- Opowiadanie: clayman - Jak ze snu

Jak ze snu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jak ze snu

Jak ze snu

 

„Sny rodzą rzeczywistość".

Monteskiusz

1

 

 

Mokro, tak bardzo mokro.

Jej usta wciąż się poruszają. Układają się w bezgłośne: „tato".

Po czym milkną już na zawsze.

Dlaczego, Boże? Dlaczego to się dzieje? – myślisz

Dymiąca lufa pistoletu podnosi się po raz kolejny. Skręca powoli w lewo. Tak powoli, a jednocześnie tak niepowstrzymanie. Teraz nawet mrugnięcie okiem trwa wieczność.

Ściana szoku rozpada się niczym domek z kart.

Nadchodzi zrozumienie.

Nie! Stój, nie rób tego! – próbujesz powiedzieć. Co się stało z twoim głosem?

Dlaczego cię nie słyszy? Dlaczego chce odebrać wszystko, co jest ci drogie?

Drugi strzał przecina powietrze. Ogromny huk.

Jakby właśnie olbrzymi obcas zdeptał resztki twojej duszy.

Twoja córka, twoja żona.

I to niekończące się echo, te głosy, które nie chcą zamilknąć. Wwiercają ci się bezlitośnie w czaszkę.

Jeden z nich przebija się ponad resztę:

– Nikt nie zadziera z Kałużnymi!

Zapach krwi?

Nie. To nie krew tak pachnie.

 

 

2

 

 

Nie. To nie był zapach krwi. Mateusz Lipiec nie musiał nawet otwierać oczu, by zrozumieć, że znowu zesrał się do łóżka. Trzeci raz w ciągu tego tygodnia. A był dopiero czwartek.

– Cholera, ależ cuchnie! – syknął, zasłaniając nos. Odór był nie do wytrzymania. Zapach gówna połączył się z nocnym potem i stęchłym, gorącym powietrzem jego mieszkania. Przyciągnął się rękami na lewą stronę łóżka, jak najdalej od wilgotnej plamy.

"Dziwne. Przecież taki paskudny smród powinien człowieka obudzić nawet z najgorszego koszmaru. Dlaczego więc tak się nie dzieje? Dlaczego muszę co noc dośnić ten przeklęty sen do samego końca?"

Wyciągnął ręce po kule i spróbował wstać. Mimo iż lekarz wyraźne kazał mu poruszać się – nawet po własnym mieszkaniu – wyłącznie na wózku inwalidzkim, nigdy tego nie robił. Tylko raz dał się przekonać, by wsiąść na to pieprzone krzesło z kółkami. Czuł się na nim jak bezbronny inwalida. Chodzenie o kulach miało jeszcze jedną zaletę. Sprawiało ostry ból w plecach i w lewej ręce, dzięki temu czuł, że wciąż żyje. Ten ból, który życie sprawiało mu na co dzień i tak nie był wystarczającą karą. Nie za to, czego się dopuścił. Mógł na początku obwiniać cały świat, lecz w głębi serca wiedział kto tak naprawdę ponosi winę za to wszystko. Gdyby tylko nie był tak uparty, gdyby tylko nie był tak krótkowzroczny. Miałby teraz zdrową nogę i kręgosłup, nie paskudziłby co noc łóżka, a one…one wciąż by żyły.

Czuł jak jego zmęczone oczy wypełniają się łzami. Próbował powstrzymać płacz, odrzucić nawiedzające go obrazy żony i córki, lecz nie potrafił. Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał urywanym szlochem. Próbował się opanować, wrzeszczał na samego siebie w myślach rytualną tyradę:

"Czy Karolina płakała? Czy Marta płakała? Ty żałosny dziadzie! Masz czterdzieści osiem lat, siedzisz na zasranym łóżku i ryczysz jak ostatnia beksa. Czym różnisz się od niemowlaka? Jesteś przecież profesorem, do ciężkiej cholery".

Opanował się, gdy zdał sobie sprawę, że właśnie minęła siódma rano. Przecież za godzinę przyjdzie pani Jadwiga. W jego mokrych oczach rozbłysły iskierki paniki.

"Trzeba wziąć się w garść. Ona nie może mnie zastać leżącego w obsranym łóżku".

Po łzach i żalu nie pozostał ani jeden ślad. Wstał opierając się o kulach i obejrzał uszkodzenia, które spowodował w nocy. Nie wyglądało to najlepiej. Pościel i prześcieradło nadawały się wyłącznie do pralki. Na dodatek sam również był zabrudzony niczym kloszard, mieszkający w miejskim ścieku. Miał jedynie godzinę aby zrobić pranie i samemu się umyć. Niecałe dwa lata temu załatwiłby to wszystko w piętnaście minut, łącznie z ubraniem się i zjedzeniem małego śniadania. Pohamował nadciągającą falę złości i zaczął ściągać pościel z kołdry.

Teoretycznie to właśnie dlatego zatrudnił panią Jadwigę. Emerytowana pielęgniarka, przyjaciółka jego matki z czasów liceum, miała ułatwić mu i tak już ciężkie życie, robiąc zakupy, pranie, gotując posiłki i pomaganiem mu w takich codziennych sprawach jak chociażby mycie się. Jednak Mateusz nie potrafił sobie nawet wyobrazić jak pokazuje pani Jadwidze swoją zabrudzoną na brązowo pościel. Prędzej spaliłby się ze wstydu. Nikomu nie powiedział o swoim problemie, nawet lekarzowi, do którego chodził niemal co tydzień. Po prostu nie zniósłby tych wszystkich spojrzeń. Jakby to, do diabła, wyglądało?

"Nazywam się profesor Mateusz Lipiec, kierownik Katedry Ekonomi Politycznej Uniwersytetu Warszawskiego. Mam czterdzieści osiem lat i co noc robię kupę do łóżka".

"Nigdy w życiu!".

Nastawił pralkę na sześćdziesiąt stopni, wybierając jeden z szybszych programów. Pomyśleć, że gdyby nie jego „nocna przypadłość", to w życiu nie opanowałby obsługi tego ustrojstwa. Jego zmarły ojciec często powtarzał, że wszędzie trzeba szukać pozytywów. Nie ma beznadziejnych sytuacji. Zawsze mogło być gorzej. Mateusz nie dziwił mu się. Też próbowałby się pocieszać w taki sposób, gdyby ożenił się z kimś takim jak jego matka.

Zdołał umyć się w wannie i rozwiesić skłębioną pościel oraz prześcieradło pięć minut przed przyjściem jego gosposi. Zaraz potem włożył na siebie zielony szlafrok i wstawił wodę na kawę. Dzięki temu będzie wyglądał tak, jakby dopiero co się obudził. Pani Jadwiga przyszła do mieszkania z punktualnością godną niemieckich kolei, niosąc w pomarszczonych dłoniach dwie potężne siatki z zakupami. Mateusz przywitał ją w drzwiach i odruchowo zaproponował pomoc.

– Nie, dziękuję, poradzę sobie. Niech pan sobie usiądzie, nie powinien się pan przemęczać – poinstruowała go iście pielęgniarskim tonem. Wciąż wylewała z siebie potok słów, ale Mateusz postanowił się wyłączyć i usiadł z powrotem w kuchni. Co chwila mruczał coś w stylu: „Tak, tak, ma pani rację", ot tak aby mieć jakikolwiek wkład w tą rozmowę. Na przykładzie swojej matki nauczył się iż kobietom, które uwielbiają dźwięk swojego głosu, wystarczy nawet iluzja bycia słuchanym.

Nagle zdał sobie sprawę, że zadano mu pytanie, na które odpowiedź: „Tak, ależ oczywiście" nie będzie zbyt odpowiednia.

– Słucham?

– Robił pan pranie? – zapytała go z naganą w głosie. Zupełnie jakby znów miał siedem lat i wrócił z podwórka w ubłoconym ubraniu. Zacisnął zęby ze złości.

"Ona faktycznie traktuję mnie jak dziecko. I to takie niezbyt rozgarnięte".

– Tak – rzucił od niechcenia, jakby to było zwykłe głupstwo. – Wylałem wczoraj kawę na prześcieradło – skłamał gładko.

– Nie mógł pan zaczekać z tym na mnie? Przecież za to pan mi płaci, prawda?

"Prawda. Ale nie przypominam sobie, bym płacił ci za pouczanie mnie. Jeśli będę chciał by stara pielęgniarka mówiła mi, profesorowi, co mam robić, wtedy się do ciebie zgłoszę".

Zamiast tego powiedział:

– Dobrze, pani Jadwigo. – Wzdychnął głośno, wraz z gwizdkiem czajnika. Gosposia rzuciła się w kierunku kuchenki z szybkością żerującego rekina i zalała mu przygotowany kubek z rozpuszczalną kawą.

"Pieprzony tchórz".

– Gdzie panu zanieść? – zapytała.

– Do gabinetu – odparł. – Mam zamiar trochę popracować.

***

Od półtorej godziny wpatrywał się pustym wzrokiem w migający kursor edytora tekstu. Wciąż nie mógł się przezwyciężyć, by napisać pierwszą linijkę. Nie chodziło o to, że brakowało mu weny. Po prostu, gdy zacznie pisać nie będzie już odwrotu, wpadnie w wir pracy, powróci do normalności, a z czasem ból złagodnieje, odejdzie w zapomnienie. Czy naprawdę tego chciał? Nie był tego wcale taki pewien.

Gdy przedwczoraj zadzwonił do niego doktor Radosław Milczarek i poprosił o pomoc w pracy nad skryptem dla studentów trzeciego roku, od razu zorientował się w czym rzecz. Najwyraźniej władze wydziału miały do niego co raz mniej cierpliwości i poprosiły Radka, by ten delikatnie przywrócił swojego kolegę w rytm codziennych obowiązków. Przed ponad rokiem dziekan mówił mu, żeby wziął sobie wolne i nie spieszył się z powrotem do pracy. Posada kierownika katedry zawsze będzie na niego czekać. Jak widać, mieli całkowicie różną definicje słowa „zawsze".

Dzwonek telefonu rozległ się w powietrzu, zagłuszając grające w kuchni radio. Mateusz westchnął z rezygnacji. Tylko dwie osoby mogły zadzwonić o tak wczesnej porze.

"Oby to był Radek. Albo chociaż telemarketer".

Odliczał w myślach pozostałe sekundy świętego spokoju, liczył kroki, które musiała pokonać pani Jadwiga w drodze od aparatu do jego gabinetu. "Cztery, trzy, dwa, jeden".

– Panie profesorze – powiedziała gosposia przez drzwi. – Dzwoni pani Jolanta, to znaczy pańska mama. Odbierze pan?

Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę ze swoją rodzicielką, zwłaszcza, że doskonale wiedział czego ta rozmowa będzie dotyczyć. Już miał wymigać się, usprawiedliwić nawałem obowiązków, lecz szybko zmienił zdanie.

"Miejmy to już za sobą".

Minutę później stał już w korytarzu ze słuchawką w ręku. Ciążyła mu ona jakby była zrobiona z ołowiu. W końcu przyłożył ją do ucha. Zamknął oczy jak skazaniec przed wykonaniem wyroku i przełknął ślinę.

– Tak, słucham.

– Mateusz? To ty? Strasznie słabo cię słyszę.

