębenek, ostatni wolny nabój chowając w tylnej kieszeni swoich jeansów. Na koniec zakręcił bębenkiem i wykonując szybki ruch nadgarstkiem – zamknął go.

– Kto pierwszy? – spytał. Nie było chętnych. – Wiedziałem.

Z ledwie widocznym niepokojem wycelował w niebo, trzymając rewolwer oburącz. Wszyscy czekali z napięciem. Widać było wysiłek Rafała, kiedy naciskał spust.

– Coś nie mogę – powiedział, patrząc z wyrzutem na pistolet. – Może jest zablokowany albo coś.

– Patrz – podszedł Wiktor, odbierając mu broń. Zwolnił cyngiel na grzbiecie rewolweru. – Teraz.

Oddał broń i pospiesznie oddalił się od Rafała, dołączając do Anny i Mateusza. Bóg jeden wiedział, co mogło teraz chodzić Rafałowi po głowie.

– No, to jedziemy – Rafał ponownie uniósł broń nad swoją głową. Chwilę to trwało i już dopadły go wątpliwości, czy aby na pewno rewolwer jest dobrze odbezpieczony, ale w końcu:

 

BA-BACH!

 

Huk był niesamowity. Rozszedł się po całej pustej okolicy. Stado ptaków ukrytych w zaroślach niedaleko wzbiło się w powietrze.

Siła odrzutu była tak mocna, a Rafał tak na to nieprzygotowany, że rewolwer brutalnie odskoczył do tyłu, uderzając go w nos. Jego głowa odchyliła się do tyłu, a na rozgrzane od słońca szyny polała się krew.

– O cholera – pierwszy zareagował Mateusz. – Człowieku, jesteś cały?

– Aua… jach to foli… – wysapał Rafał, nie puszczając twarzy. Spomiędzy palców leciała szakrłatno-czerwona krew. Troje przyjaciół podeszło do niego. Rewolwer leżał na ziemi, dymiąc lekko z lufy. Chwilę trwało, zanim Rafał zdołał powiedzieć coś więcej poza tym, jak go boli nos. Zaczęli się naradzać. Od razu było jasne, że zabawa z rewolwerem nie był najmądrzejszym pomysłem, na jaki dzisiaj wpadli. Rafałowi ostatecznie nic nie było, nos nie wyglądał nawet na złamany, co oceniła Anna, ale mimo wszystko przy każdym dotyku stękał boleśnie.

– Wracamy – powiedział Wiktor.

– No co ty! Przecież mamy jeszcze sześć pocisków! – protest Mateusza wydawał się oczywisty. Chwilę trwało, zanim Wiktor z Anną przekonał go, że lepiej będzie wracać. Zawsze będzie można jeszcze tu wrócić, ale lepiej, żeby Rafał – tu wskazał głową wciąż zwijającego się z bólu kolegę – czym prędzej znalazł się w domu.

– Przed mamą, żeby nie zobaczyła jego rozkwaszonej mordy.

– I pistolet – dodała Anna.

– Sam masz mordę! – skomentował Rafał.

– To wracamy – powiedziała z wyraźną ulgą Anna. – Za godzinę przyłożysz lodu i nie będzie śladu po uderzeniu.

Zaczęli się zbierać do powrotu. Była trzynasta piętnaście.

 

– Ciąchle foli, nie przestaje – powiedział Rafał.

– Nie bądź baba.

Nikt tego nie skomentował, nawet sam Rafał. Jeżeli dziewczyna mówi ci coś takiego, lepiej jej usłuchać, dla dobra reputacji.

Słońce nie ustępowało. Nikt z nich nie pomyślał – i teraz zaczęli wypominać to sobie nawzajem – o zabraniu ze sobą butelki wody, ani tym bardziej jedzenia. Dwugodzinne wypady nie wymagają przecież takich przygotowań, jednak mniej więcej w połowie drogi zarówno Anna, Wiktor, Mateusz i jak najbardziej Rafał żałowali, że nie pomyśleli o tym.

Wokół nich panowała martwa cisza. Jeszcze nie zwrócili na to uwagi – nawet na brak cykania koników polnych. Od kilku minut nie przelatywał także żaden ptak.

Co jednak najważniejsze, słońce na błękitnym niebie nie przesunęło się ani o centymetr.

 

Rozmawiając coraz rzadziej dalej szli przed siebie. Anna urozmaiciła sobie marsz spacerem po szynie, wyobrażając sobie, że jest akrobatką. Szła po linie, ze szczytu jednego wieżowca do drugiego. Zabawą nie zdołała jednak zamaskować pewnego istotnego faktu – chciało jej się pić.

Szli dalej. A krajobraz się nie zmieniał – rozciągnięte po horyzont łąki, trawa wysoka na metr, niekończące się tory. I to wszystko.

– Hej – spytała Anna. – Minęliśmy już ten słup?

– Jaki słup? A, już wiem – przypomniał sobie Mateusz. – Nie wiem, chyba nie.

