- Opowiadanie: Heinekotzl - (10)Wszyscy święci idą do… - Mnaneh

(10)Wszyscy święci idą do… - Mnaneh

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

(10)Wszyscy święci idą do… - Mnaneh

(10)Wszyscy święci idą do… – Mnaneh

Kadłub Długiej Lektyki zarył w żwirowym gruncie Pustkowia Mnaneh tuż przed zachodem pierwszego z trzech słońc. Egzotyczne nachylenie osi obrotu globu i ogromna odległość sprawiały, iż trzecie nigdy nie znikało za horyzontem. Opuszczając Lektykę, wkroczyliśmy na olbrzymi taras z czterokątnych bali połączonych srebrzystymi okuciami. Od razu przytłoczyły mnie efekty zwiększonego ciążenia. Platforma usytuowana została na krawędzi zawrotnej otchłani, której dno, jak i ginące w oddali zbocza, skrywało morze biało-szarych obłoków. Wyglądało na to, że inwersja jest tu zjawiskiem permanentnym, bowiem bladobłękitnego nieboskłonu nie znaczył nawet najmniejszy ślad skondensowanej wilgoci. Szczyty odległych gór również pozostawały doskonale widoczne.

Godotowi towarzyszył jedynie tuzin jassich, Reszta załogi pozostała na pokładzie. Sześciu ochroniarzy stanęło tak, aby odciąć mi dostęp do skręconej z grubych lin barierki.

– Myślisz, że byłbym gotów się… hmm, wymknąć, wybierając drogę na skróty?

– Strzeżonego Starszy strzeże, a to co myślę, przerasta twoje skromne możliwości.

Godot zaskrzeczał w stronę tylnej straży. Jeden z jassich popędził do Lektyki, a po chwili przestrzeń wypełnił tubalny ryk. Natężenie dźwięku było tak duże, że natychmiast zasłoniłem uszy. Wibracje wywołały ból w szczęce. Pociemniało mi w oczach i oszołomiony runąłem na deski tarasu. Szukając instynktownie ratunku, schwyciłem połę czarnego płaszcza. Odarty z odzienia cyborg stał nieruchomo jak skała. Ochroniarze natychmiast ruszyli. Gdyby Starszy nie powstrzymał swych sług, zapewne zaliczyłbym kolejny łomot. Strażnik wysłany do Lektyki powrócił, popychając przed sobą rudowłosą kochankę swego pana. Kiedy Godot zwrócił się w jej stronę, spojrzałem na pokryte węzłami blizn plecy. To, co w pierwszym momencie wziąłem za niewielki garb, zamrugało do mnie parą przekrwionych oczek. Dolna część pobrużdżonego wybrzuszenia poczęła puchnąć, po czym rozwarła do postaci zaślinionej, bezzębnej paszczy. Całość narośli wyglądała teraz jak poparzona twarzyczka. Wśród gmatwaniny sinych fałd, fioletowych guzów i bladoróżowych polipów, wypatrzyłem jeszcze dwie pary kaprawych ślepek, kilka dziurek i dodatkową japę. Wszystko leniwie pulsowało, ciamkało i posapywało, by w końcu przejść do cichuteńkiego kwilenia. Kiedy do zaślinionego pyszczka wpełzła jedna z glizd zasiedlających patefonowy czerep, nie wytrzymałem i gwałtownie zwróciłem ostatni posiłek.

– Coś ty taki delikatny, homo? – zabuczał Godot. – Czyżby wygląd moich maleństw godził w twe wybujałe poczucie estetyki?

Ledwo stojąc na nogach, wyciągnąłem przed siebie ręce. Użyłem czarnego patchworku płaszcza, żeby przesłonić napawający wstrętem widok.

– Proszę! Godocie, nie zmuszaj mnie do patrzenia na to. Weź swój płaszcz. Proszę, weź go! – Zgięty w pół, zaciskając powieki, nadal odgradzałem się od koszmaru prowizoryczną kotarą. Gdy poczułem, że tkanina opuszcza me dłonie, odskoczyłem do tyłu. Rozhisteryzowany, zapomniałem o kordonie wzdłuż sznurowej barierki. Jeden z pilnujących przypomniał o sobie, wymierzając sile uderzenie podobną do wielkiego ziarna kawy kolbą lopa. Dopiero kiedy wylądowałem na klęczkach, byłem gotów otworzyć oczy. Godot stał dokładnie tam, gdzie przedtem. Na szczęście już ubrany.

– Słodki Jezu! Co to było?

– Efekt jednej z pierwszych transformacji.

– Ty też próbowałeś ścieżki odkupienia?

– Ja i wielu innych. To były wczesne, nie dopracowane próby.

– To żyje?

– Tak. Eksperyment polegał na scaleniu mojej cielesnej powłoki z trojaczkami pucypułków.

– Czym… kim są pucypułki?

– Pomniejsza rasa służebna. Rozmnażaliśmy je przez krótki czas przed opracowaniem jassich.

– Co poszło nie tak?

– Najpierw sądziliśmy, iż wygenerowany stymulacją sensoryczną impuls był za słaby. Potem podłączono mnie do aparatury umożliwiającej podtrzymanie funkcji życiowych, pomimo stosowania najbardziej wyrafinowanych technik. Pozostali członkowie Rady usiłowali nawet wydrzeć ze mnie pucypułkowy przeszczep, ale i to nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Nie doznałem objawienia. Pętla pozostała dla mnie zagadką.

– Zgodziłeś się na to wszystko?

– Takie przyjęliśmy zasady.

– Pozostali Starsi też przeżyli… stymulacje?

– Nawet dotkliwsze. Kisz i Gualdibardo mogą teraz funkcjonować jedynie dzięki nieustannemu matrycowaniu wstecznemu.

– Wytłumacz, proszę.

– Część ich świadomości ulega permanentnej relokacji na poziomach subkwantowych. Dzięki temu przeżywają swą teraźniejszość z perspektywy wydarzeń sprzed transformacji. Niestety, zastosowanie tej techniki wymaga olbrzymich nakładów energetycznych, dodatkowo poważnie ogranicza możliwości intelektualne. Zarówno Kisz, jak i Gualdibardo, reprezentowali tak wysoki poziom rozwoju, że nawet po transformacji i zabiegach restytucji mentalnej, zachowali wystarczający potencjał, przezwyciężając częściowo skutki uboczne matrycowania.

– Istnieją poziomy subkwantowe?

– Tak. Jest ich wiele.

– Bez pudła?

– Bez.

***

Z uwagi na słabą tolerancję mego organizmu na sygnał emitowany za pomocą wielkiego megafonu, ustawionego na jednym z kaszteli Lektyki, pozwolono mi chwilowo wrócić do dźwiękoszczelnych przedziałów mieszkalnych. Miałem zamiar dobrze wykorzystać darowaną odrobinę intymności. Najpierw postanowiłem obejrzeć najnowsze stłuczenie. Bolało jak diabli. W korytarzach łączących poszczególne sekcje nie brakowało luster, niestety, jak wszystkie sprzęty tutaj, były przytwierdzone na amen. Nie udało mi się wyszukać konfiguracji zwierciadeł umożliwiającej oglądanie własnych pleców, dlatego postanowiłem poszukać pomocy u jassich. Klucząc w labiryncie wąskich przejść, odnalazłem w końcu moduł będący prawdopodobnie sterownią. Przebywało tu aż siedmiu odzianych w szkarłat konusów. Siedzieli półkolem na przypominających dziecięce mebelki, przeźroczystych stołeczkach i rechtali racząc dymiącym napojem, krążącym w podawanym kolejno, zielonym dzbanie. Gdy zauważyli moją obecność, znieruchomieli jak roboty, którym ktoś odciął nagle źródło zasilania. Trwaliśmy tak, gapiąc się na siebie i już zaczynał mnie oblewać zimny pot, kiedy tuż za mną stanął, zapewne powracający do kompanów, ósmy kurdupel. Ponieważ nadal sterczałem w przejściu, bezceremonialnie pchnął mnie do wnętrza. Reszta czekała, najwyraźniej zaintrygowana rozwojem wypadków. Nowo przybyły zadarł ropuszą facjatę i w całkowitej ciszy kiwnął kilka razy łbem. Wyglądało to, jak ostrzegawcze sygnały samca iguany, próbującego odstraszyć rywali. Gest zinterpretowałem jako: „Czego tu?”. Dopiero w tym momencie uprzytomniłem sobie, z jaką łatwością ulegam kretyńskim podszeptom wyobraźni i pakuję w kolejną kabałę. Bez chwili zwłoki rozpiąłem kombinezon obnażając plecy do połowy i odwróciłem tyłem do oczekującego odpowiedzi stwora. Natychmiast schwycił mą dłoń i wyprowadził ze sterowni. Gdy tylko opuściliśmy pomieszczenie, śmiechy towarzyszące pijatyce znów wypełniły wnętrze pojazdu. Szedłem za przewodnikiem jak rodzic ciągnięty za rękę przez spieszącą do sklepu z zabawkami pociechę. Celem okazała się niewielka kajuta, na drzwiach której ktoś przykleił starannie skoczem wyblakły plakat, z wciśniętą w kostium kąpielowy Samantą Fox. Nim weszliśmy do środka spostrzegłem, że to strona numeru „Świata Młodych”.

– Jakiż Wszechświat jest mały.

– Hmyy? – Ponieważ na prośbę Radju, oddałem pożyczony mikrotranslator, teraz mogłem jedynie zgadywać.

– Widzę, że szperaliście ostro w naszej przeszłości, co?

– Hfffy. – Grzebiąc w szufladzie z medykamentami, jassi sapał i prychał, jednak miałem wątpliwości, czy rzeczywiście jest to związane z tym, co mówię. Uświadomiwszy sobie, jak bardzo tęsknię za niezobowiązującą, pozbawioną głębszego znaczenia pogawędką, postanowiłem mówić bez skrępowania.

– Tak, mój mały przyjacielu. Nie kapuję, ale wolę twoje stękanie, niż przemowy Starszych. Wiesz, byliby z was, jassich, całkiem fajni kumple, gdyby nie przywiązanie do tych ześwirowanych zgredów.

– Yyhwa ee. Fuss rher. Fuss. – Mały zaczął wsmarowywać mi coś w obolałe miejsce pod lewą łopatką.

– Żebyś wiedział. Oni wam nie pomogą. Mają gdzieś ciebie i resztę. Wykorzystują was. Dlaczego nie poślecie ich do diabła?

– Eee.

– Widzę, że całkiem rozmowny z ciebie koleżka. No powiedz, skąd macie ten plakat z Samantą?

– Burgha ree. – ciągnął niezrażony jassi, ani na moment nie przerywając zabiegów.

– Hej, brachu! Po co ta strzykawka? Miałeś się tylko zająć moim stłuczeniem.

– Wehha. Fuss. – Nim zdecydowałem co począć, kurdupel wpakował mi igłę w plecy.

– Auua! Ostry jesteś.

– Myhh.

– Dobra, ty wiesz lepiej. Słuchaj, po co wam taka sztuka na drzwiach, przecież nie macie samic? To mimo wszystko jakoś na was działa?

– Fuss.

– Rozumiem… Samanta rozgrzałaby nawet bezpłciowca.

– Muff rehrer.

– Bez pudła, stary, jak by to ujął Godot. Wszystko, byleby nie śpiewała. Słusznie prawisz. A co sądzisz o…? – Dopiero teraz spostrzegłem, że medyk opuścił już pomieszczenie. – Zrobił swoje i wio, do kumpli! No, tośmy pogadali.

Ułożyłem się na brzuchu w wyściełanej bąbelkową matą koi. Nareszcie mogłem rozważyć spokojnie strategię zaproponowaną przez Radju. Jednak myśli szybko zaczęły krążyć wokół rozłożystych bioder Magdy. Nie, nie Magdy. Jej fascynującej, pełnej wdzięku, zielonoskórej imitacji. Miałem poczucie, że ją zraniłem. Od chwili, kiedy przed ceremonią ofiarowania Czarnej Kostki, Radju wyjawił mi podstęp Starszych, unikałem jej bliskości. Coś we mnie pękło. Mimo to, nadal chodziła za mną jak cień, próbowała się tulić i przemawiała łagodnie, dodając otuchy. Pod powiekami miałem wyryty obraz tuż sprzed odlotu Długiej Lektyki. Wybiegła za mną na pałacowy dziedziniec, wołając żebym wziął na drogę coś do jedzenia. Przyniosła worek z pomarańczami i kanapki. Choć gardło ściskało tłumione wzruszenie, nie byłem w stanie jej objąć. Po prostu kiwnąłem głową i odszedłem bez słowa…

– Idiota!

Bolesne wspomnienia przerwały zapowiadane przez Godota wstrząsy. Emitowana przez megafon pieśń godowa, w końcu doczekała się odpowiedzi. Potężne szarpnięcie niemal wyrzuciło mnie z koi. Huśtało jak podczas sztormu.

– Jasny gwint! Wylądowaliśmy za blisko urwiska.

Wiedziałem, że za chwilę Godot przyśle po mnie, więc nie było sensu dłużej marudzić. Wychodząc z kajuty, pogładziłem czule wyświechtaną płachtę plakatu.

– Żegnaj, Samanto.

***

Koniec

Komentarze

"Wybiegła za mną na pałacowy dziedziniec, wołając żebym wziął na drogę coś do jedzenia. Przyniosła worek z pomarańczami i kanapki."- no doprawdy szczyt romantyzmu :P

Nowa Fantastyka