– Tak, mamo – odpowiedział nieco głośniej, po czym dodał życzliwie: – Co u ciebie?

– Daj sobie spokój z tą swoją sztuczną grzecznością – rzuciła ostro, wręcz jadowicie. – Dobrze wiem, że masz gdzieś, co u mnie słychać. Interesuje cię tylko ta twoja głupia żałoba.

– Mamo – zaprotestował. – Jak możesz…

– Mówić prawdę? Nie mam zamiaru skakać wokół ciebie jak ta reszta błaznów, którymi się otoczyłeś. Ktoś musi dać ci porządnego kopniaka w tyłek. Boże drogi, Mateusz. Minęło już półtora roku. Życie ci ucieka. Nie widzisz tego? Musisz przejąć kontrolę.

"Ale to moje życie! Moje, moje, moje!".

– Przesadzasz – rzucił krótko, spokojnym tonem. Wiedział, że nie ma szans pokonać swojej matki w jakiejkolwiek kłótni. Statystyki przemawiały wybitnie na jej korzyść.

– Taaak? – zapytała tonem nauczycielki, która właśnie zwabiła nieprzygotowanego ucznia w pułapkę. – To powiedz mi, co zrobiłeś ze swoim życiem przez ostatni tydzień.

Mateusz musiał jej przyznać iż świetnie przygotowała się do rozmowy. Chwilę zajęło zanim odpowiedział:

– Piszę książkę razem z moim kolegą z pracy. Jak widzisz nie musisz się o mnie…

– Ile stron?

Zatkało go. Zamrugał z zaskoczenia.

– Słucham? – wydukał.

– Ile stron napisałeś, synu? – Wciąż używała tego ironicznego tonu głosu, który doprowadzał go w środku do dzikiej furii. – Niech zgadnę. Zero?

"Skąd ona o tym wie, do licha? Kto jej, kurwa mać, powiedział?".

Spojrzał w stronę kuchni. Pani Jadwiga stała nad zlewem, zmywając naczynia po śniadaniu. Nuciła wesoło chaotyczną melodyjkę wraz z grającym w tle radiem. Wydawała się być całkiem szczęśliwa, a raczej…

"Bardzo zadowolona z siebie. Już ja pokażę tej starej plotkarze, kto rządzi w tym domu".

– Mamo – powiedział sucho. – Muszę kończyć, zadzwonię później.

– Nie waż mi się odkładać…

Mateusz odłożył delikatnie słuchawkę na widełki. Ledwo powstrzymał się przed rozwaleniem tego przeklętego telefonu na najmniejsze kawałeczki.

"Te całe tłumienie złości nie może być zdrowe".

– Pani Jadwigo – zawołał w stronę kuchni, odłączając kabel telefonu. – Jak pani skończy, proszę przyjść do gabinetu. Musimy porozmawiać.

"Przejąć kontrolę? Zrobić coś ze swoim życiem? Masz racje, kochana mamusiu. Zacznę już teraz".

***

Na zamiarach się skończyło. Gdy tylko pani Jadwiga zjawiła się zgodnie z jego prośbą, cała złość i wola walki wyleciały z niego niczym powietrze z dziurawego materaca.

"Jaki w tym sens? Co z tego, że spowiada się mojej matce ze wszystkiego co robię? Przecież nie ma złych zamiarów, prawda? Nie mogę się przez to na niej wyżywać".

Wyjaśnił gosposi, że dzisiaj może wyjść wcześniej. Niech tylko ugotuje coś dobrego na kolacje i jest wolna. Pani Jadwiga oczywiście nie robiła najmniejszych problemów. Upewniła się tylko, że dniówka pozostanie taka sama i wróciła do pracy.

"A raczej do nucenia w kuchni starych przebojów".

Jak na bezgłośną komendę z kuchni dobiegł go dudniący, kompletnie pozbawiony melodii śpiew:

– Wszystko się może zdarzyć…Gdy głowa pełna marzeń…

Wspomnienia z tego dnia wróciły do niego jak niechciany bumerang. Im mocniej je od siebie odtrącał, im mniej starał się o tym myśleć, tym wspomnienia atakowały go z większą siłą. Doskonale pamiętał jak tego wieczora wracał z uczelni do domu w Podkowie Leśnej. Jak wizja spędzonego weekendu z dwoma najważniejszymi kobietami w jego życiu rozświetlała jego zmęczoną pracą dusze. Nawet w najgorszych koszmarach nie spodziewał się, że zamiast pysznej kolacji z żoną i córką, zostanie do syta nakarmiony swoją przyszłością.

"Wszystko się może zdarzyć. Żebyś się nie musiała o tym kiedyś przekonać, stara jędzo".

 

 

3

 

"Do diabła, przecież wyszła dopiero pięć minut temu. Czego tym razem zapomniała? Sztucznych zębów?".

Natarczywe pukanie nie cichło ani na moment. Ktoś tam musiał się niezwykle niecierpliwić. Mateusz pokonywał kolejne metry korytarza, stukając kulami o kafelki w rytm walenia w drzwi.

– Już idę! – zawołał. – Już otwieram.

Otworzył zamek i pociągnął za klamkę, gotowy w końcu powiedzieć kilka rzeczy pani Jadwidze, ale w drzwiach nie zastał swojej gosposi. Zamarł z zaskoczenia na widok uśmiechniętej, pociągłej twarzy blondyna o roześmianych, szarozielonych oczach. Twarzy ze swojej przeszłości.

– Mateusz? – zapytał nieśmiało gość. – Mateusz Lipiec?

"To niemożliwe!".

Mężczyzna stojący w progu rozłożył ręce i odsłonił śnieżnobiałe zęby w rozbrajającym uśmiechu.

– Co jest, stary? Nie mów, że mnie nie poznajesz.

– Rafał? – wymamrotał Mateusz. Czuł się jakby właśnie ktoś nasypał mu do gardła tonę piasku. – "Ja pierdziele. Jak, skąd?"

Rafał bez słowa objął Mateusza delikatnym uściskiem, jakby doskonale wiedział o jego uszkodzonym kręgosłupie.

"Boże, ileż to lat minęło? Trzydzieści?".

Rafał uwolnił swojego przyjaciela i odsunął się na odległość ramienia. Tłumiąc chichot zapytał:

– Nie zaprosisz mnie do środka? Kiedyś byłeś lepiej wychowany.

– Przepraszam, to przez zaskoczenie. Oczywiście, wchodź, zapraszam.

Mateusz wciąż nie mógł uwierzyć własnym oczom. Rafał Jabłoński. Osiem lat w jednej ławce w podstawówce. Cztery lata dzielenia szkolnej ławki w liceum. Pierwsze piwo. Pierwszy papieros. Byli kiedyś jak bracia. Spędzali ze sobą tyle czasu, że niektórzy posądzali ich o bycie gejami.

– Świetnie wyglądasz – powiedział Mateusz. Nie był to zwykły komplement. Jego przyjaciel z lat szkolnych wyglądał na góra trzydzieści lat i miał o połowę mniej zmarszczek niż on sam. – Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty?

Rafał pokręcił głową, trzęsąc swoją bujną czupryną. Zdjął z ramienia brązową, mocno wytartą przez lata torbę i wyjął z niej butelkę z ciemnobursztynowym płynem. Posłał Mateuszowi kolejny uśmiech ze swojego bogatego arsenału.

– Nie myślałeś chyba, że przyjdę z pustymi rękami, prawda?

***

Mateusz niemal zapomniał jak przyjemne potrafi być kojące działanie alkoholu. Czuł jak świat powoli zwalnia, jak olbrzymi ciężar jego życia zmienia się w lekkie piórko, unoszące się swobodnie na wietrze. Szum alkoholowej mgiełki skutecznie zagłuszał niekończące się echo z jego przeszłości. Nawet noga i plecy przestały pulsować tępym bólem.

"Dobry Boże. Czemu wcześniej na to nie wpadłem?".

Wiedział dobrze, że to nie tylko butelka dobrej whisky jest powodem jego najlepszego nastroju od niemal dwóch lat. Za to właśnie uwielbiał Rafała. Jednym swoim rozbrajającym spojrzeniem jasnych oczu potrafił podnieść go natychmiast na duchu. Śmiech przyjaciela był dla niego niczym leczniczy balsam, jakby oprócz whisky, przyniósł ze sobą klucz do jego serca. Wciąż nie miał pojęcia dlaczego zjawił się akurat teraz, jakim cudem odnalazł go po tak długim okresie czasu. Nie miało to znaczenia. Mógł z nim przegadać resztę swojego życia, po prostu wspominając czasy młodości. Czuł się jakby znów mieli po osiemnaście lat, jakby ta tragiczna noc nigdy nie miała miejsca.

– A pamiętasz tą brzydką kozę z biwaku? – zapytał Mateusza, odkładając pustą szklankę na stolik. – Jak jej tam było?

– Koźlak. Beata Koźlak.

– A tak, ona – przytaknął Rafał, tłumiąc kolejny atak czkawki. – Nic dziwnego, że mi się tak skojarzyło. Pamiętasz, jak latała za tobą całą drugą klasę i pół wakacji?

– Nie przypominaj mi nawet.

Rafał nie miał najmniejszego zamiaru go słuchać. Machnął lekceważąco ręką i kontynuował:

– To był ostatni dzień biwaku. Byłeś tak pijany, że ledwo widziałeś na oczy. Zawsze miałeś głowę słabą jak niemowlak. Niemal spadłem z ławki, gdy zauważyłem jak Beata prowadzi cię za rękę do lasu. – Nie wytrzymał i roześmiał się na całe gardło, szczerym, melodyjnym śmiechem. – Nie masz pojęcia jak zabawnie wyglądaliście. Trzymała cię za rękę z miną, jakby właśnie wygrała główną nagrodę na loterii, a ty mamrotałeś pod nosem: „Ja idę spać" i szedłeś za nią, szurając nogami jak te zombiaki z filmów Romero.

– Dzięki, że mnie wtedy uratowałeś.

– Przestań się wygłupiać. Przecież nie mogłem cię zostawić w takiej potrzebie. Na moim miejscu zrobiłbyś to samo.

– Mimo to, dziękuję.

Zapadła cisza. Nie dlatego, że czuli się niezręcznie i nie wiedzieli, co sobie teraz powiedzieć. Czuli się całkowicie swobodnie, jakby widywali się na co dzień i nie potrzebowali już niekończącego się potoku słów, aby czuć się dobrze w swoim towarzystwie.

"Zupełnie jak w klasie maturalnej. Mogliśmy cały wieczór przesiedzieć nad jeziorem w Wydminach i palić na spółkę jednego papierosa, nie odzywając się do siebie ani słowem. Nigdy później nie byłem tak wolny".

Rafał korzystając z chwili przerwy napełnił puste szklanki. Już tylko połowa płynu pozostała w butelce, a Mateusz z zadowoleniem zauważył jak przyjemne odrętwienie ogarnia jego ciało oraz głowę.

– Ładne mieszkanko – zauważył Rafał, rozglądając się po pokoju. W jego głosie nie dało się zauważyć ani grama sztucznej życzliwości. – Chociaż chyba nie w twoim stylu. Muszę przyznać, że ciężko było cię znaleźć. Wszyscy, do których dzwoniłem, myśleli, że mieszkasz w Podkowie Leśnej.