Dopiero kiedy minęła jakaś godzina, Mateusz jako pierwszego zaczęły dopadać myśli, że coś jest nie tak. Coś jest nie w porządku.

Wiktor myślał o tym, jak dobrze będzie łyknąć trochę kranówy od razu po powrocie do domu. Potem może coś przekąsi – zrobił się głodny od tego marszu.

Rafał szedł w milczeniu, kręcąc co chwila nosem, sprawdzając tym, jak bardzo go to zaboli. Bolało za każdym razem – i to bardzo.

Anna jak nigdy wcześniej żałowała, że nie dała się namówić matce na sukienkę. Cała ociekała potem, a na dodatek odczuwała piekący ból w pachwinach – majtki ścierały jej delikatną skórę. Niedobrze.

Mateusz natomiast myślał o czym innym. Coś tu jest nie halo, myślał, ale postanowił póki co zachować to dla siebie. Miał dość oskarżeń, że gazety o UFO i potworach z Loch Ness zrobiły z jego mózgu kisiel.

 

Daleko jeszcze? – spytał Rafał.

Nikt nie odpowiedział. Szli po cichu przed siebie, oszczędzając energię, nawet kosztem rozmów.

– Gdzie w ogóle jesteśmy? – znowu cisza. Przyjrzał się twarzom przyjaciół. – Co jest z wami?

– Coś tu jest nie w porządku – powiedział cicho Mateusz.

– Dlaczego szepczesz?

– Nie szepczę – odpowiedział, przełykając kilka razy ślinę. – Mam wysuszone gardło.

– Co jest nie w porządku?

– To – Mateusz machnął ręką. – Całe to.

– Gadasz jak potłuczony.

 

Musieli odpocząć. Wszyscy. Usiedli na rozgrzanej szynie i zaraz z niej zeszli. Parzyła.

– Ile w ogóle już idziemy? – Rafał rozglądał się we wszystkie strony.

– Ponad godzinę na pewno.

Wiktor przyłączył się do Rafała. Dopadały go absurdalne myśli, że być może zabłądzili, co było o tyle idiotyczne, że idąc ciągle po torach nie można raczej zabłądzić. Podzielił się tą myślą z Rafałem, który spojrzał się na niego pytająco i wzruszył ramionami.

Mateusz nadal milczał. Był pewien, co do swoich podejrzeń, ale perspektywa wyśmiania go nadal trzymała górę.

– Ktoś wie, która godzina? – Anna ze zdziwieniem stuknęła kilka razy w swój zegarek na dłoni. – Mój miał chyba zawał.

– Stanął ci, powiadasz… – powiedział Rafał, chichocząc pod nosem ze swojego genialnego dowcipu.

– Bardzo śmieszne.

– Mateusz, ty masz zegarek? – Wiktor zwrócił się do Mateusza. Ten odpowiedział kręceniem głowy.

 

Wyłożone wzdłuż torów ostre kamyki ostre kamyki sprawiały ból każdemu.

– Ktoś ma pomysł na to, dlaczego to tak długo już trwa? – spytał Wiktor.

Mateusz o mało nie pękł, mówiąc wszystkim, co mu się wydaje. Sam bał się wypowiedzieć to na głos. Lepiej, żeby oni nie widzieli – lepiej jest się bać wśród pozytywnie nastawionych, uczucie strachu jest wtedy mniejsze niż w przypadku zbiorowego strachu.

– Ludzie, ja wysiadam – powiedział Rafał. Pochylił się, oparł ręce na kolanach i oddychał głęboko. – Mam strasznie sucho w gardle.

Słychać to było po jego świszczącym oddechu.

– Ja nawet nie mam już śliny – pożaliła sie Anna.

– Idziemy – polecił Wiktor.

– Nie no, poczekajcie, ja serio wysiadam już.

Rafał ociekał potem. Kropelki ściekały mu po zakrwawionym nosie i spadały na rozgrzane kamienie. Rzucił niedbale obok siebie plecak. Anna odczuwała coraz boleśniej efekt tarcia gumy od majtek, piekło ją w kroczu. Poza tym wszyscy byli pewni, co do odcisków, jakich się zdążyli już nabawić.

Mimo to po kilku minutach szli dalej. Rafał trochę za nimi, ale dotrzymywał tempa, sapiąc coraz głośniej.

– Dlaczego nic nie widać? Tylko te zasrane łąki – spytał retorycznie Wiktor. Horyzont nie zmieniał się ani odrobinę. Wciąż to samo. Komin fabryki zapałek stał ciągle w tym samym miejscu, nie przybliżając się. – Może idziemy zbyt wolno?

– Może idziemy zbyt wolno? – spytała Anna.

– Nie… idziemy wystarczająco szybko. I długo.

– No to co?

– Nie wiem, kurwa!

