- Opowiadanie: Selena - Dzieło niedoskonałe (ELIMINACJE 2011)

Dzieło niedoskonałe (ELIMINACJE 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dzieło niedoskonałe (ELIMINACJE 2011)

 

 

Byłem przecież normalnym człowiekiem.

Karol Kot

 

 

Najpierw zrobił podłużne nacięcie na brzuchu. Ostrożnie, tak aby nie uszkodzić niezbędnych do życia organów,

a tylko zdjąć skórę i odsłonić tkankę tłuszczową. Ofiara nie krzyczała. Nie mogła. W przeszłości widywał już takie, które wrzeszczały z bólu i przerażenia.

Ułożona na plecach, unieruchomiona, z pozbawionym skóry brzuchem, który unosił się rytmicznie w tempie jej przyspieszonego oddechu, niema i przestraszona, przyglądała mu się bacznie. Okaleczona i bezbronna pół-istota. „Interesujące" – pomyślał.

Dziś był zbyt głodny, żeby bawić się w odsłanianie poszczególnych narządów i wyłupywanie oczu. Przeciął więzy, odrzucił nóż i rzucił się łakomie na półżywą jaszczurkę.

 

***

 

Udało mu się. Pomysł kiełkował w głowie Kirka od dawna, lecz przybrał realne kształty dopiero w zeszłym tygodniu, kiedy to podsłuchał, jakie zamiary mają względem niego pracownicy laboratorium.

– Stary nie żyje. Co będzie z tym małpiszonem, Jude? – zapytał Chris, jeden z nowych laborantów.

– Słyszałem, że mają się go pozbyć. Zrobią autopsję, sfotografują każdy kawałeczek, zapiszą wyniki, a potem spalą to, co zostanie.

– Powinni się pospieszyć. Skoro Morris nie żyje, pewnie wkrótce skasują ten burdel.

Autopsja? Doskonale wiedział, co znaczy to słowo, nie mógł jednak uwierzyć własnym uszom. Czy te szalone istoty trzymały go przez tyle lat w zamknięciu tylko po to, by w końcu go zabić? Nie chciał umrzeć, pragnął opuścić przeklęte więzienie i żyć na wolności. Ale czym była wolność? Kiedy był mały, wiele razy śniło mu się, że biegnie, trzymając za rękę małą dziewczynkę. Później śnił mu się również szum fal na pustej plaży, zapach morza i ciepło palącego słońca. Nie był pewien, czy wszystkie te rzeczy tylko sobie wyobraża, czy też należą one do jego wspomnień. Wspomnień

z innego, lepszego życia.

 

***

 

Rick usiadł przy oknie i zapatrzył się w dal. Mieszkanie na odludziu było dla niego rodzajem terapii, sposobem na uniknięcie popełnionych w przeszłości błędów. Wiedział, że potrafi być dobry i nie czynić ludziom krzywdy tak długo, jak będzie trzymał się od nich z daleka. Zrozumiał to po dwudziestu pięciu latach spędzonych w zamknięciu. Wiedział też, że to, co pchnęło go do zbrodni wiele lat wcześniej, nadal w nim drzemie.

 

***

 

Kirk 1012 ostatnie dwadzieścia lat życia spędził w laboratorium, zamknięty w szklanej celi tak małej, że można było zrobić tylko pięć kroków w każdą stronę. Stały tu łóżko, stół i krzesło. W przylegającym pomieszczeniu znajdowały się prysznic i toaleta. Natomiast na suficie zamontowano plazmowy ekran – jego okno na świat. Przebywając w swoim osobliwym „pokoju", obserwował uważnie wszystko, co za dnia działo się za szybą. Natomiast kiedy w budynku gasło światło, a pracownicy, nie licząc strażnika, który pojawiał się około trzeciej, szli do domu, Kirk spał lub rozmyślał, najczęściej jednak oglądał telewizję.

 

***

 

Poczuł, że drżą mu dłonie. Oddech zrobił się krótki, obraz stracił ostrość. Rick wiedział, że nie wolno mu za dużo myśleć o przeszłości, ale czasem emocje wymykały się spod kontroli. Trzęsącymi się dłońmi wyjął z szuflady krótkiego, zapobiegliwie przygotowanego wcześniej skręta, którego niezwłocznie podpalił. Łapczywie wziął dwa długie buchy,

z przyjemnością delektując się trzecim. Czerwona gleba za oknem kontrastująca z czystym błękitem nieba wydawała się teraz piękniejsza niż kiedykolwiek. Posiedział tak jeszcze przez chwilę. Nareszcie spokój. Wytarł spocone dłonie

o spodnie i zaciągnął się jeszcze raz. Musiało zbliżać się południe, bo słońce było wysoko. Już dawno pozbył się wszelkich zegarków. Człowiek znikąd nie potrzebował mierzyć czasu. Wyrzutek społeczeństwa. Nie trzymał też luster. A szkoda. Miał taką piękną twarz. Mimowolnie uśmiechnął się. Tak, bez wątpienia był piękny. Regularne, klasyczne rysy, ciemne oczy, orli nos, spiczasty podbródek. Pamiętał, że kiedyś czuł się, jak młody bóg. Zawsze chciał, aby jego ofiary patrzyły mu w oczy. Ostatnią rzeczą, jaką widział umierający, miała być twarz Ricka. Bezdomny pijak, nieletnia dziwka, dziewczynka z piegami na nosie. Znowu drżały mu dłonie. Wziął kolejnego, długiego bucha. Musi nad sobą panować.

 

***

 

Kirk 1012 codziennie widywał postaci w białych fartuchach. Przynosiły mu jedzenie, a następnie zabierały na różnego rodzaju badania. Szczególnie nie znosił zapachu gabinetu, w którym pobierano mu krew, natomiast sala, gdzie miał łączyć różne obrazki, literki czy puzzle, była miejscem, w którym mógł się nawet trochę rozerwać (tylko dlaczego ci durnie proponowali mu zabawy przeznaczone dla pięcioletniego dziecka?). Jeszcze rzadziej zaprowadzano go do silnie oświetlonego pomieszczenia, gdzie otrzymywał środek nasenny i w zasadzie nie miał pojęcia, co później się z nim działo. Bywało też, że kazano mu przyglądać się eksperymentom przeprowadzanych na różnych zwierzętach. Miał wrażenie, że szczególnie interesowało ich, jak zareaguje na cierpienie innych stworzeń. To było takie żałosne. Prześcigali się w wymyślaniu najbardziej dziwacznych tortur, męczyli gryzonie, psy i koty, a on umierał z nudów, zastanawiając się, czy świat kończy się na tym budynku, czy może też istnieje coś więcej?