Mateusz zakaszlał nerwowo. Wiedział, że w końcu Rafał podejmie ten trudny temat. "Dlaczego tak jest z nieuniknionymi sprawami? Nie ważne jak długo odłożą się one w czasie, zawsze wybuchają w twarz bez ostrzeżenia i o wiele za wcześnie". Przyłożył szklankę do ust i wypił nieco za duży łyk, po czym kaszlnął po raz kolejny.

– Wyprowadziłem się stamtąd – powiedział powoli Mateusz. – Rozumiesz, nie mogłem tam mieszkać. Nie po tym co się stało. To mieszkanie kupiłem Marcie, żeby miała gdzie mieszkać na studiach. Też chciała iść na ekonomię, tak jak ja.

Poczuł jak w kącikach oczu zbierają się łzy. "Nie! Nie popłaczę się przy Rafale!". Otarł oczy rękawem i chwycił szklankę zdecydowanym ruchem, biorąc kolejny, pełny łyk.

– Boże, Mateusz. – Z twarzy Rafała błyskawicznie zniknął uśmiech. – Dlaczego nie zadzwoniłeś? Jestem w książce telefonicznej, wiesz? O wszystkim musiałem dowiedzieć się z telewizji.

– Po co miałem to robić? – Mateusz niemal warknął. – Po jaką cholerę miałem obarczać kogokolwiek swoimi problemami?

Rafał pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Ale z ciebie kretyn – rzucił prosto z mostu. – I pomyśleć, że zostałeś profesorem.

Mateusz wzruszył ramionami. Obelga zabolała, ale nie miał zamiaru tego po sobie pokazać.

– Znowu to samo! – krzyknął Rafał. Trzasnął ręką w stół, a szklanki i butelka brzdęknęły głośno w proteście. Mateusz nigdy nie widział swojego przyjaciela aż tak wkurzonego. – Tłumisz w sobie całą złość. Ona cię zniszczy. Wyżre ci w brzuchu ogromną dziurę. Założę się, że sam obwiniasz się o wszystko, co się stało.

Mateusz patrzył na niego z szeroko rozdziawionymi ustami, porażony nieoczekiwanym wybuchem.

"Trzydzieści lat, a on wciąż czyta we mnie tak łatwo jak w otwartej książce. Trzydzieści pieprzonych lat".

– Co więc powinienem zrobić? – powiedział urywanym szeptem. – Jak mam się pozbyć tego bólu?

Rafał pokręcił głową. Jego oczy, które zawsze błyskały iskierkami rozbawienia, wyrażały jedynie głęboki smutek.

– Nie da się, stary, przykro mi. To będzie boleć do końca życia. Nic na to nie poradzisz.

"Oczywiście. A czego się spodziewałeś durniu? Że dostaniesz ot tak receptę na własne życie?".

– Lecz istnieje pewien sposób, Mati. Sposób, by złagodzić odrobinę ten ból. Możesz to nazwać receptą na twoje życie.

– Co? – zdołał wybełkotać Mateusz. – Co powinienem zrobić?

– Opowiedz mi o wszystkim – powiedział Rafał. – Podziel się ze mną swoim bólem.

***

Mateusz wciąż nie potrafił się przełamać. Rozsądek podpowiadał mu, że każde słowo z ust jego przyjaciela to najszczersza prawda. Był potwornie zmęczony dźwiganiem ciężaru swoich wspomnień w samotności. Potrzebował przyjaciela, potrzebował kogoś kto go wysłucha i zrozumie.

"Przecież jedyne co do tej pory dostałem, to tony sztucznego współczucia i gówno wartych rad".

Jednak, mimo wszystko, czuł się nieswojo. Coś w środku krzyczało przeraźliwie na alarm. Mówiło mu, błagało go, by absolutnie tego nie robił. Czuł strach, jaki czuje każdy człowiek przed nieuniknionym bólem. Bał się rozdrapać jeszcze świeże rany. Teraz ból przeszłości ciekł cienkim strumyczkiem – był jednak do wytrzymania i przyzwyczaił się do niego. Ten ból był słuszną kara za jego głupotę. Ale czy był gotowy na tę falę wspomnień, która go zaleje?

Rafał po raz kolejny napełnił obie szklanki, opróżniając butelkę do ostatniej kropelki.

– Nie wiem od czego zacząć – powiedział Mateusz w ostatniej rozpaczliwej próbie obrony.

– To nie ma znaczenia, stary. – Rafał przysunął mu whisky. – Nie opowiadasz tej historii dla mnie. Robisz to przede wszystkim dla siebie.

Mateusz podniósł szklankę drżącą dłonią. Czuł jak kropelki zimnego potu oblewają mu czoło i plecy. Patrzył tępym wzrokiem na swoje zniekształcone oblicze w odbiciu na szkle oraz grę świateł na powierzchni bursztynowej cieczy.

"No dalej, pieprzony głupcze! Zrób w końcu coś ze swoją parodią życia!".

Wziął pełny łyk i rozpoczął swoją opowieść.

W głowie rozległ mu się odgłos otwieranych drzwi.

 

 

4

 

Pamiętasz mojego ojca? Był najbardziej chorowitym człowiekiem jakiego można sobie tyko wyobrazić. Nie było dnia, w którym naszego domu nie wypełniał nieustanny, ochrypły kaszel. Już jako małe dziecko wiedziałem, że ojciec za długo nie pożyje. Zawsze się skarżył na mięśnie i stawy, palił ponad paczkę papierosów dziennie, harował jak wół po dwanaście godzin na dobę, a lekarzy unikał jak ognia. Jednak najgorszą przypadłością mojego ojca było nieodpowiednie małżeństwo.

Nie zrozum mnie źle, kochał moją matkę. Wiem, że mimo wszystko, kochał ją do samego końca. Tak już chyba, my Lipcowie, mamy. Gdy się zakochamy, to do grobowej deski.

To on pragnął wysłać mnie na studia. Pamiętasz jakie wtedy były czasy. Młodzi ludzie nie pędzili na oślep na byle jaką uczelnie, by skończyć jakieś gówno i wylądować w McDonald's albo na truskawkach w Holandii. Pewniejsze wydawało się nauczenie zawodu i uczciwa praca. Ja też chciałem zacząć pracować, mieć swoje pieniądze. Ojciec nie chciał o tym słyszeć. Zawsze mi powtarzał, że chce, by jego dzieci miały lepiej niż on sam. Może się to wydawać banalne, ale podziwiałem go za to przez całe życie.

Poszedłem więc na ekonomię. Nie wybrałem tego kierunku z zamiłowania. Właściwie to skąd dziewiętnastoletni człowiek ma wiedzieć, co chce robić w życiu? Poszedłem na ekonomię, ponieważ myślałem, że nauczą mnie tam jak zrobić duże pieniądze. Szybko zorientowałem się, że nie jest to kierunek dla mnie. Był nudny jak jasna cholera. Co dzień zmuszałem się by wstać i gnić na zajęciach jak kawałek martwego mięsa. Mikroekonomia, statystyka, rachunkowość. Boże, jak ja tego nienawidziłem. Miałem ochotę rzucić to wszystko i wrócić na ukochane Mazury. Nie mogłem jednak zawieść ojca. Wiedziałem, że w końcu by mi wybaczył, ale czy potrafiłbym wybaczyć sobie sam? Może ci się to wydać głupie, ale czułem olbrzymi strach przed poczuciem winy.

Wtedy też pojawiła się Karolina.

Na początku byłem przekonany, że to ja ją zdobyłem. Teraz wiem jak bardzo się myliłem. Nie mam pojęcia czemu ubzdurała sobie, że mam potencjał, by zostać kimś, by wyjść poza ramy przeciętności. To dla niej uczyłem się dniami i nocami do każdego egzaminu – jej chłopak nie mógł mieć czwórek, musiał być najlepszy. Była dla mnie niczym potężny, mobilizujący kopniak w tyłek. Co rok miałem najwyższą średnią na roku, wygrywałem konkursy i zacząłem zarabiać całkiem spore pieniądze, kierując firmą ojca, gdy ten podupadł mocniej na zdrowiu. Ciągała mnie do muzeów, teatrów i nawet na opery, a ja zawsze udawałem, że idę z nią z własnej woli.

Zmiany, nawet te najdrobniejsze, są jak kataklizmy. Zawsze niosą za sobą jakieś ofiary. Gdy upadł komunizm, nasz interes niemal zbankrutował. Ojciec umarł wraz z nadziejami na wyjście z tego kryzysu, a ja z żalu i braku chęci sprzedałem ten tonący statek Szweckim inwestorom. Opłaciło się. Przez kilka lat gry na giełdzie zamieniłem te kilka groszy w pokaźny majątek. Zanim się obejrzałem byłem żonaty, kupiłem dom, obroniłem doktorat i miałem śliczną córeczkę.

Gdy wspominam te czasy, mam wrażenie jakby to wszystko nie było realne, nigdy się nie wydarzyło. Jakbym wspominał niewyraźny sen. Byłem szczęśliwy i spełniony. Ja naprawdę miałem wszystko i miałem z kim to szczęście dzielić.

Straciłem to „wszystko" w jedną noc.

***

Mateuszowi zaschło w ustach. Czuł się jakby właśnie ktoś wrzucił mu do gardła wiaderko żwiru. Podniósł szklankę do ust, ale była pusta. Nawet nie zauważył kiedy wszystko wypił. Rafał znowu odgadł jego myśli i podał mu swój nietknięty drink. Przez całą opowieść nie odezwał się ani słowem. Miał nieodgadnięty, spokojny wyraz twarzy, który całkowicie do niego nie pasował. Mateusz nie potrafiłby sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział swojego przyjaciela tak skupionego i poważnego.

– Opowiedz mi o tej nocy. – Głos Rafała zdradzał niecierpliwość.

Mateusz pokręcił głową.

– Po kolei. Żebyś wszystko zrozumiał, muszę najpierw opowiedzieć ci o Kałużnych.

***

Pamiętam dokładnie. To był czwartek dwudziestego ósmego maja. Było chłodno jak w marcu, a prawdziwa wiosna jak na złość nie chciała przyjść. Zbliżał się koniec semestru i miałem urwanie głowy na uczelni. Tego dnia wziąłem się za sprawdzanie kilku prac magisterskich. Studenci lubili wybierać mnie na swojego promotora lub recenzenta. Przez te wszystkie lata pracy na uniwersytecie zarobiłem sobie na opinię miłego fajtłapy, który chętnie daje sobie wchodzić na głowę. Może i dzisiejsza młodzież to banda rozpieszczonych maminsynków, która jest tak niedoświadczona prawdziwego życia, że pewnie sika na zielono, ale miałem do studentów straszną słabość. Nie potrafiłem wybaczać tylko jednej rzeczy. Próby oszustwa.

Humor od razu mi się popsuł, gdy jedna z prac okazała się bezczelnym plagiatem. Szczerze nienawidziłem tych chwil i od kilku godzin odgrywałem w myślach rozmowę ze studentem. W końcu ciszę mojego gabinetu przecięło delikatne pukanie w drzwi.

– Proszę wejść – powiedziałem dziwnie ochrypniętym głosem.