Wiktor był rozdrażniony, mimo to poczuł się głupio. To nie jej wina. Bardzo ją lubił – prawdopodobnie nawet bardziej od reszty chłopaków – i postanowił naprawić to przy pierwszej okazji. Tymczasem zerknął na Mateusza, który wlókł nogę za nogą, nie odzywając się od prawie godziny. Przypomniał sobie książkę, którą czytał jakiś czas temu. Nie pamiętał autora. Opowiadała o kilkudziesięciu chłopcach, którzy wzięli udział w zbiorowym marszu – wygraną była bardzo wysoka stawka. Najwyższa z możliwych. Życie. Natomiast ten, kto zatrzymał się na miejscu, został zastrzelony.

Natychmiast odsunął od siebie to wspomnienie.

Anna od jakiegoś czasu, zauważył, szła w lekkim, karykaturalnym rozkroku. Nie wiedział, że za wszelką cenę starała się ukryć krwawiącą już tajemnicę, ale wszystko wskazywało na to, że niedługo nie będzie miała wyjścia.

Wiktor ściągnął koszulę zdając sobie sprawę, że to głupi pomysł. Słońce spiecze go na raka, ale miał to gdzieś. Twarz i tak piekła go, jakby zajrzał do wnętrza wulkanu podczas eksplozji. Było mu obojętne. Koszula była ohydnie przepocona, a on sam kleił się od potu. Mateusz zrobił to samo, jednak niezadowolony z efektu założył ją ponownie.

– Strzelamy w powietrze, może ktoś usłyszy – powiedziała Anna. Była wykończona. Miała dość jak nigdy przedtem. Pistolet oczywiście był problemem, ale bardziej Rafała niż jej i zdawała sobie z tego sprawę. Zawsze może później wytłumaczyć, że nie wiedziała, iż wzięli go ze sobą.

– No nie wiem – zgasił ją Wiktor. – To znaczy, to dobry pomysł, ale Rafał będzie miał przesrane.

– Rafał, dawaj, zróbmy to, jakoś się później wytłumaczymy – odwróciła się za siebie.

I wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty.

 

– Szczepanik, kurwa, wychodź! – Wiktor krzyczał w bok, w puste pole. Nic, żadnej odpowiedzi.

Rafała nie było. Zniknął.

Anna w Wiktorem zgodnie myśleli, że grubasowi przyszła chęć na żarty i nabija się z nich w trawie, ale Mateusz myślał zgoła inaczej. Nie zwracał na nich uwagi, tylko poszedł po torach z powrotem. Szukał plecaka Rafała.

– A ty, kurwa, dokąd? – krzyknął za nim Wiktor. – Idziemy, chodź tutaj.

Anna przyglądała mu się zdziwiona. Nie była pewna, czy chce wracać bez Rafała, ale podobnie jak wszyscy, była wykończona. Spojrzała w niebo, chroniąc dłonią oczy. Słońce nadal było dla nich bezlitosne. Poza tym na udzie czuła pierwsze ściekające, ciepłe kropelki, a pachwina piekła jeszcze bardziej.

– Chodźcie tu! – wrzasnął Mateusz, pokazując palcem na tory tuż przed sobą. – Szybko!

Przebiegli te kilkanaście metrów (Anna musiała zacisnąć zęby z bólu) i stanęli obok niego. Przed nimi leżał plecak Rafała oraz jego ubrania.

– Gdzie on jest? – spytała dziewczynka. Była zirytowana.

– Już nie wróci – powiedział Mateusz, sięgając do plecaka. Głos mu się łamał i dwoje przyjaciół zauważyło to. – Wiem to. Nie wróci.

– Mateusz, co ty… – zaczął Wiktor. Przerwał mu widok Mateusza odwracającego się w jego stronę z coltem w dłoni. Płakał. – Mateusz, spokojnie… wszystko będzie…

Mateusz się rozpłakał, rozkleił się całkowicie. Od jakichś dwóch godzin strach przed tym, czego się obawiał, rósł i pęczniał, aż osiągnął poziom nie do wytrzymania. Pękł.

Usiadł na torach i schował głowę między kolana, pochlipując. Anna i Wiktor mimowolnie unikali kierunku, w którym skierowana była lufa rewolweru.

– Chodź, Mati, spadamy stąd. Niech grubas sam…

– Wiktor… oni go zabrali… on go zabrał 0 chłopak nie mógł się uspokoić.

– Co go zabrało?

– Trójkąt bermudzki.

Anna spojrzała na Wiktora. Co on mówi? Jaki trójkąt?

– Mati, co ci…

– Nie wiecie, co to trójkąt bermudzki, nie? – spytał. Odpowiedzieli mu kiwnięciami głów. – Jest taki teren oceanu w kształcie trójkąta, gdzieś niedaleko Ameryki, gdzie giną statki oraz samoloty, które znajdą się w jego przestrzeni. Kapujecie?

– Ale Mati, my jesteśmy tu, niedaleko domu. Niedługo…

– Nieprawda! – Mateusz wstał gwałtownie, celując w przyjaciela. Jego wybuch przestraszył Annę. Pisnęła i zaczęła płakać.

– Jezu, Mati, przepraszam, Jezus Maria, daj spokój…

– Nie rozumiecie – przerwał, wciąż celując. – To jest jak ten trójkąt bermudzki. Wiem to! Nigdy nas nie odnajdą.

