- Opowiadanie: meraxes - Doznanie numer 5195 (ELIMINACJE 2011)

Doznanie numer 5195 (ELIMINACJE 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Doznanie numer 5195 (ELIMINACJE 2011)

JESTEŚ WYGNAŃCEM

Nie patrz w górę i zapomnij o gwiazdach, bo Equilibrium jest twoim jedynym domem.

Ósme przykazanie Kodeksu

 

 

 

Strącenie do Piekła nie ma prawa być rzeczą przyjemną. Szczególnie, kiedy siedzi się wewnątrz metalowej kuli, bez żadnego kontaktu ze światem a na zewnątrz szaleją płomienie.

 

I kiedy ma się świadomość, że droga do domu została bezpowrotnie odcięta.

 

W moim świecie już mnie nie chcą.

 

Spojrzałbym na niego jeszcze raz, ale jestem zamknięty w ciemności. Żadnego iluminatora. Tylko słaba czerwień bijąca od aparatury kontrolnej.

 

Mam wrażenie, że powłoka mojego pocisku zaraz ustąpi, wpuszczając płomienie do środka i obracając mnie w popiół. Tak byłoby chyba lepiej.

 

Staram się nie myśleć o przyszłości. O przeszłości też nie. Przeszłość nie istnieje. Muszę wymazać wszystko z pamięci. Nie ma już Equilibrium. Jest tylko Piekło.

 

Jeśli przeżyję tam choć jeden dzień.

 

Aparatura informuje mnie o spadku temperatury na zewnątrz. Minęliśmy górne warstwy atmosfery. Moja podróż dobiega końca. Staram się uspokoić drżenie rąk, ale w tej sytuacji chyba nie będzie to możliwe.

 

– Temperatura w normie – informuje bezbarwny głos autopilota – Odczyt radiacji: nie zagraża życiu. Stwierdzono obecność źródeł słodkiej wody. Wniosek: zatwierdzam sekwencję lądowania.

 

Gwałtownie wytracana prędkość wywraca mój żołądek do góry nogami. Aparatura świeci się na zielono. Koniec podróży.

 

W dole, tuż przed moim siedzeniem, otwiera się właz. Ostrożnie wciągam do płuc powietrze. Wspaniałe! Jeszcze nigdy nie oddychałem czymś takim.

 

Nie zmienia to faktu, że patrząc na rysujący się pode mną kamienisty grunt, czuję się co najmniej niepewnie. Szczerze mówiąc, nie mogę ruszyć się z miejsca. Boję się.

 

– Ausso Eeving, zgodnie z wolą Protektora, zostałeś przetransportowany na miejsce zesłania. Opuść pokład: procedura powrotu nie rozpocznie się tak długo, jak długo tego nie uczynisz.

 

Tak, wiem o tym doskonale. Nie musisz mi przypominać.

 

– Ausso Eeving, powtarzam: opuść pokład. W przeciwnym razie będę zmuszona…

 

– Już dobrze, dobrze! Może trochę cierpliwości? Nie wiesz, co to znaczy lęk, prawda?

 

W Equilibrium nikt nie zna prawdziwego lęku. Nie tylko sztuczne inteligencje. To dla mnie całkiem nowe uczucie. Ale teraz wszystko będzie nowe.

 

Biorę się w garść i zeskakuję na powierzchnię. Jest dość wysoko, z trudem udaje mi się ustać. Właz nad moją głową natychmiast zostaje zapieczętowany i metalowa kula ze świstem unosi się do lotu. Nawet słowa pożegnania. I dobrze – po co żegnać się z maszyną. Nie udaje mi się nawet dokończyć tej myśli, kiedy znika wysoko na błękitnym niebie.

 

Lista nowych doznań, które przytłaczają mnie w tym momencie, wydaje się zbyt długa, żebym mógł je wymienić.

 

Na przykład, wspomniane niebo. Niebo, na którym nie widać gwiazd. Chmury. Widziałem to na jakichś archiwalnych filmach, ale nigdy na własne oczy.

 

Jestem w górach. Skalista okolica, gdzie niegdzie spomiędzy skał wynurza się rzadka roślinność. Drżę z zimna; górski wiatr huczy w moich uszach. Cienki kombinezon, który mam na sobie, zdecydowanie nie jest właściwym ubiorem.

 

Muszę zejść w dół, w przeciwnym razie skostnieję z zimna. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć jakichś normalnych ludzi. Odmieńcy nie mogą być przecież jedynymi mieszkańcami tej planety. Boję się, ale nie mam wyboru. W pojedynkę jestem skazany na pewną śmierć.

 

Wytężam wzrok, badam roztaczającą się na horyzoncie równinę. U podnóży gór roztacza się pustkowie, ale daleko, bardzo daleko, wydaje mi się, że dostrzegam zarys czegoś, co mogłoby być… miastem?

 

Oceniam swoje szanse na dotarcie do tego miejsca. Niewielki pojemnik na wodę i skromne racje, które starczą najwyżej na jeden albo dwa dni, nie rokują najlepiej, ale warto spróbować. Nie mam nic do stracenia.

 

Ostatecznie Piekło mogło okazać się gorszym miejscem. Póki co, ta okolica jest całkiem ładna.

 

Jeszcze raz kieruję wzrok w górę. Liczę, że może uda mi się zobaczyć Equilibrium, ale jest tam tylko błękit nieba i pasma chmur.

 

Zapomnij. Musisz zapomnieć.

 

Umarłeś i narodziłeś się na nowo.

 

 

***

 

 

Pomyliłem się.

 

Są tylko ruiny. Przeżarte rdzą szkielety budynków. Cisza i pustka.

 

Z czegoś, co kiedyś mogło być miastem, pozostało tak niewiele. Trudno wyobrazić sobie, że kiedykolwiek mieszkali tutaj ludzie. Cmentarz i nic poza tym. A ja nie mam dokąd wrócić. Za plecami tylko piasek. Góry są zbyt daleko.

 

Wędrówka do ruin pozbawiła mnie sił i wiem, że to już koniec. Nie, nie będę ich przeszukiwał. Nie ma sensu. Minęło kilkaset lat. Tutaj jest tylko śmierć. Kolejnych kilka wieków i pustynia zabierze wszystko.

 

Rozczarowanie i smutek. Wiedziałem, jak jest w Piekle, ale kiedy zdarzało mi się patrzeć na jego błękit, czasem miałem nadzieję. I kiedy tutaj wylądowałem, też pozwoliłem sobie ją mieć… chociaż trochę.

 

Wchodzę między szkielety. Resztki konstrukcji, które kiedyś mogły sięgać nieba. Teraz chylą się ku ziemi, jakby chciały przygnieść mnie swoim ciężarem. Ukarać za to, że naruszam ich spokój.

 

Myślę o radiacji, ale nawet jeśli wciąż tutaj jest, to nie ona zabije mnie pierwsza. Brakuje wody. Droga okazała się dłuższa, niż sądziłem. Nie byłem przygotowany.

 

Nie mam już siły. Dalej nie pójdę. Przewracam się na ziemię, wzniecony przeze mnie pył unosi się i opada. Dookoła sterczą powykrzywiane metalowe pręty. Patrzę w górę, ale Equilibrium jeszcze nie wzeszło. Szkoda. Chciałbym zobaczyć je przed śmiercią.

 

Staram się wyobrazić sobie deszcz. Ożywcza woda spadająca z nieba i skraplająca moje wargi. Nie jest to łatwe. Ciężko wyobrazić sobie coś, czego nigdy się nie widziało.

 

Woda jest jedyną rzeczą, zajmującą moje myśli, kiedy przychodzi ciemność.

 

 

***

 

 

Czarna pustka z jednym, jedynym źródłem światła. Mimo to wiem, że patrzą na mnie tysiące oczu. Żaden mieszkaniec Equlibrium nie może nie obejrzeć procesu. Słowa Protektora muszą dotrzeć do każdych uszu. Tylko Protektora, bo mój język jest zdrętwiały i pozbawiony czucia. Podobnie, jak całe ciało.

 

KAŻDE ŹRÓDŁO CHAOSU ZOSTANIE SPRAWIEDLIWIE OSĄDZONE PRZEZ PROTEKTORA.

 

Światło recytuje drugie przykazanie Kodeksu. To ciekawe uczucie, kiedy zwraca się do ciebie bóg. Nagle czujesz się ważny. Ważniejszy od kogokolwiek w tak młodym wieku. Potem przypominasz sobie, dlaczego się tutaj znalazłeś, i czujesz lęk. Większy, niż umiesz sobie wyobrazić.

 

AUSSO EEVING, TY JESTEŚ ŹRÓDŁEM CHAOSU. JA JESTEM ŹRÓDŁEM HARMONII I SPRAWIEDLIWEGO SĄDU. JA JESTEM PROTEKTOREM. JA WYDAJĘ NA CIEBIE WYROK.

 

Chciałbym krzyczeć albo płakać. Wołać, że jestem niewinny. Ale bóg nie musi tracić czasu na słuchanie mnie. Bóg zna przecież wszystkie moje myśli.

 

W takim razie, boże, jak – powiedz mi, błagam, jak – mogłeś się pomylić?

 

AUSSO EEVING, NIE MA DLA CIEBIE MIEJSCA W EQUILIBRIUM.

 

A zatem śmierć…? Cóż, pewnie niewiele będzie różnić się od tej czarnej pustki, w której teraz dryfuje moje bezwładne ciało.

 

SIÓDME PRZYKAZANIE MÓWI: NIE ZADAWAJ ŚMIERCI. ŚMIERĆ IDZIE JEDNĄ DROGĄ Z CHAOSEM.

 

Światło nabiera na sile. Wypełnia ciemność. Zmrużyłbym oczy, gdyby tylko mógł poruszyć powiekami.

 

AUSSO EEVING, NIE POZOSTANIESZ W EQUILIBRIUM. I NIE SPOTKA CIEBIE ŚMIERĆ. AUSSO EEVING, JESTEŚ WYGNAŃCEM.

 

Blask pochłania całą przestrzeń.

 

 

SPADŁEŚ Z NIEBA?

Jest jedna rasa ludzka i jedno ciało. Inne ciała są bluźnierstwem.

Czwarte przykazanie Kodeksu

 

 

Otwieram oczy i widzę pochyloną nade mną twarz. Twarz młodej dziewczyny. Odwraca spojrzenie, jakby spłoszona, ale pozostaje na miejscu i po chwili znowu zaczyna mi się przyglądać. Ma takie długie włosy. Dlaczego nosi takie długie włosy? Przecież to zakazane. Patrzę na nią, szukając w mętliku moich myśli odpowiedzi na to pytanie.

 

Po chwili odzywa się suchość w gardle i ból zmęczonych wędrówką kończyn. Dopiero one przypominają mi o własnym położeniu. O wszystkim, o czym wolałbym nie pamiętać. Pozostałem przy życiu. Ale w takim razie, gdzie…

 

Nie, czas na pytania przyjdzie później. Mój organizm ma pilniejsze potrzeby.

 

– Wody… – udaje mi się wykrztusić. Stan mojego głosu uświadamia mi, jak bardzo byłem wycieńczony. Nie wiem, jak długo spałem, ale najwyraźniej zbyt krótko.

 

Ciekawe, czy ona mnie zrozumie…?

 

Zrozumiała. Podaje mi bukłak. Przyciskam szyjkę do ust i piję jak oszalały. Woda nigdy nie smakowała tak wspaniale. Czuję, jak wraca do mnie życie.

 

– Dziękuję – tym razem brzmi to wyraźniej. Dziewczyna uśmiecha się lekko i bierze ode mnie pusty pojemnik.

 

Siadam na posłaniu; nie jest to łóżko, raczej sterta koców rozłożona na ziemi. Dopiero teraz zaczynam rozglądać się po otoczeniu. W ciasnym pomieszczeniu nie ma ścian, jedynie skórzany materiał rozciągnięty nisko na głową. Przez szczeliny prześwituje światło dzienne a z zewnątrz zdaje się dobiegać echo jakichś głosów, nawoływań. Przebiegam wzrokiem po kilku leżących na ziemi przedmiotach i znów zatrzymuję spojrzenie na jej twarzy. Ona nie przestała na mnie patrzeć nawet przez chwilę.

 

– Krzyczałeś przez sen. Miałeś koszmary? – akcent utrudnia rozumienie jej słów, ale mimo to mówi w tym samym języku. Jest młoda, bardzo młoda, jak mieszkańcy Domów Nauki. Piegowata, spalona słońcem cera i te włosy, długie rude włosy niemal do pasa. W jej oczach wydaje się być dokładnie tyle samo ciekawości, co prostej, bezwarunkowej sympatii.

 

Najważniejsze, że jest normalna. Jest człowiekiem.

 

– Koszmary? Tak. O tyle gorsze, że prawdziwe.

 

Milczymy przez chwilę.

 

– Mam wiele pytań… – mówię, zastanawiając się jednocześnie, od którego z nich powinienem zacząć.

 

– Gospodarz pierwszy zadaje pytania – uśmiecha się szeroko. Przytakuję głową, mrużąc oczy. Nie będę się spierał.

 

– Słucham.

 

– Jak ci na imię?

 

Jak mi na imię. Jakie to banalne. Nigdy nie myślałem, że mieszkańcy dwóch różnych światów mogą zaczynać rozmowę od zwykłego przedstawienia się sobie.

 

– Ausso.

 

– Ausso? Dziwne imię – krzywi się. – Nigdy takiego nie słyszałam. Mogę mówić ci po prostu Aus? – kolejny, jeszcze szerszy uśmiech.

 

Przytakuję bez specjalnego entuzjazmu. Aus. Może nawet tak zostać. Ausso Eeving jest już przecież martwy.

 

– W takim razie, witamy w naszym obozie, Aus – wyciąga do mnie dłoń. – Ja jestem Leyla, ale możesz mówić do mnie Ley. To dla przyjaciół, ale ty chyba nie masz złych zamiarów?

 

– Nie mam siły na złe zamiary… – odpowiadam zastanawiając się, czy nie poprosić o więcej wody. – Czy długo spałem?

 

– Nie, znaleźliśmy ciebie wczoraj wieczorem. Musiałeś przybyć z bardzo daleka? Tak śmiesznie mówisz – chichocze. – I ten twój strój… I imię. Kiedy spałeś, zastanawiałam się, jak masz na imię i wiedziałem, że musi być dziwne. Pewnie jesteś zza morza?

 

– O wiele dalej.

 

– Dalej niż zza morza? – rozszerza usta ze zdziwienia. Pewnie udaje. Naigrywa się ze mnie.

 

– Dużo, dużo dalej – odpowiadam cierpliwie. – Stamtąd – wskazuję głową w górę, tam, gdzie teraz jest tylko płachta materiału.

 

– Z nieba? Spadłeś z nieba?

 

Czemu miałbym ją okłamywać? To i tak nie ma znaczenia. Najwyżej weźmie mnie za pomylonego.

 

– Z kosmosu – tym razem to ja się uśmiecham.

 

– Kosmosu? – też wykrzywia wargi, ale ciekawość nie znika z jej spojrzenia. – Zabawny jesteś. Przecież tam nic nie ma.

 

– Jest Equilibrium.

 

– Ekwa… librium?

 

– Equilibrium – poprawiam ją. – Tak się nazywa mój dom. – powaga w moim głosie nieco hamuje jej rozbawienie. Musiała zorientować się, że albo jestem doskonałym aktorem, albo naprawdę wierzę w to, co mówię. – W nocy możecie zobaczyć go na niebie.

 

– Nie słuchaj tych bzdur, Leyla – w naszą rozmowę wtrąca się męski baryton. Odwracam wzrok i widzę barczystego mężczyznę o ogolonej głowie, który znienacka znalazł się wewnątrz i teraz szybkim krokiem zbliża się do mojego posłania. Sprawia wrażenie zniecierpliwionego. – Śpioch wreszcie się obudził, co? Rychło w czas. Zaraz musimy ruszać w drogę. Nie trać już tutaj czasu – zwraca się do dziewczyny. – Wiesz, co masz do zrobienia.

 

– Przepraszam, tato – Ley podnosi się z ziemi. – Dzięki za odpowiedzi, ale pytań na pewno będzie jeszcze więcej – rzuca w moją stronę, zanim zdąży zniknąć za plandeką. Zostaję sam na sam z mężczyzną.

 

– Powinieneś solidnie jej podziękować. To ona nalegała, żeby się tobą zająć. Zazwyczaj nie zbieramy ludzi z pustkowi, żeby nie opóźniać marszu… – jego głos twardnieje. – Tym bardziej nie powinieneś mieszać jej w głowie takimi bredniami – chcę coś powiedzieć, ale nie pozwala wejść sobie w słowo. – Posłuchaj, za grosz mnie nie obchodzi, skąd się tutaj wziąłeś. Sam diabeł mógł ciebie przysłać, ale tak długo, jak długo nie będziesz stwarzał problemów, nie ma to dla mnie znaczenia. Dlatego nie musisz wymyślać durnych historyjek. Odkąd pamiętam, jedynym co odrywa się od ziemi są balony Gildii, a ten mi będzie o kosmosie… No, i jeszcze aniołki, ale one na tych swoich skrzydełkach i tak nie ulatują daleko – rechocze.

 

– Kim jesteście? – decyduję się zmienić temat. Rozmowa o moim pochodzeniu do niczego nie doprowadzi.

 

– Karawaną podróżników, która nie może już tracić więcej czasu. Dlatego nie byłoby złym pomysłem, gdybyś wygrzebał się w końcu, ubrał i tak jak pozostali przygotował do drogi. Byle nie w to dziwne coś, w którym ciebie znaleźliśmy. Masz szczęście, że odzieży nam nie brakuje.

 

Wskazuje na leżące w kącie proste wełniane ubranie. Dopiero teraz zwracam uwagę na fakt, że zabrali mi mój kombinezon. Ciekawe, co z nim zrobili? Na pewno nie mają pojęcia o funkcjach kontroli temperatury ciała i innych… Nieważne. Muszę dopasować się do tego świata.

 

Wychodzę spod koca, wciągam koszulę i spodnie. Gryzą mnie w skórę; trudno, wytrzymam. Mężczyzna czeka na mnie przy wejściu. Próbuję się rozciągnąć, przywrócić swój organizm do życia, ale jest zbyt ciasno. Wciąż z lekkimi zawrotami głowy, odsuwam plandekę i wychodzę w światło dnia.

 

Na zewnątrz panuje chaos. Wszędzie dookoła krzątają się ludzie, uwijają się między tymi swoimi skórzanymi domkami. Staram się przypomnieć sobie ich nazwę… Namioty? Wiele, bardzo wiele namiotów, między nimi dziwne, masywne stworzenia, chyba zwierzęta, chociaż nie widziałem takich nigdy wcześniej, zaprzęgi, tabory ale też zdezelowane, archaiczne pojazdy spalinowe. Szukam w głowie odpowiednich pojęć, zasłyszanych sporadycznie w Domach Nauki, ale i tak nie umiem nazwać wszystkiego. Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak bardzo jestem tutaj obcy.

 

– Szybciej z tym diabelstwem!

 

– Słyszeliście? Podobno są już tylko pięćdziesiąt mil za nami!

 

– Nie opowiadaj bzdur…

 

– Tak czy tak, zabawiliśmy zbyt długo!

 

Ze wszystkich stron słyszę krzyki, nawoływania, nerwowe rozkazy, prośby o pomoc. Ludzie spieszą się, zwijają namioty, zbierają sprzęt. Zbyt zajęci, żeby zwrócić na mnie uwagę.

 

Nie, pomyliłem się. Nie wszyscy są ludźmi.

 

Tuż przed wejściem do sąsiedniego namiotu miskę kleistej potrawy w pośpiechu kończy człekokształtna istota. Być może nazwałbym ją człowiekiem, gdyby jej wychudzonego ciała od stóp do głów nie pokrywała przypominająca kamienie łuska. Usiłuję wypatrzeć twarz, ale widzę tylko wąskie, ledwie zauważalne otwory, śmieszną imitację oczu i ust. Otwory podchwyciły moje spojrzenie i kierują się prosto na mnie. Szybko odwracam wzrok w inną stronę.

 

Nieco dalej, przy drewnianym wozie krząta się dwójka bestii – chyba tylko ruch dwunożny pozwala odróżnić je od zwierząt. Potężne masy mięśni i z trudem dostrzegalne, maleńkie głowy. Dźwigają jakieś towary i – co najgorsze – rozmawiają ze sobą. Słyszę ich słowa. Mogę je zrozumieć.

 

Wracam wzrokiem do pobliskich namiotów. Kilka kroków ode mnie ożywiony dialog prowadzi grupka wątłych istotek. Niemalże dzieci, można by pomyśleć. Tyle, że normalne dzieci nie posiadają oczu na połowę twarzy i uszu jak u nietoperzy. Ani kredowej skóry, fałdami zwisającej z ich patykowatych dłoni.

 

To są prawdziwi mieszkańcy Piekła. Dociera do mnie, gdzie tak naprawdę się znalazłem. Odmieńcy. Najgorsza plaga, jaka spotkała ludzkość. Parodia naszej rasy. I oni są wszędzie dookoła. Przemieszani z ludźmi. Czuję obrzydzenie. Wstręt. I strach.

 

Zaczynam się trząść. Nie mogę tutaj zostać. Wolę już sam podróżować po pustkowiach…

 

Ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Odwracam się gwałtownie; to ojciec Leyli.

 

– Hej, wszystko w porządku? – pyta. – Co się tak gapisz na tych zmysłowców?

 

– Nic takiego, nieważne… – wypuszczam powietrze z płuc. – Ja… przepraszam, chyba nie będę mógł tutaj zostać. Czy mogę dostać odrobinę wody… I… I może coś do jedzenia… Jeśli wolno…? I odejdę, nie będę robił problemów, poradzę sobie…

 

– Człowieku, czy ty się dobrze czujesz? – robi wielkie oczy. – Chcesz to idź, ale nie licz na to, że znowu ktoś ciebie znajdzie, jak będziesz dogorywał w jakichś ruinach. Ty chyba nie masz w ogóle pojęcia, gdzie jesteśmy? Za plecami mamy bandy Mongołów, a przed nami tylko wypalone pustkowie, aż do terenów Gildii. Czeka tam na ciebie tylko śmierć.

 

– Tylko śmierć… – mamroczę. No tak, wiem o tym. Śmierć głodowa, śmierć z pragnienia, śmierć z wycieńczenia, śmierć z rąk bandytów, śmierć z zatrucia, z choroby… Piekło może zaoferować mi więcej rodzajów śmierci, niż umiem sobie wyobrazić. Nie będzie spokojnego zapadania w sen w Domach Pożegnania.

 

– Posłuchaj – mówi dalej, tym razem bardziej opanowanym tonem. – Nie jesteśmy złymi ludźmi. Nie zrobimy ci krzywdy. Tak samo jak ty, szukamy pomocy. Mongołowie najechali nasze osady na wybrzeżu. I idą dalej. Nie zatrzymują się. Zorganizowaliśmy się w karawany i uchodzimy na wschód. Dla własnego bezpieczeństwa, powinieneś trzymać się z nami.

 

Ma rację. Nie mogę tak po prostu umrzeć na pustyni. Raz przez to przeszedłem. Nawet obecność tych… stworzeń mnie do tego nie zmusi. Wezmę się w garść. Wezmę się w garść i poradzę sobie ze wszystkim, co czeka na mnie w tym świecie.

 

Nie da się ukryć, że moje zachowanie przed chwilą było idiotyczne.

 

– To tyle, jeśli chodzi o moje dobre rady – mężczyzna kontynuuje, w odpowiedzi na moje milczenie. – Nie mogę tracić na ciebie wiele czasu.

 

Przytakuję głową.

 

– Dokąd zmierzacie?

 

– Do miasta Forlight. Chyba będziemy tam bezpieczni. Tylko Gildia może dać odpór najeźdźcom. Mają tam pełno kamiennych, a do tego artylerię…

 

– Forlight?

 

– No, główna siedziba środkowoamerykańskiej Gildii. Naprawdę nigdy nie słyszałeś? Chyba rzeczywiście musisz być z bardzo daleka.

 

– Jakiej Gildii?

 

Zdziwienie byłoby zdecydowanie krzywdząco słabym określeniem na jego spojrzenie.

 

– Jakiej Gildii? A jaka może być Gildia? Gildia Inżynierów Ciała, któż by inny? Na pewno wszystko z tobą w porządku? Chyba jeszcze nie doszedłeś całkiem do siebie…

 

Inżynierowie Ciała.

 

Inżynierowie Ciała.

 

Te dwa słowa przebrzmiewają w mojej głowie jak echo.

 

Równie dobrze mógłbym udać się do siedziby samego diabła.

 

 

 

 

MOGĘ DLA CIEBIE ZAGRAĆ?

Nie szukaj wiedzy ponad konieczność. Wiedza jest przekleństwem. Wiedza ściąga zgubę na tych, którzy jej szukają.

Dziewiąte przykazanie Kodeksu

 

Lubię, kiedy zapada noc. Ciemne, wypełnione gwiazdami niebo jest tym, do czego przyzwyczaił mnie dom. To widok, który roztaczał się nad moją głową zawsze, kiedy spacerowałem zatłoczonymi uliczkami mojego sektora. Ale przede wszystkim, nocą mogę zobaczyć go na niebie. Zawieszam na nim wzrok i usiłuję wypatrzeć któreś z siedmiu miast, ale bez względu na to, jak wytężam spojrzenie, wiem, że nie będzie to możliwe. Dlatego zostają mi wspomnienia. Przypominam sobie srebrne budowle strzelające aż pod same kopuły ochronne. Spokojną, kojącą muzykę unoszącą się w powietrzu. Szczęśliwych ludzi zbierających się w ogromnym gmachu Domu Sztuki. Dopiero kiedy znalazłem się tutaj, w dole, udaje mi się docenić prawdziwe piękno tych miejsc.

 

Lubię noc także dlatego, że mogę trzymać się na uboczu. W czasie całodniowej wędrówki wolałem nie oddalać się od karawany. Zresztą, uzbrojeni Odmieńcy trzymający tyły i wypatrujący bandytów, nie pozwoliliby mi na to. Później, kiedy już rozkładaliśmy się na odpoczynek, musiałem pomagać przy rozładunku, przy zwierzętach. Muszę zapracować na swoje miejsce tutaj. Fakt, nie jestem przyzwyczajony do pracy fizycznej. Ale nie byłoby w tym nic poniżającego, gdyby nie to, że wszędzie dookoła kręcili się Odmieńcy. Nie mogę znieść obecności tych istot.

 

Dopiero teraz, kiedy obóz kładzie się już do snu i kiedy tylko w kilku miejscach palą się jeszcze ogniska, mogę pozwolić sobie na chwilę prawdziwej samotności. Tutaj, na niewielkim pagórku, zaraz poza zasięgiem widzianych w dole świateł, czuję się bezpiecznie.

 

Cały czas myślę o Inżynierach Ciała. Nie spodziewałem się, że jeszcze istnieją. W Equilibrium zawsze mówiliśmy o nich w kategoriach koszmaru z przeszłości, chociaż wiedzieliśmy, że skutki ich nieludzkich praktyk wciąż pozostają obecne na powierzchni planety. Nie uczono nas wiele historii, ale o tym wiedzieć musieliśmy. Musieliśmy być świadomi, dlaczego powołano Kodeks, który miał uchronić nas przed podobnymi błędami w naszym nowym świecie.

 

To było jeszcze na długo przed tym, zanim pięć stuleci temu planeta stanęła w ogniu i stała się Piekłem. Inżynieria ciała, nowa dziedzina, najpierw rozwijana powoli i ostrożnie, potem zyskująca coraz większy poklask w zepsutym i zdegenerowanym przedwojennym społeczeństwie. Tworzenie nowych gatunków ludzi, a wszystko podszyte propagandą o ewolucji ludzkości. Najpierw drobne modyfikacje: upiększenia, które niewiele miały wspólnego z prawdziwym pięknem, bardziej z wyuzdaną modą. Usprawnienia dla sportowców. Dla żołnierzy. A potem wszystko potoczyło się lawiną.

 

Uczono mnie, że powody były różne, tak jak różne były drogi tak zwanej „ewolucji". Żołnierze szturmowi o zwiększonej masie ciała lub pokryci ciężkim pancerzem, który miał pozwolić im uniknąć skutków napromieniowania. Istoty z nadmiernie rozwiniętymi narządami zmysłów lub tworzeni na potrzeby nauki „mózgowcy". Pod koniec podobno podjęto się nawet stworzenia gatunku dostosowanego do życia w kosmosie; zdolni do przetrwania w próżni kosmicznej, wyposażeni w skrzydła pozwalające im łapać słoneczny wiatr. Nazwano ich aniołami; mieli pracować przy budowie nieukończonych nigdy instalacji na orbicie…

 

W ten sposób ludzie na własne życzenie zniszczyli, zdegenerowali i wypaczyli swój gatunek. Stworzyli koślawe parodie samych siebie. A potężne konsorcja Inżynierów Ciała rosły w siłę. Okłamywały ludzkość wizją świetlanej przyszłości, bogacąc się na swoich zbrodniach. Wreszcie ludzie stali się mniejszością wśród Odmieńców.

 

Uczono mnie też, że właśnie to wszystko leżało tak naprawdę u przyczyn wojny. Że ludzie mogli zawsze porozumieć się ze sobą i powstrzymać od konfrontacji tak długo, jak długo stanowili jeden gatunek. Ale podzieliliśmy się zbyt mocno; podział na narody, kultury i języki nie był już jedynym. Pogrążaliśmy się w coraz liczniejszych sporach i konfliktach, aż w końcu…

 

– O czym tak myślisz?

 

Ley stoi nade mną, uśmiechając się tym swoim do bólu szczerym uśmiechem. Przez plecy ma przewieszone coś, co z wyglądu przypomina stary instrument muzyczny z minionych epok. Niestety, nie umiem go rozpoznać.

 

– Nic ważnego… – błądzę wzrokiem po dogasających ogniskach.

 

– Szukałam ciebie, wiesz? Zastanawiałam się, gdzie się podziałeś.

 

– Wolę nie rzucać się w oczy – wzruszam ramionami. Ley wydaje się być sympatyczną osobą, ale zdecydowanie chciałbym zostać sam. Ciężko radzę sobie w rozmowach z tutejszymi.

 

– Czemu? Mógłbyś poznać trochę moich przyjaciół – nie rezygnuje. – Bo póki co lepiej poznałeś chyba tylko mojego ojca, Garreta?

 

– A, czyli tak ma na imię? – niestety, wciąż nie miał okazji lub nie chciał się przedstawić.

 

– Czasami brakuje mu trochę manier – śmieje się przepraszająco – ale to dobry człowiek. Jest jednym z liderów tej wyprawy – siada kawałek ode mnie, kładzie swój sprzęt na ziemi. – Chyba ci nie przeszkadzam? Grałam trochę przy ognisku, ale tamci byli już zbyt zmęczeni i rozeszli się spać. Ale ty nie wyglądasz na tak zmęczonego.

 

– Jakoś sobie radzę.

 

Ley milczy przez chwilę.

 

– Wiesz… – mówi. – Ja naprawdę wierzę w to, o czym mówiłeś. To znaczy, że jesteś spoza Ziemi. Wiem, większości ludzi może to się wydawać głupie, ale ja… Wydaje mi się, że umiem poznać, kiedy ktoś kłamie.

 

– Miło mi – odpowiadam. Chyba powinienem dodać coś więcej, ale niespecjalnie wiem, co.

 

– Mówiłeś, że twój dom można zobaczyć nocą na niebie? – kieruje spojrzenie w górę. Podążam za jej wzrokiem.

 

– Tak. To najjaśniejsze światło.

 

– Księżyc? Księżyc jest twoim domem?

 

– Kiedyś tak był nazywany. Ale my mówimy na niego Equilibrium.

 

– Equilibrium? A tak, pamiętam, już mówiłeś.

 

– To znaczy równowaga. Równowaga i balans – wyjaśniam.

 

– Równowaga… – powtarza za mną i znowu milczy przez chwilę. Z daleka słychać nawoływanie strażników. Najwyraźniej zmienia się warta.

 

– Opowiesz mi więcej o tym miejscu? – kontynuuje Ley. – Jak tam jest?

 

Jej szczerość jest rozbrajająca. Nie spyta się, jak to możliwe, że jacyś ludzie żyją na Księżycu i ktoś przybył stamtąd całkiem sam w takie miejsce… Chce po prostu wiedzieć, jak tam jest. Z drugiej strony, jak mam jej to opisać? Czy ona będzie w stanie w ogóle to sobie wyobrazić?

 

– No cóż… Mamy wielkie miasta pod kopułami, część z nich zbudowana w kraterach, ale nie tylko… Kopuły są przezroczyste, dlatego kiedy wyjdzie się z budynku, cały czas ma się gwiazdy nad sobą. Wszystkie budynki utrzymane są w jednolitej barwie srebra. Niektóre są imponujące, prawdziwe pałace. I jest jeszcze sieć podziemnych tuneli, które łączą ze sobą różne miasta, chociaż rzadko się między nimi podróżuje. To bardzo piękne i… spokojne miejsce.

 

– Musi być tam cudownie – Ley odgarnia z twarzy kosmyk rudych włosów. Sprawia wrażenie dziecka zasłuchanego w baśni. – Srebrne budowle pod gwiazdami a dookoła księżycowa pustynia…

 

Przytakuję głową.

 

– Szczerze mówiąc nigdy nie widziałam dużego miasta i trochę trudno mi to sobie wyobrazić… Ale naprawdę ci wierzę, Aus.

 

Nie wiem, skąd u niej taka potrzeba ciągłego zapewniania mnie o tym.

 

– To dobrze.

 

Znowu milczymy przez chwilę. Ogniska wciąż płoną. Wydaje mi się, że z daleka słyszę skowyt jakiegoś zwierzęcia. Nasłuchuję, ale nie odzywa się ponownie.

 

– Aus, dlaczego zostawiłeś to miejsce? Jesteś podróżnikiem?

 

Nie ma pojęcia, jak bardzo krzywdzi mnie tym pytaniem. Podróżnik. Tak, chciałbym być tylko podróżnikiem. Móc znowu zobaczyć dom, opowiedzieć, co tutaj widziałem, a potem wrócić do swojego życia. Niestety, nie mam tego szczęścia, bo…

 

– Zostałem wygnany.

 

Ley przez chwilę zdaje się nie rozumieć. Jej wesoła twarz nabiera poważnego wyrazu.

 

– Jak to wygnany?

 

– Po prostu – wzruszam ramionami. – Popełniłem przestępstwo i nie mogę tam zostać. Dlatego zesłano mnie tutaj.

 

– Jakie przestępstwo?

 

– Sianie zamętu. Namawianie ludzi do rzeczy, jakich nigdy nie powinni byli robić. Do wprowadzenia zmian w naszym świecie.

 

Dokładnie tak. Największa zbrodnia przeciwko pierwszemu przykazaniu. Przeciwko harmonii. Miałem mieć wątpliwości. Podważać słuszność Kodeksu i władzy Protektora. Dzielić się tymi wątpliwościami z innymi. Tyle przynajmniej mi powiedziano.

 

– Było coś złego w waszym świecie?

 

– Nie. Nasz świat jest idealny – mówię całkowicie szczerze. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że mogłoby być inaczej. – Ja tego nie robiłem. Nie pamiętam, żebym to robił.

 

– W takim razie, pomylili się?

 

– Rzecz w tym, że to niemożliwe – uśmiecham się gorzko. – Bóg nie może się pomylić.

 

– Bóg? – wytrzeszcza na mnie oczy. Zastanawiam się, jak długo jeszcze uda jej się zachować wiarę w to, o czym mówię.

 

– Protektor – wyjaśniam. – Nadzoruje i opiekuje się nami od stuleci, tak długo, jak długo istnieje Equilibrium. Jest naszą wyrocznią, naszym przywódcą, naszym bogiem. Jest nieomylny. Dlatego ja… – urywam na moment. – Ja nie wiem, co o tym myśleć.

 

– Aus, jeśli tego nie zrobiłeś, to tego nie zrobiłeś – ton głosu Ley jest zaskakująco zdecydowany. – Dlaczego wierzysz w to, co ktoś ci powiedział, a nie uwierzysz sam sobie? Każdy się myli. A bogów nie ma.

 

Siedzę cicho. W moim świecie takie słowa byłyby bluźnierstwem, ale nie mogę zwrócić jej na to uwagi. Jestem przecież gdzie indziej.

 

– Skoro skrzywdzili ciebie w ten sposób, Aus, to tym bardziej powinieneś o nich zapomnieć.

 

– Protektor wydał na mnie wyrok. Tylko on wydaje wyroki. Nikt inny…

 

– W takim razie zapomnij o tym swoim Protektorze! I nie powinieneś tęsknić za miejscem, w którym kłamliwie osądza się ludzi.

 

Milczę. Myślałem o tej kwestii wiele razy, ale wciąż jestem w kropce. Nie wiem, co odpowiedzieć. Szczerze mówiąc, jest mi po prostu smutno. Nie będę nikogo osądzał ani oceniał; ja tylko tęsknię za domem. Najzwyczajniej w świcie tęsknię za domem. Dlaczego musiała rozdrapywać ten temat?

 

Chyba zauważyła, jak się czuję, bo zaczyna mnie pocieszać:

 

– Aus, przepraszam – jej głos łagodnieje. – Ja… Nie powinnam mówić takich rzeczy – odwraca ode mnie wzrok. – Rozumiem, że jest wiele rzeczy, za jakimi tęsknisz. Rodzina…

 

– W Equilibrium nie ma rodzin – odpowiadam chłodno. – Więzy rodzinne zawsze były źródłem zbyt burzliwych emocji. A zbyt dużo niepotrzebnych emocji prowadzi do konfliktów. Tak uczą nas Kodeks i Protektor.

 

– Ale… Jak to, bez rodziny…

 

– Zwyczajnie – wzruszam ramionami. – Rodzimy się w Domach Przyjścia, potem uczymy się i mieszkamy w Domach Nauki, wreszcie dostajemy przydział do właściwej kasty i poświęcamy się swojemu zajęciu.

 

– A… wasze dzieci?

 

– Pobierają od nas materiał genetyczny w czasie cyklicznych badań… Prawdę mówiąc, nigdy specjalnie się tym nie interesowałem – tłumaczę rzeczy, które są dla mnie oczywiste. Mogę zresztą opowiadać dalej. Przynajmniej zmienię nieco temat rozmowy.

 

– Dziwne… – Ley jest wyraźnie zmieszana. Czyżby coś jej się nie podobało? Ale dlaczego?

 

– Prowadzimy jakieś kontakty towarzyskie, ale nie związujemy się bliżej. Historia nauczyła nas, do czego to wszystko prowadziło wcześniej. Tak naprawdę, wszyscy jesteśmy rodziną. Mieszkamy wspólnie w Habitatach, mamy wspólny dobytek… Tylko w ten sposób osiąga się harmonię i bezpieczeństwo.

 

– Ale chyba macie jakieś rozrywki. To znaczy… Bo z tego, co teraz mówisz, wasze życie wydaje się trochę… smutne?

 

– Nie, skąd, oczywiście, że mamy – zaprzeczam gwałtownie, uśmiecham się dla rozluźnienia. – Są Domy Sztuki. Wspaniałe miejsca, zawsze lubiłem tam chodzić. Kasta Artystów urządza tam przez cały czas naprawdę imponujące pokazy, wystawy, koncerty…

 

– Koncerty! – Ley rozpromienia się. – Chciałabym ich posłuchać. Ja kocham muzykę – wskazuje na swój instrument. – Aus, może umiesz grać? Bardzo chciałabym usłyszeć jakieś piosenki z waszego świata.

 

– Nie… Tylko kasta artystów może tworzyć muzykę. Nikt inny nie ma na to zezwolenia.

 

Tym razem wydaje się zaskoczona jeszcze bardziej, niż przedtem.

 

– To… Nie wiem, co powiedzieć. Jak można zakazać komuś tworzenia muzyki?

 

Zakazać? Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Po prostu każda kasta ma swoje zajęcie. Wydawało mi się to naturalne.

 

– Dzięki temu rozwój sztuki jest poddany kontroli i wiadomo, że nie wywoła czegoś złego. Przecież nieraz w historii przemiany w kulturze i sztuce szły w parze z przemianami społecznymi, prowadziły do rewolucji, konfliktów… – tak przynajmniej mnie uczono, dodaję w myślach. – Zresztą, musimy zachować harmonię. Nie może być wybitnych jednostek, które przyćmiłyby resztę. A w ten sposób kasta artystów tworzy jako całość, jak jeden wybitny kompozytor – tłumaczę. – No i wreszcie… Ja i tak nie miałbym talentu – uśmiecham się.

 

– Tego nie wiesz, dopóki nie spróbujesz.

 

– Znałem za to jednego artystę. Yesse, mój dobry kolega. To rzadkość, utrzymywać kontakty towarzyskie między różnymi kastami, a jednak… On dopiero był utalentowany. Jego muzyka, jego obrazy…

 

– Grał może na gitarze? – Ley wyraźnie się ożywiła, odkąd zaczęliśmy rozmawiać o muzyce.

 

– Gitara? – pytam. – Tak się nazywa twój instrument? Niestety, nigdy nie widziałem u nas czegoś takiego. Ani tym bardziej nie słyszałem. Mam obawy, że nasza muzyka może być trochę… inna od waszej.

 

– Nigdy nie słyszałeś gitary? – zasępia się, jakby było jej naprawdę przykro. – Ausso, biedny Ausso… Twój świat musi być jednak trochę smutny.

 

Odgarnia włosy z twarzy, patrzy przez chwilę w ziemię, potem wstaje, przeciąga się i zaczyna przyglądać się obozowisku. Pogrążyło się w ciszy, ostatnie ogniska prawie już się wypaliły. Siedzę bez ruchu, milczę. Przebiega po mnie podmuch wiatru; czuję lekkie dreszcze, ale poza tym noc jest ciepła.

 

Ley odwraca się, na jej twarzy znowu gości beztroski uśmiech.

 

– Aus, co ty na to, żebym coś dla ciebie zagrała? Mogę? – czerwieni się lekko. Sięga po gitarę.

 

– Oczywiście… Byłoby mi miło – czuję się trochę zmieszany.

 

– Tylko ostrzegam, że to będzie spokojna piosenka. Żeby ich czasem nie pobudzić – wskazuje na obozowisko. – Jak chcesz usłyszeć coś weselszego, przyjdź wcześniej. Drugi raz nie będę ciebie szukać.

 

Odkasłuje. Siada na ziemi, kładzie instrument na kolanach. Zaczyna ostrożnie trącać palcami struny. Jeden po drugim, nieśmiałe, próbne dźwięki ulatniają się w nocnym powietrzu.

 

– Stara, bardzo, stara piosenka. Nie mam pojęcia, kto ją napisał, ale musiało to być bardzo dawno temu – śmieje się. Potem spuszcza wzrok w dół i zaczyna grać. Instrument wydobywa z siebie pierwsze akordy. Przez chwilę myślę o tym, jak obca jest tam muzyka. Inna od wszystkiego, co wcześniej słyszałem. Ale już po chwili wyławiam melodię. Melodię, która stopniowo, ale z coraz większą siłą, trafia do moich emocji.

 

Wtedy Ley odchyla głowę do tyłu, przymyka oczy i zaczyna śpiewać. Jej młody, dziewczęcy głos nie brzmi idealnie. Instrument wydaje się stary i zużyty. Mimo to, robi mi się niesłychanie smutno. Czuję żal, że przeżyłem swoje życie, nie znając podobnej muzyki. Jest prosta, ale w tym właśnie tkwi jej urok. Nagle wszystko, co słyszałem w swoim świecie, wydaje mi się dziwnie puste i sztuczne.

 

A Ley wciąż śpiewa. Patrzę na jej palce błądzące po strunach, potem kieruję wzrok na niebo i po raz pierwszy od przybycia tutaj czuję się… szczęśliwy?

 

 

 

 

CZY TO PRAWDA?

Nauka ma służyć tobie i harmonii. Trzymaj ją w ryzach i nie pozwól, żeby zawładnęła tobą.

Dziewiąte przykazanie Kodeksu

 

Błękitne niebo. Kiedy po raz pierwszy postawiłem stopy na powierzchni tej planety, wydało mi się czymś niesłychanie pięknym. Teraz jest inaczej. O ile noce są chłodne i przyjemne, to w ciągu dnia lejący się z nieba żar pozbawia mnie resztek sił. Coraz trudniej dotrzymać kroku karawanie, a ta ciągle zwiększa swoje tempo. Mongołowie są coraz bliżej. Ścigają nas, depczą nam po piętach. O tym szepczą ludzie, do kogokolwiek bym się nie zbliżył. Widzę strach w ich oczach i słyszę go w ich mowie. Dodaje im sił. Niestety, ze mną jest inaczej. Nie mogę bać się czegoś, czego nie znam i nie rozumiem.

 

Szczerze mówiąc, w tej chwili wystarczająco wiele lęku wzbudzają u mnie sami towarzysze mojej podróży.

 

Zatrzymujemy się w pobliżu małej wioski. Ledwie tuzin drewnianych chat, jakaś studnia i zagroda ze zwierzętami. Pierwsza zamieszkana osada, jaką widzę w tym świecie. Jestem zaskoczony. Co prawda, zostawiliśmy już za plecami wypalone pustkowia, gdzie nie było niczego poza gorącą, spękaną ziemią, ale tutaj wciąż przyroda nie jest przychylna ludziom. Ledwie trochę pożółkłej trawy i rzadkich krzewów, a poza tym to samo bezkresne odludzie, gdzie tylko w kilku miejscach horyzont zdobią samotne wzniesienia. Z pewnością minie jeszcze wiele dni, zanim dotrzemy do miejsc, gdzie będę mógł spróbować przeżyć na własną rękę. O ile takie w ogóle tutaj istnieją.

 

W pobliżu studni zebrała się grupa mieszkańców osady. Żaden z nich nie jest człowiekiem. Patykowate ciała, w nieludzki sposób wychudzone i rozciągnięte, chociaż nie wydają się cierpieć z głodu. I rozciągnięta jak guma na ich kościach szara skóra. Zaczynam rozumieć. W ten sposób inżynieria ciała pozwala im przetrwać w krainie, która nigdy nie wyżywiła by normalnych ludzi. Na pewno potrafiliby przez wiele dni obyć się bez kropli wody.

 

Garret i kilka innych osób z karawany prowadzi z nimi ożywioną dyskusję. Podchodzę bliżej, próbuję się przysłuchać. Dookoła zebrało się już sporo gapiów, chociaż większość woli skorzystać z postoju, żeby zająć się swoimi sprawami.

 

-… to niemożliwe, żeby przekroczyli pustkowie! – argumentuje jeden z patykowatych. Jego głos jest tak zachrypnięty, że z trudem mogę zrozumieć słowa. – Nie byliby w stanie tego dokonać, nie byle najeźdźcy…

 

– Są lepiej zorganizowani, niż myślicie. Gdyby tak nie było, nie przegnaliby nas tak łatwo z naszych stron.

 

– Bo nie umiecie się bronić! A my mieszkamy w pobliżu Forlight, Gildia broni tych ziem!

 

– Zanim Gildia ruszy swoje wojska, tamci splądrują każdą osadę po tej stronie pustkowia. Także was – to głos Garreta. – Nie widzicie, co się dzieje? Nie jesteśmy grupką uciekinierów z jednej osady. Są z nimi klany zmysłowców, kamiennych, krustosów… Wszędzie na wschód stąd grasują najeźdźcy. I ciągle napierają. To tylko ostrzeżenie, ale jeśli chcecie żyć…

 

Tracę zainteresowanie; odkąd podróżuję z tą karawaną, ze wszystkich stron słyszę rozmowy na ten temat. Zmęczenie odbiera mi zmysły, muszę znaleźć miejsce, gdzie mógłbym złapać oddech. Żeby tylko osłonić się przed słońcem… Opadam na piasek gdzieś między wozami. Delikatnie macam skórę na karku; jest poparzona, pewnie wkrótce będzie schodzić. Muszę poprosić o jakieś nakrycie. Potrząsam pojemnikiem na wodę. Nie zostało tego wiele. Zbyt łapczywie zużywam swój skromny przydział.

 

– Hej, widzę że padasz z nóg? Może potrzebna ci pomoc?

 

Piskliwy głos wyrywa mnie z połowicznej drzemki, w jaką niemal natychmiast zapadłem. Już po jego brzmieniu mogę domyślić się, że nie należy do człowieka. Mam oczywiście rację. Z wozu naprzeciwko zerka na mnie jeden z tych śmiesznych, wątłych ludzików o wielkich oczach. Zmysłowcy, jak ich nazywają.

 

– Podróżujesz pieszo? Mamy trochę miejsca na wozie. Chyba się zmieścisz. Nie wyglądasz, jakbyś dał radę zbyt daleko zajść.

 

– Poradzę sobie… – mówię przez zęby, tak cicho, że mam wątpliwości, czy w ogóle mnie usłyszał. Chociaż nie bez trudu, podnoszę się na nogi. Nie mogę pokazać słabości przez tym potworkiem. Odchodzę chwiejnym krokiem. Dookoła karawana już szykuje się do wymarszu. Nie ma chwili do stracenia.

 

 

***

 

 

W podróży tracę poczucie upływu czasu. Minuty i godziny zlewają się ze sobą. Staram się nie myśleć o wysuszonym gardle i o tym, jak daleko zaniosły mnie już dzisiaj moje odrętwiałe nogi. Jedną rzeczą, jaka ma dla mnie znaczenie, jest słońce. Im bardziej się obniży, tym bliższy upragniony odpoczynek. Niestety, wciąż jest za wysoko. Tak wysoko, a ja nie mogę już dalej iść.

 

Muszę spojrzeć prawdzie w oczy: jestem słaby i cherlawy. Wszyscy dookoła mnie są zahartowani w trudach tego świata, przyzwyczajeni do wysiłku. Ja prowadziłem inne życie. Nigdy nie byłem przygotowany do czegoś takiego.

 

Nie mam już wody i nie mam już siły. Może Ley by mi pomogła, ale ona trzyma się ze swoimi przyjaciółmi Odmieńcami. Nie chcę się nawet do nich zbliżać.

 

Zostałem już daleko z tyłu karawany, ale mimo to muszę znowu odpocząć. Mijają mnie ostatnie wozy i ostatni piesi. Wiem, że jeśli chcę przeżyć, powinienem natychmiast ruszać, ale moje nogi mają w tym temacie inne zdanie. W rezultacie opadam na piasek. Słońce praży prosto w moje oczy. Osłaniam je dłonią i myślę o wodzie, wodzie, wodzie…

 

– Hej! Wstawaj! Chcesz tutaj umrzeć?

 

Ktoś potrząsa mną, poklepuje po twarzy. Otwieram oczy; nawet się nie zorientowałem, kiedy straciłem przytomność. Dotyk nie należy do człowieka, łuska pancerza zamiast skóry zdradza krustosa. Tak, udało mi się już zapamiętać ich odmiany. Przynajmniej część z nich. Patrzy na mnie tymi swoimi ledwie dostrzegalnymi, wąskimi oczkami. Przez plecy ma przewieszoną archaiczną strzelbę.

 

– Zostałeś daleko za pochodem, kolego – mówi. – Ja i reszta strażników osłaniamy tyły, dalej nie ma już nikogo więcej. Dobrze, że ciebie wypatrzyłem. Chcesz wody?

 

Kiwam przecząco głową. Co ich dzisiaj naszło z pomaganiem mi? Cholerni Odmieńcy. Lepiej niech zajmą się swoimi sprawami.

 

– Nie udawaj, przecież widzę, że twój bukłak jest pusty – bierze go w dłoń i potrząsa demonstracyjnie. Musiałem upuścić go na ziemię. – Zresztą popatrz, w jakim jesteś stanie. Umrzesz, jeśli nic nie wypijesz.

 

– Nie trzeba… Po… – krztuszę się. – Poradzę sobie.

 

– Siedź cicho… – siłą wpycha mi szyjkę do ust. Chcę zaprotestować, ale kiedy tylko woda zaczyna przelewać się przez moje gardło, nie mogę przestać pić. Czuję, jak wraca do mnie życie.

 

– Wstawaj i ruszaj do przodu. Już niedługo zmierzch, dasz radę – stawia mnie na nogi i popycha do przodu. – To ty jesteś tym z ruin, prawda? Miło cię poznać, tak przy okazji.

 

– Nie prosiłem o tę wodę – patrzę na niego krzywo i jak najszybciej ruszam do przodu. Chyba coś jeszcze do mnie mówi, ale niewiele mnie to obchodzi. Nie będę rozmawiał z Odmieńcem. Patrzę na niebo; słońce jest już rzeczywiście nisko. Perspektywa odpoczynku i kojącego, nocnego chłodu dodaje mi sił.

 

 

***

 

 

Ley nie dotrzymała słowa. Poprzedniego wieczora mówiła, że nie będzie mnie szukać. A jednak to zrobiła.

 

– Aus! Znowu się schowałeś? – pyta. Nie wiem, co odpowiedzieć. Szczerze mówiąc, wolałbym zostać sam. No, chyba że znowu miałaby dla mnie zagrać. Ale tym razem na jej plecach brakuje instrumentu. – Wiesz co, naprawdę można stracić do ciebie cierpliwość – sposób, w jaki udaje zdenerwowanie, jest średnio przekonujący. Nie udaje jej się to zbyt długo. Już po chwili uśmiecha się tak, jak zwykle.

 

– Przepraszam ciebie, jestem po prostu trochę zmęczony…

 

Pora jest jeszcze wczesna; słońce dopiero niedawno zniknęło za horyzontem, a nad pustkowiem cały czas widać lekką poświatę. Jesteśmy na skraju obozu, zaraz za zasięgiem rozpalanych tu i ówdzie ognisk. Ludzie zbierają się do wieczornych rozmów; będą debatować o najeźdźcach, o tym, jak daleko uda nam się dotrzeć następnego dnia, o Gildii… A niektórzy po prostu odurzać się i zabawiać. Podziwiam ich. Sam najchętniej zapadłbym już w sen.

 

– Zmęczony? Daj spokój, chodź do nas, do ogniska. Chyba wczoraj spodobała ci się moja gra? – patrzy na mnie wymownie. – Będziesz mógł usłyszeć trochę więcej.

 

Zastanawiam się. Posłuchać jej muzyki? Chciałbym, na pewno chciałbym. Ale…

 

– Przy okazji, Neal wspominał, że miał okazję ciebie dzisiaj poznać – mówi, kiedy moje milczenie zaczyna się przeciągać. – Wiesz, jeden ze strażników.

 

Jeden ze strażników? Chodzi jej o tego skorupiaka? Krustosa?

 

– Ale podobno zachowywałeś się dziwnie. Dał ci wody, a ty nawet mu nie podziękowałeś. Nie chciałeś z nim rozmawiać.

 

– I co, może było mu przykro? – odpowiadam z przekąsem. Sam nie wiem, skąd u mnie ta złośliwość. Powinienem ugryźć się w język.

 

– Owszem, było – potwierdza Ley. To ciekawe, wydaje się naprawdę przejęta. Ten skorupiak to jakiś jej przyjaciel, czy jak…?

 

– Aus, nie możesz zachowywać się w ten sposób – kontynuuje. – Neal to naprawdę dobry człowiek. Podzielił się z tobą wodą. Czystą wodą! Powinieneś z nim porozmawiać, przeprosić…

 

– Człowiek? – przerywam jej. – Jak to, człowiek?

 

Patrzy na mnie dziwnie. Milczy. Zdaje się kompletnie nie rozumieć, o co mi chodzi.

 

No tak, kolejna niepotrzebna uwaga. Ciągle zapominam, gdzie jestem.

 

– Zresztą, nieważne – wykonuję lekceważący gest dłonią. Ale Ley już zdążyła się zmartwić. Marszczy brwi, siada tuż obok. Dlaczego ta dziewczyna tak bardzo musi przejmować się wszystkim, co powiem? Czy jestem tutaj dla niej jedyną atrakcją? Dziwny przybysz z innego świata, którym trzeba opiekować się jak dzieckiem…

 

– Aus, czy… Czy jakiś neo zrobił ci kiedyś krzywdę? – spuszcza wzrok zaraz po zadaniu pytania, jakby bała się, że powie coś bardzo niewłaściwego.

 

Neo? Dziwne określenie przez chwilę kołacze się w mojej głowie… Ach, już wiem. Tak też kiedyś ich nazywano. Neo-sapiens.

 

– Krzywdę? – wykrzywiam lekko wargi. – Nie, na pewno nie. Żaden z nich nie miał do tego okazji. Z pewnością nie miał.

 

– To dobrze – ciągle jest zakłopotana. – Wiesz, pytam bo… Bo po prostu można by pomyśleć, że ty się ich boisz. Albo nienawidzisz. Sama nie wiem. Przepraszam, jeśli…

 

– Nie, nie – uspokajam ją. – Masz rację. Ale to nie dlatego, że zrobili mi krzywdę. Nie mogli zrobić mi krzywdy, bo w moim świecie po prostu ich nie ma.

 

– Jak to… nie ma?

 

Milczę przez chwilę. Przesuwam dłonią po czole, włosach. Co mam jej powiedzieć? Rozumiem już, w jaki sposób myślą tutejsi. Od setek lat żyją wymieszani z Odmieńcami. Nie chcę wykładać im ideologii Kodeksu. Nie zrozumieją tego. Mogę tylko ich do siebie zrazić, a to z kolei poważnie zaszkodzi moim szansom na przeżycie.

 

– Zwyczajnie – wzruszam ramionami. – Nie ma tam dla nich miejsca.

 

„Inne ciała są bluźnierstwem." Jedno z najważniejszych przykazań Kodeksu. Właśnie dlatego nazywamy tą planetę Piekłem. Nie tylko z powodu wojny sprzed lat, ale też z powodu Odmieńców. Przede wszystkim z ich powodu.

 

– Nie ma miejsca… A to dlaczego? – zbliża do mnie spojrzenie. Usiłuję je odczytać: zniesmaczenie, troska czy może wciąż zwykła ciekawość? Naprawdę, ciężko powiedzieć. Uciekam wzrokiem.

 

– Protektor uczy nas, że inżynieria ciała jest złem – kwituję.

 

– Dlaczego?

 

Dlaczego? Jak mogę odpowiedzieć na takie pytanie? Przecież to oczywistość. Fundamentalna prawda. Gdzie tutaj miejsce na wyjaśnienia?

 

– Może być tylko jedna ludzka rasa – pomagam sobie cytatem z Kodeksu.

 

– I ty tak wierzysz we wszystko, czego uczy ciebie ten twój „Protektor"? – przeciąga ostatnie słowo. Tym razem wyraźnie słychać u niej irytację.

 

– Tak. Wierzę – odpowiadam cicho.

 

– I nakazy tego kogoś, kto jest daleko stąd, a ciebie niesprawiedliwie wygnał z domu i prawie spowodował twoją śmierć… One ciągle są dla ciebie ważne? I dlatego unikasz ludzi takich jak Neal? I ciągle trzymasz się na uboczu, z nikim nie rozmawiasz… – wciąga głęboko powietrze.

 

– Przepraszam ciebie, Ley – uśmiecham się do niej. Staram się rozluźnić atmosferę. – Wiesz, to wszystko jest dla mnie bardzo trudne. Naprawdę trudne. Sam już nie wiem, co powinienem myśleć.

 

– Wiesz, co powinieneś? – Ley podnosi się gwałtownie. Znowu jest pogodna, uśmiechnięta. – Powinieneś pójść ze mną. Poznasz lepiej Neala i kilku innych. Takie zamartwianie się samemu nie przyniesie ci nic dobrego. No, dalej! – zanim zdążę zaprotestować, ciągnie mnie za rękę i zmusza do wstania. – Chodź za mną.

 

Waham się przez krótką chwilę, ale w końcu poddaję się i ruszam jej śladem. Wchodzimy w obręb świateł. Dookoła jest gwarno, tłoczno. Przeciskamy się między ludźmi; niektórzy podążają za nami wzrokiem, ale większość zajęta jest własnymi sprawami. Dobiega mnie przyjemny zapach pieczonego mięsa, niebezpiecznie pobudzając uczucie głodu. Głód. To też jedna z rzeczy, których nauczyłem się dopiero na tej planecie.

 

Ley podchodzi do jednego z ognisk. Grupa młodych mężczyzn i kobiet; niektórzy z nich to ledwie chłopcy, chociaż jeśli przyjrzeć im się bliżej, sprawiają wrażenie dojrzałych ponad swój wiek. Warunki życia musiały zbyt szybko wprowadzić ich w dorosłość. Mimo to, w tej chwili nie widać po nich zmęczenia ani troski; zachowują się jak beztroskie grupy znajomych, które widywałem nie raz w Domach Rozrywki. Jeden z nich pogrywa coś na gitarze, ale bez większego przekonania. Zdecydowanie wolałem, kiedy grała Ley.

 

Oczywiście, są między nimi krustosi. Duża grupa krustosów. Jeden z nich kiwa głową na powitanie i dopiero po chwili domyślam się, że musi być tym strażnikiem, Nealem. Odróżnianie ich od siebie zdecydowanie nie jest łatwym zadaniem.

 

Ley przedstawia mnie wszystkim; uśmiechają się i podają mi ręce. Czuję się zmieszany, ale szybko ściskam każdą wyciągniętą do mnie dłoń. Także te należące do krustosów. W palcach pojawia się lekkie mrowienie. Dziwne uczucie.

 

Siadam przy ognisku, po jednej stronie mając Ley, a po drugiej Neala. Kilka osób próbuje mnie zagadać; zadają pozbawione większego znaczenia pytania w rodzaju tych, jak radzę sobie w podróży i kogo udało mi się już poznać. Co ciekawe, nikt nie pyta o moje pochodzenie. Czyżby Ley wcześniej ich ostrzegła…? Odpowiadam zdawkowo i po chwili przestaję ich interesować, a dyskusja schodzi na inne tory. Nie słucham zbyt uważnie i wolę siedzieć cicho. Czuję się nieswojo, a siedzący obok mnie krustos tylko potęguje to uczucie. Większość ludzi dookoła zaspokaja właśnie głód; ja niestety wciąż nie mogę poradzić sobie z własnym. Mój wzrok desperacko krąży po wypełnionych posiłkami miskach.

 

– Hej, może masz ochotę? – Neal podaje mi pełne gotowanych warzyw naczynie, między którymi gdzie niegdzie prześwitują kawałki mięsa. Nie zastanawiam się długo. Rzucam ledwie słyszalne podziękowanie i biorę porcję do rąk. Po moich dłoniach rozchodzi się przyjemne ciepło, które zaraz trafia także do mojego żołądka. Gorące jedzenie parzy mnie w język, ale nie przejmuję się tym specjalnie.

 

– Smakuje? Już myślałem, że jedzenia nie potrzebujesz tak samo, jak wody.

 

Odwracam wzrok w stronę krustosa. A więc żartuje sobie ze mnie…? Co prawda na jego twarzy nie widać uśmiechu, ale mam wątpliwości, czy te maleńkie usta otoczone zewsząd twardą skorupą mogłyby w ogóle go wyrazić.

 

– Przepraszam – mówię. Chyba na to liczył? – Bardzo mi… pomogłeś.

 

Spoglądam na Ley, podświadomie oczekując aprobaty, ale jest zajęta rozmową z kimś innym.

 

– W porządku. Wędrowałem po pustkowiach tu i ówdzie i wiem, że ludzie bywają nieufni. Tak czy tak, dobrze że do nas dołączyłeś. Wyglądasz na porządnego, w przeciwieństwie do tych przybłędów, jakich czasem znajdujemy.

 

Przytakuję bez przekonania. Co go naszło, żeby mówić mi takie rzeczy…? Myślałem, że zraziłem go do siebie raz, a dobrze. Czuję się dziwnie zakłopotany.

 

– Zresztą, co ja ci będę tak smarował. Przyjdzie co do czego, pokażesz co jesteś wart – wyciąga rękę w stronę Ley, zmuszając ją do odwrócenia się w naszą stronę. – Nie pograłabyś trochę, zanim ludzie rozejdą się spać? Dzisiaj nie możemy siedzieć tak długo, jutro wyruszamy szybciej, trzeba zwiększyć tempo.

 

– Pewnie, za chwilę… – odpowiada. – Ian, mogę już? – chłopak, który do tej pory trzymał gitarę w dłoniach, potakuje i oddaje ją dziewczynie. Ley zaczyna śpiewać, najpierw cicho, ale kiedy rozmowy powoli gasną, jej głos nabiera pewności, a dłonie coraz energiczniej uderzają w struny. Pierwsza piosenka jest spokojna, zupełnie jak ta z wczoraj, ale kolejna to coś zupełnie nowego. Nowego przynajmniej dla mnie – ludziom dookoła wydaje się doskonale znajoma i na ich reakcję nie trzeba czekać długo. Już po chwili zaczynają poruszać się rytmicznie, przyklaskiwać i śpiewać. Nawet krustosi. Nigdy nie słyszałem, żeby utwór muzyczny niósł w sobie tyle radości. Nie w moim domu.

 

Do ogniska dosiadają się nowe osoby, a wąskie grono śpiewających zaraz zaczyna się poszerzać. I tak przy następnej piosence, następnej i jeszcze następnej… Ley wydaje się być rozpromieniona, tak jak nigdy wcześniej. Nie mija dużo czasu i na mojej twarzy też pojawia się uśmiech. Zaczynam nieśmiało śpiewać i przez krótką chwilę już mam wrażenie, że stałem się częścią tej społeczności i tego świata, świata, który wydawał mi się tak obcy, a teraz Equilibrium zostanie gdzieś daleko we wspomnieniach i to on będzie moim domem, on, ze wszystkimi swoimi trudami, ale też ze swoim pięknem, ze swoją piękną muzyką…

 

Czas mija zaskakująco szybko; wreszcie ludzie zaczynają się rozchodzić. Przy ognisku zostało nas już niewiele i Ley wraca do spokojniejszych utworów. Wydaje się być zmęczona, ale nie odkłada instrumentu. Twarz ciągle ma pogodną i uśmiechniętą. Bierze mnie senność, ale mam zamiar zostać na miejscu. Wysłucham jej do końca.

 

Ktoś potrząsa moim ramieniem. Odwracam się i widzę pochyloną nade mną sylwetkę Neala. Blask przygasającego ognia słabo odbija się na jego pancerzu. Przez ramię ma przewieszoną strzelbę.

 

– Pozwolisz na chwilę ze mną?

 

Niechętnie podnoszę się na nogi. Zasiedziałem się, bolą mnie kości. Przeciągam się; skorupiak daje mi znać, żebym się pospieszył. Czego on może ode mnie chcieć? Idę powoli, mając się na baczności. W obozie jest coraz ciemniej. Przygasają ostatnie ogniska, panuje cisza, tylko co jakiś czas słychać strzępy urywanych, toczonych półgłosem rozmów. Spoglądam w górę. Equilibrium świeci w pełni na centralnym punkcie nieba.

 

– O co chodzi? – pytam, nie ukrywając zniecierpliwienia. Neal zwalnia trochę, dopasowuje się do mojego tempa.

 

– Muszę iść na patrol, a brakuje nam strażników. Dlatego pójdziesz ze mną. Trochę ruchu dobrze ci zrobi.

 

– Patrol?! – zatrzymuję się. Patrzę na niego, jakby postradał zmysły. Niestety, z twarzy skorupiaka ciężko odczytać reakcję. – Ja mam iść na patrol?

 

– Nie pytam ciebie o zdanie – mówi, ruszając dalej. Chcąc nie chcąc, idę jego śladem. – To twój obowiązek. Musisz zapracować na swoją wodę. A za patrol jest podwójna porcja… – dodaje po chwili.

 

– Ale ja nigdy nie trzymałem broni w dłoniach… – protestuję. Podwójna porcja wody brzmi zachęcająco, ale nie na tyle, żeby mnie przekonać.

 

– No to potrzymasz. Nie martw się, nie będzie żadnej walki – uspokaja mnie. – Mongołów nie ma jeszcze w pobliżu. To tylko krótki spacer.

 

Neal zatrzymuje się przy jednym z wozów. Czuwa tutaj dwóch kamiennych. Na widok strażnika, jeden z olbrzymów unosi maleńką głowę, ledwie widoczną ponad zwałami mięśni. Drugi nie daje znaku życia; przypomina raczej sterczącą na pustyni samotną skałę, a nie żywą istotę.

 

– Broń dla mojego towarzysza. Idziemy na patrol.

 

Kamienny bez słowa podnosi się, otwiera drzwi z tyłu wozu, sięga do środka i podaje Nealowi strzelbę. Zaraz potem na powrót siada na ziemi, wzbudzając przy tym łoskot przywodzący na myśl przewrócony na ziemię głaz. Strażnik podaje mi broń. Przesuwam wzrokiem po kolbie; oręż jest co prawda zadbany, ale i tak nie pozwala to ukryć śladów jego wieku. Przecież to zabytek muzealny…! Takie rzeczy produkowano chyba w poprzednim tysiącleciu. Co jeszcze? Każą mi strzelać z łuku?

 

– Ja naprawdę nie umiem z tego strzelać… – kręcę głową, usiłując przemówić Nealowi do rozumu.

 

– To bez znaczenia – ucina. – Nie będziesz musiał. Po prostu jest wymóg, żeby nie chodzić na patrole w pojedynkę. Ale nawet jeśli trafimy na jakiegoś Mongoła, poradzę sobie sam.

 

– Mówiłeś, że ich tutaj nie ma! – teraz zaczynam się bać.

 

– Najprawdopodobniej.

 

– Najprawdopodobniej? O nie. Nigdzie nie idę.

 

– W takim razie liczę na to, że obejdziesz się jutro bez wody.

 

Rusza przed siebie, nie oglądając się na mnie. Maszeruje szybko; zaraz zniknie mi z oczu. Nie mam wiele czasu na zastanawianie. Idę za nim.

 

Po chwili udaje mi się go dogonić. Zerka na mnie przelotnie, ale nie zwalnia kroku. Przeciskamy się między pozostawionymi tu i ówdzie wozami i rozbitymi naprędce namiotami.

 

– Kim tak w ogóle są ci cali Mongołowie? – podejmuję temat, chcąc przerwać niezręczną ciszę. Odmieniec czy nie, może uda mi się wyciągnąć od niego trochę przydatnych wiadomości. – Wydawało mi się, że istniało już kiedyś takie plemię, ale to było chyba ze dwa tysiące lat temu.

 

– To prawda – potwierdza. – Tamci Mongołowie podbili kiedyś pół kontynentu, a ci tutaj, jeśli nic się nie zmieni, wkrótce nie będą od nich gorsi. Dlatego niektórzy zaczęli ich tak nazywać… Ich przywódca podobno to podchwycił i obwołał siebie nowym Czyngis-chanem. Watażka z przerostem ambicji… – urywa na chwilę. – Tak naprawdę, to zwykli bandyci z północy, którzy nigdy nie mieli nic wspólnego z Mongołami z Azji. Ale trochę lepiej zorganizowani. I uzbrojeni. Niestety. Podobno przejęli jedną z ocalałych fabryk broni… To wystarczyło. Splądrowali wiele osad, wchłonęli inne grupy najeźdźców i teraz rozlewają się jak plaga.

 

– Dużo wiesz na ten temat…

 

– Bywało się tu i ówdzie.

 

Oddalamy się od słabych świateł ostatnich ognisk i docieramy na skraj obozu. Obserwujący okolicę strażnik pozdrawia nas skinieniem głowy.

 

– Widziałeś coś? – pyta Neal.

 

– Spokojnie. Na razie spokojnie. Tamci muszą być jeszcze daleko, a innych bandytów nie powinno być na tych ziemiach.

 

– Zaraz się przekonamy.

 

Wychodzimy na pustkowie. W pobliżu teren jest płaski, ale przed nami widać formację wysokich skał i wzniesień. Neal wyraźnie zmierza w tamtą stronę. Tempo jego kroku jest coraz szybsze… Czy on jest dostatecznie ostrożny? Staram się nie zostawać w tyle, ale jednocześnie uważnie rozglądam się dookoła. Ledwie oddaliliśmy się od obozowiska, a już mam wrażenie, że niebezpieczeństwo jest wszędzie dookoła.

 

Pustynia nocą potrafi być przerażająca. Tylko uderzenia butów moich i strażnika. Każdy inny dźwięk, każdy najmniejszy szelest, szmer, natychmiast przyspiesza bicie mojego serca. Na szczęście, nie ma tego zbyt wiele. Jest cicho. Bardzo cicho.

 

– Wiesz, nie zabrałem ciebie ze sobą bez powodu – Neal odwraca na mnie wzrok. – Chciałem mieć okazję do porozmawiania z tobą na osobności.

 

– Na osobności? Niby o czym?

 

– O tym, co dzieje się teraz na Księżycu, na przykład – wskazuje w górę, na świecący nad naszymi głowami dysk. – O Equilibrium.

 

Marszczę brwi. Wpatruję się uważnie w maleńkie oczy prześwitujące spomiędzy pokrywającej twarz skorupy. Nie odwraca wzroku.

 

Skąd on może o tym wiedzieć? Wydawało mi się, że tylko Ley i Garret… Czyżby dziewczyna wygadała się jeszcze przed kimś? To niedobrze. Wolałbym, żeby ludzie w obozie nie uważali mnie za szaleńca. Błędem było kiedykolwiek o tym wspominać.

 

– Doszły mnie słuchy o tym, skąd rzekomo pochodzisz, Ausso, i bardzo mnie to zaciekawiło. Wiesz, kiedyś podróżowałem w różne ciekawe miejsca i dowiadywałem się różnych ciekawych rzeczy.

 

– Ode mnie nie dowiesz się raczej niczego. Nie wiem, kto i co tobie naopowiadał, ale nie mam ochoty tego rozwijać…

 

– Nie? To bez znaczenia. Chodziło mi raczej o potwierdzenie. Equilibrium… Czy to miejsce rzeczywiście istnieje? Naprawdę stamtąd pochodzisz?

 

Milczę przez chwilę. „Dowiadywałem się różnych ciekawych rzeczy…" Kim on jest? Zaczyna coraz bardziej mnie intrygować. Mam wrażenie, że jego wiedza może mocno wybiegać poza standardy tego świata.

 

– Jeśli jesteś skłonny mi uwierzyć… – wzruszam ramionami.

 

– Tak. Oczywiście, możesz kłamać, ale mimo wszystko… Prości ludzie nie wiedzą o takich rzeczach.

 

Urywa na moment. Zbliżyliśmy się do obszaru formacji skalnych. Wzniesienia, pagórki i samotne głazy rozciągają się wszędzie przed nami. Oglądam się za siebie; światła obozu słabo migoczą daleko w tyle. Kiedy przeszliśmy taki kawał drogi…?

 

– Uważaj – mówi Neal. – Tutaj ktoś może się ukrywać. Bądź podwójnie ostrożny.

 

Mocniej ściskam strzelbę w dłoniach, chociaż wiem, że i tak nie będę umiał zrobić z niej użytku. Strażnik ma rację. Gdyby ktoś chciał podkraść się w pobliże obozowiska, właśnie tutaj mógłby pozostać niezauważony. Chociaż okolica miała być bezpieczna, ale…

 

– To wspaniała wiadomość, jeśli rzeczywiście stamtąd pochodzisz – kontynuuje Neal. – To by oznaczało, że tamto miejsce nie jest tylko baśnią. Dowiadywałem się różnych rzeczy na temat przedwojennych kolonii na Księżycu, ale ciężko było dać temu wiarę.

 

Dowiadywał się różnych rzeczy…? Ale gdzie? I skąd? W tym świecie, gdzie większości ludzi zdaje się nie interesować nic, poza własnym przetrwaniem…

 

– Słyszałem, że zbudowano ją w tych samych czasach, kiedy na Ziemi zaczęła upowszechniać się inżynieria ciała. Wielu ludziom nie podobała się nowa nauka, podobno organizowali całe stronnictwa polityczne, które brały sobie za cel ustanowienie zakazu jakichkolwiek eksperymentów. Tutaj nie znaleźli poklasku, ale u góry, w koloniach… Tam mieli stworzyć swój azyl. Potem ogłosili niepodległość i zerwali z kontakty z Ziemią.

 

– Dzięki temu uniknęliśmy wojny.

 

– Tak… Nie uważasz, że to piękne? Ludzie unicestwili swój dorobek tutaj, w dole, ale w kosmosie zostawili prawdziwą perłę, nasze szczytowe osiągnięcie…

 

Przyglądam mu się uważnie. Sposób, w jaki mówi o tych rzeczach… W pewnym sensie, budzi moje uznanie.

 

– Dziękuję ci, Ausso. Dzięki tobie mogłem upewnić się, że nie wszystko, czego kiedyś dokonaliśmy, przepadło bezpowrotnie – jego głos uległ całkowitej zmianie. To nie są już szorstkie, żołnierskie słowa. Ile on ma lat? Nie jest człowiekiem i nie umiem ocenić jego wieku, ale musi być znacznie starszy, niż sądziłem. – Wiem, że nie kłamiesz. Twoje zachowanie w stosunku do mnie to potwierdza. Tam, na górze, boicie się nas, prawda?

 

– No cóż… Tak mnie uczono…

 

– Ausso, ludzie zawsze bali się nowego. Ale musisz spojrzeć na to z innej strony – przerywa na chwilę, szuka właściwych słów. – Ziemia stała się jałowa. Po kilku stuleciach wciąż całe obszary nie nadają się do zasiedlenia. Inżynieria ciała pozwala nam dostosować się do tych warunków. Pozwala nam przetrwać. Moja skóra chroni mnie przed promieniowaniem – przesuwa dłonią po swojej twarzy. – Gdyby nie to, przypuszczam że zabiłby mnie rak, kiedy jeszcze byłem w twoim wieku. Zwykli ludzie nie żyją długo. Wymierają. To, co robi Gildia, jest postępem. Jest ewolucją ludzkości. Czy uważasz mnie za wynaturzenie tylko dlatego, że chcę żyć? W czym jestem dla ciebie gorszy?

 

Przez chwilę zastanawiam się nad odpowiedzią, ale nie mam okazji jej udzielić, bo w tym momencie Neal obala mnie na ziemię. Słyszę strzał, potem kolejne. Strażnik przewrócił się na mnie, ale trwa to tylko chwilę. Zaraz podrywa się, pociągając mnie za najbliższą osłonę. Przylegamy plecami do zimnej skały. Zapada cisza.

 

Dyszę ciężko; serce łomocze jak oszalałe. Dopiero po chwili spostrzegam, że Neal przyciska swój bok dłonią. Spod skórzanej kurtki powoli sączy się krew.

 

– Krwawisz…? – dziwię się. – Myślałem, że twojej skóry nie można przebić…

 

Ich broń może – zaciska zęby. Jest raczej wściekły, niż przerażony.

 

– Spróbuję cię opatrzyć… – mówię, chociaż nie mam pojęcia o udzielaniu pierwszej pomocy. Szczególnie w przypadku krustosów.

 

– Nie ma na to czasu – ściskając strzelbę, wychyla się ostrożnie zza skały. Tylko na kilka sekund. Strzały padają ponownie.

 

– Jest ich dwóch. Może trzech – rzuca, chowając się na powrót. Czeka chwilę i oddaje ogień. Po pustkowiu roznosi się wrzask. – Teraz już na pewno tylko dwóch. Muszę się do nich zbliżyć. Możesz spróbować mnie osłaniać? Nie musisz wystawiać głowy – dodaje. – Po prostu oddawaj strzały na ślepo. W ten sposób – demonstruje. – Źle trzymasz broń – poprawia strzelbę w moich dłoniach.

 

Robię, albo przynajmniej próbuję robić to, o co mnie prosił. Tamci przerywają na chwilę i Neal rzuca się przed siebie. Oddaję kolejne strzały, aż do opróżnienia magazynka. Potem zamykam oczy i modlę się o życie, sam całkiem nie wiedząc, do kogo. Od strony, w którą pobiegł strażnik, cały słychać wymianę ognia przetykaną krótkimi, bardzo krótkimi chwilami ciszy. Następny wrzask. Do kogo należał? I jeszcze jeden, tym razem z bliska.

 

Ostrożnie wychylam głowę. Na ziemi, kilkanaście metrów ode mnie, mocuje się dwóch mężczyzn. Najeźdźca pochyla się nad Nealem, zbliżając nóż w jego stronę. Strażnik wydaje się odpychać go resztą sił. Żaden nie krzyczy; zmagają się ze sobą w całkowitej ciszy. Waham się przez chwilę. A jeśli tam dalej został ktoś jeszcze? Trudno.

 

Podbiegam do nich. Najeźdźca nie zauważył mnie. Chociaż ręce drżą, podnoszę strzelbę do góry i uderzam kolbą w kark. Napastnik krzyczy, ale jego głos urywa się po upływie jednej chwili. Osuwa się na Neala, a nóż wypada z jego ręki.

 

Strażnik zrzuca z siebie ciało i dysząc ciężko, podnosi się z ziemi. Bierze broń do ręki; przygląda się ostrzu.

 

– Mongolski stop… Rozpłatałby moją skorupę, jak nic – klęka nad nieprzytomnym najeźdźcą i przejeżdża mu po gardle jego własną bronią. Krew powoli spływa na piasek. Przesącza się także przez kurtkę Neala; jest jej coraz więcej, ale krustos nie wydaje się tym specjalnie przejmować.

 

– Ściąłem go w biegu, ale drań dał jeszcze radę skoczyć na mnie z nożem – mówi, krztusząc się. Widzę, że jest coraz słabszy. Chyba nie powinien ignorować tej rany? Trzeba koniecznie ją opatrzyć. Czy w obozie słyszeli strzały? Mam nadzieję, że zaraz ktoś się tutaj zjawi. Nie wiadomo, jakie niebezpieczeństwo może jeszcze kryć się między skałami.

 

– Dzięki, Aus. Potraktuję to jako po spłatę długu za wodę.

 

Przyglądam się leżącemu na wznak martwemu najeźdźcy. Twarz i ciało pokryte tatuażami. Czerwona skóra. Nie wiem, czy to rezultat oparzeń słonecznych czy mutacji. I rzędy maleńkich rogów sterczące nad czaszką. Gdyby jeszcze żył, na pewno budziłby u mnie strach. Ale spływająca z rozciętego gardła krew nie pozostawia wątpliwości.

 

Śmierć. Kolejna rzecz, którą poznaję dopiero teraz.

 

 

 

 

MUSISZ PRZEŻYĆ

Nie szukaj szczęścia dla siebie. Twoim szczęściem jest szczęście Equilibrium.

Piąte przykazanie Kodeksu

 

 

 

Zanim dotarliśmy do Forlight, zdążyłem usłyszeć niejedno o tym miejscu. Ale dopiero widząc na własne oczy jego białe mury zrozumiałem, jaką siłę na tych ziemiach musi stanowić Gildia.

 

Wpuszczają nas przez bramę i nie mogę ukryć zdumienia. Co prawda wciąż daleko mu któregokolwiek z miast Equilibrium, ale nie spodziewałem się zobaczyć tutaj czegoś takiego. Nie na tej spustoszonej planecie. Rozglądam się dookoła; wielu innych z naszej karawany także patrzy z podziwem na budowle o fantazyjnych kształtach, wzniesione z cegieł najróżniejszych barw. W oddali, wysoko nad nimi, strzela pod niebo monumentalny pałac; jego architektura przywodzi mi na myśl widziane dawno temu w Domu Nauki archiwalne zdjęcia starożytnych świątyń Bliskiego Wschodu. Czy właśnie tam, w centralnym punkcie miasta, ma swoją siedzibę Gildia?

 

Żelazna brama zamyka się za nami z łoskotem. Niestety, część karawany musiała pozostać na zewnątrz; w środku nie ma dość miejsca dla setek uchodźców. Z drugiej strony, patrząc na mury tego miasta mam wątpliwości, czy jakikolwiek najeźdźca odważyłby się zbliżyć choćby na kilometr. Wreszcie, po tylu dniach wyczerpującego marszu, mogę poczuć się bezpiecznie.

 

Po incydencie ze zwiadowcami przywódcy karawany przestraszyli się nie na żarty. Co prawda Neal uspokajał ich, że najeźdźcy wypuszczają czasem małe grupy już na dziesiątki kilometrów przed sobą, ale nikt nie miał wątpliwości co do potrzeby narzucenia szybszego tempa. W rezultacie następnego dnia wyruszyliśmy jeszcze przed świtem, żeby w kilka godzin później zobaczyć na horyzoncie mury Forlight. Nasz cel okazał się być znacznie bliżej, niż przypuszczała większość.

 

Rozglądam się po leżącym w cieniu bramy placu. Dookoła, w kurzu i pyle krzątają się dziesiątki wyposażonych w broń palną gwardzistów, usiłując zapanować nad uchodźcami. Większość z nich to ludzie, chociaż domyślam się, że Gildia i tak musiała w jakiś sposób usprawnić ciała swoich żołnierzy. Nadzy do pasa, opaloną na brąz skórę zdobią wytatuowane na piersiach staroegipskie symbole Oka Horusa. Ten sam znak dostrzegam na zwisających z murów flagach. Przenoszę wzrok wyżej, na wieże obronne; czy zajmujący je obserwatorzy wypatrzyli już jakieś niebezpieczeństwo…?

 

– Podobno są już blisko?

 

– Czy wojska wrócą na czas?

 

– Mamy za mało ludzi. A gdyby tak dać broń tym tutaj…?

 

– Oszalałeś? Dawać broń barbarzyńcom? Trzymaj język za zębami, za takie pomysły można pójść do pieca… Pewnie sam dowódca straży już musi się nieźle tłumaczyć przed Wysokimi za wpuszczenie ich tutaj.

 

Staram się wychwytywać strzępy rozmów, chociaż tutejszy akcent, inny od tego, jakim posługują się ludzie z karawany, nie ułatwia mi ich zrozumienia. Głosy są nerwowe; ku mojemu zaskoczeniu, strażnicy wydają się być nie na żarty zestresowani, a nawet przestraszeni. Czy widok takiej liczby uchodźców podziałał na nich w ten sposób? Nasze przybycie na pewno nikogo nie ucieszyło. Kiedy łapię spojrzenia naszych gospodarzy, odnoszę wrażenie, że najchętniej wygnaliby nas wszystkich daleko poza obręb murów.

 

– Denerwują się. Do tej pory lekceważyli problem, ale nie spodziewali się, że najeźdźcy zmuszą aż tylu ludzi do ucieczki przez pustynię – mówi do mnie Neal. Strażnik jest w pełni sił, zupełnie jakby niedawna strzelanina w ogóle nie miała miejsca. Jego ciało musi posiadać niebywałą zdolność do regeneracji.

 

– Ciekawe, czy pozwolą nam wyjść w głąb miasta? – zastanawiam się. Na razie wszyscy tłoczą się przy bramie; rozkładają swój dobytek na ziemi i czekają, cały czas pod czujnym okiem wartowników. Niektórzy próbują dyskutować, ale nie wiem, jaki przynosi to rezultat. – Chętnie zobaczyłbym, co jest dalej – dodaję. Odkręcam pojemnik na wodę i zwilżam nieco usta. Słońce w zenicie praży niemiłosiernie, a unoszący się na placu kurz nie przestaje drażnić gardła.

 

– Ja też! – woła Ley, która pojawiła się nagle niewiadomo skąd. – Gdybyśmy mogli zobaczyć rynek… Ciekawe, czy mają tam takie rzeczy, jak w San Bernardino?

 

– Mają, i to o wiele więcej… – Neal kieruje wzrok w stronę otaczających siedzibę Gildii zabudowań, które zaczynają gęstnieć zaraz poza obrębem placu. – To jest właśnie prawdziwa cywilizacja.

 

– Byłeś już tutaj, prawda? – śledzę spojrzenie strażnika. Promienie słońca odbijają się od jego skorupy.

 

– Dawno temu.

 

– Nie możemy tam pójść? – dopytuje się dziewczyna.

 

– W zasadzie… – wzrusza ramionami. – Powinniśmy zostać z naszymi, ale w tej chwili chyba i tak nie ma tutaj zbyt wiele do roboty – rozgląda się po stłoczonych, czekających bezczynnie uchodźcach. – Zaczekajcie.

 

Podchodzi do jednego z wartowników; zamieniają kilka słów. Wytężam słuch próbując wychwycić, czego dotyczy rozmowa, ale stoją zbyt daleko. Gwardzista sprawia wrażenie zniecierpliwionego, ale już po chwili jego aparycja ulega zmianie; posłusznie kiwa głową i uśmiecha się do swojego rozmówcy tak, jakby byli starymi przyjaciółmi.

 

– Możemy iść – woła w naszą stronę Neal. Nie ociągając się, ruszamy jego śladem. Żaden wartownik nie zwraca na nas uwagi.

 

– Co mu powiedziałeś? – pytam, kiedy nasze kroki zrównują się. Idziemy ulicą, która wydaje się być główną arterią wylotową miasta. Po obu stronach brukowanej drogi ciągną się rzędy kolorowych, reprezentacyjnych willi. W kilku miejscach zasadzono nawet drzewa, chociaż przy panującej suszy wydają się ledwie utrzymywać przy życiu.

 

– Wspomniałem kilku starych przyjaciół… – zbywa moje pytanie. – I tak by nas puścił. Im chodzi tylko o to, żeby wszyscy hurtem nie rozlali się na ulice. To mogłoby wywołać niepokój.

 

Zarys wielkiego gmachu na horyzoncie stopniowo rośnie. Zbliżamy się do centrum. Miejski gwar staje się coraz większy, aż wreszcie musimy przepychać się, żeby utorować sobie drogę. Ulica kończy się schodami, które prowadzą w dół, prosto na otwartą przestrzeń. Ley przystaje, wydając okrzyk zachwytu. Zatrzymuję się również; moje rozbiegane źrenice z trudem próbują poradzić sobie z tym, co przed nami. Tylko Neal pozostaje niewzruszony.

 

Cały rynek po brzegi wypełnia kłębiąca się ludzka masa. Nad głowami widać dziesiątki, jeśli nie setki kolorowych namiotów i straganów. W kilku miejscach zauważam też pomniki, przedstawiające jednak nie ludzi, a symbole i kształty o zagadkowym znaczeniu. I fontanny z tryskającą wodą – nie mogę zrozumieć, jak na pustkowiu mogą pozwolić sobie na takie marnotrawstwo.

 

Wszystko to, razem z prawdziwym oceanem dźwięków – nie tylko zlewających się ze sobą rozmów i nawoływań, ale też dochodzących z wielu miejsc odgłosów muzyki – tworzy barwną, żywą i pełną przepychu mozaikę. Chaotyczną, ale piękną.

 

Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Nagle zachowane we wspomnieniach miasta Equilibrium wydają mi się pełne chłodu. Zupełnie jak księżycowa pustynia, która je otacza.

 

– Mówiłem, że będzie lepiej, niż w San Bernardino? – odzywa się Neal.

 

– Jest dużo, dużo lepiej – Ley wyraźnie nie może otrząsnąć się z wrażenia.

 

– Domyślam się, że zwykle bywa tutaj więcej ludzi – strażnik wzrusza ramionami. – Wieści o zagrożeniu ze wschodu musiały odstraszyć część podróżnych kupców.

 

– I co z tego! – dziewczyna puszcza się w dół schodami tak, że ledwie możemy za nią nadążyć. – Na co czekacie? – woła w naszą stronę. – Rozejrzyjmy się po tym wszystkim!

 

Przeciskam się przez tłum, niemal czując, jak tonę w morzu dźwięków i zapachów. Mój wzrok błądzi po twarzach przechodniów; widok tak wielu tak różnych od siebie istot jest dla mnie czymś porażającym. Ludzi niezmodyfikowanych jest niewielu, bardzo niewielu. Przeważają neo-sapiens, i to w ilości odmian daleko wykraczających poza te, z którymi zetknąłem się w karawanie. Teraz dopiero uświadamiam sobie, jak dalekie postępy poczynili Inżynierowie Ciała na przestrzeni tych kilkuset lat. Czego tutaj nie ma! Tęczowe skóry, dodatkowe odnóża, pokrywające ciało kolorowe pióra lub skrzydła jak u motyli, kolejne pary oczu, narządy, których nawet nie umiem nazwać… I ta mnogość strojów, czasem prostych, ale częściej egzotycznych i intrygujących. I włosy, we wszystkich barwach, o jakich można by tylko pomyśleć…

 

Moje oczy, przytłoczone różnorodnością, prawie gubią Ley. Dziewczyna zabrała się już za oglądanie straganów; kiedy tylko udaje mi się z nią zrównać, chwyta mnie za rękę, ciągnąc od jednego stoiska do drugiego. Oglądamy tysiące wyrobów; od ubrań, biżuterii i pachnideł, poprzez rękodzieło, książki i malowidła, aż po świecące, elektroniczne gadżety i pordzewiałe znaleziska z ruin przedwojennych miast. Kupcy zachwalają swoje towary, opowiadają niestworzone historie, a nawet częstują rozmaitymi smakołykami. Cokolwiek, bylebyśmy zatrzymali się w miejscu chociaż minutę dłużej.

 

Ale Ley nie pozwala sobie ani na chwilę odpoczynku. Wszystko musi zobaczyć, wszystkiego dotknąć, wszystko przymierzyć i wszystkiego spróbować. Odrywam na chwilę wzrok od mieniących się w moich oczach towarów i kieruję go na jej twarz. Jest cała szczęśliwa, rozpromieniona tak, jak nigdy wcześniej. To dziwne, ale mnie też się to udziela. Nie czuję znużenia, mimo że odwiedziliśmy już tak wiele stoisk.

 

Stragany kupieckie nie okazują się jednak wszystkim, co rynek ma do zaoferowania. Moją uwagę przyciąga muzyka; widzę ulicznych artystów, na każdym wydawałoby się kroku czarujących przechodniów swoimi popisami. Są pojedynczy muzycy, niepozorni, ukryci w cieniu okalających plac budynków, ale też całe grupy. Dookoła jednej z nich tłum rozstąpił się nieco, a oni grają – rytmicznie, spontanicznie, pobudzająco… Najrozmaitsze instrumenty, których nie umiem nawet nazwać, ale których brzmienie intryguje mnie tym bardziej, zlewają się ze sobą i łączą z miejskim gwarem.

 

– Dobrze grają, prawda? – Neal klepie mnie po ramieniu. Przytakuję, ciągle zasłuchany.

 

– W Forlight nie brakuje artystów – kontynuuje. – Nie tylko muzyków. Ci ludzie są bardzo wrażliwi na sztukę.

 

– Co masz na myśli?

 

W odpowiedzi wyprowadza nas z rynku; kilka uliczek dalej znajdujemy masywną budowlę z półokrągłym wejściem. Z zewnątrz przywodzi na myśl świątynię o fantazyjnym kształcie, po przekroczeniu progu zastajemy jednak nie miejsce kultu, a najprawdziwszą galerię sztuki. Wewnątrz kamiennych ścian panuje przyjemny chłód i cisza, pozwalające odpocząć od miejskiego zgiełku; wąskie otwory okienne dają niewiele światła, ale jest go wystarczająco dużo, żeby przyjrzeć się nagromadzonym eksponatom.

 

– To nie tylko dorobek naszych artystów, ale też dzieła z dawnych czasów. Wiele z tego, co udało się uratować z przedwojennych muzeów – mówi drobny zmysłowiec o pomarszczonej skórze, który przedstawia się jako dozorca i opiekun tego miejsca. Mój wzrok błądzi po dziesiątkach rzeźb i obrazów; jedne abstrakcyjne i niezrozumiałe, inne wydają się odzwierciedlać ludzi i miejsca z minionego świata. Przypominam sobie Domy Sztuki Equilibrium, ale to miejsce daleko przewyższa je bogactwem i różnorodnością.

 

Mijamy kolejne wąskie korytarze, docierając wreszcie do położonej w sercu budynku okrągłej sali. Jej ściany wypełniają fotografie podobne do tych, jakie pokazywano mi kiedyś w Domu Nauki, dawno temu, kiedy wciąż byłem dzieckiem. Miasta z piętrzącymi się pod niebo szklanymi budowlami, ale też zielone równiny, gęstwiny lasów, jeziora i strumienie.

 

– Miejsce pamięci – zwraca się do mnie Neal. – Żeby nie zapomnieli, jak było kiedyś. Zastanawiam się czasem, czy w dalekich krajach cały czas tak jest – dodaje po chwili. – W Afryce, w Ameryce Południowej. Czy przyroda tam, daleko, już się odrodziła?

 

W myślach również zadaję sobie to pytanie. Przecież cała Ziemia nie może być pustkowiem. Skoro tak, to może mieszkańcy Equilibrium powinni na powrót się na niej osiedlić…?

 

Dzień mija szybko; dalej błąkamy się po ulicach Forlight, a entuzjazm Ley i moja ciekawość odpędzają od nas zmęczenie. Nogi prowadzą nas z powrotem na rynek, do kolejnych straganów i ulicznych występów. Wreszcie słońce powoli zaczyna się obniżać, a cienie budynków stają się coraz dłuższe. Kiedy miejski gwar stopniowo przycicha, decydujemy się odpocząć przy jednej z fontann.

 

Ley leży na plecach, wyciągnięta na marmurowej obudowie basenu; jej beztroski wzrok śledzi przesuwające się po niebie chmury. Neal przykucnął obok. Jego uwagę pochłania przedmiot o formie zszytych ze sobą, pożółkłych wydruków. Dostał go u jednego z kupców.

 

Moja dłoń błądzi powoli w mętnej wodzie. Wciągam rześkie, wieczorne powietrze, któremu ustąpił miejsca południowy ukrop i wspominam mijający dzień. Z daleka słychać gitarę jednego z ulicznych muzyków. Wydobywam z fontanny maleńką, pozłacaną monetę. Bawię się nią, przesuwając między palcami. Wkrótce będziemy musieli wracać do karawany, ale ta chwila wytchnienia jest taka przyjemna. Chętnie spędziłbym więcej czasu w tym mieście. Dużo więcej.

 

Bijące dzwony nie zwracają od razu mojej uwagi. W pierwszej chwili wydaje mi się, że to tylko jedna z wież, gdzieś daleko. Zaraz jednak odzywają się kolejne. Coraz głośniej. Jeszcze głośniej. I nie przestają. Moneta wypada z mojej dłoni.

 

– Są tutaj – mówi Neal, który zdążył już podnieść się na nogi. – A jednak.

 

Ludzie na ulicy wydają się zdezorientowani. Zatrzymują się, przerywają swoje zajęcia i patrzą w górę, jakby szukali tam wyjaśnienia. Ale żadna odpowiedź nie nadchodzi. Chyba tylko nieliczni zdają sobie sprawę, co właśnie ma miejsce. Gwałtownie przyspieszają kroku, niektórzy nawet rzucają się przed siebie truchtem, ale na razie większość nie zwraca na nich uwagi.

 

– Jak to, „są tutaj"? – mierzę strażnika wzrokiem.

 

– Najeźdźcy…? – mówi Ley, siadając na fontannie. Jej oczy rozszerzają się.

 

– Nie bój się – rzucam w jej stronę. – O czym ty gadasz? Przecież mieliśmy być tutaj bezpieczni…

 

– I mam nadzieję, że będziemy. Chociaż… – urywa na chwilę. – Nie atakowaliby, gdyby nie mogli sforsować umocnień.

 

Uzbrojeni gwardziści przecinają plac, pędząc w stronę murów; za nimi postępują potężne sylwetki kamiennych, próbujących dotrzymać im tempa. Niektórzy wołają coś w stronę przechodniów. Już po chwili słyszę powtarzające się tu i ówdzie słowa „najeźdźcy" czy „Mongołowie". Ale ludzie ciągle zachowują spokój. Czekają na rozwój wypadków.

 

– Musimy wracać do bramy! Szybko… – Ley już chce puścić się biegiem w ślad za gwardzistami, ale Neal powstrzymuje ją w pół kroku. Zaciska dłoń na jej przedramieniu.

 

– Nie – mówi. – Tam będzie zbyt niebezpiecznie. Nigdzie nie pójdziesz – jego głos zmienił barwę. Przypomina teraz pozbawionego skrupułów żołnierza. Czy może raczej nie znoszącego sprzeciwu dowódcę.

 

– Ale… Mój ojciec?

 

– Jeśli twój ojciec ma choć odrobinę rozumu, sam zrobi wszystko, żeby przeprowadzić naszych jak najdalej w głąb miasta – odpowiada, nie zwalniając uścisku.

 

Od strony murów dobiega echo wybuchów. Na razie głuchych i odległych, ale powtarzających się z niepokojącą częstotliwością. Zlewają się z uderzeniami dzwonów. Przez moment zadaję sobie pytanie, co dzieje się teraz z uchodźcami, którzy zostali po drugiej stronie bramy, ale szybko odsuwam od siebie te myśli.

 

– Puść mnie! – Ley szarpie się, ale strażnik pozostaje niewzruszony. Patrzę na jej twarz; cała pogoda ducha i radość sprzed kilkunastu chwil zniknęły bez śladu. – Nie zostanę tutaj…!

 

– Zamknij się – syczy przez zęby Neal. – Muszę ciebie chronić. Jestem to winien Garretowi. Jeśli… – przerywa nagle. – Jezu Chryste!

 

Nie jestem w stanie zrozumieć przekleństwa, którego właśnie użył, mimo to podążam za jego wzrokiem. Wypatrzył coś na niebie. Mrużę oczy, ale w tym momencie moje uszy rozsadza huk eksplozji. Gdzie…? To musiało być ledwie kilka ulic stąd. Obracam się w tamtym kierunku; w górę strzela słup ognia. I kolejny. Wybuchy są coraz bliżej. Ludzie krzyczą. Strażnik przewraca Ley na ziemię, zasłaniając ją własnym ciałem. Nie czekam na nic i sam rzucam się na bruk. Zaciskam mocno powieki, chowając twarz między rozdygotane dłonie. Świst, a po nim wybuch tak bliski, że niemal pozbawia mnie słuchu. Takie przynajmniej mam wrażenie.

 

Otwieram oczy; ciągle oszołomiony, ledwie unikam zdeptania przez uciekających ludzi. Między otaczającymi plac budynkami zieje teraz wyrwa; tam, gdzie jeszcze przed minutą stała jedna z kolorowych kamienic, w górę wznosi się słup czarnego dymu. Ludzi porwała panika; biegają na wszystkie strony, tratując stragany, wywracając towar na ziemię. Wrzeszczą coś do siebie, ale niewiele da się z tego zrozumieć. Zagłuszające ich wybuchy, zarówno te z bliska, jak i te z daleka, zdążyły już zlać się w jeden wielki, nieprzerwany huk.

 

Odpycham zderzającego się ze mną mężczyznę i ponownie kieruję wzrok w stronę nieba. W górze, nad miastem, krążą czarne, uskrzydlone cienie. Kołują między słupami dymu i ze świstem zniżają swój lot nad same dachy budynków. Całkiem bezkarnie.

 

– Mają aeroplany! – Neal woła do mnie, przekrzykując spanikowanych ludzi. Z trudem przeciskam się w jego stronę. – To jakiś stary złom, ale wystarczy…

 

– Wystarczy do czego?! – krzyczę mu prosto w twarz.

 

– Przecież wiesz.

 

Latające maszyny oddaliły się od nas; widzę teraz, jak przecinają powietrze dokładnie nad monumentalnym gmachem Gildii. Daleko na horyzoncie, gdzieś w centralnej części miasta, ku górze powoli wznosi się balon z wymalowanym Okiem Horusa. Ledwie zdążył uzyskać wysokość, a już jego powłoka zostaje przebita. Opada gwałtownie, prosto na rozciągające się pod nim budynki. Okolicą targa eksplozja; w tym samym czasie kolejne naruszają kopułę siedziby Inżynierów Ciała.

 

– Miał ładunek bomb… Chcieli je zrzucić na najeźdźców? Co za durnie. Przy tych wszystkich aeroplanach…

 

Nie słucham wyjaśnień Neala; moją uwagę absorbują lotnicy, wyraźnie zawracający w naszą stronę. Niestety, za grosz nie mam pojęcia, gdzie mógłbym się teraz ukryć.

 

– Chodźmy stąd, błagam was, chodźmy stąd, do mojego taty… – Ley zwraca się teraz do mnie. – Aus, proszę cię, pomóż mi, chodź ze mną, Aus, proszę – szarpie mnie za koszulę. Patrzę na jej zapłakaną twarz, na jej rozdygotane dłonie i dociera do mnie, że jest tak naprawdę jeszcze dzieckiem, przerażonym dzieckiem, które nie może zrozumieć, co się dookoła niego dzieje, a ja i Neal jesteśmy jedynymi ludźmi, na których może w tej chwili polegać.

 

Gdzie jest teraz ta wiecznie uśmiechnięta, radosna dziewczyna, którą zdążyłem poznać…?

 

– Tam chcesz iść?! Tam?! – nie wytrzymuje strażnik. Krzycząc, wskazuje dłonią w stronę bramy, w kierunku dokładnie przeciwnym do tego, z którego przemieszcza się większość oszalałych ze strachu mieszkańców. Za ich plecami, ponad dachami domów widać łunę ognia. Ciskane zza murów pociski przecinają niebo, wzniecając kolejne pożary. Jeden z nich trafił właśnie wieżę strażniczą; jej kopuła wali się na ziemię. Odwracam wzrok. Nie mogę na to patrzeć.

 

– Ja nie wiem, ja przepraszam, naprawdę nie wiem… – rozciera łzy na zaczerwienionej twarzy. Kładę dłoń na jej włosach, próbując ją uspokoić. Huk eksplozji jest coraz bliżej.

 

– Musimy oddalić się od rynku – słowa Neala ledwie dają się rozróżnić. – Zrzucają na niego bomby, bo wiedzą, że ludzi jest tutaj najwięcej. Chcą wywołać w mieście panikę. Trzymajcie się za moimi plecami!

 

Biorę Ley za rękę, żeby tylko nie zgubić jej w rozszalałym tłumie. Biegniemy, a dookoła kolejne budynki sypią się w gruz. Wszędzie pożary; coraz trudniej oddychać. Słyszę wołanie o pomoc, wrzaski rannych. Patrzę w górę; złowieszcze cienie krążą dokładnie nad naszymi głowami, coraz bardziej zniżając swój lot.

 

„Piekło to przestrzeń chaosu. Miejsce ciągłego mordu i ludobójstwa, pełne nie mających końca wojen i podbojów, gdzie każdy człowiek wzrasta na trupach innych. Tam jest krew, ból i cierpienie. Strach i gorycz. Tak było, jest i będzie. Dopiero my, mieszkańcy Equilibrium, z pomocą Kodeksu i Protektora, zdołaliśmy wyrwać się z tego zgubnego cyklu…"

 

Dawno zapomniane słowa starego nauczyciela z Domu Nauki przebrzmiewają w mojej głowie z nową siłą. Nie mogę się od nich uwolnić.

 

Z coraz większym trudem przeciskam się między spanikowanymi mieszkańcami. Nagle ścisk robi się zbyt duży; dłoń Ley wyślizguje się mojej. Natychmiast odwracam się, szukam jej spanikowanym wzrokiem, ale tłum zawzięcie spycha mnie w przeciwnym kierunku. Krzyczę, wołam ją, ale w panującym hałasie sam ledwie jestem w stanie usłyszeć swój głos. Mimo to próbuję, zawzięcie próbuję, przynajmniej do chwili, kiedy pocisk zrzucony z jednego z aeroplanów trafia prosto w pobliską wieżę zegarową. Elementy kamiennej konstrukcji sypią się na plac, grzebiąc pod sobą kolejnych ludzi.

 

Pył uderza w moje oczy, zmuszając do zasłonięcia twarzy; kiedy opada, widzę przed sobą tylko stertę gruzu. Z wieży pozostał płonący kikut. Ludzie cały czas uciekają, potrącają mnie, ale nie zwracam na nich uwagi. Wreszcie tłum przerzedza się; nawet piloci w górze postanowili przenieść się nad inną część miasta. Na rynku nie ma już czego niszczyć. Tylko ja cały czas stoję w miejscu, nie wiedząc, czy cieszyć się z ocalonego życia, czy raczej go żałować.

 

Powoli ruszam z miejsca. Podchodzę tam. Zaczynam bez przekonania odsuwać kamienie z miejsca na miejsce, chociaż wiem, że to bezcelowe. Gdybym usłyszał chociaż krzyki rannych… Ale nie. Jest tylko echo dalekich eksplozji. Siadam na gruzach, pustym wzrokiem patrzę w niebo. Equilibrium już wzeszło.

 

To dziwne, przecież znałem ją tak krótko.

 

Nie, tak naprawdę w ogóle nie zdążyłem…

 

Chyba ktoś woła mnie po imieniu, ale to bardzo daleko, setki mil stąd…

 

Aus…? Nie, przecież nazywam się Ausso Eeving. Jaki znowu Aus.

 

A jej muzyka…? Też nie…?

 

Czemu mi przeszkadzasz? Może chcesz ją odkopać? Nie, nie wolno ci. Ona jest już wolna.

 

Tak, właśnie. Wolna.

 

Jakie ładne niebo. I jaki ładny księżyc. Ładnie świeci…

 

Rozpędzona pięść zderza się z moim policzkiem. Przewraca mnie na bok. Przykładam dłoń, czuję w ustach smak krwi. No proszę. Nigdy wcześniej nie wiedziałem, jak smakuje krew.

 

-… ciebie znalazłem. Rozum ci odjęło czy masz zamiar umrzeć?

 

Mój wzrok ogniskuje się na sylwetce Neala. Nie odpowiadam. Wstaję, strzepuję pył z ubrania. Strażnik patrzy na rumowisko. Wydaje się, że zrozumiał. Nie mówi nic niepotrzebnego; stoimy przez chwilę w ciszy.

 

– Zobaczysz w życiu dużo więcej – odzywa się wreszcie. Głos ma całkowicie obojętny. – Chodźmy.

 

Nie wiem, czemu za nim idę. Może zwyczajnie się boję? Ledwie powłóczę nogami, ale nie musimy już tak bardzo się spieszyć. Naloty uspokoiły się; tylko od strony murów ciągle trwa nieprzerwana kanonada. Wyprowadza mnie z pozostałości rynku w jakieś wąskie uliczki. Idziemy bez słowa, nie wiem nawet jak długo. Przestałem zwracać uwagę na upływ czasu. Potem jest zwykła kamieniczka, jedna z wielu niemal identycznych w tej dzielnicy.

 

– Miejsce dobre jak każde inne… – mówi Neal, wyważając drewniane drzwi. – Aeroplany wrócą. Jeszcze nie skończyli. Do tego czasu, musimy znaleźć schronienie – w środku panuje ciemność, ale najwyraźniej dla oczu krustosa nie jest to przeszkodą. Wchodzę jego śladem, ostrożnie stawiając kroki.

 

– Teraz musimy znaleźć piwniczkę… Jest, dzięki Bogu.

 

W ciemności rozlega się pukanie. Nikt nie daje znaku życia, ale strażnik nie zraża się. Dopiero po upływie dłuższej chwili wydaje mi się, że słyszę dobiegające z dołu nerwowe głosy. Mężczyzna i kobieta, do których w pewnym momencie dołącza się płaczące dziecko. Mija jeszcze więcej czasu, kiedy wreszcie drzwi otwierają się. Na podłogę pada smuga światła; w szczelinie pojawia się przerażona twarz gospodarza.

 

– Czego chcecie? – szepcze. – Odejdźcie stąd, proszę was, moja żona…

 

– Tylko schronienia do świtu – Neal siłą otwiera drzwi na oścież, nie pozostawiając żadnych szans cherlawemu mężczyźnie. – Potem odejdziemy.

 

W ślad za strażnikiem schodzę kilka stopni w dół do ciasnego, zastawionego zakurzonymi skrzyniami pomieszczenia. Pozostawiona na środku świeca rzuca światło na sylwetkę matki, przyciskającą do siebie dwoje małych dzieci, chłopca i dziewczynkę. Czyści ludzie. Nic nie mówią. Patrzę na ich twarze; jest tam strach, ale nie złość. Chyba przekonali się, że nie mamy złych zamiarów.

 

– Zarygluj dobrze drzwi – Neal zwraca się do mężczyzny, który wciąż czatuje przy wejściu. – Szykuje się długa noc.

 

 

***

 

 

Mijają długie godziny; czy słońce już wzeszło? Chyba nie. Eksplozje nie mają końca. Nawet tutaj, w naszym schronieniu, nie mogę uwolnić się od ich echa. Powoli stają się już dla mnie czymś tak samo naturalnym, jak bicie własnego serca.

 

Płacząca, odkąd tutaj przyszliśmy, dziewczynka wydaje się uspokajać. Może zwyczajnie nie ma już siły? Matka głaszcze ją czule po głowie, szepcząc coś do ucha. Zerkam na nią z kąta, w którym usadowiliśmy się z Nealem. Łapie moje spojrzenie; zaraz odwracam wzrok. Ma w oczach tę samą dziecięcą naiwność, co Ley. Nie mogę tego znieść.

 

– …dopóki słychać wybuchy, jest dobrze – Neal mówi półgłosem. Najwyraźniej nie chce niepokoić naszych gospodarzy. – Najgorsze zacznie się dopiero wtedy, kiedy ucichną. Lepiej, żebyś był przygotowany.

 

Chłopiec, dla odmiany, jest spokojny. Nie panikuje, nie szuka matczynej opieki. Jego opanowana twarz przypomina mi dzieci z Equilibrium. Moich kolegów z Domu Nauki.

 

Dom Nauki, jak dawno temu to było…?

 

Chyba tysiąc lat.

 

Gdzie jest teraz mój dom? Miejsce, gdzie zamiast wybuchów, na ulicach miast panowała zawsze taka piękna cisza…

 

– …naprawdę, nie wiem, jak oni tego dokonali. Z jednej strony wojska Gildii były zbyt daleko. Nie spodziewali się zagrożenia ze wschodu, zza pustkowia. Ale też samo sforsowanie takich umocnień… Pogłoski o przedwojennej fabryce broni musiały być prawdą. Nie wierzyłem w to. Nigdy bym nie przypuszczał, że jakieś jeszcze ostały się z grabieży. A jednak. Taka siła ognia, taka artyleria…

 

Rozważania prowadzone przez Neala nie docierają do mnie. Myślami jestem daleko stąd. Bardzo daleko.

 

Czemu Ley nie mogła urodzić się w Equilibrium? Żyłaby, żyłaby jeszcze wiele lat, tak jak wszyscy…

 

– …to prawdziwa tragedia, to, co spotka teraz mieszkańców tego miasta. Uwierz mi, z pewnego punktu widzenia lepiej, że ona tam zginęła, szybko i bezboleśnie. Nie wiem, czy nam się uda. Gdyby wpadła w ich ręce… – urywa. – Nie Ausso, lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedział, jaki los spotyka młode dziewczęta w plądrowanych miastach.

 

Lepiej? Nagle pojawia się u mnie pokusa, żeby oddać mu za niedawny cios. Ale potem we wspomnieniach wraca beztroski uśmiech Ley. Nie, ona by tego nie chciała.

 

 

 

 

***

 

 

Przyszli wkrótce po tym, jak wybuchy zaczęły się uspokajać.

 

Najpierw stopniowo, bardzo powoli, stawały się coraz rzadsze. Potem, kiedy ucichły zupełnie, Neal zaczął się przygotowywać. Gospodarz próbował pocieszyć swoją żonę sugerując, że najeźdźcy mogli przerwać atak. Teraz obrona miasta zreorganizuje się, a już wkrótce na odsiecz przyjdzie regularne wojsko. Strażnik musiał zgasić jego nadzieję. Wynik bitwy był teraz jedyną rzeczą, która nie budziła u niego żadnych wątpliwości.

 

W tej sytuacji mężczyzna zaproponował, żeby spróbować zastawić czymś drzwi do piwniczki, ale i tutaj Neal miał inne zdanie. To nic nie pomoże, przekonywał. Im trudniejsza przeszkoda do sforsowania, tym więcej trudu wkłada się, żeby się z nią uporać. Pieniędzy i kobiet nie chowa się za otwartymi drzwiami.

 

Jest ich dwóch. Cherlawi i wychudzeni, ale widać, że po wyczerpującej bitwie mają ochotę na coś zupełnie innego, niż jedzenie. Ich wzrok niemal natychmiast ogniskuje się na kobiecie, wymieniają między sobą głupawe uśmiechy. Robactwo. Nic nie warte robactwo.

 

Bezmyślne spojrzenie jednego z nich zatrzymuje się na chwilę na mnie. Tak, napatrz się, śmieciu. Napatrz się do woli. Popatrz jeszcze na tego cherlawego gospodarza. Myślisz pewnie, że w innej sytuacji, dwóch mężczyzn mogłoby stanowić jakieś zagrożenie. Ale ci tutaj, nawet gdyby mieli broń, nie kiwnęliby palcem. Dzieciak i słabizna. Takie jest twoje zdanie, prawda?

 

Dlatego ruszasz pewnie przed siebie, trzymając uniesioną strzelbę, ale nie podejrzewając, że może ci się do czegoś przydać. Twój towarzysz jest zaraz za tobą. Ale teraz ja zgaszę świeczkę. I będzie ciemno. Tego się nie spodziewałeś? Cóż, to nie koniec niespodzianek. Nie wiesz jeszcze, że w tej piwniczce czeka na ciebie trzeci mężczyzna. Ktoś, o oczach innych niż twoje, dla kogo brak światła nie jest żadną przeszkodą. I ten ktoś zaraz zatroszczy się, żebyś nigdy już nie skrzywdził żadnej kobiety.

 

Nie jest tak jak na pustyni; nie słychać krzyków. Tylko kilka szelestów i dwa słabe, urwane jęknięcia. Neal nie może zdradzić naszego położenia. Nie powiem, żebym nie czuł lęku. Szczerze mówiąc, boję się tak bardzo, że drżącą dłonią ledwie udaje mi się utrzymać płomień zapałki przy knocie świeczki. Ale kiedy piwniczkę znowu wypełnia słabe światło, widok dwóch pozbawionych życia par oczu sprawia mi dziwną satysfakcję.

 

Przebieramy się w ich stroje; czarne, skórzane kurtki, z wymalowanymi na plecach obcymi symbolami. Strzelby zabieramy bardziej dla pozorów, niż rzeczywistej obrony. Wciąż brakuje nam tatuaży i wielu innych rzeczy, ale strażnik twierdzi, że jeśli będziemy ostrożni, nie zwrócą na nas uwagi.

 

Gospodarzowi zostawia dla obrony swój własny nóż. Nie, nie możemy zabrać ich ze sobą. Tak, oszukaliśmy ich. Co zrobiliśmy? Tylko odroczyliśmy wyrok. Zostawiamy ich na śmierć. Albo coś gorszego od śmierci. Uparcie odwracam wzrok. Byle tylko nie patrzeć w oczy matce i jej dzieciom. Nie zniosę tego uczucia.

 

Jak ja nienawidzę tego miejsca.

 

Żegnają nas odgłosem ryglowanego zamka. Życzę im, żeby wytrzymał jak najdłużej. Neal pierwszy wychyla się na ulicę; po chwili daje znak, że mogę iść za nim. Czuję się zaskoczony, że na zewnątrz wciąż panuje noc. Czyżby czas aż tak bardzo dłużył się tam, w ukryciu?

 

Ruszamy. Strach niemal mnie paraliżuje, ale nie ma innego wyjścia.

 

Chociaż nie wzeszło jeszcze słońce, całe miasto rozświetlają łuny pożarów. Zniszczeń nie brakuje – niemal na każdym kroku straszą usypiska gruzu i leje po bombach – ale są mniejsze, niż przypuszczałem, wsłuchując się w wielogodzinną kanonadę. Teraz ocalałe budynki stają się obiektem grabieży. Wszędzie, w każdej uliczce, mijamy bandy uzbrojonych prostaków.

 

Pochłonięci walką o łupy, nie zwracają na nas uwagi. Na szczęście.

 

Widzę całe rodziny wyprowadzane siłą z domów. Mężczyzn i dzieci, których nie zabiło bombardowanie, ale strzał w pierś, bo w końcu do czego mogliby być przydatni. A kobiety? Z jednego z mijanych przez nas placów słyszę ich płacz. I krzyk. Rzucam przelotne spojrzenie; są w różnym wieku, stare i młode. Bardzo młode.

 

Zezwierzęceni ludzie. Zezwierzęcony świat.

 

– Nie patrz tam, Aus – szepcze do mnie Neal. Odwracam wzrok; nie mam na to najmniejszej ochoty. – Idź szybciej, ale nie przesadzaj. Żebyśmy nie rzucali się w oczy.

 

Zastanawiam się, jaki los spotkał tamtą galerię sztuki? I jej kustosza? Czy zginął, pogrzebany razem ze swoimi skarbami przez jakiś zabłąkany pocisk? Czy może musi teraz patrzeć na zagładę tych eksponatów z rąk ludzi, którzy nigdy nie będą w stanie ich zrozumieć?

 

A co z tymi wszystkimi muzykami? Z ich instrumentami…?

 

Nie, nie mogę o tym myśleć. Nie umiem.

 

Dlaczego właściwie próbuję wydostać się z tego miasta? Czy ja naprawdę chcę jeszcze żyć? Czy życie w tym świecie może być cokolwiek warte? W miejscu, gdzie najdrobniejsza choćby chwila szczęścia jest zaraz odbierana z taką brutalnością? Nie, nie sądzę. Teraz na powrót marzę o Equilibrium, ale wiem doskonale, że droga stamtąd była drogą bez powrotu.

 

Może jestem zbyt bierny? Zbyt łatwo ulegam Nealowi? Gdyby nie on, dawno już pożegnałbym się z życiem. Byłbym wolny, tak jak Ley. Czy powinienem go za to nienawidzić? Czy na pustkowiu czeka nas cokolwiek innego, niż śmierć z głodu lub wycieńczenia? On twierdzi, że znajdzie drogę. Dokąd? Do innego miasta? Które także najeźdźcy zrównają z ziemią?

 

Ale nie mogę się zatrzymać. Boję się. Boję się samotności i boję się śmierci.

 

Dlaczego na tym świecie musi być tyle lęku?

 

– Powinniśmy znaleźć wyrwę w murze – głos strażnika jest zniecierpliwiony. – Na pewno ich nie brakuje, a próba wydostania się przez główną bramę, czy raczej to, co z niej pozostało, oznaczałaby pewną śmierć. Zbyt tam tłoczno.

 

Przyznaję mu rację. Tym bardziej, że prawdopodobnie właśnie tam leżą ciała naszych towarzyszy. Nie mam najmniejszej ochoty ich oglądać.

 

Wreszcie niebezpieczna wędrówka po obrzeżach Forlight przynosi oczekiwany skutek. Szeroka na kilkanaście metrów wyrwa, którą znajdujemy, mogłaby być dla nas idealną bramą na pustynię. Niestety, kilka grup najeźdźców zdecydowało się na rozpalenie ognisk w pobliżu rumowiska. Światło może nas zdradzić; nie będzie łatwo.

 

Zatrzymujemy się w jednym z ulicznych zaułków w pobliżu muru.

 

– Musimy zaryzykować, Aus. Nie ma wiele czasu, wkrótce wzejdzie słońce – decyduje strażnik. Przytakuję; dla mnie wszystko jest już obojętne. – Szansa na powodzenie jest duża… Liczę na to, że zdążyli już zamroczyć się alkoholem i nawet jeśli trzymają regularne warty po zewnętrznej stronie, to nie będą pilnować zbyt uważnie. Ale jeśli… Jeśli coś się stanie… – urywa na chwilę. Wychodzi na ulicę, rozgląda się i dopiero wtedy kontynuuje:

 

– Posłuchaj, Ausso. Nie możemy zostać tutaj zbyt długo, ale jest kilka rzeczy, które musisz wiedzieć. Przede wszystkim, nie odzywaj się ani słowem. Nie znasz ich języka. Jeśli zajdzie taka konieczność, musisz polegać wyłącznie na mnie. Po drugie. Czterdzieści kilometrów na północny zachód stąd leży osada Nebow-loc. Nie wiem, czy Mongołowie już tam dotarli, ale to nasza jedyna szansa – chcę coś powiedzieć, ale nie pozwala wejść sobie w słowo. – Tak, musisz być przygotowany na to, że będziesz podróżował samemu – podnosi głos. Jego maleńkie oczy ani na moment nie przerywają kontaktu z moimi. – Musisz przeżyć. Rozumiesz to? Przeżyć za wszelką cenę. Bez względu na wszystko. Cokolwiek się stanie, biegnij i nie oglądaj się za siebie.

 

– Tak, Neal. Cokolwiek się stanie. Będę żył, ale ty też. – czy on naprawdę tak bardzo troszczy się o moje życie? Nie mogę tego zrozumieć, ale spróbuję docenić.

 

– To się okaże – odpowiada, nie patrząc już na mnie. – Ruszajmy.

 

Mur rośnie przed nami. Mijamy zwalone wieże strażnicze i spokojnym krokiem przechodzimy między ogniskami. Za wszelką cenę staram się unikać kontaktu wzrokowego z najeźdźcami. Dziwne uczucie podpowiada mi, że w tym momencie wszyscy wlepili we mnie wzrok, ale nawet, jeśli tak jest w rzeczywistości, nie mogę dać się sprowokować. Wspinamy się na gruzowisko i patrzymy w dół.

 

– Niech to szlag – szepcze Neal. Warty zostały jednak wystawione, a co gorsza, pełniący je żołdacy sprawiają wrażenie całkowicie trzeźwych. I czujnych. Część z nich z miejsca odwraca na nas wzrok. – Pamiętaj, Ausso. Cokolwiek się stanie.

 

Schodzimy. Ani na chwilę nie zwalniamy tempa; jak zwiadowcy, idący na rutynowy patrol. Jeden z najeźdźców zastępuje nam drogę, kiedy tylko stawiamy pierwsze kroki na spękanym gruncie. Pozostali zerkają nieufnie, chociaż nie podnoszą jeszcze broni.

 

Waarn goot ra?

 

Loup een invoudigszt, ghousz invoudigszt patvosz – rzuca Neal znudzonym głosem, nie zatrzymując się. – Aanghaasz het sard gevlaszt.

 

Wartownik nie wydaje się być zadowolony z odpowiedzi. Unosi strzelbę do góry; pozostali postępują podobnie.

 

Ar wajsz hejn invoudigszt patvosz! – podnosi głos. – Verklasz me!

 

Schrijvend prasztug utghosz – Neal wzrusza ramionami. Podziwiam swobodę w jego głosie. Jest doskonałym aktorem. W ten sposób oddaliliśmy się już na kilkanaście metrów od posterunku, a oni wciąż nie zaczęli strzelać.

 

Odgłos odbezpieczanej broni za moimi plecami mówi mi, że nie zyskamy dużo więcej.

 

Jeszcze jeden metr. I kolejny. Każdy będzie cenny. Każdy może zadecydować o naszym życiu.

 

Verklasz me! – ton głosu strażnika nie pozostawia żadnych wątpliwości co tego, że jego cierpliwość uległa wyczerpaniu. -Het antspraitszen! Het antspraitszen!

 

– Biegnij, Ausso. Biegnij i nie oglądaj się za siebie.

 

Rzucam się do przodu. Kule świszczą za moimi plecami. Jestem gotowy na śmierć. Wiem, że nie mogę jej uniknąć. Ale zanim padnę, pozwolę im zmarnować jeszcze kilka pocisków więcej.

 

Ale śmierć nie nadchodzi. Żaden z pocisków nie jest celny. Tylko jeden musnął moje przedramię; czuję tryskającą krew, ale udaje mi się stłumić okrzyk bólu. Nie zwolnię ani na chwilę. Nogi odbijają się od skalistego gruntu; jeszcze tylko kawałek, byle za ten pagórek… Nagle zaczynam wierzyć, że uda mi się przeżyć. Ta wiara sprawia, że nie czuję zmęczenia; ignoruję bijące jak oszalałe serce, obolałe stopy i spływający ze mnie pot. I krew sączącą się ze świeżej rany. To wszystko nie ma dla mnie znaczenia.

 

Dokąd ja biegnę? I po co? Nie myślę o tym. Jestem w amoku. Zwierzęcy instynkt przeżycia wziął nade mną górę. Czy Neal biegnie za mną? Czy dał radę? Nie wiem. Boję się patrzeć za siebie. Wiem, że jeśli zwolnię choć na chwilę, mogę to przepłacić życiem.

 

„Cokolwiek się stanie, biegnij i nie oglądaj się za siebie!"

 

Wreszcie organizm buntuje się; nogi nie poniosą mnie już ani jednego metra dalej. Zatrzymuję się i dopiero teraz czuję, jak bardzo nadwyrężyłem swoje ciało. Oddycham ciężko. Kropelki potu z moich włosów jedna po drugiej skapują na piasek.

 

Oglądam się za siebie. Mur Forlight skurczył się; zostawiłem go daleko, daleko w tyle. Nie słyszę już żadnych strzałów ani nawoływań. Nikt mnie nie ściga. Nie ma najeźdźców.

 

Ani Neala.

 

Przez kilka chwil patrzę na szczyt ostatniego pozostawionego za sobą pagórka, licząc, że wypatrzę na nim daleką sylwetkę strażnika karawany. Ale w rzeczywistości już wiem, co go spotkało.

 

Ten świat skutecznie oduczył mnie złudzeń.

 

Opadam na twardy grunt. Wyciągam się na plecach; nie mam siły ustać na nogach, ani nawet siedzieć. Wiem, że mogli pójść moim tropem. Mogą mnie tutaj znaleźć. Przykro mi, przyjacielu. Chciałeś, żebym przeżył, ale nie wywiążę się z obietnicy.

 

Przyjaciel? Tak, właśnie za kogoś takiego zacząłem ciebie uważać. Przyjaźń z odmieńcem. To śmieszne. Nigdy nie uwierzyłbym w coś takiego. A jednak.

 

Ale twoja planeta pozbawiła mnie wszystkiego. Każdą namiastkę szczęścia przepłaciłem jeszcze większym bólem związanym z jej utratą. Ley i jej muzyka. Ludzie z karawany. Rynek Forlight. Te chwile, kiedy dostrzegałem coś pięknego w waszej różnorodności. I wreszcie ty, Neal. Uratowałeś mi życie, ale całkiem bez potrzeby.

 

Nienawidzę twojego świata. Nienawidzę go tak mocno, jak nienawidziłem tego opryszka, którego pozbawiłeś dzisiaj życia. Wszystkie uczucia bólu, żalu, strachu, współczucia i złości – tego nauczyłem się dopiero tutaj. Nie chcę dłużej z nimi żyć.

 

Nie zdołam dotrzeć do żadnej osady na północnym zachodzie. Poczekam tutaj na śmierć. Equilibrium wisi nade mną w pełni. Mój dom. Jak bardzo za nim tęsknię.

 

Zamykam oczy.

 

 

 

 

***

 

 

– To na pewno on? Lepiej sprawdź, czy rzeczywiście ma implant. Odczyt sygnału był bardzo niewyraźny.

 

– Nie ma wątpliwości. Zabieraj go i wracamy. Nie możemy pozostać tutaj zbyt długo. Wszystko będzie raportowane.

 

Podnoszę powieki. Dlaczego jeszcze nie umarłem? Jak przez mgłę widzę dwie wysokie postaci w czarnych kombinezonach i zakrywających twarze maskach. Wspólnymi siłami podnoszą mnie i umieszczają na czymś przypominającym nosze.

 

– Patrz, obudził się. Może zrobimy mu zastrzyk?

 

– Nie przejmuj się tym. Jest wycieńczony z odwodnienia. Zaraz na powrót straci przytomność.

 

W ostatnim przebłysku świadomości dostrzegam jeszcze unoszący się nad pustkowiem wielki, czarny trójkąt. Czy to sen? Tak, to na pewno sen.

 

Wszystko rozpływa się w ciemności.

 

 

 

 

WITAJ W DOMU

Równość i harmonia są drogą do szczęścia. Wszystkie inne drogi prowadzą do chaosu.

Pierwsze przykazanie Kodeksu

 

 

 

 

WITAJ W DOMU, AUSSO EEVING.

 

Znowu czarna pustka i światło. Czy po raz kolejny przeżywam ten sam sen? Ale przecież powinienem był umrzeć.

 

NIE ŚNISZ, AUSSO EEVING, ANI TYM BARDZIEJ NIE UMARŁEŚ.

 

Protektor? Tak, wszystko jest tak, jak wcześniej. Moje ciało jest odrętwiałe i nie może się poruszyć. Jedyną rzeczą, nad którą panuję, są własne myśli.

 

WŁAŚNIE TAK, AUSSO EEVING. WRÓCIŁEŚ DO DOMU. WRÓCIŁEŚ DO EQUILIBRIUM.

 

Wróciłem? Ale jak…? I dlaczego…? Czy to kolejny sąd?

 

NIE AUSSO, TO NIE JEST SĄD. NIKT INNY NIE SŁYSZY NASZEJ ROZMOWY. TYLKO JA I TY.

 

Nie rozumiem. Nic nie rozumiem.

 

NIE MUSISZ, AUSSO. CZY TO WAŻNE? CZY NIE RADUJE CIEBIE POWRÓT?

 

Tak, ale przecież powiedziałeś sam, że złamałem Kodeks… Że nie ma dla mnie miejsca w Equilibrium. Nie ma powrotu.

 

TWÓJ POWRÓT OD POCZĄTKU BYŁ KONIECZNOŚCIĄ. BEZ TEGO NIC NIE MIAŁOBY ZNACZENIA.

 

Ale…

 

Zanim zdążę dokończyć myśl, światło rozlewa się na całą przestrzeń. Jest tylko biel. Dopiero po chwili spostrzegam, że odzyskałem panowanie nad swoim ciałem. Kiedy znowu udaje mi się zogniskować wzrok, mam przed sobą pokój. Niewielki apartament w przedwojennym stylu, jakby prosto wyjęty z archiwalnych fotografii. Zajmuję miejsce w wygodnym, obitym skórą fotelu, przy drewnianym stoliku. Na blacie przygotowano karafkę wina i dwa kieliszki. Białe ściany zdobi kilka malowideł.

 

Siedzę przez chwilę, wsłuchując się w ciszę. Staroświecki zegar ścienny miarowo wybija upływ czasu. Rozmasowuję dłonie; orientuję się, że ubrano mnie w elegancki, jasny garnitur. Co się tutaj dzieje? Czy ja biorę udział w jakiejś szalonej grze?

 

Czekam na gospodarza.

 

Na szczęście, nie trwa to zbyt długo. Drewniane drzwi, jedyne w tym pomieszczeniu, uchylają się. Tętno serca gwałtownie przyspiesza, w miarę, jak dostrzegam wyłaniającą się z nich postać. Czy to jakieś szaleństwo?

 

W progu pojawia się Ley. Na twarzy ma ten samym beztroski uśmiech, którym powitała mnie po raz pierwszy w namiocie Garreta. I który tak mocno zapisał się w mojej pamięci. Odgarnia z czoła kosmyki rudych włosów i nie spuszczając ze mnie wzroku, jak gdyby nigdy nic, zajmuje miejsce po drugiej stronie blatu.

 

– Nie przywitasz się ze mną, Aus? – jej głos jest dokładnie taki sam, jakim go zapamiętałem. – Nie cieszysz się, że mnie spotkałeś?

 

Przez dłuższą chwilę siedzę bez słowa. Wreszcie decyduję się podciągnąć rękaw garnituru.. Nie ma ani śladu po postrzale.

 

– Ty nie jesteś prawdziwa.

 

Marszczy brwi, ale po chwili znowu wybucha śmiechem.

 

– To wszystko nie jest prawdziwe.

 

– Aus, oj, Aus, nie umiesz się bawić.

 

– Kim jesteś? Co to za miejsce?

 

Dziewczyna wzrusza ramionami.

 

– Projekcja, która zastąpiła wcześniejszą. W ten sposób będzie nam łatwiej rozmawiać. A mamy sobie dużo do powiedzenia Aus, oj dużo.

 

– Przestań ją imitować – staram się zapanować nad drżeniem głosu.

 

– Aus, straszny z ciebie nudziarz. Za grosz nie masz poczucia humoru. Nie umiesz docenić zaszczytu, jaki ciebie spotkał? Nie ma żadnej potrzeby, żebym poświęcała na rozmowę z tobą chociaż niewielki ułamek samej siebie. A mimo to – jestem. Tylko dlatego, że uczono mnie służyć tym, którymi kieruję. Wspierać ich radą. Dlatego rzadko, bardzo rzadko, spotykam się z którymś z was i tłumaczę swoje działania. Kto wie, może sama też czasem czuję się samotna? I mam ochotę zamienić z kimś kilka słów? Może ten ktoś zauważy błąd w moim myśleniu? – śmieje się. – Wtedy właśnie wykorzystuję tę projekcję. Hotelowy pokój zamiast audiencji i boga. Nie sądzisz, że to znacznie przyjemniejsze? Oczywiście, potem wszystko zapominacie. Musicie zapominać – na ułamek sekundy jej oczy stają się dziwnie puste, ale może to tylko wrażenie. – Ty też zapomnisz, Aus.

 

– Ale… dlaczego Ley…?

 

– A dlaczego nie? Mogę odtworzyć wygląd i osobowość każdej postaci, jaka zapisała się w czyjejkolwiek pamięci. Zwykle posługuję się bliskimi. Najbliższymi dla was. Chciałam sprawić ci przyjemność, Aus – wyciąga się w fotelu. – Małe podziękowanie za trud, jaki włożyłeś w zbieranie emocji.

 

– Zbieranie emocji? – marszczę brwi.

 

– Tak, zbieranie emocji – Ley odgarnia włosy z czoła. – Może wypijemy za nasz wspólny sukces? – napełnia kieliszki. Śledzę strumień przelewającego się wina, ciągle usiłując zebrać rozbiegane myśli. – Aus, jesteś bohaterem. Moje prognozy mówią mi, że doświadczenia, które zebrałeś, pozwolą mi na wypełnianie woli Twórców i dbanie o bezpieczeństwo mieszkańców Equilibrium jeszcze przez wiele stuleci.

 

– Nic z tego nie rozumiem.

 

– Ależ oczywiście, Aus Wy nigdy nie możecie zbyt wiele rozumieć – wzdycha. – Widzisz… Wasze społeczeństwo z upływem kolejnych stuleci staje się coraz bardziej niestabilne. Coraz więcej jednostek, pomimo wszelkich wygód, jakich im dostarczam, intryguje perspektywa powrotu na Ziemię. Oczywiście, nigdy nie mówią o tym otwarcie, ale widzę to w ich snach. Czytam w ich marzeniach. Wszystko, czego uczą w Domach Nauki, już nie wystarcza, żeby ich odstraszyć.

 

– Ale przecież Ziemia…

 

– Sam się o tym przekonałeś, prawda Aus? – mówi triumfalnie. Wstaje od stołu i zaczyna krążyć po pokoju z kieliszkiem w dłoni. – Najskuteczniej byłoby pozbawić ich życia, ale tej jednej rzeczy, ponad wszystkie, inne zakazali mi Twórcy. Ludzkie słabości – macha lekceważąco dłonią. – Zatem muszę ich uczyć. Uczyć, że Ziemia to chaos. Ziemia to kolebka śmierci, chorób i nędzy. Tylko w Equilibrium, tylko pod moim nadzorem, będą szczęśliwi. W tym celu – wskazuje na mnie palcem – potrzebowałam emocji. Prawdziwych emocji, których nie jestem w stanie sfabrykować. Doświadczeń, jakich może dostarczyć choćby krótki pobyt na tej planecie. Pamiętasz je doskonale, prawda Ausso? – podnosi głos. – Cały twój ból, gorycz, nienawiść, frustracja – wylicza na palcach. – Zburzone Forlight. Kobiety gwałcone przez najeźdźców. Moja śmierć.

 

– Więc zesłanie było tylko pretekstem…?

 

– Tak, pretekstem do stworzenia doznania, zaczerpniętego z twoich wspomnień, które pod numerem katalogowym… powiedzmy, 5195, umieścimy w Domu Doznań.

 

Domy Doznań. Biblioteki doświadczeń i emocji, kopiowanych bezpośrednio do umysłu. Dostępne tylko dla wąskiej grupy wybranych mieszkańców.

 

– Oczywiście… będą nieco zmodyfikowane. Kilka rzeczy zostanie usuniętych.

 

– Kilka… rzeczy?

 

– Muszę kultywować mit złych Odmieńców. Każdy powód, żeby trzymać się z dala od Ziemi, jest dobry. W poprawionej wersji Neal będzie już zwykłym homo sapiens. W dodatku, cały ten twój zachwyt ich sztuką, muzyką… To też trzeba będzie zlikwidować – pociąga łyk z kieliszka. – Kontrola nad Kastą Artystów nie jest łatwym zadaniem. Nie mogę pozwolić sobie na bunt. Ale czyste, najczystsze emocje, które są w stanie produkować jedynie wasze umysły, pozostaną. To jest najważniejsze.

 

Czuję, że robi mi się na przemian zimno i gorąco. Dłonie pocą się niemiłosiernie.

 

Więc taki jest los mieszkańców Equilibrium? W ten sposób rządzony jest nasz świat? Co może być gorsze? Kłamstwa tutaj, czy cierpienie na Ziemi? Ley patrzy na mnie, jakby liczyła, że znajdę odpowiedź na to pytanie.

 

– A co… ze mną? – wreszcie zbieram się na odwagę, żeby zadać to pytanie.

 

– Ty, Aus? Ty jesteś przecież bohaterem. Zostaniesz oczyszczony z wszelkich zarzutów i wrócisz do społeczności. Oczywiście, będę miała nad tobą specjalny nadzór – uśmiecha się szelmowsko. – I twoje wspomnienia… Będę musiała poddać je takiej samej obróbce, jak to, co znajdzie się w Doznaniu numer 5195. Nie możesz rozpowiadać ludziom o przyjaźnie nastawionych neo-sapiens, prawda? Neo-sapiens i homo sapiens nie mają prawa być przyjaciółmi.

 

– Czyli… zapomnę też o twojej… Nie, przepraszam. O muzyce Ley?

 

– Aus, nadużywasz mojej cierpliwości. Najpierw tłumaczę ci to wszystko, chociaż istnieje wiele lepszych sposobów, na jakie mogłaby wykorzystać tę część mojej mocy obliczeniowej – znowu wykonuje lekceważący gest dłonią. – I ty chciałbyś zachowywać tak… niebezpieczne wspomnienia?

 

Spuszczam wzrok. Czy ona nie rozumie, jak bolesna będzie dla mnie ta strata?

 

– Wiem o tym – czyta moje myśli. – Ale wróciłeś do domu. Spełniło się twoje marzenie. Czy nie jesteś szczęśliwy?

 

Zastanawiam się. Nie. Może będzie mi się wydawało, że jestem szczęśliwy. Będę żył pozorami, nie mając świadomości tego, co straciłem.

 

A niektóre wspomnienia mogą być cenniejsze od życia.

 

– Czy naprawdę tak musi być? – mój głos drży. – Nie mogę zachować… choćby ułamka? Przecież… Nic nie zmienię. Jestem tylko jednostką, zwykłym człowiekiem.

 

– Ausso, nawet nie masz pojęcia, jak wiele zamętu może wprowadzić jednostka.

 

– Ley… Czy kimkolwiek jesteś… Proszę! – chcę wstać z fotelu, ale okazuje się, że znowu straciłem panowanie nad swoim ciałem. Pomieszczenie powoli zaczyna się rozmazywać. Dziewczyna nie spuszcza ze mnie wzroku; przez chwilę uśmiecha się jeszcze, ale już po chwili jest twarz nabiera lodowatego wyrazu. Tak bardzo wypranego z emocji, jak twarz żadnego żywego człowieka.

 

– Przykro mi, Ausso. Musisz zapomnieć. Raz na zawsze.

 

Po tych słowach wszystko ostatecznie rozmywa się w białej mgle. Stopniowo zapada ciemność. Kolejne niebezpieczne wspomnienia znikają z mojego umysłu. Rynek Forlight. Uliczni muzycy. Galeria sztuki. Poświęcenie Neala.

 

W końcu zostaje już tylko Ley. Wspólne ognisko i tamten wieczór, kiedy grała tylko dla mnie. Jej gitara. Akordy. Nuty.

 

Wszystko ginie. Zamiast tego pozostaje ból. Płonące miasto, najeźdźcy, gwałty. Wyczerpanie, strach i samotność. Tego o Ziemi uczyć się będą kolejne pokolenia.

 

Znowu nazywam się Ausso Eeving.

 

Jestem przykładnym mieszkańcem Equilibrium.

 

Poza Equilibrium nie ma szczęścia.

 

Koniec

Komentarze

Ok, po spłodzeniu ponad 100 tys. znaków, pod koniec dopisywanych, jak można się zorientować po dacie dodania, dosłownie z zegarkiem w ręku ;) pora postarać się o ładny komentarz odautorski;

Tekst w pierwotnym zamierzeniu (jeszcze na etapie konspektu) tworzony był z myślą o konkursie fantastyki socjologicznej, organizowanym na mojej uczelni. Stąd elementy antyutopijne i przede wszystkim rasowe. Dość szybko okazało się jednak, że po pierwsze, nie mam najmniejszych szans na zmieszczenie się w limicie konkursowym (taaa, ze 100 tys znaków, hehehe), a po drugie, ze względu na natłok innych zajęć (mgr, te sprawy), zabraknie mi czasu na stworzenie w terminie wystarczająco sensownego tekstu tutaj. W rezultacie, w trakcie pisania, wątek rasowy został zepchnięty na dalszy plan, a pierwsze skrzypce zaczęła grać intryga złego superkomputera (albo dobrego, jak kto woli...)

Opowiadanie, jak łatwo zauważyć, jest miksem dobrze znanych z klasycznej sf motywów. Typowe antyutopijne piekiełko i postnuklearny wasteland. Bezpośrednie nawiązania / inspiracje nasuwają się same - Cylinder von Troffa, superkomputer sterujący kolonią to oczywiście Pamięć Ziemi Carda (nie czytałem, ale znam motyw), finał niektórym może skojarzyć się z Kontaktem Sagana... Co do nazwy "Equilibrium", nie chciałem nawiązywać do filmu, po prostu podoba mi się brzmienie tego wyrazu i nie mogłem się powstrzymać, żeby go nie wykorzystać :) Nie będę bronił się przed zarzutem braku oryginalności, po prostu lubię klasyczne motywy i liczę na czytelników, którzy w lekturze czasami też kierują się piosenkową maksymą inżyniera Mamonia.

Teraz czas zrelaksować się po kilku godzinach wariackiego pisarkiego transu, który wywołała u mnie obsuwa z terminem, zjeść naleśnika i iść spać ;)

 

Zabrakło mi słów. Jesteś ganialny. Opowiadanie jest niesamowite i znane motywy bynajmniej nie umniejszają jego wartości (sama nie stronię od elementów typowych dla fantasy). Stworzyłeś pełną rozmachu wizję, która jednocześnie daje rozrywkę i skłania do myślenia, a to rzadka i cenna kombinacja. Bohaterowie są świetnie nakreśleni i wyraziści - prawie widziałam uśmiech Ley i przypominającą maskę twarz Neala. Ausso również sprawsza się doskonale, zarówno w roli nieco zagubionego narratora, jak i bohatera, który przechodzi ciężką konfronatację z obcą rzeczywistością. Nie chciałabym fundować innym czytelnikom spojlerów, ale nie mogę się powstrzymać przed komentarzem dot. sceny na bazarze. Nie miałam pojęcia co się kroi. Przez kolejne akapity przeleciałam na niemal wstrzymanym oddechu nie wierząc w to, co czytam. To nie mogło się dziać. A jednak się działo. Kolejne sceny to mistrzostwo świata - połączenie efektu zaskoczenia i ogromnych emocji. Po prostu szok. Daję 6 bez zająknienia.

Zwracam się do innych użytkowników - wiem, że jest długi ale naprawdę WARTO PRZECZYTAĆ TEN TEKST!

Ja napisze narazie tak. Przeczytałem może jedną czwartą, sam nie wiem. Resztę z pewnością doczytam i wtedy wyraże swoje zdanie. Póki co prosiłbym, aby autor jeszcze raz przejrzał tekst i poprawił błędy, bo szkoda, żeby przez nie miał przegarać, zwłaszcza jeśli opowiadanie jest faktycznie tak dobre.
Ot kilka z nich. O interpunkcyjnych nie pisze, a jest ich sporo (zbędne i brakujące przecinki)
Skalista okolica, gdzie niegdzie spomiędzy skał - ort.
Muszę zejść w dół - czyżby pleonazm?
badam roztaczającą się na horyzoncie równinę. U podnóży gór roztacza się pustkowie - styl. powtórzenie
jedynie skórzany materiał rozciągnięty nisko na głową - literówka  

A przypominam, że przeczytałem kawałek. Nie wiem co jest dalej.

Jak masz czas popraw, jeśli nie oby to nie przesądziło. Pozdrawiam
 

Mhm... nie sądzę, żeby takie drobiazgi miały o czymkolwiek decydować. Do nie dyktando w podstawówce. Podejrzewam, że i Sapkowski i Dukaj mieli korektorów od "czarnej roboty". Moim zdaniem liczy się pomysł, styl i emocje. Oczywiście jeżeli tekst jest niestrawny pod względem technicznym to i genialna treść go nie uratuje, ale w tym przypadku forma jest prawie idealna. Nie licząc drobnych niedociągnięć, których nie da się uniknąć w tekście takiej długości. Przypominam, że do książek też czasami trzeba dodawać erratę. Meraxes nie miał do swojej dyspozycji profesjonalnego zespołu korektorskiego, a jedynie swój własny talent. Trochę wyrozumiałości ;)

Osobiście mam podobne zdanie jak ty Ranferiel, ale z konkursami różnie bywa i różnorakie są kryteria. Zwłaszcza przy podobnym poziomie tekstów niuanse mogą zaważyć. Ale tak na marginesie, podobno matematycy czy fizycy popełniają w tekstach mniej błędów niż poloniści, ale od tego są ludzie od korekty własnie. Pozdrawiam.

Może dziś znajdę trochę czasu żeby doczytać opowiadanie do końca, zwłaszcza że zyskało już fankę, a to coś znaczy. Pozdrawiam raz jeszcze.

@Ranferiel, proszę, nie pisz więcej tak huraoptymistycznych komentarzy, bo byłem już bliski odebrania tego jako ironii ;) Bardzo Tobie dziękuję, ale cóż, genialne teksty to może tworzyć Dukaj, w przypadku nas, userów fantastyka.pl może zostańmy przy takich określeniach jak "fajne" czy "udane", ok? ;) Tym bardziej, że sam nie jestem aż tak bardzo zadowolony z tego opowiadania, osobiście mam świadomość paru nieścisłości fabularnych (wynikających głównie z tego, że fabułę rozwijałem trochę spontanicznie...) i konieczności rozwinięcia / dopracowania niektórych wątków, ale cóż, deadline zrobił swoje ;) Tak czy tak, jest mi ogromnie miło.

@themostenes, niestety, tutaj nie mogę już nanosić poprawek, obawiam się, że w dalszej części będzie ich więcej, bo sam teraz trochę wyłapuję. Dzięki za to, co wytknąłeś, przynajmniej u siebie poprawię.

Shit. Znowu musiało mnie wylogować w trakcie pisania, bo nie widzę swojego komentarza. Podsumowując w skrócie zatem - podobał mi się rozmach historii i interesująca kreacja obu światów, za to odrobinę znużyła narracja w czasie teraźniejszym, która w pewnym momencie stała się trochę zbyt monotonna. Ale podejrzewam, że opowiadanie  duużo lepiej czytałoby się na papierze. <i jakby były obrazki :)))>

Meraxes - nie przejumuj się babolami, bo tekst je przygniata. Opowiadanie pierwsza klasa, A przez czały czas zastanawiałem się czemu ma służyć narracja pierwszoosobowa w czasie teraźniejszym, a tu proszę końcówka wyjaśnia, że takowej trzeba było użyć. A Dukaj to też człowiek i wcale nie jakiśniezastąpiony  fenomen, więc nie ma co przesadzać ze skromnością. Niby idą przez pustynię, niby gadają, nawet na dobrą sprawę nie walczą, a wszystko jakieś takie epickie i pochłania. Niezła przygoda jednym słowem i kto wie, czy nie zwycięzca Eliminacji. Życzę powodzenia.

meraxes, Ty mi tu nie pisz, co i jak mam oceniać, bo Ranferiel to duża dziewczynka i swój rozumek ma. Nawet trochę większy od pewnego znanego misia, choć też bardzo lubi miód ;) Poza tym, to wolny kraj i jak zechcę to nawet hymn pochwalny na twoją cześć napiszę :P No i, jak widzisz, nie jestem w swojej opinii odosobniona :]

"Twoją" powinno być z dużej, mea culpa ;)

Łe, jak już Ranferiel o hymnie pochwalnym pisze, to chyba aż się zmuszę i przez ten kawał tekstu przedrę :D

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

beryl, odłóż maczetę :P Przez ten tekst nie trzeba się przedzierać - przez niego się płynie :) Ok, starczy już tego słodzenia. Wiem, że wygląda to trochę jak bezczelny lobbing i ... de facto nim jest. Na swoje usprawiedliwienie pragnę zauważyć, że tekst jest długi. Jak na tutejsze standardy, to nawet bardzo. A zdążyłam zauważyć, że na NF współczynnik poczytności jest odwrotnie proporcjonalny do ilości znaków (widzę to po swoich tekstach). Dlatego uważam, że wybitne, dłuższe teksty (takie jak ten) trzeba wspierać. Inaczej giną niezauważone w masie szortów i średnich form. Taka prawda :(

Ech. I Twoje opowiadanie też przeczytam. No bo trzeba je wspierać, te długie.
Tylko już nie dziś.

A krótkie opowiadania też mają swój urok, o! (szczególnie te pisane w kilka godzin na eliminacje)  ;]
Dobra, koniec offtopu z mojej strony, odezwę się ponownie po przeczytaniu opowiadania.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Podoba mi się pomysł, podoba mi się to, jak wszystko się potoczyło. Ale, ale, ale. Wykonanie liczy się nie miej niż pomysł, dlatego nie podpiszę się pod zachwytami przedmówców. Błędy błędami, zgadzam się z Ranferiel - autor ma prawo robić błędy, nie musi być językoznawcą (chociaz podstawy poprawnej polszczyzny powinien znać). Jednak o ile błędy z tekstu można usunąć, tak nie można w ten sposób poprawić stylu autora, a ten, niestety, nie jest już tak rewelacyjny. Niemniej całość na plus - dobrze :)

@ Ranferiel, sorry, nie chciałem Ciebie urazić, serio ;) po prostu wprawiłaś mnie w stan, jakby to określić, lekkiego zakłopotania.

@beryl, no niestety, długość moich opowiadań bywa utrapieniem, często mam dobre chęci, ale nigdy nie wychodzi ;) Szkoda, że ten konkurs nie ma limitu znaków. Może wtedy by się udało. Pewnie dlatego nie przejdę tych eliminacji, w końcu w druku liczy się zwięzłość ;)

A jeśli chodzi o narrację w czasie teraźniejszym - szczerze mówiąc, nie miało to konkretnego uzasadnienia, zaraziłem się tym trochę po paru lekturach, ale w kolejnym opowiadaniu chyba będę musiał już sobie dać z tym spokój.

wielkie dzięki za komentarze ;)

W druku liczy się zwięzłość? A od kiedy to? :P

W druku liczy się zwięzłość? A od kiedy to? :P
Od czasów, kiedy czasopisma mają limitowaną liczbę stron i nie chcą ich wszystkich wykorzystać na jedną rzecz. To chyba będzie gdzieś tak... od zawsze? :P

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dokładnie, im bardziej wydłuża się spis treści, tym atrakcyjniej to wygląda. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy w SFFiH umieli jeden numer wypchać niemal w całości jednym tekstem, ale u nich też się to już raczej nie zdarza.

A, ja z rozpędu pomyślałam również o książkach :) Mierz wysoko, meraxes :P Ale z drugiej strony - zwięzłość nie zawsze znaczy "krótkość" :)

Bardzo długi tekst. Długo go czytałem a od ciągłego gapienia się w biały tekst na zielonym tle, oczy wychodziły mi z orbit, mimo to dotrwałem do końca. Nie wiem czy to będzię komplement czy nie, ale momentami miałem wrażenie, że czytam Diunę Herberta (a to przez te cytaty na początku każdego rozdziału), a poprzez stylistykę narracji (nie pomysł broń Boże) czułem się jakbym czytał Pana Lodowego Ogrodu, Grzędowicza. Czy czytałeś może powieści tych dwóch panów? Generealnie, nie psując Tobie komentarzy, to kolejny tekst, najlepszy w całej kampanii eliminacyjnej. Super. Pisz dalej, tak wciągająco i szalenie inteligentnie, a będą z Ciebie ludzie. Dla mnie tekst zasługuje na coś więcej niż na ocene 6 czy 10! Mimo to, tak ocenie na 6, bo webmaster nie dał mi możliwości postawienia wyższej noty. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Mkmorgoth, dzięki serdeczne. Mi od czytania opowiadań z tej strony w przeglądarce oczy wychodzą z orbit już po jakichś pięciu minutach. Na przyszłość polecam przeklejać do Worda. Dużo przyjemniej, zapewniam ;) Herbert i Grzędowicz zajmują honorowe miejsca w mojej biblioteczce, ale akurat jeśli chodzi o narrację, byłem bardziej pod wpływem niektórych opowiadań z ostatniego zbioru Dukaja ;) pozdrawiam

I jeszcze raz przepraszam za długość, bo widzę, że nie może być komentarza bez wzmianki o tym ;)))) NAPRAWDĘ, poprawię się następnym razem ;))))) 

meraxes, długość tekstu jest w porządku. Bo tu nie chodzi o długość, tylko o czytanie z ekranu, które jest bardzo męczące. Natomiast Twój tekst bardzo mnie wciągnął i zainteresował, i chciałem za wszelką cenę przeczytać cały. Następnym razem widzę Twoje opka na papierze, a nie na portalu! Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nie do przyjęcia byłoby to antyutopijne opowiadanie w krótszej wersji. Ograniczając komentarz do minimum, rzeknę tylko - rewelacja. Treść nie pozwala odciągnąć oczu od ekranu.

Dynamiczny, realny przebieg wydarzeń, który jest możliwym scenariuszem na zniszczonej przez działalność człowieka Ziemi.

Bohater nieco bierny, odgrywający jednak kluczową rolę w opowiadaniu poprzez mimowolną kolekcję doznań, przekazanych ostatecznie na jego "ojczystą satelitę"- Księżyc.

Wprost: wiele ciekawych postaci, akcja i umiejętnie opisane otoczenie.

Pisz chłopie ile wlezie! Będzie ludź z Ciebie :D

PEACE

Bardzo dobry. Inspirujący tekst. Warto było poświęcić te kilka godzin. Pzdr.

Nowa Fantastyka