Do środka wszedł młody, szczupły chłopak. Bartosz Kałużny. Był wysoki, żylasty, a jego przystojną twarz ozdabiał leciutki uśmiech. Pewność siebie emanowała z niego jak światło z latarki. Zrobiło mi się go dziwnie szkoda. Pomimo jego bezczelności, nie miałem najmniejszej ochoty burzyć jego świata.

Gdy tylko usiadł, postanowiłem od razu przejść do rzeczy.

– Sprawdziłem pańską pracę magisterską, panie Kałużny – zacząłem nieco zbyt oficjalnym tonem.

– I jak się panu podoba? – zapytał, wciąż wykrzywiając usta w tym swoim uśmiechu. Z tej perspektywy wydawał mi się nieco szyderczy.

– Bardzo – przyznałem. – Zasługuje ona na najwyższą ocenę.

– Ale…– rzekł od niechcenia.

Dopiero wtedy do mnie dotarło. On doskonale wiedział, dlaczego go wezwałem. Zdziwiła mnie jego niezachwiana pewność siebie. Zupełnie jakby był przekonany, że nie mogę mu nic zrobić.

– Ale jest plagiatem – oznajmiłem. Nie byłem na niego zły. Bardziej ciekawiła mnie jego reakcja. Na twarzy nie drgnął mu ani jeden mięsień. – Jestem zmuszony powiadomić dziekana.

– Wolałbym, aby pan profesor tego nie robił.

– Ja też, lecz niestety nie mam wyjścia. Naprawdę mi przykro, ale przepisy uczelni…

– Nie zrozumiał mnie pan – przerwał mi. – Wolałbym, panie profesorze, aby pan tego nie robił…dla pana własnego dobra.

Chwilę zajęło, zanim wróciła mi mowa. Wstałem wściekły na równe nogi.

– Grozisz mi!? – warknąłem

– Nie – odrzekł spokojnie. Jego rozbawienie wydawało się zwiększać z każdą chwilą. – Ja naprawdę martwię się o pana. Mi wcale nie zależy, by skończyć te studia, ale ojciec się uparł. A jak ojciec się uprze, to potrafi być niezwykle nieprzyjemny.

Natychmiast kazałem mu się wynosić. Z trudem powstrzymywałem potok przekleństw. Nigdy wcześniej nie spotkała mnie taka sytuacja. Naprawdę niewiele brakowało, a rzuciłbym się na niego z pięściami.

– Przed wizytą u dziekana radziłbym sprawdzić kim jest mój ojciec – rzekł w drzwiach. – Nikt nie zadziera z Kałużnymi, panie profesorze Lipiec. Nikt.

***

"Nikt nie zadziera z Kałużnymi". Te słowa wciąż rozbrzmiewały w czaszce Mateusza jak niekończące się echo. Ta zwykła, na pozór prymitywna groźba stała się jego klątwą.

– Co było dalej? – dopytywał się Rafał.

Mateusz wzruszył ramionami.

– Wypiłem herbatę na uspokojenie i poszedłem do gabinetu dziekana. Postanowiłem przemilczeć groźby Kałużnego. Po prostu przedstawiłem mu sprawę tak jasno jak tylko potrafiłem. Dziekan okazał się zbyt zajęty by poświęcić tej sprawie więcej czasu. Pojechałem więc prosto do domu i obiecałem sobie, że więcej nie będę się tym przejmował. Zrobiłem to, co należało zrobić. Decyzja była w rękach dziekana.

– Niech zgadnę. Nie wyszło do końca tak jak planowałeś?

– A żebyś wiedział – zgodził się Mateusz. – Nie było chwili, gdy nie miałem przed oczami tego zarozumiałego szczeniaka. Przewracałem się w łóżku do drugiej w nocy, zanim Karolina mnie nie wykopała i kazała wziąć się za coś do roboty, skoro nie mogę zasnąć. Zacząłem szukać w internecie informacji o ojcu Kałużnego. Okazało się, że jego ojcem jest niesławny Mieczysław Kałużny, w mediach częściej przedstawiany jako Mieczysław K.

– Przestępca? – zdziwił się Rafał.

– Gorzej – mruknął mu w odpowiedzi. – To raczej przestępcy pracują dla niego. Im więcej czytałem, tym bardziej rodzina Kałużnych przypominała mi rodzinę Corleone. Handel bronią, narkotykami, a nawet ludźmi oraz wymuszenia i przemyt. To tylko nieliczne zarzuty, które przedstawiono mu do tej pory.

– Więc jakim cudem był wtedy na wolności?

– Nie mam pojęcia. Do dziś wygrał każdą rozprawę, w której był oskarżonym. Mówi się o nim, że jest polityczną ofiarą opozycji i dlatego tak często ląduje w sądzie. Media robią z niego prawdziwego męczennika. – Zobaczył jak na twarzy Rafała zagościł zdziwiony grymas. – Podczas ostatniej kampanii sponsorował obecnych rządzących – wyjaśnił.

Wiedziałem za to jedno – ciągnął Mateusz. – Nie dam się zastraszyć. Postanowiłem, że osobiście dopilnuje, by młody Kałużny wyleciał z uczelni na zbity pysk.

***

Następnego dnia trzykrotnie próbowałem dotrzeć do dziekana, lecz ten wciąż wykręcał się i przekładał nasze spotkanie. W końcu dałem się przekonać, że sprawa plagiatu może zaczekać przynajmniej do poniedziałku.

– Świat się przecież nie zawali, gdy ta sprawa poczeka – powiedział mi.

Gdyby tylko wtedy wiedział jak bardzo się myli.

Postanowiłem dać sobie spokój z pracami magisterskimi na ten dzień i sam zająłem się zaległą robotą papierkową i korespondencją. Nie miałem w planie żadnych wykładów i wyglądało na to, że zjawie się w domu dwie godziny przed kolacją i szybciej niż zwykle zacznę weekend.

Gdy już miałem spakować swoje papiery i pójść na przerwę obiadową, do mojego gabinetu wszedł Mieczysław Kałużny. Poznałem go od razu. Wyglądał dokładnie tak samo jak na zdjęciach w sieci. Niski, krępy z wysokim czołem i nosem przypominającym kartofel. Ubrany był swobodnie. Szara koszula z krótkim rękawem i stare jeansy. On i jego syn byli do siebie niezbyt podobni, ale mieli jedną cechę wspólną. Obaj patrzyli na świat tym chciwym, pewnym siebie spojrzeniem. Mówi się, że człowiek jest na końcu każdego łańcucha pokarmowego. Gdy patrzyłem na Kałużnych, głęboko w to wierzyłem.

Byłem przygotowany na groźby i wyzwiska. Pomimo zimnego ukłucia strachu, obiecałem sobie, że nie ugnę się pod żadnym naporem z jego strony. Z niemal bojowym nastawieniem przystąpiłem do konfrontacji.

Tylko, że to nie była żadna konfrontacja. Nawet nie wiesz jak bardzo byłem zaskoczony, gdy zamiast wrogości, zostałem poczęstowany ciepłą uprzejmością. Mieczysław Kałużny nie miał ogłady pospolitego bandziora. Miał melodyjny, pełen szacunku głos i styl bycia dyplomaty.

– Wiem, że jest pan prawdziwym mężczyzną w przeciwieństwie do naszego drogiego dziekana – rzekł. – Mój syn okazał się kompletnym durniem i pragnę pana prosić o wybaczenie.

Naprawdę miałem wrażenie, że przyszedł do mnie przeprosić za zachowanie swojego syna. Poczułem się strasznie głupio, że oceniłem go z góry.

– Pański syn jest dorosły – odparłem mu zakłopotany. – To on powinien tutaj stać zamiast pana. Zresztą to bez znaczenia. Próbował mnie oszukać, a przepisy mówią jasno, co w tym wypadku następuje.

Kałużny przeczesał palcami po rzadkich włosach i podrapał się po karku.

– Przyznaję, że rozpuściłem smarkacza. Myśli, że jego nazwisko załatwi mu łatwe życie i może przez to robić, co mu się podoba. To moja wina, panie Lipiec. Zawsze pozwalałem mu na wiele i chyba nigdy go nie uderzyłem. Ale cóż mam począć? Kocham tego gówniarza. – Machnął ręką. – Zresztą po co to panu tłumacze. Przecież pan wie o czym mówię. Ile lat ma pańska córka? – zapytał nagle. – Osiemnaście?

Napiąłem mięśnie i wyprostowałem się jak tyczka. Zrozumiałem jaką grę prowadzi Kałużny. Ukrył prawdziwą wiadomość pod maską dobrych manier. Był w tym doskonały. Okazało się, że był świetnie poinformowany o szczegółach z mojego życia. Wiedział o mojej rodzinie i domu w Podkowie Leśnej. Obnażał te informacje tak jak szermierz wyciąga broń. Czekał, aż podejmę wyzwanie. Zamiast tego niemal trzęsłem się ze strachu. Byłem przygotowany na groźby w moim kierunku. Byłem wtedy takim człowiekiem, który mógłby zginąć w obronie własnych przekonań. Sytuacja się zmieniła, gdy zagroził mojej rodzinie. Byłem przerażony, a on to wyczuwał, jak drapieżnik.

– Czy mogę liczyć, że przemyśli pan sobie to wszystko jeszcze raz, panie profesorze?

Zawahałem się. Może ten moment trwał tylko sekundę, ale niemal utonąłem w morzu wątpliwości. Czy naprawdę mogłem sobie pozwolić na takie ryzyko? – zastanawiałem się w duchu. Przecież jestem tylko zwykłym człowiekiem. Kto ochroni mnie i moją rodzinę, gdy Kałużny postanowi się na mnie zemścić? Nie miałem bandy mięśniaków na swoje wezwanie. Chryste. Przecież nie miałem w domu żadnej broni, a nawet psa.

Wtedy właśnie popełniłem największy błąd swojego życia.

– Nie, panie Kałużny – usłyszałem własny głos. – Decyzja już zapadła.

Kałużny uśmiechnął się leciutko i cmoknął kilkakrotnie. Nie wiedziałem czy wyrażał w ten sposób niezadowolenie czy podziw. To nie miało znaczenia. Podziw i nienawiść wcale nie są przeciwieństwem. Tak naprawdę oba te uczucia to przeciwieństwo obojętności.

Boże, ile bym dał za pieprzoną, chłodną obojętność.

***

– Dlaczego nie poszedłeś na policje?

– Policje? – Mateusz skrzywił się ze złości. – Oczywiście, że byłem na komisariacie. Powiem tobie kilka słów o naszej wspaniałej policji. Możesz na nich liczyć tylko wtedy, gdy źle zaparkujesz albo przekroczysz prędkość o kilka kilometrów na godzinę.

– Nie przyjęli zgłoszenia?

– Owszem, przyjęli. I na tym się skończyło. Znudzony mundurowy, który jeszcze miał mleko pod nosem, dokładnie wysłuchał mojej relacji z Kałużnym, po czym stwierdził, że to wcale nie kwalifikuje się jako groźba. Na odpiernicz obiecał mi, że zapytają pana Kałużnego o jego wersje zdarzeń, ale dał mi do zrozumienia, że nie mam na co liczyć. Wściekły i bezradny, jak tygrys w klatce, pojechałem do domu.