– Mati – Anna zdołała powstrzymać łzy. – Wrócimy na pewno, zobaczysz. Już niedaleko.

Chwilę trwało, zanim chłopak się uspokoił. Zaczął oddychać wolniej i głębiej. Opuścił powoli pistolet i spojrzał na niego, jak by widział go po raz pierwszy w życiu.

Jezu, pewnie nawet nad tym nie panował – pomyślał Wiktor. – Mógł nas zabić.

– W porządku? – spytał.

– Przepraszam – odpowiedział, siadając z powrotem. Na tę groźną chwilę zapomnieli o palącym słońcu, ale jak tylko sytuacja się uspokoiła, zaraz sobie o nim przypomnieli.

– Skąd ci to przyszło do głowy, co? – spytał Wiktor, choć wydawało mu się, że doskonale zna odpowiedź. Takie tytuły jak „Faktor X" czy „NOL" zalegające stosami u Mateusza w pokoju mówiły same za siebie. To właśnie Mateusz im wytłumaczył, że NOL jest polskim odpowiednikiem UFO (unidentified flying obiect), czyli niezidentyfikowany obiekt latający. Jego konikiem były historie o duchach, które opowiadał przy każdym ognisku, tuż przed tym, kiedy wszyscy rozchodzili się do domów – a także wilkołaki, wampiry, tajemnicze, nawiedzone miejsca. A także wspomniany trójkąt bermudzki.

– Zobaczycie – zaczął Mateusz, zapłakany. – Idziemy już którąś godzinę przed siebie. Ciągle idziemy i idziemy. Przemaszerowaliśmy już dobre pięć, może sześć kilometrów. Zrobiliśmy tylko jedną przerwę na kilka minut. Jak szliśmy strzelić, nie robiliśmy przerw wcale. – Przerwał na chwilę, zbierając myśli. Skinął głową na Annę. – A tobie wysiadł zegarek. W trójkącie bermudzkim tak właśnie jest. Wysiadają kompasy, zegarki, wszystkie urządzenia nawigacyjne. Annie nie działa zegarek, Rafał zniknął, rozumiecie? Tam też ginęli ludzie w tajemniczy sposób! Raz zginęło kilka bombowców! Bombowców, rozumiecie? Widzieliście może jakiś pociąg, odkąd tu jesteśmy?

Wiktor oddychał świszcząco, zastanawiając się, ile może być w tym prawdy.

– Rafała nie ma – Mateusz ciągnął dalej. – A poza tym wiecie, co jest w tym wszystkim najdziwniejsze?

– Co? – spytała Anna.

– Cienie.

Wiktor i Anna spojrzeli na swoje cienie, a potem z powrotem na Mateusza.

– Cienie – powtórzył. – Padają ciągle w tym samym kierunku. Odkąd idziemy, rozumiecie? Ale zonk, co?

Wiktor dopuszczał do siebie możliwość, że Mateusz ma rację. Wierzył w duchy (zresztą, który dwunastolatek nie wierzy w duchy, zwłaszcza o drugiej w nocy, kiedy trzeba przebiec ciemny korytarz do toalety?), dlaczego więc nie uwierzyć w nawiedzone tory?

– Nawiedzone tory – powiedział sam do siebie.

– Raczej nie są nawiedzone – sprecyzował Mateusz. – Myślę, że tak jak w przypadku trójkąta bermudzkiego, tutaj następuje coś w rodzaju… nie wiem… połączenia naszego świata z innym. Wszechświat prawdopodobnie składa się z wielu wymiarów, gdzieniegdzie następuje takie właśnie przenikanie przez siebie. Czy coś takiego – dodał, widząc zakłopotane miny przyjaciół.

Na jakiś czas wszyscy umilkli. Wiktor postanowił wykonać pewien eksperyment. Znalazł leżący obok torów patyk, wbił go w ziemię i na końcu jego cienia położył kamyk.

Pięć minut później cień wciąż dotykał okrągły kamyczek. Podobnie jak dziesięć i piętnąście minut później.

– Widzisz? Mówiłem – powiedział posępnie Mateusz. – Zginiemy tu.

– Zamknij się! – krzyknęła Anna. – Nie mów tak! Nie mówi się takich rzeczy!

Odeszła kawałek od nich. Chciała się wypłakać w samotności. Stawiając kroki przygryzała wargę i leciutko syczała.

Dobrze chwile popłakać bez spojrzeń chłopaków.

Będę musiała zdjąć majtki, pomyślała. Podwinęła lewą nogawkę ogrodniczek i ujrzała coś, co bardzo jej się nie spodobało. Cienka strużka krwi ściekała po kostce na jej białą skarpetkę. Bardzo bolały ją nogi. Z każdym krokiem czuła małe, ostre kamyczki wbijające się w jej stopy.

– Aua – jęknęła cichutko, siadając na szynie. Krocze pulsowało piekącym bólem. Będzie jeszcze gorzej, myślała. Muszę zdjąć majtki. Koniecznie.