 

***

 

Na początku 2049 roku, po wielu latach nieudanych prób, w laboratorium w Teksasie przyszła na świat pierwsza sklonowana istota ludzka. To był wielki dzień. Nie wiadomo, dlaczego noworodek otrzymał imię Kirk – być może któryś z „ojców" klona był fanem popularnego w poprzednim stuleciu amerykańskiego aktora Kirka Douglasa. Natomiast liczba 1012 oznaczała, że Kirk był tysiąc dwunastym sklonowanym embrionem, który, w przeciwieństwie do tysiąc jedenastu poprzedników, przetrwał życie płodowe. W latach 2015-2048 w laboratorium przeprowadzono dziewięć tysięcy sześćset pięćdziesiąt trzy próby stworzenia embrionu ludzkiego przy użyciu techniki przenoszenia jądra klonowanej komórki do komórki jajowej, z której uprzednio usunięto materiał genetyczny. Tysiąc jedenaście prób zakończyło się sukcesem, lecz większość zarodków przetrwała jedynie od dwóch dni do kilku tygodni. Wówczas pojawił się pomysł, by wykorzystać DNA uzyskane z odnalezionych dwadzieścia lat wcześniej szczątków neandertalczyka. Ryzykowne przedsięwzięcie, o dziwo, okazało się sukcesem. Aby uniknąć skandalu, wścibskich reporterów czy jakiejkolwiek ingerencji ze strony opinii publicznej, cała seria eksperymentów pozostawała w ukryciu. Zresztą klonowanie nadal nie było w Stanach zgodne z prawem, więc ujawnienie istnienia klona współczesnego człowieka skrzyżowanego z neandertalczykiem wywołałoby prawdziwą burzę. Nikt też nie wiedział, jakie będą konsekwencje eksperymentu.

Czy dziecko okaże się normalne? Jak będzie wyglądało, gdy dorośnie?

Ojciec eksperymentu, Philip Morris, uważał Kirka za dzieło swojego życia.

O sklonowaniu człowieka zaczął marzyć niedługo po rozpoczęciu studiów na Wydziale Biotechnologii na Uniwersytecie Kalifornijskim w 2011 roku. Wkrótce myśl ta stała się jego obsesją. Po kilku latach starań otworzył własne laboratorium, zatrudnił zaufanych pracowników i odnalazł sponsora, milionera z Berkeley w Kalifornii, który działał nie tyle dla dobra nauki, co z czystej próżności. W przypadku powodzenia eksperymentu byłby równie sławny, jak sam pomysłodawca. Milioner zmarł w 2025 roku zostawiwszy swój majątek laboratorium. Dzięki jego śmierci Morris miał wolną rękę. Zatem po narodzinach Kirka 1012 nikt nie naciskał na to, by poinformować opinię publiczną. Po okresie początkowej euforii pojawiło się jednak pytanie – co dalej? Stworzenie klona powiodło się, lecz Morris nie mógł pochwalić się sukcesem. Po pierwsze złamano prawo, po drugie amerykańscy obywatele niewątpliwie domagaliby się uwolnienia Kirka. Morris nie mógł na to pozwolić. Nie wiedział, czy chłopak nie okaże się niebezpieczny, poza tym nie zamierzał przepuścić okazji do przeprowadzenia serii skomplikowanych testów, ani z zaplanowanych badań zarówno fizycznego jak i psychicznego rozwoju stworzonej przez siebie istoty. Młoda Meksykanka, która za sowitym wynagrodzeniem zgodziła się urodzić dziecko, zgodnie z umową, a zapewne też z ulgą, opuściła laboratorium. Dzięki temu chłopiec praktycznie wychowywał się sam. Miał rzecz jasna kontakt z pielęgniarkami, które karmiły go, ubierały czy zabierały na częste badania. Morris zadbał, aby codziennie robiła to inna osoba, nie chciał bowiem dopuścić, by jakaś kobieta przywiązała się do chłopca zbyt mocno. To mogłoby pokrzyżować jego plany. Mimo swego pochodzenia, dzieciak wyglądał całkiem zwyczajnie, o ile nie liczyć dość dużej głowy, nieco wysuniętej dolnej szczęki, cofniętego czoła i przysadzistej budowy ciała. Kiedy Kirk miał dwa lata, Morris zarządził, by w pokoju chłopca umieścić telewizor, nie tyle po to, żeby się nie nudził, lecz głównie, aby obserwować jego reakcje, które stanowiłyby doskonały materiał do kolejnych badań.

 

***

 

Ściskając w palcach drugiego, w połowie wypalonego skręta, Rick wpatrywał się uporczywie w horyzont za oknem. Krzewy porastające równinę falowały teraz w gorącym powietrzu. Nareszcie był spokojny. Nieco dręczyło go jeszcze złudzenie, że w jego kierunku zmierza jakaś postać. Odłożył niedopałek i wyjął z kieszeni klucz. Położył go sobie na dłoni i lekko pogładził. Chłód stali zawsze go uspokajał.

 

***

 

Od rozmowy Chrisa z Judem minęło kilka dni. „Najwyższy czas, żebym zaczął działać" – pomyślał Kirk. Któregoś dnia, być może jutro, przyjdą po niego, a wtedy będzie za późno, by zrobić cokolwiek. Dostanie ostatni w życiu zastrzyk,

a potem skończy tak, jak jeden z chomików, które trzymano w sali obok. Nagle usłyszał kroki na korytarzu. Następny posiłek miał być dopiero za dwie godziny. Czy to już? Serce zabiło mu mocniej. Czyżby przegapił swoją szansę?

– Hej, ty! Zabieram cię do fryzjera. Jutro mają zrobić ci tomografię. Idziemy obciąć ci włosy. Zrozumiałeś? Włoooosy.

Niesłychane, ale przez te wszystkie lata ci durnie nie zauważyli, że niczym nie ustępuje im inteligencją. Wystarczyło robić głupie miny i nie odzywać się za wiele, by uznali, że jest niedorozwinięty i nie pojmuje tego, co mówią. Tymczasem doskonale rozumiał angielski, w końcu przez ostatnie dwadzieścia lat obejrzał więcej programów telewizyjnych (lub przynajmniej tyle samo) niż przeciętny Amerykanin przez całe życie. Pojmował wszystko, lecz niewiele mówił. Rzadko kiedy ktoś próbował z nim rozmawiać, więc nieszczególnie miał okazję ćwiczyć wymowę. Poza tym geny neandertalczyka też odegrały tu pewną rolę, od lat badacze przypuszczali, że homo neanderthalensis nie posiadał zdolności artykułowania zrozumiałych dźwięków. Kirk był w stanie wymawiać pojedyncze wyrazy, jednak robił to z wysiłkiem, a wypowiadane przez niego zbitki sylab nie dla każdego były zrozumiałe. Za to doskonale kojarzył fakty, miał świetną pamięć i jako takie pojęcie o świecie zewnętrznym nabyte przez lata wpatrywania się w ekran na suficie. Znał każdy zakątek laboratorium i wiedział, jaki cel przyświecał ludziom, którzy go tu zamknęli.

Od przedwczoraj był też świadomy, że jeśli wkrótce się stąd nie wydostanie, to umrze, nie zobaczywszy na własne oczy oglądanego codziennie w telewizji świata zewnętrznego.

Strzyżenie nie trwało długo. Po raz pierwszy pozbawiono go włosów. Zazwyczaj po prostu obcinano je do ramion. Człowiek z laboratorium nie musi być modny. Po powrocie do celi jego myśli krążyły coraz szybciej. Tomografia. Do tego badania nie jest potrzebne golenie głowy (wiedział o tym z kilku seriali). Co oni planują? Operacja? A może usuną mu część mózgu i zmienią go w żyjącą roślinę? Widział coś takiego na kiepskim filmie science fiction.

O trzeciej w nocy, podczas obchodu pracownika ochrony, Kirk wszczął alarm.

– Ugrh! Zpsuuute. Pooomóc.

– Co jest stary? – To był Ben. Pracował tu od dziesięciu lat, więc ten zamknięty za kuloodpornymi szybami małpo-człowiek nie napawał go już strachem.

– Zpsuuute. Wooooda wypada.

– No tak, pewnie znowu nie wiesz jak zakręcić kran, głąbie? – otworzył drzwi i wszedł do pomieszczenia, które miało służyć za prowizoryczną łazienkę. Z kranu wydobywał się silny strumień wody, a zlew był już przepełniony po brzegi.

– Zobacz koleś, musisz tu złapać i prze…

Ogłuszenie nachylonego nad kranem Bena okazało się dziecinnie proste. Kirk chwycił leżący na podłodze pęk kluczy, włożył na siebie ubranie strażnika i wyszedł ze szklanej klatki, zamykając drzwi na klucz. Następnie opuścił pomieszczenie i szybkim krokiem doszedł do końca korytarza. Potem w dół po schodach, jeszcze jeden korytarz i… okno! Wiele razy widział na filmach akcji, jak bohater wybija szybę czymś ciężkim, wyskakuje, nie zważając na ostre odłamki, a potem biegnie przed siebie, oddając co jakiś czas strzał w stronę goniących go prześladowców. Ale TO okno było otwarte! Kirk popchnął lekko szybę i poczuł zapach świeżego powietrza. Na czarnym niebie migotały gwiazdy. „Nie!" – krzyknął głos

w jego głowie. To niewiarygodne, ale, gdy w końcu nadeszła chwila, o której marzył przez całe życie, poczuł paraliżujący go strach. Dopiero teraz uświadomił sobie, że to nie zamknięte na zamek drzwi czy paru nieudolnych strażników trzymały go tak długo w zamknięciu. To był on sam. Urodził się w niewoli i przez dwadzieścia lat mieszkał w szklanej klatce. Nie znał innego życia.

Ale nie ma już odwrotu. Ogłuszony strażnik wkrótce podniesie alarm.

Wiatr.

Dokładnie taki jak we śnie.

Zapach ziemi.

 

Stał jeszcze przez moment, a potem skoczył w dół tak, jak samobójcy skaczą ze skały. Wylądował na twardym podłożu zaledwie dwa metry niżej. Przed nim rozpościerała się otwarta przestrzeń teksańskiej pustyni.

 

***

 

Posiłek składający się z jaszczurki i kilku kropel zaoszczędzonej wody wzmocnił go nieco. Szedł przed siebie już trzeci dzień. Wiedział, że wiele ryzykuje, oddalając się od ulicy. W głębi pustkowia miał mniejsze szanse na przeżycie. Z drugiej strony gdyby wędrował blisko drogi, bez trudu by go złapali. Poza tym utrzymanie się przy życiu, nawet na odludziu, nie było takie trudne dla istoty o jego inteligencji i potencjale fizycznym. Kirk zdawał sobie sprawę, że nie jest zwyczajnym człowiekiem, ale dziełem ludzkich rąk, efektem pracy postępowych naukowców. Odznaczał się większą wytrzymałością, o czym wiedział już w laboratorium, a teraz, pośrodku jałowego pustkowia, mógł przekonać się na własnej skórze.

Maszerując po spalonej słońcem ziemi, zastanawiał się, jacy okażą się napotkani przez niego ludzie. Czy będą przypominać chłodnych, zdystansowanych pracowników laboratorium? A może ci z zewnątrz byli zupełnie inni? Przypomniał sobie postaci z oglądanych dotąd filmów, prezenterów telewizyjnych, gości zaproszonych do studia Jerry'ego Springera. Choć program ten miał już swoje lata, a jego pomysłodawca dawno nie żył, Kirk nie mógł oderwać wzroku od krzyczących, płaczących i obnażających się publicznie ludzi. Każdy człowiek, jakiego zdarzyło mu się widzieć na ekranie, wydawał się być zupełnie inny, ale łączyło ich jedno – emocje. W przeciwieństwie do laborantów czy do samego Kirka, ludzie z telewizji byli niezwykle wrażliwi. Często płakali, mówili o miłości, zazdrości. Przypuszczał, że świat, który ogląda, nie jest prawdziwy. W końcu on był inny. Ludzie w laboratorium też.

 

***

 

Rick miał złe przeczucie. Tak samo jak w dniu, gdy po raz pierwszy przyszedł do szkoły po przeprowadzce do Ballinger. Miał wtedy dziesięć lat, był rok 2011.

– Patrzcie na jego ciuchy. Pewnie dostał je od kuzyna – rzucił ktoś z klasy. Jego słowom wtórował gromki śmiech.

– Hej ty, te buty masz od pastora? – Rick nie reagował na zaczepki. Usiadł na swoim miejscu, nie uraczywszy żartownisiów nawet jednym pogardliwym spojrzeniem.

W poprzedniej szkole w niewytłumaczalny sposób wszyscy schodzili mu z drogi. Wyglądało na to, że tu będzie inaczej.

– Ej, odpowiadaj jak do ciebie mówią – krzyknął ktoś, kto równocześnie rzucił w niego ołówkiem.

– Cisza! – krzyknęła zirytowana nauczycielka. – Przywitajcie nowego kolegę. Richard Stanton.

Nikt jej nie odpowiedział. Wszyscy patrzyli na niego z wrogością. „Ale syf" – pomyślał. – „Nie przepadają tu za nowymi".

Nie minęło pięć minut, a na jego ławkę spadł zwinięty w kulkę kawałek papieru. „Czekam na ciebie przed szkołą, DZIWAKU".

Lekcja wkrótce się skończyła. Richard spakował rzeczy do plecaka i udał się w stronę boiska. Po drodze zahaczył jeszcze o toaletę. Nigdy wcześniej nie miał wrogów. Dotąd wszyscy schodzili mu z drogi, więc dzisiejsza sytuacja była dla niego nowa. Mimo to nie bał się. Nie był zbyt silny, ani nie miał wprawy w zapasach. Nigdy nie był też klasowym prowodyrem. Dzieciaki po prostu unikały go. A dziś wszystko się zmieniło. Nawet się ucieszył. „Nareszcie coś się dzieje" – pomyślał.

Na dziedzińcu zebrała się połowa jego klasy. Rozdziawione w uśmiechu gęby, szeptane drwiny, pełen wyczekiwania wzrok kilkunastu bachorów. „Stado małp" – pomyślał Richard.

– No, lalusiu. Wiesz, z kim zadarłeś? – wrzasnął ten sam pętak, który nie dawał mu spokoju w klasie. Całkiem wysoki i dobrze zbudowany jak na dziesięciolatka szczeniak, który teraz, stojąc pośrodku dziedzińca, pogardliwie wykrzywił twarz, w przesadnie widoczny sposób żuł gumę i stanął w rozkroku niczym John Wayne. Alan Hurlblut. Kiedy Rick wyszedł z budynku, Alan ostentacyjnie ściągnął z siebie kurtkę, którą rzucił jednemu z kompanów, podciągnął rękawy i zaczął znacząco uderzać pięścią o otwartą dłoń.

– No chodź, pokażę ci, kto rządzi w naszej budzie – wycedził przez zęby i wypluł gumę na betonową nawierzchnię dziedzińca.

Richard zatrzymał się jakieś dwa, trzy kroki od przeciwnika, zdjął plecak, ale, zamiast wyprostować się i przystąpić do walki, przez chwilę gmerał jeszcze w środku.

– Ej, co tak kucasz? Zlałeś się w gacie ze strachu? Wyprostuj się, bo jak nie to skopię ci dupę na miejscu! – Okrzykowi Alana towarzyszył gromki śmiech jego „świty". Ponieważ Rick nie zareagował na jego zaczepkę, Alan zrobił krok do przodu, czego jednak natychmiast pożałował. Ułamek sekundy przed tym, jak poczuł piekący ból, zobaczył jasny błysk ognia.

Rick uśmiechał się pod nosem, przypalając twarz prześladowcy prowizorycznym miotaczem płomieni, składającym się z dezodorantu i zapalniczki. Zanim ktoś zdążył pchnąć go na ziemię, udało mu się poważnie poparzyć chłopaka. Unieszkodliwiwszy Ricka, koledzy Alana pobiegli po pomoc, nie wiedzieli bowiem, jak zabrać się za gaszenie włosów wrzeszczącego i miotającego się na ziemi nieszczęśnika. „Tępaki" – pomyślał Richard, gramoląc się na nogi i otrzepując ubranie. Zrobiło się zbiegowisko. Wkrótce pojawił się któryś z nauczycieli z niepotrzebną już gaśnicą. Richard z satysfakcją przyglądał się poparzonej twarzy i nadpalonym włosom chłopaka.

– Ma za swoje – powiedział do oszołomionych, wpatrujących się w niego w milczeniu dzieciaków.

 

***

 

Inspektor Ewan od wczoraj jeździł rozklekotanym, blisko pięćdziesięcioletnim hummerem po drodze międzystanowej 35 i przecinających ją ulicach razem z szeryfem Kowalewskim. Przysłano go tu, aby zajął się odszukaniem zbiegłego z laboratorium, wyhodowanego dwadzieścia lat wcześniej klona. Przyjechał sam, a na miejscu miał mu pomóc tylko zbliżający się do emerytury szeryf, którego jednak nie wolno mu było wtajemniczyć w szczegóły sprawy. Kowalewski dysponował przestarzałą bronią i przedpotopowym samochodem. Czysty absurd. Ewan od początku wiedział, że jego przyjazd do Teksasu to tylko formalność. Gdyby federalnym naprawdę zależało na znalezieniu zbiega, śmigłowce już od dawna przeczesywałyby teren. Poza tym jak to możliwe, że trzymany w Centrum Badań Genetycznych obiekt, nie miał pod skórą czipa lokalizacyjnego? Cała ta sprawa śmierdziała. I to mocno. Harosky twierdził, że czip zapewne uległ uszkodzeniu, ale zarazem zapewnił go, że dziki, nieobeznany ze światem człowiek, który miał na sobie tylko laboratoryjny, biały kombinezon, z pewnością nie zdoła daleko uciec. Ponieważ nie był zbyt rozgarnięty, całkiem możliwe, że już nie żyje lub leży gdzieś wycieńczony z pragnienia, bliski śmierci. Fakt, że nie wezwano posiłków i nie wysłano pieszych oddziałów policji, które przeszukałyby teren z pomocą psów, dobitnie świadczył o tym, że komuś musiało zależeć na śmierci klona. Uśmiechnął się pod nosem. Przecież wezwano posiłki! Jego – inspektora FBI, Ewana Coopera.

 

***

To stało się, gdy był jeszcze dzieckiem. Kirk nie mierzył czasu jak inni. Nie wiedział nawet, co to kalendarz. Nie liczył więc tygodni, miesięcy czy lat. Każdy dzień był prawie identyczny; pobudka, śniadanie, rozmowa z lekarzami lub badania, obiad, telewizja, kolacja, telewizja, łóżko. Dziś wspomnienia z dzieciństwa były już niewyraźne, ale ten jeden dzień wrył mu się w pamięć doskonale.

Po raz pierwszy miał bezpośredni kontakt ze zwierzęciem. Dotąd widywał tylko króliki czy świnki morskie w klatkach. Dziś przyprowadzili do niego psa. Białego szczeniaka z długimi uszami o wielkich, czarnych oczach. Pies machał ogonem, dyszał i trącał Kirka nosem.

– Co mały, podoba ci się? To Śnieżka. Dziś trochę się z nami pobawi – poinformował go lekarz w okularach z cienkimi, drucianymi oprawkami.

– Ta – bąknął w odpowiedzi Kirk i pogłaskał zwierzę po karku. Sierść była miękka

i miła w dotyku.

– Świetnie. Chcesz ją wziąć na ręce?

Kirk, nic nie mówiąc, złapał zwierzę i przytulił do siebie. Poczuł bijące od szczeniaka ciepło.

– Chodźmy – rzucił lekarz i wyszedł na korytarz.

Kirk podążył za nim, wciąż przyciskając Śnieżkę. To było całkiem nowe, nawet przyjemne uczucie. Dzisiejsza zabawa zapowiadała się naprawdę ciekawie. Czuł lekkie podekscytowanie. Może, wyprowadzą go z tego budynku i pokażą, gdzie mieszkają inne zwierzęta?

Radość ustąpiła miejsca rozczarowaniu, kiedy po przejściu długiego korytarza skręcili

w stronę przeciwną do drzwi, które, jak podejrzewał, prowadziły na zewnątrz. Minęli jeszcze kilka znanych mu pomieszczeń i weszli do jasno oświetlonego pokoju ze sprzętem laboratoryjnym.

– Siadaj tam – polecił mu lekarz, wskazując gestem na stojące przy ścianie krzesło, po czym zwrócił się do laborantów: – Działamy.

Rudy chudzielec wziął szczeniaka z rąk chłopca i położył na stole, podczas gdy drugi unieruchomił go pasami. Kirk poczuł wyraźny niepokój. Na czym miała polegać ta nowa zabawa? Pytającym wzrokiem spojrzał na lekarza w okularach.

– Co dzisiaj, doktorze? – zapytał rudzielec.

– Laparotomia – odpowiedział lekarz.

Rudzielec chwycił strzykawkę, do której zaczął nabierać przezroczysty płyn.

– Nie! – powstrzymał go lekarz. – Dzisiaj bez znieczulenia.

– Bez? – zapytał rudy, zerknąwszy jeszcze na drugiego z asystentów. Pytanie to pozostało bez odpowiedzi, więc wziął do ręki jedno z leżących na stole obok ostrych narzędzi.

Kirk zdążył jeszcze zobaczyć, że ufny szczeniak liże rękę przytrzymującego go laboranta. Potem stracił przytomność. Ten jeden jedyny raz.

Następnym razem nie był już takim… jak to określał bohater ulubionej kreskówki? … „mięczakiem".

 

***

 

Rick bał się jak jasna cholera. W całym swoim dwudziestoletnim życiu nigdy nie umówił się z żadną panienką. Był przystojny i wysoki, więc dziewczyny na ulicy czy w barze nieraz uśmiechały się do niego i rzucały mu znaczące spojrzenia. Czasem próbowały go nawet zaczepić. Ale Rickowi słowa więzły wówczas w gardle, odwracał wzrok lub patrzył w ziemię, nerwowo bawiąc się palcami dłoni. Dziś to on przejął inicjatywę. Mniej więcej godzinę temu, po wyjściu z domu, zauważył na ulicy piękną dziewczynę. Miała długie, kasztanowe włosy i duże, ciemne oczy. Przypominała mu nieżyjącą od dwunastu lat matkę. Rick mieszkał sam. Ojca nie znał, a po śmierci matki jedyną osobą, z którą utrzymywał kontakt, była starsza, przyszywana ciotka. Pani Stebbins od dwunastu lat regularnie przesyłała mu pieniądze, aby „mały Ricky" mógł się uczyć.

Dziewczyna nie zauważyła, że za nią idzie. Na ulicy był tłok, a ona się spieszyła. Nagle skręciła w prawo i zniknęła za rogiem. Ricka oblał zimny pot. Przestraszył się, że straci ją z oczu. Na szczęście, kiedy podbiegł do przecznicy i wychylił się zza budynku, okazało się, że nieznajoma piękność jeszcze tam jest. Stała przed niewielkim, parterowym domem i szukałaczegoś w torebce, zapewne kluczy. Kiedy Rick patrzył na ładną dziewczynę, przychodziły mu do głowy różne myśli; to było jak wyświetlane naprędce slajdy. On jako dziecko, nieruchoma twarz zmarłej matki, on i piękna nieznajoma w objęciach, głowa dziewczyny nabita na kij, namiętny pocałunek, którego nigdy nie doświadczył, zakrwawione dłonie. Obrazom roześmianych dziewczyn nieodmiennie towarzyszyły wizje ich wykrzywionych w bólu twarzy. Przypuszczał, że pani Stebbins nie pochwaliłaby jego rojeń, więc nigdy jej o nich nie wspomniał. Zresztą to były jego własne fantazje i nikt nie miał prawa ich poznać.

Dziewczyna weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi. Richard zbliżył się, aby sprawdzić, czy wcisnęła blokujący je mechanizm. „Nie!". Coś w jego głowie mówiło mu, że w środku czai się niebezpieczeństwo. Nie powinien tam wchodzić. Stał w miejscu przez moment, walcząc ze strachem i niepewnością, aż w końcu przełknął ślinę, zebrał się w sobie i nacisnął klamkę. Otwarte.

W środku panował półmrok. Z krótkiego korytarzyka można było wejść do dwóch pomieszczeń. Zza uchylonych drzwi po prawej dobiegał szum wody. Po twarzy i karku spływały mu kropelki potu, dłonie drżały, a nogi miał jak z waty. Mimo to jakaś niewidzialna ręka pchała go do przodu. Po prostu musiał tam wejść. Najwyżej powie, że pomylił domy albo, że chce zapytać o drogę. W końcu powoli pchnął drzwi i zajrzał do środka. Odwrócona tyłem dziewczyna wkładała naczynia do zmywarki. Później Rick będzie wielokrotnie próbował przypomnieć sobie wydarzenia tego dnia, ale, podobnie jak w przypadku jego marzeń oraz późniejszych incydentów, za które zamknięto go w pokoju bez okien, wspomnienia pozostaną tylko luźno ze sobą powiązanymi kadrami niemego filmu.

 

***

 

Po dłuższym namyśle Rick ponownie wziął ze stołu klucz i ruszył do wyjścia. Lubił swoją chatę. Wszystko tu należało do poprzedniej epoki. Okna otwierało się ręcznie, a nie pilotem, aby zapalić światło, należało nacisnąć kontakt, nie było komputera, radia ani telewizora. Miał za to lodówkę, ale ta była przestarzała. Obecnie wszyscy używali inteligentnych, wielofunkcyjnych lodówek, które nie tylko utrzymywały odpowiednio niską temperaturę, ale też automatycznie wysyłały zamówienie do supermarketu, gdy kończył się jakiś produkt. Rick musiał sam zajmować się zakupami, na które jeździł rozklekotanym pikapem do oddalonej o kilka kilometrów miejscowości. Dzięki temu nikt nie go tu nie niepokoił. Wybierał opustoszałe sklepy na prowincji, gdzie nie musiał oglądać zbyt wielu ludzi.

Obszedł dom dookoła. Z tyłu, częściowo schowana za kępą traw i kaktusów, stała niska buda. Wyglądała jak zwykły schowek na grabie i inne narzędzia. Zaraz za drzwiami, rzeczywiście stało kilka łopat i grabi opartych o drewnianą ścianę, ale dwa kroki dalej znajdowała się głęboka dziura, z której wystawała drabina. Zejście prowadziło do kolejnego pomieszczenia. To był azyl Ricka.

 

***

 

Wyschniętymi ustami wysączył ostatnie krople wody. Nie smakowała tak dobrze jak krew. Oby wkrótce złapał jakieś zwierzę, inaczej padnie z głodu i pragnienia. Świat zewnętrzny coraz mniej mu się podobał. W laboratorium przynajmniej nie brakowało mu ani jedzenia, ani snu. Brak wody stawał się nie do zniesienia. Gdzie są te błękitne jeziora i wartkie strumienie? Zawsze marzył o tym, aby zobaczyć prawdziwe drzewo. Tu rosły tylko kępy traw i kaktusy.

Najwyraźniej jego organizm nie był tak silny, jak sądził. Dziś z trudem poruszał noga za nogą, co chwilę ocierając z czoła pot. Z obiadu nici. Za bardzo opadł z sił, by złapać choćby najwolniejszego z tutejszych gadów czy gryzoni. W głowie szumiało, a myśli robiły się coraz bardziej niespokojne i urywane. Przyszło mu do głowy, że być może wkrótce pojawi się karawana Arabów, którzy zaprowadzą go do zacisznej oazy. Zaraz… karawana? Nie, to chyba nie ten kontynent.

Nagle, po wejściu na kolejne wzgórze, w dole zobaczył nieduży drewniany dom. Przypomniał sobie „Domek na Prerii". Być może w środku czeka uśmiechnięta Caroline Ingalls, która z uśmiechem poda mu kubek wody i coś do jedzenia? Przyspieszył kroku. A jeśli w środku czeka morderca-psychopata? Taki jak w tym horrorze o… jaki on miał tytuł?

Kirk zatrzymał się i przykucnął za kępą roślin. Jak się okazało, w samą porę, bo z chaty właśnie wyszedł jakiś mężczyzna. Na jego widok serce Kirka zabiło mocniej. Poczuł dziwne mrowienie. Pierwszy człowiek z zewnątrz, jakiego udało mu się zobaczyć. Rozczochrany, nieogolony, w brudnym kombinezonie. Rozejrzał się na wszystkie strony, po czym podszedł do samochodu. Chwilę jeszcze zamarudził, a potem odjechał wąską, gruntową drogą. Wpatrując się w oddalający się pojazd, Kirk zastanawiał się, co robić. Niedługo nie będzie miał siły, aby chociaż doczołgać się do domu.

 

***

 

Ewan nie mógł w to uwierzyć. Zrobili z niego idiotę. Wiedzieli, że jest nowy i niedoświadczony, zakładali więc, że posłusznie wykona rozkazy, po czym wróci do Biura z podkulonym ogonem i, oczywiście, pustymi rękami. Inspektor Cooper. Marionetka. Imbecyl. „A kij wam w dupę".

– Kowalewski!

– Tak, inspektorze? – ziewnął szeryf.

– Potrzebuję informacji, kto mieszka w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Cen… od Crane. Czy w pobliżu są jakieś domy? Fabryki? Centra badawcze?

– Nie chce pan chyba powiedzieć, że nie dostał dokładnych danych od ludzi z Biura?

– Nie twoja sprawa! Wiesz coś?

– Było jakieś centrum genetyczne. Ale wczoraj spaliło się. Nic szczególnego. Mały, nieogrodzony budynek.

– Spaliło się?! No tak. To jasne.

– Co „jasne"?

„Czy dali mi do pomocy najbardziej tępego policjanta w całym Stanie?", Cooper zaczynał tracić cierpliwość.

– Nieważne. Zapewne nie wiesz, czy ktoś mieszka w okolicy?

– Ja bym nie wiedział?! Inspektorze, znam ten rejon jak własną kieszeń. Zacząłem służbę w…

– Mieszka czy nie?

– Uhmm. Jedna z bocznych dróg prowadzi do starego domu. Zatrzymał się tam Rick Stanton. Dziwak i psychol. Wypuścili go z psychiatryka kilka lat temu. Nigdy nie słyszałem, żeby były z nim jakieś problemy.

– A na co się leczył?

– Nie mam pojęcia. Sprawdzić?

– Nie, jedźmy tam.

 

***

 

Ostrożnie uchylił drzwi. Wydawało się, że w środku nie ma nikogo. Pospiesznie rozejrzał się po pomieszczeniu. Stół, krzesło, łóżko, rozrzucone ubrania. Dziwny, nieznany zapach. Powietrze było tu zupełnie inne niż w laboratorium. Lodówka. Spragniony, wygłodzony Kirk pospiesznie otworzył drzwi. Nareszcie.

– Hej, coś za jeden? – rozległ się wysoki, nieprzyjemny głos. Kirk obrócił się z przestrachem i zobaczył tego samego człowieka, którego obserwował wcześniej z zarośli. „Już wrócił"?

– Krr… Kee – zaczął się jąkać.

Nieznajomy postąpił nieco do przodu. Trzymał w ręku jakieś ostre narzędzie. Kirk, zemdlony, osunął się na podłogę.

 

***

 

Cooper nie spodziewał się zbyt wiele. Zwariowany samotnik, nawet jeśli widział dziwnego człowieka w białym ubraniu, nie powie mu o tym. Tak czy inaczej, musiał działać. Postanowił, na złość wszystkim, odnaleźć człowieka z laboratorium żywego. Na razie odsunął od siebie pytanie, co wówczas z nim zrobi.

Dom rzeczywiście nie wyglądał okazale. Na podwórzu stał samochód. Drzwi chaty były uchylone. Szeryf zaparkował obok pikapa.

– Zostań tu – rzucił inspektor i podszedł do drzwi. Na wszelki wypadek jeszcze zapukał, a kiedy nikt mu nie odpowiedział, wszedł do środka. Szybko zlustrował pomieszczenie. Otworzył szafę, zajrzał pod łóżko. Popatrzył przez okno. Jego uwagę przykuła szopa stojąca po drugiej stronie domu.

– Kowalewski – krzyknął po wyjściu z chaty. – Idę sprawdzić szopę za domem. Chodź, będziesz mnie osłaniał.

Szeryf jednak nie ruszył się z miejsca.

– Kowalewski! Ogłuchłeś?

Inspektor podbiegł do samochodu. Szeryf siedział tam, gdzie go zostawił, ale drzwi od strony kierowcy były otwarte. Cooper odbezpieczył broń. Rozejrzał się jeszcze raz dokoła, a potem zerknął do wnętrza pojazdu. Kowalewski był martwy. Poderżnięto mu gardło. Cooper chwycił za radio. Trzeba wezwać posiłki.

 

***

 

Za dwadzieścia minut na miejscu wręcz roiło się od policji. Przysłali nawet ekipę antyterrorystyczną i helikopter z Houston. Cooper nareszcie poczuł, że to koniec XXI wieku. Dotąd miał wrażenie, że do tej części kraju nie dotarła jeszcze cywilizacja.

Chata była pusta. Podczas gdy śmigłowiec krążył nad pustynią, reszta ludzi zgromadziła się wokół podejrzanej szopy. Cooper nie zaglądał tam przed przybyciem wsparcia z obawy o swoje życie, teraz jednak śmiało zbliżył się do schowka. Drzwi nie posiadały klamki, była tu tylko dziurka, w której teraz znajdował się metalowy klucz. Cooper, przygotowany do natychmiastowego strzału, szybkim ruchem otworzył drzwi.

Zobaczywszy wykopany dół i drabinę, stanął jak wryty.

– Stój, Cooper. Wyślemy tam ludzi z Houston – odezwał się jego przełożony, Harosky, który przybył na miejsce razem z innymi.

– To patałachy. Poczekaj.

– Tu policja federalna! Poddaj się, inaczej zginiesz. Jesteś otoczony.

W świetle oświetlającego dziurę reflektora pojawił się człowiek. Miał szeroką, szpetną twarz, wysuniętą dolną szczękę i zakrwawione dłonie.

– Ręce do góry! – wrzasnął Cooper.

– To nie ja. To on – wydukał przerażony Kirk.

– Jest tam z tobą ktoś jeszcze?

– Już nie. Zabierzecie mnie do domu?

– Wejdź na górę. I żadnych podejrzanych ruchów.

 

***

Cooper przełknął ślinę i jednym haustem opróżnił szklankę. Czuł, że ten dzień będzie go prześladował do końca życia. Z obrzydzeniem zerknął na siedzącego obok Harosky'ego.

– Przywykniesz, Ewan.

– Nie sądzę.

– Przyzwyczaisz się. Jeszcze z ciebie żółtodziób, ale za dwa, trzy lata będzie z ciebie twardy glina.

Cooper skwitował tę uwagę milczeniem. Może Harosky ma rację. Powinien być twardy. Jednak wydarzenia tego popołudnia nachalnie stawały mu przed oczami.

Zakrwawiony obdartus wychodzi z dziury…w wykopie odnajdują ciało Richarda Stantona…Harosky mówi Cooperowi, że obszarpaniec to poszukiwany klon i że muszą na chwilę odejść z nim na bok…Harosky, Cooper i klon zostają sami, po czym Harosky podnosi broń i oddaje w kierunku klona sześć strzałów.

I tyle. Finito.

– Harosky?

– Tak?

– Kto, kurwa, powiedział, że policja strzeże sprawiedliwości?

– Nie wiem, Cooper. Pewnie jakiś genetycznie modyfikowany zjeb.

Roześmiali się.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Heh, jakbym już gdzieś czytała coś podobnego :D I teraz podoba mi się znacznie bardziej. Zwłaszcza paralela Rick-Kirk. I "amerykańskość" opowieści, która, o dziwo, nie raziła mnie ani trochę, chociaż oczywiście jest zauważalna. <swoją drogą, zaczęłam fantazjować co by było, gdyby akcja działa się w Polsce?> Naprawdę kawał dobrego opowiadania, które nie nudzi i wciąga z butami w stworzony przez autorkę świat.

Moim zdaniem dobre opowiadanie tworzy się przede wszystkim poprzez dialogi. Narrację tworzy się w wiekszości poprzez dialogi (Dlatego np. "Boscy szaleńcy" byli tacy dobrzy) tutaj tego zabrakło. Dłużyzny zabiją, każdy nawet najlepszy temat. Za dużo opisów, Za duzo narracji, za dużo niepotrzebnych wyjaśnień. Za mało dialogów. Niestety ja często popełniam ten sam błąd, ale cały czas się ucze.Pozdrawiam 

Mnie zmęczyło. Jaką rolę w opowiadaniu pełni historia Ricka? Jest ona mocno niekompletna i odnoszę wrażenie, że wrzucona jako zapychacz. Do tego pobieżne obliczenia wskazują, że Rick ma ponad 70 lat i co - tak sprawnie poderżnął gardło policjantowi? Zakończenie zupełnie bez pomysłu - ot wybijanka wszystkich bohaterów, nawet nie bardzo jasne kto kogo i dlaczego. Moim zdaniem mocno przeciętne, na 3+.

Dziękuję, że przeczytaliście.

Dreammy, cieszę się, że Ci się spodobało. 

Bellatrix, zapewniam Cię, że postać Ricka nie jest żadnym "zapychaczem". Wystarczy trochę pomyśleć... 

Andrzej,  z tymi dialogami bywa różnie. Jest wiele książek, które "wciągają" od razu mimo niewielkiej ilości dialogów. Mogłabym też znaleźć przykłady takich opowiadań na stronie. Ale szanuję Twoje zdanie:)

Wiem, że tekst powinno się czytać powoli i uważnie, żeby potem się ewentualnie powymądrzać. Ja czytalem szybko i niedbale więc napisze tylko, że poszczególne akapity napisane dobrze,  ale ich suma powoduje lekki mętlik. Można uchwycić co prawda całość, ale przeskoki między scenami są zbyt szybkie i zbyt częste, jak na tak krótki tekst. 
Chociaż z drugiej strony, to fakt, iż układ niezbyt mi  odpowiada, to chyba nie jest to zbyt konstruktywna krytyka, bo nie mam zdania w kwestii 'lepszego' poprowadzenia fabuły.
Ogólnie nie jest źle :) Pozdrawiam.

@Selena: próbowałam pomyśleć, ale dalej nie widzę związku historii Ricka z resztą fabuły. Uprzejmie proszę o oświecenie w tej kwestii.

Dobre opowiadanie. Przede wszystkim naprawdę fajny pomysł, historia - jak mówi Dreammy - wciąga i nie nudzi. Takie porozrzucanie wątków to też ciekawy zabieg, dzięki czemu nie wszystko wyjaśnia się od razu, trzeba sobie troszkę posklejać. Podobało mi się.
Pozdrawiam

Skoro już wcześniej czytałem Twój tekst, nie będę się rozpisywał:)
Jak wcześniej twierdzę, że opowiadanie zdecydowanie na plus, bo i czytało się szybko i z mało oryginalnego pomysłu(mam na myśli klonowanie) wyciągnęłaś coś jeszcze.
Im dalej tym lepiej i gdyby dialogów było więcej to może całość okazałaby się "dziełem doskonałym"
"Amerykańskość"(o jeju jakie słowo:) mnie osobiście bardzo się podoba(u innych), choć sam, staram się jej unikać.

Pozdrawiam serdecznie

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Jak dla mnie zdecydowanie za mało. :) Rozpedziłam się z czytaniem, a tu koniec. Generalnie pomysł świetny, obraz opowiadania jak najbardziej oddaje nawiązanie do Kota. Dobrze napisana i przemyślana historia. Pozdrawiam serdecznie :)

Rozrzucenie wątków sprawia że czytelnik musi się bardzo skupic na tekście. Myślę, że własnie o to ci chodziło aby kolokwialnie mówiąc tekstu "nie przeleciec" a podelektowac się nim.

Mi równiez brakło dialogów, ale po zatym tekst zdecydowanie na plus.

pozdrowionka:)

Przede wszystkim chciałabym podziękować anonimowemu dobroczyńcy za 1 :D Nalegam na ujawnienie się.

Masztalski, Redil - tak, własnie o to chodziło, żeby sobie na spokojnie poskładać elementy układanki i zinterpretować historię na swój sposób. Dlatego, Ibastro, jeśli kiedyś znajdziesz czas, zachęcam do uważnej lektury. Nie jest to może "Gra w klasy", a tylko gniot Seleny, ale może Cię zainteresuje.  Bellatrix, zamysłu autorki nie mogę niestety zdradzić, bo odebrałabym innym przyjemność/nieprzyjemność czytania:) 
Aga,  Meksico - dziękuję za poświecony czas. 

W zasadzie nie daję ocen ale widząc co tu się dzieje muszę zainterweniować... Zastanawiam się co to za kretyn się zabawił dając 1? dla takich ostatni krąg piekieł!
pozdrawiam Seleno:)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

to ja tak dla kontrastu 6

Bella to może ja podpowiem delikatnie. tytuł opowiadania.

Seleno co do ocen to na pocieszenie ci powiem że u mnie tez się pojawiął jedynka bez żadnego komentarza w ostnim opowiadaniu. Ktoś po prostu się zabawiał
pozdrowionka

Po mnie też się przeleciał ^^ Najważniejsze komentarze :)

Podobało mi się,  akurat w moim wypadku brak dialogów nie przeszkadzał. Trochę się pogubiłem w pewnym momencie, ale później wszystko "się posklejało". Dam piąteczkę. Pozdrawiam

PS. Selena, nie liczyłbym na to, że szczur, który wyskoczył z jedynką ujawni się. Albo złośliwość, albo głupi kawał. Zresztą,  najważniejsze są komentarze, jak ktoś słusznie zauważył.

Mastiff

Widzę, że zdania są podzielone, ale mi to opowiadanie bardzo przypadło do gustu. Jest wciągające i dobrze napisane, więcej do szczęścia nie potrzebuję :) Musiałam chwilę pokombinować zanim w pełni ogarnęłam myśl przewodnią, ale nie uważam tego za wadę (zwłaszcza, że czytałam dość szybko). Podobały mi się liczne nawiązania do programów telewizyjnych i to, w jaki sposób ukształtowały one wizję świata bohatera. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić to nieco zbyt "szybka" końcówka. Przeskoki punktu widzenia były fajnie skomponowane. Z resztą, taka spersonalizowana narracja trzecioosobowa to mój ulubiony sposób przedstawiania akcji (zostało mi to po lekturze Martina i Jordana ;)). Daję 5.

Przeczytałem i... jestem absolutnie, nieodwołalnie, po uszy zakochany w Twoim stylu xD Jestem zboczony na tym punkcie, przeczytam wszystko napisane takim językiem, a historia podobała mi się również, więc jestem na tak (!). Nielogiczności wskazanej przez Bellę nie zauważyłem (ale Bella ma problemy ze zrozumieniem wielu tekstów - wybacz Bello, że pozwalam sobie na szczerość - więc raczej nie wybiorę się z wizytą do okulisty).
Pozdrawiam i życzę powodzenia w eliminacjach :)

Nie wiem co napisać. Bo wszyscy napisali już chyba wszystko. Ale dobra, trudno, napisze, co mi tam. Bardzo mnie tekst pochłąnął razem z sofą i kanapkami z dżemem. Umiesz pisać, budować nastrój i utrzymywać czytelnika w ciągłej niepewności aż do zakończenia. To że tutaj jest mało dialogów - spoko,mnie to nie przeszkadza. Ale nie rozumiem, dlaczego ludzie czepiają się, że tekst pachnie nieraz amerykanizacją? Co w tym złego? Ważny jest klimat opka i fabuła, no i pomysł, gdzie umiejscowimy akcję. A tą jedynką sie nie przejmuj, to tylko cyfra. Nic nie znaczy. Ważne są opinie czytelników, czy trafiasz w gusta czy nie. W mój trafiłaś - lubie... co ja plecę - ubóstwiam takie historie, jak twoja. Jestem na tak. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Smutne, realne i dobrze napisane. Brawo!

Dzięki:)

Witaj!

 

To Twój pierwszy tak długi tekst, który przeczytałem. Mam wrażenie, że jest troszeczkę niewprawnie napisany, choć czytało mi się dobrze. Może to mylne wrażenie. Fabularnie jest to rozbudowana wersja tego, co już kiedyś wrzuciłaś na portal, warto nadmienić, że dużo lepsza. Historia Ricka mi się podobała, zwłaszcza epizod w szkole zrobił na mnie wrażenie. To najlepiej napisana partia tekstu. Mam jednak wrażenie, że w zakończeniu poszłaś na łatwiznę. ;)

 

Pozdrawiam

Naviedzony

Nowa Fantastyka