***

Było już nieźle po dwudziestej jak dojechałem do Podkowy Leśnej. Nigdy nie byłem zbyt dobrym kierowcą, a mój niezwykle nerwowy stan nie ułatwiał mi prowadzenia samochodu. Na Alei Solidarności nie zdążyłem wyhamować na czerwonym i uderzyłem w tył niebieską Toyotę. Nawet teraz mógłbym bezbłędnie wyrecytować jej numer rejestracyjny. Niesamowite, że takie szczegóły zostają w pamięci. Skończyło się na olbrzymiej kłótni z nieco otyłą babą i pięćset złotych mandatu.

Gdy wjechałem w Parkową, napięcie ze mnie wyparowało. Już tylko minuta dzieliła mnie od przyjazdu do domu. Już za chwilę córka rzuci mi się na szyję i pochwali się dobrą oceną z klasówki, a żona odgrzeje mi jakąś kolacje w mikrofalówce i ponarzeka na swoich współpracowników z agencji reklamowej.

Skręciłem w Kwiatową i zatrzymałem samochód przed garażem. Wiał chłodny, orzeźwiający wiaterek. Księżyc był niewidoczny zza ciężkich warstw chmur i jedynym źródłem światła na całej ulicy była pojedyncza żarówka, świecąca w mojej kuchni. Mimowolnie zadrżałem z zimna i ruszyłem w kierunku drzwi, mając nadzieje, że wszystkie problemy zostawię za progiem.

Nie wiedziałem, że one mnie wyprzedziły.

Drzwi były zamknięte na zamek. Nie chciało mi się szukać kluczy wiec zapukałem. Lubiłem kiedy to Marta otwierała mi drzwi i zasypywała mnie uściskami oraz opowiadała o swoim dniu w szkole. Tylko wtedy naprawdę mogłem poczuć się jak u siebie. Nikt mi jednak nie otwierał. Pomimo otaczającej mnie ciszy nie słyszałem nawet najmniejszego odgłosu wewnątrz. Byłem pewny, że o tej godzinie obie moje kobiety powinny być w domu. Po plecach przeszły mi ciarki, przypominające ukłucia lodowatych szpilek. Nerwowo otworzyłem kluczem drzwi i wszedłem do środka.

Od razu uderzyła mnie fala zapachu palonego mięsa i plastiku. Zawołałem na głos żonę i córkę jednocześnie próbowałem trafić ręką w włącznik światła. Gdy korytarz rozjaśnił się jasnym światłem, zobaczyłem jak gęsta smuga dymu wylatuje z kuchni. Pobiegłem tam natychmiast. Dwa palniki paliły się niebieskim ogniem. Na jednym z nich stał przypalony, pusty garnek, z którego wygotowała się już cała woda, a na drugim patelnia z trzema zwęglonymi kawałkami czegoś, co niedawno musiało przypominać schab. Bez namysłu chwyciłem rączkę patelni. Krzyknąłem z bólu i opuściłem ją na podłogę. Mieląc w ustach ciche przekleństwa, odwróciłem się po kuchenną rękawice.

Przez załzawione przez ból i dym oczy zobaczyłem Diabła.

Nie zdążyłem mrugnąć ani nawet porządnie się zdziwić. Ujrzałem tylko zamazaną smugę, która palnęła mnie w twarz z głośnym, mokrym mlaśnięciem. Ból nadszedł ułamek sekundy przed zrozumieniem i zachwiałem się do tyłu. Przez szarą mgłę widziałem szerokiego mężczyznę w kominiarce na głowie. Trzymał w ręku jakiś długi, metalowy przedmiot. Zamachnął się po raz drugi, a ja odruchowo zasłoniłem się rękoma. Najpierw usłyszałem głośny trzask. Kość prawego przedramienia złamała się z oporem godnym zapałki. Krzyknąłem przeraźliwie z bólu i padłem na kolana. Zabawne, że pierwszy raz w życiu coś sobie złamałem właśnie wtedy.

Musiałem mieć niezwykle żałosny, wzbudzający litość wyraz twarzy, gdyż Diabeł zawahał się przed wyprowadzeniem trzeciego ciosu. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Nigdy ich nie zapomnę. Jasnoniebieskie, głębokie i zimne, niczym niebo w mroźny poranek. Od tamtej chwili ten kolor kojarzy mi się tylko ze śmiercią.

Chwila zwątpienia minęła i uderzył po raz trzeci, gruchocząc mi kolano.

Czwartego razu już nie pamiętam

***

– Mateusz, to straszne. Tak mi przykro. Przeżyłeś najgorszy koszmar.

– Żeby to było wszystko…

***

Odzyskałem przytomność gdy wylądowałem plackiem na ziemi. Grawitacja jest najlepszym budzikiem, uwierz mi. Chciałem krzyczeć z bólu ile sił w płucach. Ręka paliła niemiłosiernie jakbym trzymał ją w ogniu i wydawało mi się, że urwało mi połowę skóry z twarzy. Otworzyłem oczy i natychmiast zapomniałem o bólu. Ujrzałem Martę, moją córkę. Jej piękna twarz była zmasakrowana. Nos miała okropnie złamany, a oczy spuchły jej jak bokserowi po długiej walce i przypominały teraz piłki pingpongowe. Przystrzyżone rude włosy po matce miała oblepione zaschniętą krwią, a w oczach tańczyły iskierki przerażenia. Brała płytkie, ochrypłe hausty powietrza. Moja córka leżała na brzuchu skatowana jak pies dwa metry ode mnie, a ja nic nie mogłem zrobić.

W tym momencie zrozumiałem, że zginiemy. Moje ciało ogarnęło dziwne odrętwienie. Leżałem i patrzyłem na moją córkę, czekając na nieuniknione. Modliłem się tylko o jedno. Bym to ja pierwszy umarł i nie musiał być świadkiem śmierci Marty. Tylko o to. Nawet w takiej sytuacji pozostałem egoistą.

Po lewej przed sobą zauważyłem cień. Od razu zorientowałem się, że to cień Diabła, stojącego tuż za mną. Wyprostował powoli rękę. Trzymał w niej dziwny, zakrzywiony przedmiot. Nie zdążyłem zamknąć oczu przed wystrzałem. Widziałem jak jej ciało podskakuje do góry. Poczułem jak opryskują moją twarz chłodne kropelki jej krwi. Czułem metaliczny smak na swoim języku.

Diabeł uklęknął i pociągnął mnie za włosy. Dopiero wtedy spróbowałem się wyrwać, ale gdy tylko poczuł jak mu się opieram nadepnął kolanem na moją prawą rękę, pozbawiając mnie siły i ochoty do walki. Odwrócił moją twarz w prawą stronę, bym mógł teraz być świadkiem śmierci mojej żony.

Karolina nie była przytomna. Przynajmniej mam taką nadzieje. Oczy miała zamknięte, a jedną stronę twarzy potwornie siną, niemal czarną. Słowa ugrzęzły mi w gardle. Nawet nie pamiętam, co próbowałem wtedy powiedzieć. Powoli wycelował w moją żonę. Tym razem zamknąłem oczy i nie miałem ochoty już nigdy więcej ich otwierać.

Diabeł puścił mnie, ale bynajmniej nie skończył. Usłyszałem dwa kroki. Potem się zatrzymał i coś mruknął. Nie usłyszałem go przez kominiarkę, ale doskonale wiem co powiedział. Potem rozległ się trzeci wystrzał. Strzelił mi w plecy. Dureń postrzelił mnie jednak o wiele za nisko i zamiast zabić, uczynił mnie kaleką. Gdyby tylko karetka przyjechała kilkanaście minut później.

Wiesz co jest w tym najgorsze? Teraz nawet nie potrafię przypomnieć sobie jak one wyglądały. Przynajmniej dopóki nie wyciągnę ich zdjęć. Zawsze, gdy próbuje wyobrazić sobie moje dwie ukochane osoby, to zamiast ich uśmiechów mam przed oczami obraz ich zmasakrowanych twarzy.

***

Mateusz wytarł mokre oczy. Odruchowo podniósł pustą szklankę i odstawił ją wściekle na blat stolika Dlaczego ten dureń przyniósł tylko jedną, marną butelczynę?

Zakończył swoją historię i czekał na te cudowne uśmierzenie bólu, które obiecał mu Rafał Zamiast tego czuł, że za chwile podda się i rozpłacze żałośnie na głos. Chęć płaczu i gorzkie uczucie wściekłości walczyły o dominacje w jego głowie.

– To nie pojęte – powiedział Rafał. – Po prostu nie potrafię tego ogarnąć. Jak mogli zrobić ci coś takiego? Przecież to takie bezsensowne. Dlaczego takie zło zdarza się dobrym, uczciwym ludziom?

– Gdyby złe rzeczy zdarzały się tylko złym ludziom, to wcale nie byłyby takie złe, nie uważasz? – Próbował przyjąć cyniczną pozę. Zdradziła go jednak kolejna łza i łamiący się głos.

– Ale to nie może być koniec – upierał się Rafał. – Dlaczego Kałużny nie siedzi w więzieniu? Nie było żadnych świadków? Sąsiedzi nic nie widzieli? Nie chce mi się w to wierzyć.

– Zanim przyjechała karetka i policja, Diabeł znikł jak jakieś nieuchwytne widmo. Do teraz go nie złapano. Oczywiście zorganizowano proces. Oskarżono Kałużnego o zlecenie morderstwa. Media zainteresowały się procesem i rzucili mi się na głowę, oferując tony sztucznego wsparcia i współczucia. Czmychnęli tak samo szybko, gdy tylko zorientowali się, że nie ma w tej sprawie żadnych dowodów, a sam udział Kałużnego jest tylko naciąganą poszlaką. Z braku dowodów uniewinnili go pół roku później.

Kolejny raz zapadła długa cisza. Rafał co chwile zerkał niepewnie na przyjaciela. W końcu się przełamał i powiedział ożywionym głosem:

– Tak nie powinno być, Mateusz. Nie akceptuję takiego świata.

"Nie ty jeden, przyjacielu. Nie ty jeden. Cóż jednak mogę z tym zrobić?". Na głos nie odpowiedział mu nic.

– Tacy ludzie jak Kałużny powinni gnić w więzieniu albo smażyć się w piekle – kontynuował Rafał. – Jeśli nie pomógł ci sąd, powinieneś się zemścić.

– Zemścić? – Mateusz wskazał dłonią swoją mniej sprawną nogę. – Pewnie, czemu nie? Mam go kopnąć w tyłek?

– Nie żartuj. Ja mówię całkiem poważnie.

– Jak to sobie wyobrażasz, co? Jestem tylko zwykłym, podstarzałym kaleką. On ma pieniądze, władze i bandę mięśniaków na każde skinienie swojego małego palca. Co mu mogę zrobić?

– Odebrać wszystko, co jest mu drogie – rzekł Rafał w odpowiedzi. – Niech patrzy jak umierają jego najbliżsi. Sprawić by kulił się ze strachu i cierpiał najgorsze męki.

"On chyba oszalał".

– Rafał, proszę cię. – Mateusz przetarł zmęczone oczy i rozmasował skronie. Poczuł się strasznie staro. "Zemsta? To nie dla mnie. To dla ludzi, którzy mają jeszcze nadzieje. Którzy wierzą, że ich życie ma jakikolwiek sens, że nie zgaśnie wraz z ostatnim oddechem. Nie. To na pewno nie dla mnie". – To był długi dzień. Jedyne czego teraz pragnę to pójść spać i wstać jutro z okropnym kacem. Porozmawiamy o tym innym razem.

– Dobrze – odpowiedział po chwili, kiwając głową. – Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłem. Powinienem inaczej do tego podejść.

Mateusz zaproponował przyjacielowi nocleg. Rafał grzecznie odmówił, tłumacząc, że już o to zadbał dużo wcześniej. Uścisnęli sobie serdecznie dłonie.

– Nie martw się. Tym razem tak łatwo się ode mnie nie uwolnisz. Odwiedzę cie szybciej niż myślisz – obiecał Rafał na pożegnanie.

– Mam taką nadzieje.

 

 

5

Zamykasz oczy.

To żałosna próba.

Wijesz się konwulsyjnie po podłodze, ból jest nie do wytrzymania.

A to przecież tylko obraz. Projekcja twojego zrozpaczonego umysłu.

Czy aby na pewno?

Zaciskasz powieki i modlisz się, by nigdy więcej się nie otworzyły.

– To nic nie da – słyszysz. – Bądź choć raz mężczyzną i patrz.

Obraz wraca, wyostrza się, wnika głęboko pod skórę.

Wydaje się taki realny.

Twoja żona, twoja córka.

Leżą bezwładnie na ogromnym, kamiennym blacie. Ich nagie ciała są szkaradne, niepodobne do ludzkich. Powykręcane kończyny drgają spazmatycznie, a podrapane twarze krzywią się z bólu i jednocześnie wydają jęki rozkoszy. Nad nimi stoją Kałużni. Ojciec nad twoją żoną, syn nad twoją córką. Ujeżdżają je z dziką gwałtownością. Gwałcą je na twoich oczach. Śmieją się ochryple na całe gardło.

Śmieją się z ciebie.

– To nie było tak! – krzyczysz, zasłaniając uszy.

– Jakie to ma znaczenie? – pyta głos. Skąd go znasz?

Skąd?

– A może tak właśnie jest w piekle, pomyślałeś o tym? Może tak właśnie będą cierpieć przez całą wieczność. I czyja to będzie wina?

Boisz się odpowiedzieć.

Ojciec i syn przerywają gwałt. Patrzą na ciebie.

– Nikt nie zadziera z Kałużnymi – mówią jednym głosem. Ściana dźwięku uderza cię jak ręka boga.

Spadasz w dół.

 

 

6

 

Mateusz otworzył oczy.

"O Boże!".

Bicie jego serca było głośne jak seria karabinu maszynowego. I niemal tak samo szybkie. Był pewny, że zaraz dostanie zawału. Ręce drżały mu jak galaretka. Patrzył przed siebie szeroko otwartymi oczami. Bał się mrugnąć, bał się zamknąć oczy choć na sekundę.

Bał się, że sen mógłby powrócić.

"O Boże!".

Nie czuł w ogóle lewej połowy swojego ciała. Czasem, jak spał w złej pozycji, budził się sztywny i odrętwiały, a lewa noga była wtedy martwa jak głaz i wydawała się tak samo zimna. Dopiero teraz poczuł jak w niewygodnej pozycji się znajduje. Pierwszy raz w życiu spadł z łóżka. Wiedział, że sam nie da rady się podnieść.

"Spokojnie. Tylko spokojnie. Wdech, wydech, wdech, wydech. To był tylko sen. Koszmar jak co dzień. Tylko sen".

– Jesteś pewny?

Głos dochodził z progu jego sypialni. Nie było sposobu by odwrócić głowę i sprawdzić kto tam stoi. Głos był tak bardzo znajomy, ale jednocześnie coś było zupełnie nie w porządku

"Głos z mojego snu". A sekundę później, gdy zapłonęła kolejna iskierka zrozumienia: "Rafał".

– Zgadza się, Mati. Przecież obiecałem, że odwiedzę cię już wkrótce.

Głos był zniekształcony, świszczący. Pozbawiony ciepłej, melodyjnej barwy, do której tak się przyzwyczaił.

– Rafał, pomóż mi – powiedział Mateusz urywanym szeptem. – Upadłem. Nie mogę wstać.

"Skąd on się tu wziął?".

– Popatrz na siebie – głos Rafała zabrzmiał bardzo ostro. – Wielki pan profesor leży bezbronny na ziemi. Spadł z łóżka i nie może wstać. Żałosne.

– Dlaczego tak mówisz? Proszę, pomóż mi.

– Próbuje, ale wciąż mi nie pozwalasz. – Usłyszał zbliżające się kroki. – Powiedz mi, Mati – szept rozległ się tuż przy jego uchu. – Powiedz mi czego najbardziej pragniesz.

Mateusz spróbował odwrócić się na bok. Bez powodzenia. Brakowało mu sił w rękach. Przez plecy przeszła mu błyskawica bólu.

"Czego najbardziej pragnę?".

– By one wciąż żyły, by tamta noc nigdy nie miała miejsca – odpowiedział.

– Kłamiesz!

Mateusz poczuł potężne szarpnięcie i uderzenie serca później leżał na plecach. Krzyknął z bólu, a gdy spojrzał w twarz nad nim, krzyknął z przerażenia.

– Mów prawdę. Dlaczego okłamujesz swojego jedynego przyjaciela?

Twarz Rafała była groteskową maską. Połowa twarzy, tuż poniżej nosa, pozbawiona była skóry. Zwisały z niej obrzydliwe, ciemno-różowe płaty mięsa, zaschnięte ropą i skrzepłą krwią. Nie miał ust. Pożółkłe zęby wystawały na wierzch, wykrzywiając twarz w trupim uśmiechu. Z tym uśmiechem kontrastowały oczy. Ciemne, przekrwione. Jednocześnie zimne i płonące wściekłością. Oczy pozbawione człowieczeństwa.

"To nie są oczy Rafała".

– Co się stało? – zapytał Nie-Rafał. – Już nie uważasz, że trzymam się wspaniale?

– Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz?

Nie-Rafał roześmiał się, choć wyraz twarzy nie zmienił się ani o milimetr. Pogładził policzek Mateusza zwęglonymi palcami.

– Ja jestem twoim przyjacielem. Jedynym i prawdziwym. Najlepszym jakiego miałeś. Mogę dać ci to, czego tak naprawdę chcesz. Tylko musisz powiedzieć mi, co to jest. Powiedzieć prawdę. Spójrz mi w oczy – polecił. – Spójrz i powiedz mi czego tak naprawdę pragniesz.

"Czego najbardziej pragnę?". Mateusz wiedział, zawsze wiedział. Przecież to było takie proste. Do tej pory oszukiwał tylko samego siebie. "Tylko on mnie rozumie, tylko on jest prawdziwym przyjacielem".

– Zemsty. Chcę, by Kałużni cierpieli. Obaj. – Poczuł tak wielką ulgę. "W końcu to powiedziałem". – Ale jak mogę tego dokonać?

– Musisz zaatakować ich tam, gdzie są bezbronni. Tam, gdzie wszyscy ludzie są jednakowi.

– Co muszę zrobić?

Nie-Rafał wytłumaczył.

Mateusz się zgodził.

 

 

7

 

Aneta Tokarczyk jęknęła z rozkoszy po raz ostatni i przejechała długimi paznokciami po jego plecach. Bartosz Kałużny zsunął się z niej i położył tuż obok. Dyszał, biorąc długie i głębokie łyki powietrza, a jego twarz ozdabiał zadowolony, błogi uśmiech. Położył lewą rękę na jej niewielkiej piersi, a ona pogładziła jego palce.

Jest taki przystojny, pomyślała Aneta. Po prostu lepiej trafić nie mogła.

W lędźwiach czuła przyjemny ból. Wiele dziewczyn jej zazdrościło i przez to nazywało ją za plecami dziwką. Gdy patrzyła na swojego chłopaka, miała to gdzieś. Lubiła się pieprzyć, a dzięki temu żyła jak średniowieczna królowa. Czy to czyniło ją dziwką?

Poznała Kałużnego na uczelni. Tak jak ona zaczął w tym roku studia w Szkole Głównej Handlowej. Był o pięć lat starszy i był stuprocentowym dżentelmenem, nie to co jej rówieśnicy. Przysiadł się do niej na wykładzie i zagaił zwykłą rozmową. Nie pamiętała jej treści, urzekła ją jego ogłada. Patrzył jej prosto w oczy jakby była jedyną dziewczyną na całym świecie.

Już wtedy wiedziała, że rozłoży przed nim swoje długie nogi.

Bartek był najlepszym chłopakiem jakiego miała. Była ładną dziewczyną i wiedziała o tym doskonale. Zawsze miała małe stadko wielbicieli, lecz nie mogli się nawet w połowie równać z Bartkiem. Kolacje w restauracjach, eleganckie hotele, teatr i opera. To stało się jej chlebem powszednim. Weszła na zupełnie inny poziom drabiny społecznej.

Owszem, ona także słyszała te powtarzane na uczelni plotki, ale odgradzała się od nich grubym murem. Bartek nie mógł być synem tego gangstera, o którym tyle trąbią w telewizji. Nie mój słodki Bartek, tego była pewna. To tylko złośliwe szepty zazdrości. Ludzie są tacy zawistni, pomyślała. Nigdy nie pogodzą się, gdy ktoś osiągnie prawdziwe szczęście.

Bartosz Kałużny wciąż patrzył w sufit. Mechanicznie kręcił palcem wokół jej sutki. Miał taką piękną twarz, kiedy rozmyślał, rozmarzyła się Aneta.

– O czym myślisz? – zapytała słodko.

– O tym, co kupić ci na urodziny – odparł. Odwrócił głowę w jej stronę i spojrzał głęboko w oczy. – To już pojutrze. Prawda, skarbie?

Jestem taką szczęściarą, pomyślała, tuląc się do jego piersi. Hotelowe łóżko było niezwykle wygodne.

Zasnęli kilka minut później, patrząc sobie w oczy.

***

Wciąż nie mógł spojrzeć w oczy swojemu odbiciu w lustrze, nie czując jednocześnie do siebie olbrzymiej pogardy.

Mieczysław Kałużny wytarł ręką zaparowaną powierzchnie lustra. Z zadumą spojrzał na swoją coraz starszą twarz. Przez ostatnie półtora roku postarzał się w niewyobrażalnym stopniu. Kolejne zmarszczki wydawały się pojawiać na jego buzi w zastępstwie kilogramów, które tracił w talii. Przypominał tylko cień samego siebie z czasów młodości. Jeszcze zostało mu kilka lat do pięćdziesiątki, a już kompletnie wyłysiał. Straciłem zimną krew, włosy i wygląd, pomyślał. Kiedy stracę swoją władzę? To jedyne, co mi pozostało.

Włożył szlafrok i wyszedł z łazienki. To był ciężki dzień, a jutrzejszy zapowiadał się jeszcze gorzej. No cóż, nikt nie mówił, że przestępczość zorganizowana to łatwy kawałek chleba.

Już dawno przyznał się przed sobą do wyrzutów sumienia. Żałował tego, co zrobił półtora roku temu. Przecież Mateusz Lipiec tylko próbował robić swoje. Był uczciwym człowiekiem. Ojcem i mężem. Ale to było konieczne. Gdyby wyszło na jaw, że zwykły człowiek jest w stanie napluć w twarz rodzinie Kałużnych, to ile czasu jego imperium by przetrwało? Szacunek i strach jaki siał w mieście był wtedy wszystkim. Po prostu Lipiec miał pecha. Zgromadzenie niekorzystnych okoliczności. To był kluczowy moment. Nie mógł postąpić inaczej, prawda?

Prawda?

Mieczysław Kałużny był coraz mniej przekonany.

Włożył piżamę i położył się do pustego łóżka. Zrezygnował już z prostytutek. Dobrze wiedział, że dziwki kochały tylko jego pieniądze, ale mimo to nie potrafiłby spać z kobietą, która z obrzydzeniem spogląda na jego stare ciało. Samotność była dużo łatwiejszą pigułką do przełknięcia.

Zamknął oczy i spróbował wrzucić swoje myśli na inny tor. One, jak to mają w zwyczaju, pobiegły w chaotyczne alejki wspomnień. Jedno z nich, dawno już zapomniane, jeszcze z czasów domu dziecka, wypłynęło na powierzchnie jego umysłu. Nie pojawiło się od razu. Tak głęboko zagrzebane wydarzenia trzeba wyciągać kawałek po kawałku.

Jak przez mgłę pamiętał twarz tamtej dziewczyny. Była piękna, tego był pewien, ale w pewnym wieku, wszystkie drobne brunetki o czarnych oczach wydają się piękne. Pamiętał za to dwa długie warkocze i jej ciemną karnacje. Ludzie z jego miasta nienawidzili Cyganów, ale on był wtedy zbyt młody, by mogły obchodzić go głupie różnice etniczne. Od małego doceniał za to piękno. Poszedł za nią jak zahipnotyzowany. Nie po to, by ją poderwać, a nawet z nią porozmawiać, lecz po to by podziwiać, by móc zachować jej obraz jak najdłużej w swojej pamięci. Nie pamiętał dokładnie drogi, którą przebył. Wyprowadziła go z miasta i chwilę potem zniknęła w plątaninie namiotów. Cygańskie, ruchome wioski nie były rzadkością, ta jednak musiała powstać niedawno i była znacznie większa niż te które widział tu wcześniej.

Nie pamiętał dlaczego wszedł do tego konkretnego namiotu. Był ciemnozielony i niewielki. Wydawał się poszarpany przez wiatr jak stary żagiel. W tym miejscu wspomnienie robi się dużo dokładniejsze:

– Czekałam na ciebie – powiedział głos z mroku. W namiocie pachniało morką sierścią i letnią trawą.

– Szukam dziewczyny – zaczął niepewnie.

– Ale znalazłeś przeznaczenie. Podejdź bliżej, chcę cię obejrzeć.

Posłuchał polecenia. Cyganka nie była tak piękna jak ta za którą tutaj przyszedł. Miała garbaty nos i trójkątną twarz z śladami przebytej ospy. Niesamowite były za to jej oczy. Jedno było brązowe, a drugie zielone. Lecz nie ich kolor go fascynował, a mądrość, która z nich biła. Coś w jej spojrzeniu mówiło mu, że ta Cyganka widziała już wszystko.

– Inaczej sobie ciebie wyobrażałam – powiedziała. – Jesteś za chudy.

Spojrzał w dół na swój pokaźny brzuch i palce przypominające małe kiełbaski.

– Nie teraz – rzekła z irytacją. – Później, o wiele później

– Wróżysz? – zapytała jego młodsza wersja. Wszyscy wiedzieli, że Cyganie potrafią wróżyć. – Podał jej swoją rękę.

– Zabieraj dłoń, chłopcze – wyśmiała go. – Tak robimy tylko, gdy chcemy was oszukać. Ty spełnisz swoje marzenia i zrujnujesz cudze. Długo będziesz się wspinał, ale spadniesz bardzo szybko. I to nie sam. Spadniecie wszyscy. Wszyscy troje.

Nie spodobały mu się słowa Cyganki. Próbował zadawać jej inne pytania. Pytał o swoich prawdziwych rodziców, o to czy czeka go szczęśliwa miłość, czy zostanie sławnym podróżnikiem albo astronautą. Lecz ona go nie słuchała.

– Sny, marzenia oraz śmierć splotą się w okół ciebie w wiecznej pętli. Popełnisz błąd, wielki błąd. Umrzesz we śnie. Zabity przez utopionego we łzach.

Gadanie o śmierci przestraszyły go. Wybiegł z namiotu niemal natychmiast.

Dlaczego dopiero teraz sobie o tym przypomniał? Gdyby ktoś zapytał go wcześniej, powiedziałby, że śmierć we śnie to piękny bonus do jego życia. Mało który z jego kolegów po fachu mógłby liczyć na taką łaskę. Może czas pomyśleć o przyszłości Bartka? – pomyślał. Przecież on nie może prowadzić takiego życia jak ja. Jest na to za miękki. Moja podświadomość daje mi znaki, bym w końcu pomyślał o zabezpieczeniu jego przyszłości. Nigdy nie wiadomo, co stoi za zakrętem.

Przez następną godzinę gapił się w sufit. Sen nie chciał nadejść, wciąż myślami wracał do wróżby cyganki. Wściekły odrzucił kołdrę i ruszył w stronę małego barku.

Dwie szklanki koniaku zgasiły wspomnienia oraz utuliły go do snu.

***

Kolejny samochód przeciął skrzyżowanie Żwirki i Wigury z Pruszkowską zdecydowanie zbyt szybko. Kierowca wypił akurat tyle, by być całkowicie przekonanym o swojej trzeźwości. Nieraz jechał po kilku kieliszkach i zawsze kończyło się dobrze. Był zdania, że dobry kierowca może sobie na to pozwolić, a on dobrym kierowcą był z całą pewnością. W końcu nigdy nie miał nawet małej stłuczki.

Na tylnym siedzeniu spała jego żona oraz czteroletni synek.

Nie-Rafał śledził wzrokiem pojazd znikający w wąskiej uliczce. Ludzie są zabawni, pomyślał, odchodząc od okna. Potrafią być tak nieznośnie niezdecydowani i ślamazarni, ale drogę do własnej śmierci przebywają sprintem.

Wyciągnął z kieszeni niewielkie, okrągłe lusterko, które przez ostatnie lata zawsze trzymał przy sobie i spojrzał w nie po raz ostatni. Rytmiczne chrapanie Mateusza przerwało ciszę panującą w mieszkaniu. Nie było łatwo znowu położyć go spać, ale już dawno nauczył się korzystać z dobrodziejstw najnowszych osiągnięć chemii. Już czas, pomyślał. Nie wiadomo skąd wyciągnął trzy długie nicie i splótł je wyuczonym ruchem.

Gdyby mógł, uśmiechnąłby się.

 

 

8

 

Wiesz, że to sen.

Ale ten jest inny.

Nie jest już ciągiem obrazów, które ktoś wkłada ci siłą do czaszki i upycha je jak stertę śmieci. Jest jak szkic scenariusza, zarys większego pomysłu, który tylko czeka by wypełnić go szczegółami. Ten sen jest matką, która urodzi rzeczywistość.

Dzisiaj naprawisz świat.

Podkowa Leśna jest cicha jak cmentarz nocą. Niebo nad tobą przypomina pociągnięcia pędzla pijanego malarza, chaotyczne pasma żółci i błękitu. Twój dom z białej cegły wygląda tak pusto. Wydaje się cię wołać. Wiatr wspomnień owiewa twoją twarz. Jest zimny.

Wchodzisz do środka i przechodzisz przez korytarz. Schody skręcają w górę. Dopiero na strychu zauważasz, że możesz normalnie chodzić. Już nie jesteś kaleką.

Jesteś zemstą.

Leży tam, gdzie ją zostawiłeś. Zdajesz sobie sprawę, że nigdy wcześniej jej nie używałeś. Jakoś nigdy nie była potrzebna. Do teraz.

– Tak… – mówisz bezgłośnie.

Odgłos silnika piły mechanicznej rozgrzewa twoje serce.

***

Coś jest nie tak, pomyślał Bartosz Kałużny, po raz kolejny oglądając swoje dłonie jak człowiek, który pierwszy raz spróbował trawki. Miał na sobie niebieską koszulkę i czarne sztruksy. Wiatr był chłodny i trząsł się z zimna, a niebo wyglądało strasznie dziwnie.

– Co się dzieje? – powiedział na głos. – To sen?

Nie był tego taki pewien. Sny były niewyraźnymi obrazami, które często nie tworzyły sensownej całości. Zwłaszcza, gdy raczył się pizzą z pepperoni tuż przed zaśnięciem. Ten sen – o ile to był sen – był niesamowicie realny. Jego głos grzązł mu w gardle i dosłownie zamarzał. Teraz nawet seks z Anetą, który na pewno miał miejsce, wydawał się pijackim wspomnieniem. Uszczypnął się na próbę najmocniej jak potrafił. To bolało? – pomyślał. Czy może tylko wydawało mi się, że bolało.

Rozejrzał się jeszcze raz dookoła. Był w jakimś mieście, którego nie znał. Wyglądało ono na małą, willową miejscowość. Zamiast bloków, niemal wszędzie widział pojedyncze i bardzo schludne domki. Po prawej miał spory park. Czuł zapach mokrej ziemi i wody z jeziora.

Jeśli to sen, to jest on strasznie nudny, uznał.

– Cześć, synu – usłyszał niepewny głos za swoimi plecami.

Jego ojciec stał tuż za nim. .Metamorfoza, którą przeszedł była zdumiewająca. Wyglądało na to, że wrócił do swojej starej wagi i na policzkach miał zdecydowanie więcej miejsca. Wydawał się mieć o połowę mniej zmarszczek, a to co miał na głowie przypominało włosy. Miał bardzo zakłopotany wyraz twarzy.

– Cześć, tato. – Poczuł się głupio. Przecież jeśli będę chciał porozmawiać z ojcem to do niego zadzwonię, pomyślał. Po co to wszystko? – Nieźle wyglądasz – zauważył.

– Dzięki – odparł mu odruchowo.

Cisza, która zapadła była ciężka jak beton.

– Znasz to miejsce ? – zapytał w końcu Bartek.

– Tak, to Podkowa Leśna – wyjaśnił mu ojciec.

– To gdzieś koło Warszawy, co nie? – Bartek nigdy nie był dobry z geografii.

– Można tak powiedzieć. Podobieństwo jest uderzające. Byłem tutaj kilka razy i nie sądziłem, że zapamiętałem je aż tak dokładnie.

Bartek zaniepokoił się. Jego ojciec mówił takim tonem jakby uważał, że to jego sen. A może zdarzyło mu się coś w stylu…tego no…świadomego snu? Chyba kiedyś coś czytał na ten temat. Niektórzy ludzie potrafili wychodzić podczas snu ze swojego ciała albo decydować o przebiegu swojej sennej wizji. Wymagało to podobno wielu lat ćwiczeń. Może mam ukryty talent? – zastanowił się. Jeśli tak to następnym razem zamiast Podkowy Leśnej przyśni mi się rezydencja Playboya.

– Znasz stąd kogoś? – zapytał ojca.

Mieczysław Kałużny oblizał suche wargi.

– Tylko jedną osobę.

– Kogo?

Mechaniczny ryk piły był głośny jak huk wodospadu.

***

Fantazje, które zalewają twój umysł, powodują, że niemal fruniesz przez ulice. Gdybyś tylko mógł spełnić je wszystkie. Gdyby tylko ten sen mógł trwać wieczność. Aktorzy są już na planie, a światła i kamery tylko czekają na twoją komendę. Jesteś reżyserem w teatrze marzeń. W teatrze śmierci.

Stoją przy wejściu do parku tak jak planowałeś. Jeszcze cię nie poznali. Widzą tylko niewyraźną sylwetkę człowieka z piłą mechaniczną. Chłodny wiatr niesie w twoją stronę zapach jeziora i mokrej ziemi. To twój zapach. Jest z tobą przez całe życie. Zapach Mazur, zapach Podkowy Leśnej.

Zapach sprawiedliwości.

Gdybyś tylko mógł spełnić swoje wszystkie fantazje.

Rzucają się do ucieczki. Niech uciekają, będzie zabawniej.

Nie zapomniałeś jak się biega.

***

– To tylko sen – wydyszał Bartosz Kałużny. – Tylko sen.

Nie biegł tak szybko jakby chciał. Przypomniały mu się wszystkie dotychczasowe koszmary. Najgorszym z nich był sen o wielkim psie, który gonił go przez stacje metra. Tuż przy samym pociągu jego nogi zamieniły się w dwie martwe, bezużyteczne kłody i nie mógł się ruszyć. Obudził się dopiero, gdy kula pełna futra, furii i ostrych zębów rzuciła mu się do szyi.

Kiedy był starszy potrafił się obudzić z każdego koszmaru, gdy tylko zorientował się, że śni. Świadomość była kluczem do rzeczywistości.

Dlaczego teraz nie działało?

Dźwięk piły mechanicznej wwiercał mu się we wszystkie otwory ciała.

Padł na kolana i rozpłakał się. Rezygnacja rozlała się po jego ciele. Miał tego dość.

– Ja chcę się tylko obudzić – jęknął.

Szalony śmiech przebił się ponad dźwięk piły.

***

Anetę Tokarczyk obudził celny cios w oko. Obróciła się jak oparzona, zaskoczona nagłym przebudzeniem.

– Co się dzieje? – mruknęła, wycierając bolące miejsce

Bartek rzucał się na łóżku jakby miał właśnie atak padaczki. Jego palce minęły jej twarz o milimetry. Spróbowała go obudzić. Kolejny raz dostała w twarz. Złapała się za policzek.

– Bartek, co z tobą? Obudź się! – Bała się, że naprawdę miał atak epilepsji. Nie słyszała by sen mógł wywołać padaczkę, ale nie była przecież lekarzem.

Wygiął plecy w łuk. Krew trysnęła mu z klatki piersiowej obfitym strumieniem. Mrugnęła zaskoczona. Szrama na jego piersi powiększała się. Zupełnie jakby był zrobiony ze szkła i pękał.

To na pewno nie była padaczka.

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że krzyczy.

Wybiegła naga z pokoju, wywołując sporą sensacje.

***

„Umrzesz we śnie. Zabity przez utopionego we łzach".

Słowa Cyganki ścigały go, gdy nie robił tego Mateusz. Widział jak ten pobiegł za jego synem. Słyszał krzyki i przerażający śmiech. Nie trzeba geniusza, by domyślić się kto krzyczał, a kto się śmiał.

„Popełnisz błąd".

Przecież to sen. Straszna wizja, którą za karę mu zesłano. Tyle ostatnio myślał o Mateuszu i o swoim synu. To tylko projekcja mojego umysłu, wmawiał sobie. Suma lęków i poczucia winy, którą mój mózg zamienił na nocną wizje. Muszę się obudzić! – zdecydował.

Bał się przyznać, nawet w myślach, że nie jest to zwyczajny sen.

Mieczysław Kałużny zatrzymał się. Nie ma sensu biegać tylko przed siebie bez żadnego planu. Dźwięk piły mechanicznej umilkł, ale wcale nie poczuł się bezpieczniej. Teraz nie będzie mógł stwierdzić jak daleko od niego jest Mateusz Lipiec.

Przeczytał tabliczkę na jednym z domów. Ulica Główna. Więc jak pójdzie prosto dojdzie na dojazdówkę do Warszawy. Nie wiedział czy w tym śnie istnieje Warszawa, ale nie miał ochoty pozostać ani sekundy dłużej w tym mieście. Szedł prosto tak jak sobie wcześniej postanowił, ale ulica skręcała w lewo. Nie powinna tego robić, pomyślał. Postanowił zignorować nazwy ulic. Obrał odpowiedni azymut i ruszył przed siebie szybkim krokiem, nerwowo oglądając się za siebie. Po chwili mijania bliźniaczych domków wyrosła przed nim kolejna ściana zieleni bardzo podobna do parku z początku tego snu.

Zamarł gdy przeczytał tabliczkę na latarni.

PARKOWA.

– Nie – wyszeptał.

– Tak, sukinsynu.

Nie tak wyobrażał sobie ostatnie słowa, które usłyszy.

***

Wdech, wydech, wdech, wydech.

To nareszcie koniec. Zwyciężyłeś. Chryste, to koniec.

Krew zwalnia, serce uspokaja się. Piła upada na ziemie obok krwawych szczątków i gaśnie jak płomień twojej zemsty.

I co teraz?

Rozglądasz się w poszukiwaniu odpowiedzi. Zemsta się dokonała. Kałużni nie żyją. Twoja żona i córka zostały pomszczone tak jak pragnąłeś.

Ale co teraz? Jak się obudzić? Jak wrócić do rzeczywistości.

Czy tego chcesz?

Tak.

Wracasz do domu z białej cegły, tam gdzie to wszystko się zaczęło. Może i tam powinno się skończyć? Dom stoi pusty tak jak stał. Przechadzasz się korytarzem usiłując dopatrzyć się czegokolwiek. Nie ma jednak żadnych znaków.

Dostrzegasz ruch. Odwracasz się w kierunku ściany. Znajoma twarz patrzy na ciebie ciemnymi oczami. Okrutnie poparzona twarz Rafała. Twarz której zaufałeś.

– Pomóż mi mówisz – mówisz. – Nie potrafię się obudzić.

Nie słyszysz odpowiedzi. Przyglądasz się dokładniej. Robisz krok na przód.

Zrozumienie razi cię jak błyskawica. Przykładasz palce do policzków. To samo robi twarz Rafała w lustrze.

 

 

9

 

Pani Jadwiga przeklęła w myślach parszywy świat i własne zaniedbanie. Dwie godziny spóźnienia, będzie awantura. Nigdy jej się to nie zdarzyło. Pierwszy raz, od niemal pięćdziesiąt lat, spóźni się do pracy.

Biegiem pokonała ostatnie schody. Czuła jak plastikowa siatka na zakupy tnie jej chude palce. Z trudem powstrzymała jęk bólu.

– Gdzie są przeklęte klucze – mamrotała do siebie, przeszukując jedną ręką kieszenie płaszcza. Nie mogła ich znaleźć. Jeśli zgubiłam klucze to mam przechlapane, pomyślała. W końcu znalazła pęk kluczy w kieszeni, którą przeszukała jako pierwszą. Wtargnęła do mieszkania z gwałtownością pędzącej ciężarówki.

– Panie profesorze, już jestem! – zawołała w progu. – Przepraszam bardzo za spóźnienie, ale…

Coś było nie w porządku, czuła to całym swoim ciałem. Atmosfera panująca w mieszkaniu była taka ciężka. Dlaczego było tu tak cicho? – pytała się w myślach. No i co to za zapach, zmarszczyła nos. Odłożyła siatkę z zakupami na kuchennym stole.

– Panie profesorze, jest pan w domu? – A gdzie ma być? Przecież nie mógł nigdzie pójść. Może jeszcze śpi? – pomyślała z nadzieją. W takim wypadku upiekłoby się jej spóźnienie.

Na paluszkach skierowała się do sypialni. Przyłożyła ucho do drzwi. Zapach był coraz mocniejszy i robił się wyraźnie uciążliwy. Zza drzwi rozlegały się ciche odgłosy. A więc już wstał.

Zapukała i weszła do środka.

– Panie profesorze, przepraszam, ale…O dobry Boże!

Zapach odchodów niemal powalił ją na ziemie. Mateusz Lipiec wydawał się nie przejmować straszliwym odorem. Siedział spokojnie przy swoim komputerze, otoczony stertą papierów. Pościel i prześcieradło zabrudzone były na jednoznaczny kolor. Pani Jadwiga czuła jak poranna herbata próbuje wyjść tą samą drogą, którą trafiła do żołądka.

– Co się tu stało? – wydukała.

– Ślepa jesteś? – warknął Mateusz, nie podnosząc wzroku znad wyciągów bankowych. – Przestań się gapić jak idiotka i bierz się za sprzątanie.

 

 

Koniec.

Koniec

Komentarze

Dobry tekst, momentami wrecz świetny. Chodzi mi głównie o strukturę budowania napięcia. Technicznie bez zarzutu,oczywiście dla mnie. Porwała mnie twoja wyobrażnia  i dlatego pozwolę sobie na wystawienie oceny.;))

Muszę powiedzieć, że bardzo mi się podobało, nawet bardzo.
Tak jak poprzednik, tekst dobry, momentami świetny, od samego początku - opisując brzydko napiszę "posranie się łóżku" potrafisz zaciekawić. Poza tym, na początku (bo później z racji nastroju nie wypadało) kilka świetnych delikatnych wstawek z humorem.

genialny tekst. Na początku podeszłam do niego sceptycznie, bo to nie moje klimaty, ale przyznaję się do błędu i proszę o wybaczenie. Już w połowie pierwszego "rozdziału" mnie wciągnęło i nie puściło, umiesz budować tak niesamowity nastrój, że aż człowieka momentami trzepie z nerwów :) zgadzam się z przedmówcami - świadomie i umiejętnie podnoszone napięcie i bardzo dobry styl. Daję 5 :)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Miałam to samo co AubreyBeadsley - pomyślałam "nie moje klimaty". Ileż można czytać o facecie, któremu jakiś psychopata zamordował żonę i córkę... A tu niespodzianka, można :P Nawet sobie wydrukowałam, żeby mi farbą drukarską zapachniało ;) Cholera, jak ty to robisz. W zasadzie nie piszesz o niczym, o czym ktoś już by nie napisał, i robisz z tego coś takiego, co porywa, wciąga i zmusza do doczytania do ostatniej linijki. Tochę błędów wyhaczyłam, ale wybaczyłam :P Ale "Bez cienia wątpliwości" podobało mi się bardziej, ze względu na humor chyba ;) Za to tutaj mamy coś, czego nie było w tamtym opowiadaniu - łamigłówkę, którą trzeba rozplątać, różne płaszczyzny snu i rzeczywistości - za to masz autorze mój szacun, bo udało Ci się to połączyć naprawdę nieźle. Chociaż czuję taki trochę niedosyt, to czuję też, że się dopiero rozkręcasz :P

Też bardziej podobało mi się "Bez cienia wątpliwości". Pewnie dlatego, że samo pisanie sprawiło mi dużo więcej przyjemności. Tutaj miałem wszystko rozpracowane od A do Z. Fajnie, że się podobało, Dreammy. Teraz Twoja kolej :)

Nowa Fantastyka