Spojrzała na chłopaków. Rozmawiali.

– Zrobię to – powiedział Wiktor.

– Nie radzę, człowieku. Daj spokój.

– Co niby może mnie tam spotkać?

Mateusz spojrzał przed siebie na niekończące się pole. Rozmawiali o tym, co może się stać, jeżeli wejdą w głąb łąki. Mogą spotkać kogoś. Mogą iść godzinami bez celu, nie docierając do niczego.

– Na ten przykład możesz zginąć – odpowiedział Wiktorowi. – Z głodu, udaru, zmęczenia. Co tylko chcesz.

– Daj mi broń.

– A kto powiedział, że to jest twoja broń?

Wiktor wstał.

– A kto powiedział, że twoja? To przecież spluwa Rafała.

– Świetnie. Spytaj się go, czy możesz.

Wiktor pokręcił w dezaprobacie głową, wpatrując się w dal, szukając jakiegoś ruchomego punktu. Nic takiego. Martwy bezruch i cisza. Spojrzał też na Annę. Chyba płakała, zauważył, ale nie był pewien.

– Pilnuj jej – powiedział do Mateusza i wbiegł w wysoką trawę. Anna i Mateusz krzyczeli za nim, jednak on się nie odwracał. Ciągle biegł i biegł, aż znikł, stapiając się z linią horyzontu.

 

– Co byś zjadła, gdybyś była teraz w domu? – spytał Mateusz. Siedzieli, czując promienie słońca bezlitośnie palącego ich szyje.

– Pół lodówki – odpowiedziała obojętnie Anna.

Wiktor zniknął z widoku już jakiś czas temu – Mateusz oszacował to na pół godziny – a oni coraz bardziej zaczęli odczuwać nieprzyjemne uczucie ssania w żołądku.

– Kurde, ja bym zjadł konia z siodełkiem.

– Z kopytami. Z kopytami się mówi – poprawiła go.

Wzruszył ramionami. Tak się składa, że jak to się mówi, miał to głęboko w dupie. Obchodziło go tylko piekące słońce. I woda. O tak, myśl o wodzie była przyjemna, ale i bolesna, bo nie miał do niej dostępu. Kilka chwil przed zniknięciem Wiktora złożył sam sobie obietnicę, że jeżeli dostanie się do wody, wypije jej tyle, że będzie szczał przez tydzień.

Wiktor nie wracał.

– Idziemy? – spytał.

– Poczekajmy jeszcze chwilę – powiedziała Anna z nadzieją w głosie. Nie chciała odchodzić bez Wiktora. Poza tym, nie wyobrażała sobie marszu w tych majtkach, które ocierały jej krocze jak drut kolczasty.

Minęło trochę czasu (kwadrans, godzina, dwie?), ale Wiktor nadal się nie pojawiał. Anna przyznała, że powinni ruszyć dalej, ale najpierw…

– Możesz się odwrócić?

– Po co? – spytał podejrzliwie. Nie zobaczyła tego, ale dłoń na broni zacisnęła się.

– Chcę sprawdzić… czy się skaleczyłam. W dziewczęcym miejscu. Potem idziemy dalej, zgoda?

Odszedł kilkanaście metrów i spełnił jej prośbę.

Gdy zdjęła ogrodniczki, o mały włos nie zemdlała. Całe majtki były pokryte krwią, podobnie jak lewe udo. Rana dopiero teraz zaczęła piec jak diabli, zupełnie jak by czekała, aż Anna na nią spojrzy. Kilkoma ruchami zdjęła bieliznę i rzuciła w trawę, ubierając z powrotem spodnie.

– Możemy iść – powiedziała Mateuszowi. Po raz ostatni spojrzeli za Wiktorem, po czym ruszyli dalej.

 

– Wiesz, co to jest rosyjska ruletka?

Mateusz zadał to pytanie niemalże niesłyszalnie, szeptem. Nie czuł gardła, a jedynie suche próchno, które kiedyś nim było. Zaczynał czuć coraz bardziej dokuczający głód. Anna także nie była w najlepszym stanie – właśnie próbowała przełknąć kilka źdźbeł trawy. Głód nie wybrzydza.

– Rosyjska co? – spytała.

– Rosyjska ruletka. Taka gra na śmierć i życie.

Ciągle szli. Szli bardzo długo, potem zasnęli. A dokładniej – zapadli w płyciutki stan pomiędzy przyśnięciem a sennością. Po przebudzeniu, spieczeni na czerwono, coraz bardziej pozbawieni jakiejkolwiek nadziei, ruszyli dalej. Potem znowu krótka drzemka, potem znowu marsz. Mijał czas – nie byli pewni, jaki dokładnie. Kwadranse, godziny, może trzy dni? Nie wiedzieli.

 

Ich ostatnie rozmowy nie brzmiały zbyt sensownie. Były to wybełkotane frazy typu „ale gorąco" i „zmęczona jestem". Dopiero teraz w głowie Mateusza pomysł rosyjskiej ruletki nie wydawał się taki idiotyczny. Uznał, że raczej się stąd – gdziekolwiek teraz są – nie wydostaną. Z tego, co jeszcze pamiętał, badacze zajmujący trójkątem bermudzkim twierdzili, iż jego ofiary mogły zniknąć na kilka sposobów. Samoloty mogły zostać zwyczajnie zdematerializowane, podobnie jak przepływające tamtędy okręty. Istniała też bardziej fantastyczna perspektywa. Czytając o niej w bezpiecznym zaciszu własnego pokoju, fascynował się tą teorią. Teraz jedynie go przerażała. Zaginione jednostki mogły trafić na coś w rodzaju – Mateusz nie pamiętał, jak dokładnie to określano, ale sens zapamiętał – naturalne bramy do innych światów.

Portale, o właśnie! – przypomniał sobie. Portale łączące ze sobą alternatywne światy, zakrzywiające czasoprzestrzeń. Ludzie mogli w nich błądzić po wsze czasy do wyczerpania paliwa bądź żywności.

Albo do odwodnienia.

Umieranie w tych okolicznościach będzie długie – przyszło mu do głowy. Spojrzał na rewolwer, budząc w pamięci scenę z filmu, w którym widział rosyjską ruletkę.

– Niedobrze mi – powiedziała Anna sennym, zmęczonym głosem, upadając twardo na kolana. Oparła się jedną ręką, drugą trzymając za brzuch i zwymiotowała. Mateusz dostrzegł na jej karku bąble. Poparzenia od słońca. Przetarł swoje oczy i syknął z bólu. Pieczenie ustępowało leniwie, niechętnie.

Usiadł koło niej.

– Może pójdziemy… – spróbował, ale miał zbyt suche gardło. Spróbował wyprodukować trochę śliny i przełknął ją. – Może pójdziemy jak Wiktor?

– Nie mogę – odparła Anna.

Ale ja jeszcze mogę – Mateusz chciał to powiedzieć, ale nie mógł. Poza tym bał się tam iść samotnie. Ale tam mógł być CIEŃ. Aktualnie CIEŃ był wszystkim, czego na obecną chwilę potrzebował. Potem, w bliskiej kolejności, była WODA.

Tak więc, kontynuując poprzednie rozważania, zagubione w ten sposób samoloty lub okręty mogły natrafić na jedną z furtek prowadzących do… właśnie, gdzie? Donikąd? Tak jak…

Strumień myśli urwał się. To, co ujrzały oczy Mateusza, nie wymagały myślenia. Jakieś dwadzieścia metrów przed nim, obok torów, na łące. Promienie słoneczne odbijały się od pięknego jeziorka. O boże! Jeziorka! WODA!

– O Jezu… – wyszeptał.

– Co? – Anna usiadła obok niego. Patrzyła teraz w kierunku, w którym on wytrzeszczał gay. Nic tam nie było.

– Idę się wykąpać – oznajmił.

Anna nie rozumiała. Co prawda słowo WYKĄPAĆ oznaczało obecność WODY, a WODA w tej chwili była wszystkim, czego pragnęła. Tyle, że WODY tam nie było.

– Nie ma wody – powiedziała. Suchość w gardle była nie do zniesienia.

– No przecież widzę! Chyba nie mam… – Mateusz przetarł oczy, przeklinając samego siebie, że nie pamiętał o spieczonej skórze, a kiedy je otworzył, zachciało mu się płakać. – Mam omamy. Anka, mam omama… omym… kurwa, mam pierdolone zwidy!

Ostatnie złowo złamało jego dziecięcy ton na piskliwy płacz. Anna patrzyła na niego obojętnym, nieobecnym wzrokiem. Współczucie pojawiło się gdzieś głęboko w jej podświadomości, ale stłumione całkowicie przez świadome, aż nadto świadome pragnienie, zmęczenie i ból całego ciała.

Chłopak płakał, a każda łza spływająca po policzku wysychała przed dotarciem do podbródka. Gorąco było obezwładniające.

– Pomocyyy!!! – wrzasnął Mateusz w stronę jeziora, którego już nie widział. – Pomocyyy!!!

– Mati, proszę, nie krzycz…

– Pomóżcie nam! Pomocyyy!!!

Nie było echa. Wcale. Obydwoje nie zwrócili na to uwagi, ale głosu nie rozpuszczało żadne echo, nawet śladowe.

– Mati, proszę… – teraz Annie zaczął łamać się głos. – Ja też się…

I pękła. Obydwoje pękli. Siedzieli i po prostu płakali, żałując, że dali się namówić na tę głupią sprawę z pistoletem. Anna w szczególności tego żałowała. Po co jej to było? Nabrała ponurej pewności, że już nie wróci do domu. Nie wyjdzie na dwór w środku zimy (cudownie mroźna zima!), spotykając swoje koleżanki na sankach, zjeżdżających po Dolinie, najwyższej górce w Baskin Zachodnim. Koniec z grą w klasy, wieczornymi filmami, które rodzice czasami pozwalali jej oglądać. Grande finale wszystkiego.

Mateusz przyglądał się coltowi. W bębenku nadal tkwiło pięć pocisków. Otworzył broń i wysypał je wszystkie. Podniósł jednego, włożył z powrotem do bębenka, po czym nim zakręcił. Zamknął broń.

Dam radę? – pomyślał, odbezpieczając cyngiel. Anna spojrzała na niego.

– Co robisz?

Mateusz wzruszył ramionami.

– Pomożesz mi?

– Co?

Podał jej pistolet, ale go nie wzięła.

– Nie, nie. Nie – powiedziała od razu. Nie miała siły, by wykrzesać z siebie większego protestu. Nawet lufa skierowana w nią tego nie zmieniła.

– Bo ja cię zastrzelę – powiedział Mateusz.

– Uspokój się, Mati. Ktoś nam pomoże.

Nawet jej to zdanie wydało się fundamentalnie głupie, ale co innego miała powiedzieć?

Mateusz bez słowa opuścił broń i ponownie zaczął się jej przyglądać. Wyglądała fajnie. Jej ciężar dawał poczucie siły i władzy. Z bronią w ręku człowiek mógł poczuć się odważniejszy – pytanie tylko, czy na tyle, aby użyć tej odwagi przeciwko sobie.

Sprawdził.

Przyłożył lufę do prawej skroni.

Okazało się, że mógł.

Huk był głośny, ale ucichł natychmiast. Mateusz umarł, zanim padł bokiem na tory. Krew z jego głowy trysnęła w twarz Anny, która nawet nie zareagowała na wystrzał. Jedynie, gdy dotknęła palcami twarzy i ujrzała na nich krew kolegi, znowu zaczęła płakać. Cichutko, bezradnie i bezsilnie.

 

Anna szła samotnie, myśląc o arbuzie. Uwielbiała arbuza. Każdy arbuz, który pojawił się w ich domu, zaraz był przez nią pałaszowany. Soczysty, słodki jak niebiosa arbuz.

W prawej dłoni trzymała broń, którą wyciągnęła z dłoni martwemu koledze. Zabrała też ze sobą jeden nabój. Tylko jeden. Na zaś.

Gdy zostawiła Mateusza i przeszła spory kawałek, oświeciło ją, że mogła wziąć jego koszulkę i się nią okryć. Wróciła, ale ciała już nie było Amba fatima – było i ni ma.

Teraz szła z powrotem w kierunku celującego w niebo komina fabryki zapałek w Baskin Zachodnim, choć ten nie przybliżył się ani na jotę.

Głupie tory, pomyślała. Głupia trasa baskijska.

Nie miała pojęcia, ile już przemaszerowała – każda minuta była dla niej godziną – ale za to doskonale wiedziała, że jest przebojowo wręcz głodna, a za szklankę wody zbudowałaby własnoręcznie Wielki Mur Chiński.

Głupi Wielki Mur Chiński, pomyślała.

Potknęła się, upadając na kolana. Nagle cudowną wydała jej się perspektywa drzemki. Uległa jej. Kładąc się na rozgrzanych kamieniach ujrzała gremlina. Stworek z wielkimi, szpiczastymi uszami przyglądał się jej z zainteresowaniem, gryząc kolbę kukurydzy.

Głupie zwidy, pomyślała przed zaśnięciem.

Obudził ją ogień na twarzy i dłoniach. Bąble pojawiły się na rękach, a usta miała popękane. Język spuchł, miękkością przypominając jej wysuszoną gąbkę. Nie mogła mówić ani wyprodukować śliny. Dusiło ją.

Zaskoczył ją widok zachodzącego słońca. Gdy udało jej się wstać, jej cień był dwa razy większy od tego, który rzucała tuż przed drzemką. Zaskoczył ją również widok kilku gospodarstw – takich samych, jakie mijała z Wiktorem, Rafałem i Matim, kiedy szli sobie postrzelać. Takie same jak na peryferiach Baskin Zachodniego Kiedy to było? Nie pamiętała. Dostrzegła za to rolnika – podawał koniowi sowitą kępkę siana. Zauważył ją.

Głupie zwidy, pomyślała Anna, przykładając broń do skroni.

 

BA-BACH!

 

Mężczyzna zaczął biec w jej kierunku. Zarówno on, jak i wystraszony strzałem koń, nie byli zwidem.

 

Koniec.

Koniec

Komentarze

"Mateusz i Wiktor z Rafałem na czele (Anna była wtedy u ciotki na wakacjach), przyglądała się temu wszystkiemu z ukrycia" - raczej przyglądali się.
"- Jest sprawa - powiedział Rafał. Był jeszcze bardziej pobudzony niż Rafał przed chwilą" - to drugie Rafał już chyba nie potrzebne.
W ogóle częste powtórzenia, jak na przykład: "Trójka chłopaków niezbyt się tym przejęła. Szaleńczy entuzjazm chłopaków zaczął udzielać się także jej"
"Wyłożone wzdłuż torów ostre kamyki ostre kamyki sprawiały ból każdemu."
"a także wilkołaki, wampiry, tajemnicze, nawiedzone miejsca. A także wspomniany trójkąt bermudzki."

"Wróciła, ale ciała już nie było Amba fatima - było i ni ma." - zastanawiam się czy takie stwierdzenie pasuje do dramatycznego stylu jakim pisałeś opowiadanie. W takiej sytuacji, kiedy czytelnik z wypiekami na twarzy oczekuje co się stanie, pojawia się tekst: "Amba fatima - było i ni ma", który być może ma rozładować sytuację, ale to jest jedynie śmieszne, jak uważam, w negatywny sposób. Nie pasuje.

Ogólnie sądzę, że to naprawdę niezłe opowiadanie. Zaczyna się niemrawo, potem sprawa z pistoletem i na myśl przychodzi oczywiście, że głupie dzieciaki pozabijają się i tyle. Ale Ty zaskakujesz i to pozytywnie. Zaczyna robić się ciekawie i choć pomysł z "trójkątem" nie jest może oryginalny, to jednak naprawdę fajnie to przedstawiłeś. Skupiłeś się na relacjach między bohaterami, oddałeś emocje, uczucia. I tylko ten świetnie budowany dramatyzm gnieniegdzie upada przez takie wcinki jak już wspomniana Amba fatima. Generalnie jednak opowiadanie mi się podobało i z chęcią poczekam na coś jeszcze z Twojej strony.
Pozdrawiam

Lekki suspens? OK, ja tu kupiłem. Ale zachowanie dwójki bohaterów na końcu wydało mi się bardzo niewiarygodnie. Popełnić samobójstwo po popołudniu spędzonym bez wody i w upale? A co mają powiedzieć beduini, u których podobne przygody są niemal na porządku dziennym? W większej perspektywie czasowej, tak. A nawet jeśli, to wydaje mi się, że bardziej prawdopodobne, nawet z rewolwerem w dłoni, byłoby się poddać, położyć i czekać na odwodnienie, aniżeli zdobyć się na czyn autoagresji (i to w obu przypadkach).
Niewątpliwie wymowa utworu jest ostrożna. Odkąd bohaterowie wpadli w tajemniczą pętlę przestrzenną, nie wiadomo było, czy ich dalsza wędrówka jest realna (a może: na ile realna?), a zakończenie niczego nie sugeruje. Widać, skupiłeś się na aspekcie psychologicznym, budowaniu dramaturgii, pytanie: "Co tak naprawdę, do licha, się stało?" pozostawiając bez odpowiedzi.
Oprócz oczywistych skojarzeń z tematem trójkąta bermudzkiego, przypomniał mi się jeszcze film "Piknik pod wiszącą skałą". W sumie tam też nie było odpowiedzi, ale akcję poprowadzono bardziej z perspektywy poszukujących, więc brak odpowiedzi był usprawiedliwiony.
A u Ciebie i od strony "zawieruszonych" i od strony tego jeźdźca na końcu, i nie ma nawet cienia wskazówki. Może więcej o jeźdźcu powinno być. Odnalazł ciała? Co się stało z tymi, którzy zniknęli po drodze? Czy to strzał z rewolweru otworzył portal, a wystrzelenie ostatniego naboju spowodowało powrót do normalności? A może to wszsytko było wyśnione, bo tak naprawdę Anna wyrwała tamtemu chłopakowi broń i zastrzeliła wszystkich, a potem się zabiła, bo chora psychiczna była? Naciągane? Owszem, ale dałoby się tak dopisać kilka akapitów, żeby się zgadzało. A chodzi mi o to, że jest zbyt dużo pytań. I nie są one z gatunku tych, które pozostawiają do myślenia, a raczej świadczą o niekompletności utworu. Tak to odebrałem.

Ciekawe podeszłeś do znanego tematu.Interesujący tekst, dobre dialogi, może przez to, opko tak bardzo wciąga, no i rzeczywiście jest jakś głębia psychologiczna. Zgadzam się z przedmówcą, sprawiasz wrażenie,że warto cię będzie śledzić. :))

Tylko nie podeszłeś. Tylko nie podeszłeś! ;)

To było niezwykłe podejście do znanego skądinąd tematu. Ha! @ flesz ty mnie kiedyś zabijesz słowami. Wiem... Nie ma usprawiedliwienia dla wiochy, zawsze wyłazi. Naprawdę mi się tekst podobał, a ty ani mru mru.;)

Fabularnie nawet fajne, choć można było wyjasnić czemu tak błądzili po tych torach, jak słusznie zauważył Julius. Ale technicznie to już jest masakra. Widać, że chyba ani razu nie zrobiłes korekty przed wrzuceniem tutaj tego opowiadania, bo błędy rażą w oczy na kilometr. Mam nadzieję, że to pierwszy i ostatni raz, a kolejny tekst będzie duuuużo lepiej napisany. Bo piszesz fajnie, tylko poprawiaj przed wstawieniem.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka