- Opowiadanie: Wajar - Żyj i daj żyć innym

Żyj i daj żyć innym

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Żyj i daj żyć innym

 

Żyj i daj żyć innym

 

 

Małe, ciemne i zaniedbane pomieszczenie wcale nie przypominało sali sądowej. Brudne, piwniczne ściany upstrzone były pajęczynami, kurz tańczył w powietrzu po każdym postawionym kroku, na wpół połamane drewniane schody od czasu do czasu poskrzypywały. Smród pleśni i zgnilizny coraz skuteczniej walczył z każdym oddechem. Z sufitu pośrodku pokoju na starym zdezelowanym kablu zwisała ledwie tląca się żarówka dająca ponure, bladożółte światło.

Wszelakie śmieci, strzaskane półki, popękane słoiki, stare szafy, wszystko poupychane pod ścianami. W pomieszczeniu przebywało ośmiu mężczyzn. Siedmiu z nich, z zaciętymi minami, w czarnych płaszczach, siedziało w półkolu, otaczając przypartą do ściany ofiarę – ostatniego mężczyznę. Ów człowiek siedział naprzeciw nich. Siedział właściwie tylko dlatego, że był przywiązany. Całe jego ciało nosiło ślady pobicia. Mocny konopny powróz przytwierdzał go do ogromnego, wiekowego krzesła. Od głowy do genitaliów delikwent miał poprowadzone siedem przewodów, poprzypinanych odpowiednio: na ciemieniu, czole, gardle, sercu, splocie słonecznym, brzuchu i pod jądrami. Te kable prowadziły do urządzenia przypominającego stary akumulator. Dodatkowo, do każdej dłoni i stopy prowadził kolejny, cienki kabelek. Łącznie jedenaście gumowych sznurków.

Długie, jasne włosy poplamione krwią i plwociną luźno opadały na twarz i ramiona skazańca. Opuchnięte policzki i nabrzmiałe od uderzeń łuki brwiowe skrywały niegdyś mocne, męskie rysy. Spod świeżych ran przebłyskiwała charakterystyczna biel starych blizn. Pod popękanymi wargami brakowało kilku zębów, a z nosa leniwie ciekła czerwona stróżka.

Oprawców łączyły ze sobą tylko ciemne barwy strojów oraz srebrne medaliki luźno zwisające z szyi. Przedstawiały długie miecze na tle tarczy w kształcie połówki migdała.

– Wstawaj, Konradzie, kontynuujemy – słowa wypowiedział mężczyzna siedzący pośrodku łuku. Jego głos nie był ani napastliwy, ani złowrogi. Był po prostu rzeczowy.

– Przesłuchanie więźnia numer czterysta trzydzieści dwa. Oskarżony jest o paranie się czarną magią, o wielce szkodliwych skutkach społecznych i środowiskowych, i globalnych. – Kolejny głos, tym razem znudzony, dochodził od postaci trzymającej notatnik i ołówek.

Po tych słowach spętany człowiek otworzył oczy i próbował się uśmiechnąć, jednak wargi odmówiły mu posłuszeństwa. Zastygł więc z półotwartymi ustami i ledwie dostrzegalnym, ponurym rozbawieniem na dnie stalowoszarych, głębokich oczu.

– Zostaje ci dana szansa ostatniej rozmowy i przedstawienia argumentów na swoją obronę. Zaczynajmy.

– Czy pamiętasz, co zrobiłeś trzynastego sierpnia roku dwa tysiące czwartego?

– Nie. – Chrapliwy ton przypominał ostatnie rzężenie umierającego, wieloletniego palacza.

Uderzenie elektrycznością wstrząsnęło ciałem przesłuchiwanego.

 

Oczywiście, że pamiętał wydarzenia owej piątkowej nocy…

 

***

 

Nad Zakopanem królował dżdżysty wieczór. Brukowane ulice, skąpane w kałużach, leniwie odbijały letni deszczyk. Spacerujący turyści niewiele robili sobie z nieprzyjaznej pogody. Wszędzie słychać było gwar, śmiech i radosną atmosferę.

Słońce w końcu zaczęło zachodzić. Chmury, jakby czekając tylko na tą chwilę, uwolniły połacie wilgoci. Miasto okryte zostało ścianą wody. Ostatni spacerowicze szybko pierzchali do barów, hoteli i domków letniskowych. Szosą szła tylko jedna postać. Długowłosy blondyn o nienagannej postawie kroczył ulicą górskiego miasteczka, zupełnie nie zwracając uwagi na niesprzyjającą aurę. Co ciekawe, deszcz wydawał się go nie dotykać w takim stopniu jak innych ludzi. Może nie był suchy, ale też nie wyglądał jak namoknięta gąbka. Ot, jakby szedł w przyjemnej, wieczornej mżawce. Jegomość ubrany był w brązową, skórzaną kurtkę, ciemne bojówki, jasne buty. Głowę przewiązaną miał czarną bandaną ze znakiem przeplatanej wstążki po boku. Pomimo ulewy, z kącika ust wystawał mu zapalony papieros.

Konrad szedł pewnym, energicznym krokiem. Po kilku minutach zatrzymał się przed kamiennym ogrodzeniem okalającym rozległy ogród. Za bujną roślinnością pięła się duża, drewniana willa. Blondyn przyłożył dłoń do bramy, zamknął na chwilę oczy, po czym otworzył furtkę i wkroczył za płot. Ujadanie dwóch potężnych niemieckich dogów wkradło się w rytmiczny stukot deszczu. Chłopak wypuścił z warg papierosa. Zwierzęta z pianą na ustach wypadły na przybysza, a gdy znalazły się zaledwie na wyciągnięcie ręki, Konrad jednym gestem uciszył szarżujące psy. Czworonogi opadły na trawę niczym szmaciane laleczki. Młodzieniec powoli zbliżał się do drzwi wejściowych. Każdy kolejny krok zdradzał coraz większe zdenerwowanie. Tuż przed wejściem przez ulewę przebiły się błagalne dziewczęce krzyki i grube, niskie wrzaski mężczyzny. To dodało sił Konradowi, przyspieszył i po kilku długich susach znalazł się za willą.

Na tarasie przylegającym do domu leżała zakrwawiona dziewczyna, nad którą chwiała się postać z resztkami rozbitej butelki w ręku. Liza. Drobna blondynka o orzechowych oczach i jej tato, starszy, siwiejący pan o nienagannych manierach.

W głowie chłopaka ciągle dźwięczał głos ukochanej. Przyjedź szybko, tata oszalał. Nie jest już sobą. Dziś nie skończy na groźbach. Błagam, pomóż mi… Wciąż i wciąż…, echo, które nie ma ujścia. Krąży w nieskończoność. Coś pękło ze straszliwym hukiem. Granica wolności właśnie została rozbita, a wraz z nią szklane drzwi na taras, przez które przeleciał ojciec Elizy. Staruszek był poważanym w świecie architektem i ukrytym alkoholikiem. Oczywiście matka Lizy wiedziała o wszystkim, ale tolerowała to. „Tak została wychowana, nie dziw się jej. A tato, to w gruncie rzeczy dobry człowiek, po prostu nie radzi sobie z presją.” Niegdyś taka żywa i pogodna, leżała teraz w kałuży własnej krwi. Nieco przewrażliwiona empatia Konrada podpowiadała, że wciąż oddycha, ale życie przecieka przez nią jak woda przez palce. W chwilach dużego stresu z reguły logika się wyłącza, niestety, instynkty nie zawsze są dobrym doradcą. Konrad podbiegł do oblubienicy, wziął ją na ręce i przeniósł się… W jednym momencie przeskoczył z nią i kawałkiem tarasu do szpitala, znajdującego się raptem trzy ulice dalej. Hałas, wraz z gruzem, rozpadł się po całej sali. Personel osłupiał. Jedna z pielęgniarek zemdlała. Pacjenci w izbie przyjęć zaczęli krzyczeć i wybiegać z pomieszczenia.

– Pomóżcie jej! Proszę! – krzyk odbijał się od ścian, nikt nie zareagował. – Dalej, na co czekacie?!

Nikt się nie ruszył, dziewczyna natomiast wydawała ostatnie, coraz słabsze tchnienia. Konrad ukląkł, przyłożył ręce do serca dziewczyny, zamknął oczy, zaczął wić się i wrzeszczeć w spazmach bólu, jednak jego dłonie nie oderwały się od piersi Lizy. Jej oddech przyspieszył, rana na głowie zabliźniła się. Na chwilę otwarła oczy. Do izby wbiegł wreszcie lekarz i rzucił się na pomoc.

– Dwie pary noszy! Natychmiast!

Tyle pamiętał Konrad. Podobno zapadł wtedy w dziwną śpiączkę, z której przebudził się po kilku godzinach. W tym czasie próbowano ratować młodą blondynkę, jednak nikt nie wiedział, co naprawdę jej jest. Po krótkiej poprawie stan jej zdrowia runął na łeb na szyję. Również zapadła w śpiączkę. Jej słabe ciało nie poradziło sobie. Reanimacja nie pomogła.

Gdyby tylko wtedy wiedział, że Eliza przeżyła…

 

***

 

Czy zdarzyło ci się kiedyś podziwiać świat? Takim, jakim jest. Rozejrzeć się wokoło. Uwolnić ducha i wyobraźnię. Po prostu być…

Ludzie wciąż tylko narzekają. Ciągle im czegoś brakuje, coś jest zbyt odległe, nieprawdopodobnie nieosiągalne. Marzymy tylko po to, by uciec od codzienności. Prawie nikt nie ma już odwagi potrzebnej do realizacji fantazji. Nie tych najskrytszych, najśmielszych i najbardziej odległych, ale zwykłych, prozaicznych. Miłość umarła, a życie straciło sens. Pozostała jedynie pogoń za kołującą monetą. To bardzo smutne. Być może nawet zatrważające.

Tego wieczoru Konrad stał na wzgórzu i podziwiał miasto odległe o kilka kilometrów. Rozjarzone mnóstwem kolorowych kształtów: linii, kręgów, kwadratów i prostokątów. No i oczywiście punktów. Tych było bez liku. Wszystko wydawało się radośnie beztroskie. Wszędzie pędziły lśniące niteczki, bez strachu przecinając ponurą czerń.

Jednak najpiękniejsza w tym wszystkim była łuna. Właśnie ona ogrzewała serce Konrada i napędzała jego wyobraźnię. Pozwalała mu marzyć.

Zakopane płonęło. Straż pożarna robiła co mogła, ale cóż oni mogli w starciu z potęgą żywiołu. Ogień pożerał zabudowania w zastraszającym tempie. Ludzie biegali w panice unikając ognia. Gdzieniegdzie sprawny obserwator mógł wyłowić żywe pochodnie. Chaos. Właśnie tak wygląda chaos. Wolne elektrony nie są w stanie objąć świadomością ogromu gorącej energii. Odbijają się od siebie, próbują łączyć, aczkolwiek nic to nie daje. Lecz oto pośród zgiełku pojawia się jednostka opanowana i spokojna. Cel, to jedyne, co może równoważyć nieład. Mężczyzna ubrany niecodziennie, choć dostojnie. Głowę przyozdobił czarnym kapelusikiem z wąskim rondem, odział się w brązowy płaszcz sięgający kolan, beżową kamizelkę oraz ciemne dżinsy swobodnie spływające na niskie, skórzane kozaki. Całość wieńczyła biała apaszka, luźno zwieszona od szyi, aż do pasa. Strój pełen był rozmaitych kieszeni i schowków, a większość z nich była wyraźnie wypchana. Pomimo niecodziennego zestawienia garderoby z najróżniejszych okresów, spokojny wędrowiec budził powagę oraz rozdawał nadzieję. Ogień wydawał się nie robić na nim większego wrażenia.

Z każdym krokiem mężczyzny ludzie wydawali się być bardziej opanowani, a ogień tracił na mocy. Pożar przygasał. Dziwny jegomość w końcu zatrzymał się przed willą na przedmieściach. Przeszedł przez rozwartą furtkę, minął śpiące psy i skierował się prosto do drzwi. Cisza, tak różna od odgłosów śródmieścia, raziła czułe uszy podróżnika.

W środku budynku natknął się na nieprzytomnego człowieka. Leżący pod strzaskaną komodą z książkami siwy mężczyzna oddychał chrapliwie. Kawałki szklanych drzwi, niegdyś pięknie zdobionych, leżały teraz porozrzucane po całym salonie.

Specyficzny jegomość przykucnął przy rannym i zaczął go cucić. Świadomość powoli wracała, a wraz z nią ból i strach. Nim tamten zdążył zorientować się, co zaszło, zasypał go pytaniami.

– Gdzie jest twoja córka? – głos mężczyzny łagodnie rozbrzmiewał w pustym domu.

Odpowiedziała mu tylko beznamiętna cisza.

– Co tu się stało? – kolejna fala błogiego dźwięku rozeszła się po pomieszczeniu.

Znów pustka.

– Gdzie poszedł Konrad? – odrobina magii przywróciła siwemu resztki świadomości.

Konrad. Właśnie to słowo złączyło pęknięte spoiwa faktów. Ojciec Elizy szybko opisał, co widział. Rzeczowo, jakby zupełnie nie panował nad sobą, a jedynie ubierał w słowa całe zajście. I w tym momencie został sam. W pokoju rozbrzmiewało tylko echo ostatniego przekleństwa przybysza…

Konrad czekał na wzgórzu, dopóki wielki ogień nie zaczął znikać. Emocje, uczucia, wspomnienia. Wszystko wracało równie szybko, jak dogasały płomienie. Stracić bliską osobę we własnych ramionach wyłącznie dlatego, że magia jest tabu. Zabronionym tematem. Przerażającym majakiem gminu.

Najgorsze jednak w tym wszystkim było, że to już druga miłość młodziana została zabita przez magię. Może nie dosłownie, ale wszystko kręciło się właśnie wokół mocy. Pierwsza została stracona, gdy Konrad miał szesnaście lat. Starsza o dwa lata Marika wprowadziła go nie tylko w intrygujący świat zakazanej tajemnicy. Była jego miłością, przyjaźnią i opoką.

Marika została stracona dla przykładu. Czarownik osiągał pełnię swej mocy w wieku dwudziestu dwóch lat lecz pierwsze przebudzenie przytrafiało się zawsze w szesnaste urodziny. Traumatyczne bodźce potrafiły blokować młode talenty. Jak później się dowiedział, ciche egzekucje były częstą formą prewencji. Fakt, Marika nie zawsze postępowała godnie i dobrze. Ich częste wygłupy sprawiały mnóstwo problemów, ale na pewno nie zasłużyła na ten los. Nikt nie zasłużył.

Prewencja z reguły działała. W magii najważniejsza była wola i wiara. To decydowało o powodzeniu czaru. Wprawdzie istniały uniwersalne zaklęcia, wybitnie oddziałujące na naszą podświadomość. Formuły pozwalające ujarzmić nadświadomość. I wreszcie rytuały, które, czerpiąc z całości potencjału, dawały siłę świadomości. Jednak w gruncie rzeczy wszystko koncentrowało się na pewności, woli i wierze. Krótkie załamanie potrafiło wymazać wszelkie dotychczas poznane sposoby. Zabrać tak potrzebną pewność, wolę lub wiarę. Bez któregokolwiek z czynników magia zmieniała się w zwykłe, kuglarskie sztuczki. Efektowne, ale zupełnie nieefektywne. I właśnie wtedy, w momencie skrajnego załamania, Konrad spotkał swojego mentora, Wojtka.

Wojtek był mężczyzną silnym duchem. Pewnym swoich możliwości, a nader wszystko, przepełnionym ogromną wiarą. Już wcześniej młody adept spotykał różnych magów. Część z oficjum, organizacji przeznaczonej dla ludzi oświeconych, kilku z kast renegatów, jawnie sprzeciwiających się obecnemu porządkowi i wreszcie zwykłych, przestraszonych swoimi możliwościami, dzieci. Jednak jego mistrz był inny. Nie namawiał go do walki z systemem ani nie uczył posłuszeństwa panującym regułom. Pokazywał mu po prostu jak być człowiekiem, jak pokochać siebie i bliźnich, i wreszcie gdzie odnaleźć swoje jestestwo w tym całym galimatiasie. Fakt, sam dość otwarcie sprzeciwiał się Rządowi i Kongregacji, ale również renegatom. Mawiał: Nie tędy droga. Zło cieszy się z naszych wojen. Tryumfuje pławiąc się w rozkoszy chaosu, agresji i śmierci. Żyj i daj żyć innym, ot i cała filozofia. Po prostu bądź najlepszą wersją siebie, a uratujesz choć mały fragment świata. A im więcej małych fragmentów świata zostanie uratowanych, tym łatwiej będzie żyć. Prosta sprawa. Zapytasz, gdzie prowadzi teraz nasza ścieżka? Odpowiedź jest prosta – do jadłodajni, bom zgłodniał, a wiedz, że walka z samym sobą na pusty żołądek, to strasznie ciężka walka.I, jak zwykle, wybuchał gromkim śmiechem, krocząc bez odwracania głowy. Cały Wojtek, mieszał sprawy poważne z radością i szczerym szczęściem. Po co się smucić, skoro można być wesołym? Prosta sprawa. Prosta do czasu…

– Konradzie, dlaczego? – Najpierw w powietrzu uniosło się echo pytania, a dopiero później zmaterializował się niecodziennie ubrany mag. Mag w stroju złożonym z elementów wyróżniających każdą epokę.

– Mistrzu…

Tyle. Więcej nie potrafił z siebie wydusić. Potknął się i upadł. Pogrzebał w popiołach miasta, które sam podpalił. Świadomość, wiedza i poczucie świata w takich chwilach jest najważniejsza. Skutecznie zabija niesłuszne, sztuczne szczęście i chwilowy spokój.

Wojtek objął ramieniem swojego ucznia.

– Spokojnie, stało się. Czas podnieść odpowiedzialność i otrzepać ją z brudu. Nie naprawisz tego, wielu ludzi zginęło, jeszcze więcej straciło cały swój dobytek, a wszystko przez twój szczeniacki wygłup. I po co? Po co to wszystko? Eliza umarła, zatłukł ją ojciec. Nie udało ci się dotrzeć na czas. Pomóc. Wiem, to trudne, ale nigdy, przenigdy nie powinieneś dopuszczać Zła do siebie. Co się stało, to się nie odstanie. Magia może być zabawą tak samo jak rąbanie drewna czy szybka jazda samochodem, ale zabawą może też być obserwowanie wybuchu nuklearnego lub pocięcie ludzi w metrze. Pamiętaj jednak, że każda zabawa ma swoją cenę.

Z każdym słowem Wojtka na policzkach Konrada pojawiała się kolejna łza. To nie był zły chłopak, po prostu nie panował nad swoim temperamentem.

– Nie naprawimy tego, co się stało. Przynajmniej nie od razu – kontynuował – jednak możemy pomóc ludziom pozbierać się do ładnej, całkiem spójnej kupki. A jak już zniknie inkwizycja (właśnie tak mistrz pogardliwie nazywał pracowników Kongregacji) upewnimy się, że nie przywołałeś większego Zła.

– Mistrzu… Czy… Czy my możemy ją tutaj sprowadzić? Choć na moment, nie miałem okazji nawet powiedzieć jej, kim jestem i kim ona mogła być. Dla mnie, nie dla świata.

Łagodne, choć wciąż twarde spojrzenie podróżnika mówiło nazbyt wiele.

– Oczywiście, że możemy. My możemy bardzo wiele, pytanie tylko, czy warto. Chcesz budzić ją z najpiękniejszej jawy we śnie? Naprawdę, dla kultu egoizmu chcesz wezwać ją z powrotem, ubierać w niedoskonałości, trwogę i żal? Narazić na ponowny kontakt ze Złem? Do dzieła! – To mówiąc, Wojtek ochoczo zakasał rękawy, stanął w pewnej pozycji i poczekał, gotowy stworzyć jedną z najtrudniejszych rzeczy w magii. Jego nauki nigdy nie były proste. Sam wiele zrozumiałem dopiero po latach. Jednak wiem, że zawsze były skuteczne.

– Przepraszam, mistrzu. Masz rację.

Konrad wstał z ziemi, w umyśle otrzepał płaszcz odpowiedzialności z popiołu i łez, po czym ubrał go na nowo. Był ciężki, chropowaty i przytłaczający. Jednak dawał swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. To tak, jakbyś podpisał ze sobą polisę na brak żalu i wstydu. Ciężar na barkach, który pewnie trzymał cię blisko dobrej ścieżki. Tak, zdecydowanie to był przyjemny karb.

– A, i jeszcze jedno. Mówiłem ci, nie nazywaj mnie mistrzem. Jestem niewiele starszy niż ty. Nie zabieraj mi młodości. – I znów na obu twarzach zagościł nikły uśmiech. Nie był sztuczny. Po prostu zbyt wiele łez przysłaniało radosne zmarszczki.

I znów, gdyby tylko wtedy Konrad uparł się, żeby ją wezwać. Wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej…

 

***

 

– Skazańcze, powtórzę pytanie, czy pamiętasz, co zrobiłeś trzynastego sierpnia roku dwa tysiące czwartego?

– Pamiętam. Bardzo dobrze pamiętam.

– Zatem, czy przyznajesz się do zamordowania dwunastu osób, zniszczenia mienia publicznego i prywatnego oraz złamania Tabu?

– Przyznaję…

– Świetnie, przejdźmy zatem dalej. Czy pamiętasz, co wydarzyło się zaledwie dwa tygodnie później?

– Właściwie, to nie. – I znów kłamstwo zmętniło oczy skazańca, a prąd wstrząsnął jego ciałem. Tym razem uderzenie było mocniejsze.

 

***

 

Konrad wraz z Wojtkiem siedzieli na niewielkiej polanie, pośród jednego z gęstych, mazurskich lasów. Słońce powoli spacerowało po czerwonym niebie, nieuchronnie zbliżając się do horyzontu. Mężczyźni spoczywali przy ognisku. Iskry wesoło podlatywały w niebo, tańcząc na tle leniwie płynących chmur. Co rusz któryś z nich wybuchał śmiechem. Łzy płynęły dużymi strumieniami, na szczęście tym razem był to potop radości. Obok leżało kilka pustych butelek po starym, starannie wyselekcjonowanym porto.

Wojtek miał szczególną umiejętność zabierania smutku. W momencie najbardziej tragicznym wspierał ramieniem, również tym duchowym, nigdy nie pozwalał nikomu upaść bez sensu, ale też nigdy nie pracował za kogoś. Dawał rady i podzielał smutek. A chwilę później dzielił się optymizmem. Tak, to był typ człowieka, dla którego nawet jeden minus dawał plus. Z matematyką niewiele to miało wspólnego, ale czy życie można podporządkować logicznym regułom? Właśnie dlatego Konrad pozbierał się szybko. Oczywiście, nie była to zasługa tylko jego mistrza. Każdy w nas ma ochotę na radość. Zawsze, czasem tylko ciężko znaleźć sposób, by ją uwolnić.

Co ciekawe, młody adept miał interesującą przypadłość. Szybko się zakochiwał. I tak, jak niektórym zdarza się ciągle zadurzać w artystkach, innym w kujonach, a jeszcze innym w kobiecych odbiciach chaosu, tak Konrad zawsze trafiał na dziewczęta szczególne. Wybitnie uzdolnione w dziedzinie magii. Kobiety, które zawsze coś blokowało. Niewiasty, którymi niesamowicie interesowała się Kongregacja. Pisząc niesamowicie, mam na myśli obławy, polowania, nagonki, fingowane procesy i bezprawne sądy. I właśnie w takich damach chłopak zakochiwał się najczęściej. Przekleństwo jego i jego mistrza. Błogosławieństwo dla Rządu. Z temperamentem Konrada, wykrycie jego nowej fascynacji nie było trudne.

– To co, chłopaku, jeszcze jedno wino i spowiedź. – Spowiedź, jeden ze stałych elementów treningu. Wyznajesz, co leży na sercu, wątrobie i umyśle. Stary, bardzo dobry zwyczaj. Otwierasz się przed kimś, wypowiadasz swoje wątpliwości, cudownym sposobem dostrzegasz prostotę problemu i mnóstwo możliwych rozwiązań. W dzisiejszych czasach właśnie po to kształci się psychologów. Kiedyś wystarczył dobry przyjaciel i nić zaufania. Cieszy mnie, że Wojtek był tradycjonalistą.

Cisza. Przerywana jedynie wieczornym szczebiotem ptaków, spokojnym szumem traw, popiskiwaniem jeża i odległym wyciem psów. Cisza i czas pomagały wyzwolić hałas duszy.

I wreszcie, po trzech połówkach godziny, Konrad się otworzył. To było tempo uczuć. Doskonałe, bo jego własne.

– Boję się. Nie podołamy temu, Mi… – szybkie, gromkie spojrzenie mistrza wystarczyło – Wojtku…

– Spójrz na świat. Umiera, a my razem z nim. Rząd niszczy renegatów, renegaci niszczą system, system niszczy ludzi, ludzie niszczą ziemię, ziemia w niemym krzyku niszczy ludzi. Koło destrukcji, okrąg Zła. Ale nie wszystko jest stracone. Drzewa upadają tylko po to, żeby użyźnić glebę, na której powstanie nowe życie. Zając umiera w agonii, żeby wilk mógł przeżyć i pilnować naturalnej populacji. Zbyt wiele zajęcy to zbyt mało traw, a trawa jest niezbędna życiu. Wyobrażasz sobie życie bez trawy? Byłoby smutne, nie możemy dopuścić do tego, aby trawa umarła.

– I co zrobimy? Zniszczymy system, renegatów i ludzi? Oddamy naturze, co jej? Zabijemy człowieka, tylko po to, żeby nasza wizja mogła się sprawdzić?

– Nie.

I znów cisza, tylko od czasu do czasu Wojtek strzelał iskrami z ogniska. Dziwny sposób na koncentrację, ale podróżnik w ogóle był dziwny.

– Nie. Zasadzimy ziarna. Reszta zrobi się sama. I pamiętaj, mój młodszy przyjacielu, nowe najlepiej rośnie na dobrym, starym gnoju.

Uśmiech tak niepasujący do obecnej sytuacji. Konrad był ścigany przez Kongregację, Wojtka nikt nie znał. Był samoukiem i do wszystkiego doszedł wypytując i podróżując. Wieczny obserwator. Kiedy go wykryją, a w końcu wykryją na pewno, jego los będzie jeszcze gorszy, niż jego adepta. Konradowi grozi tylko stos. Za to karą za wiedzę świadomie wykorzystywaną do krzywienia innych istnień jest więzienie. Piekło poza ziemią, ale wciąż nie w otchłani. Kiedy Kongregacja pojmie takiego delikwenta, jej ludzie zaczynają go pętać. Niestety, nie zwykłym sznurem, a powrozem utkanym z demonów. Wyobraźnia nie jest w stanie tego objąć. To jak najgorszy dzień w życiu samobójcy. Kiedy nadzieja umiera, w środku nawet nie ma złości, jest tylko rezygnacja. Pustka. To jakby rozdzielić serce na milion kawałków, każdą cześć rozkochać w innej niewiaście, a potem ukazać im beznadzieję sytuacji. Rozstania, śmierć, brak wzajemności, płochą zabawę, oszustwo, nędzę, chorobę i obojętność. I każdy z takich kawałeczków, umiera, choć do końca nigdy nie zginie. Po prostu trwa. To właśnie czekało Wojtka po złapaniu. Pusty pokój, kroplówka i niewidzialny sznur.

– Głowa do góry! Nie zapominaj, że nie jestem wyjątkowy. Mnóstwo, mnóstwo ludzi robi to samo, co ja. Podróżuje, zdobywa wiedzę i na swój ograniczony sposób pomaga światu. To krzepi.

– Wiesz, że już nigdy nie spotkam kogoś takiego jak Liza…

– Spotkasz, spotkasz. No może nie takiego samego, ale równie przyjemnego. Elizka umarła tylko tutaj. Wiesz dobrze, że istnieje jeszcze sporo lepszych połówek ciebie. Nie łam się i bądź szczęśliwy. Póki żaden obcas cię jeszcze nie zgniótł. Płacząc po Marice mówiłeś to samo.

I, pomimo niezręcznych słów, Konrad się uśmiechnął. Mina jego mentora nadrabiała chwilowy brak hamulców słownych. Był szczery, a szczera dobroć zawsze pomaga. Czasem rozdrapuje stare blizny, ale tylko po to, żeby w końcu się lepiej zagoiły. Same puste frazesy. Puste dla realistów i pesymistów, ludziom z drugiej strony barykady odganiały smutki. To jest właśnie prawdziwa magia.

Spokojnym dotychczas niebem wstrząsnął grzmot. Błyskawica uderzyła w nieodległe drzewo. W ciągu kilku sekund chmura wystrzeliła dwunastoma piorunami, dokładnie okalając polanę.

Wyładowania elektryczne efektywnie blokowały działalność magiczną. Standardowa klatka. Gdyby którykolwiek z nich zechciał przeskoczyć przez linię wyznaczającą okrąg, najzwyczajniej w świecie, ludzko i bezapelacyjnie skończyłby przypieczętowany gromem z jasnego nieba.

Dwanaście pułapek, dwunastu inkwizytorów. Dwie ofiary i jeden wredny uśmiech na twarzy Wojtka.

Intuicja i szybka reakcja. Napastnicy nie spodziewają się gwałtownej reakcji.

Mistrz nawet nie wstaje. Chwyta małą, czarną grudkę i przenosi się w jednym płynnym ruchu tuż przed pierwszego oprawcę. Na tyle daleko, żeby nie być w strefie rażenia, lecz na tyle blisko, by móc zadać śmiertelny cios. Kamień rozpędzony siłą teleportacji trafia pierwszą postać w splot słoneczny, uderzenie jest na tyle mocne, że mały kawałek skały zatrzymuje się dopiero na kręgosłupie.

Jedenastu. Skok.

Długa gałąź podcina nogi drugiego inkwizytora, drzewo łamie się z trzaskiem, tak samo jak kolana niedoszłego napastnika. Czarna sylwetka nie zdąża spaść na ziemię. Głośny krzyk urywa się równie szybko, jak się rozpoczął. Jedenasty sterczy przybity do drzewa. Sypie się na niego grad zaklęć pozostałych inkwizytorów, jednak Wojtka już dawno tam nie ma.

Skok. Dziesięciu.

Nie mają szans. Pięcioro sług Kongregacji rzuca się na Konrada. Nie skaczą, gdyż przy takiej ilości teleportujących jest to zwyczajnie niebezpieczne. Jeden błąd i sami się wyeliminują, nie ma potrzeby zbytnio ryzykować. Ofiary i tak nie mają gdzie uciec.

Jeden z inkwizytorów rzuca metalową siatkę na sparaliżowanego strachem Konrada. W okamgnieniu siatka zatrzymuje się na wyrwanym krzaku kosodrzewiny. W tym czasie lecą dwie kolejne sieci. Nie wygrają. Minęło raptem kilkanaście sekund, wprawdzie dwóch łowczych nie żyje, ale pozostała dziesiątka, już roztropniejsza, okrążyła przyjaciół w magii.

W ostatniej chwili Wojtek jedną ręką łapie Konrada za przedramię. Dłonie zaciskają się pewnie na mięśniach.

– Skacz! – Krótkie polecenie nie pozwala na zastanowienie.

W następnej chwili lecą w kierunku najmniejszego inkwizytora. Czas dla nich zdaje się zwalniać. Do dziś nie wiem, czy to adrenalina, czy magia. Szybki chwyt mistrza, przejście, dłonie napastnika wbijają się w ciało Wojtka, dosłownie. Czoło chłopaka oblewa pot. Widać, że wkłada niesamowity wysiłek w lot z dwiema osobami. Już się nie uśmiecha, ale jeszcze nie boi. Strach przyjdzie za chwilę. Sekunda decyduje o wszystkim.

W jednym momencie Wojtek puszcza Konrada i przerzuca trzymanego inkwizytora przez okrąg. Automatyczna magia uwalnia pułapkę. Dzięki temu inkwizytor nie roztrzaskał się na drzewie, lecz przyzwał grom. Jedna żerdź śmiercionośnej klatki na chwilę została skruszona. Tchnienie później mistrz wyrzuca adepta z okręgu, sam próbuje przelecieć, ale jego nogi są już zaplątane w sieci. Trzymają go specjalnie splecione żyłki płynące od czterech inkwizytorów.

Łza Wojtka odrywa się od policzka. Rany pod żebrami obficie broczą krwią. Mentor ostatnim wysiłkiem łapie wciąż rażonego łowcę. Grymas bólu na twarzach ludzi dzierżących sznury sieci był ostatnim wspomnieniem Konrada. Szaleńczego biegu do bezpiecznej strefy już nie pamiętał. Maksymalny wysiłek, adrenalina, smutek i złość stłumiły trzeźwość widzenia.

Pięciu… Już tylko pięciu.

Minutę później Konrad ocknął się na starym, dobrze znanym cmentarzu…

 

***

 

– Pamiętam. Bardzo dobrze pamiętam.

– Czy przyznajesz się do współpracy z niezarejestrowanym renegatem, otwartej walki z pracownikami Kongregacji oraz pomocy przy zamordowaniu siedmiu z nich?

– Nie. Przyznaję się do chęci pomocy przyjacielowi, otwartej walki z niesłuszną napaścią i do śmierci mistrza.

– Konradzie, uznajemy to za potwierdzenie. Poza śmiercią mistrza. Wojciech ani nie był twoim mistrzem, ani nie umarł. Kontynuujemy przesłuchanie po przerwie.

– Jak to nie umarł? Widziałem…

– Widziałeś to, co chcieliśmy, abyś zobaczył, Konradzie. Tak, jak powiedziałem, kontynuujemy po przerwie.

 

***

 

W sali została tylko jedna postać. Pozostałe sześć opuściło ją pospiesznie. W głowie chłopca szalało mnóstwo pytań. „Nie umarł? Kolejna gra Kongregacji? Sztuczka mistrza? Czy mógł się uwolnić? Nie, to niemożliwe, nie po wyładowaniu. Zbyt wielu inkwizytorów wtedy umarło.” Wciąż te same pytania, echem krążące po świadomości skazańca. Po około piętnastu minutach do sali wkroczyło siedem postaci. Pierwszy z mężczyzn obleczony był w płaszcz w kolorze czarnego srebra. Brakowało mu jednego oka i trzech palców lewej dłoni. Krótkie, siwe włosy rosły nierówno, wyraźnie poprzecinane wieloma bliznami. Poruszał się, wyraźnie utykając na prawą nogę. Na sercu nosił małą, złotą przypinkę w kształcie miecza spoczywającego na tarczy. Pomimo wielu starych ran, wydawał się pogodny. Uśmiechnięty… młodzieniec. Wyglądał staro tylko z powodu włosów i blizn. Jednak jego zachowane oko mówiło zupełnie coś innego. Pomimo zmęczenia życiem i doświadczenia zbyt wielkiego, jak na jego wiek, było młode. Zaskakująco młode.

– Witaj, Konradzie. – Głos Kongregackiego indywiduum był spokojny i ciepły. O Mateuszu krążyły legendy. Podobno żaden z jego wrogów nie chodził długo po ziemi. Niezrównany w walce, błyskotliwy, sprytny i pomysłowy. Obdarzony wielką intuicją, mógł być naprawdę potężnym magiem w Rządzie, jednak wybrał ścieżkę Kongregacji. Nikt nie wiedział dlaczego. Oczywiście, było mnóstwo przypuszczeń, ale prawdopodobnie w żadnym nie było za grosz prawdy. Jedno natomiast było pewne. Mateusza z reguły spotykało się tuż przed śmiercią.

– Przykro mi, że musisz spłonąć. Nienawidzę tego robić, ale to, niestety, jest konieczne. Złamałeś kodeks. Oplułeś Tabu. I to w imię czego? Płochej rozrywki? Zrozum, nie mogą dotykać nas te same prawa, co zwykłych ludzi. Nosimy płaszcz odpowiedzialności dużo cięższy niż przeciętni zjadacze chleba. – Płaszcz odpowiedzialności… Umysł Konrada zatrzymał się tylko na tym zwrocie, reszta mijała niczym rzeka opływająca kamień. Płaszcz odpowiedzialności… – I dlatego właśnie kary…

– Wojtek wciąż żyje?

– I dlatego właśnie kary dla nas są dużo bardziej surowe. Tak, żyje. Nie sądziłem, że to możliwe. Ba! Nie sądziłem nawet, że możliwym jest przejście przez pułapkę. No cóż, widocznie nie dane jest mi sądzić. – Mówiąc to roześmiał się szczerze i ciepło. Zdawał się nienawidzić swojej pracy. Jego słowa były szczere i nasiąknięte pogardą. Pogardą dla prawa, które mimo wszelkich niedoskonałości, jest konieczne.

– Gdzie on jest? Czy mogę go zobaczyć przed śmiercią?

– Ależ oczywiście. Wojtek jest w pomieszczeniu obok, właśnie od niego wracam. Odpowiedz na wszystkie pytania, przysłuż się sprawie, a przed wyrokiem zobaczysz przyjaciela. No, to przejdźmy do rzeczy. Gdzie ukryłeś Alicję? Co robiłeś przed pojmaniem?

– Nie mogę…

– Konradzie, zapewniam cię, że możesz. Jesteś magiem, możesz mnóstwo rzeczy.

Pieszczota prądu znów dotknęła skazańca. Mateusz zacisnął wargi i szybkim gestem dłoni kazał przerwać tortury. To nie były jego metody.

Fala dawno zagubionych refleksów znów napłynęła do świadomości przywiązanego chłopaka.

 

***

 

Dwa lata po pamiętnych wydarzeniach na mazurskiej łące Konrad spacerował krakowskimi plantami. Wspomnienia naznaczyły chłopaka straszliwym piętnem. Codziennie próbował budzić radość życia, nie bać się jutra i w każdej sytuacji dostrzegać plusy. Miast tego, gdzie spojrzał, widział tylko krzyże. Krzyże i wspomnienia. Marika, Eliza, Wojtek… Od dawna nie związał się z nikim na stałe. Miał młode, wysportowane ciało, znalezienie panienki na jedną noc nie stanowiło problemu. Dziewczęta same do niego lgnęły, ale to już nie było to. Nie raz i nie dwa z Wojtkiem wychodzili wieczorami tylko po to, by niewinnie poflirtować. Pokazać się z innej, normalnej strony. Normalnej tylko dla nich, gdyż czego by nie robili, zawsze wyróżniali się z towarzystwa. Czarujący, uprzejmi, choć nazbyt frywolni, to jednak z zasadami. Męska postawa Wojtka i chłopięcy urok Konrada zawsze robiły swoje. Oczywiście, do pewnych granic. Żyj i daj żyć innym, nie poddawaj ludzi cierpieniu. Zabić uczucie to największa zbrodnia. Rozkochasz, zapomnisz, ona będzie pamiętała i zmieni ją to na całe życie. Kolejna z wielu złotych rad mistrza. Inna sprawa, że była to jedna z tych rad, z których sam rzadko korzystał, przez co często musieli spędzać wieczory przy winie. Ciernie przyszłej perfekcji. Tak określał słabości jego przyjaciel. Teraz, gdy go zabrakło, zabrakło też osoby przywracającej spokój i porządek duszy. Winy rosły, a wina nie było z kim spożyć. Atmosfera umarła.

I właśnie pewnego dnia, spacerując pogrążony w ponurych myślach, Konrad zderzył się z Alicją. Na krakowskich plantach.

Ala była małą, z pozoru niewinną brunetką o nienagannej figurze. Ogromne oczy, osadzone w przyjemnej, rozpromienionej twarzy. Głębokie i bijące dystansem. Stojąc na palcach sięgała mu do ramion. Jego serce od razu przyspieszyło, ona była równie przyjemna. Uśmiechnął się szczerze i pomógł biednej dziewczynie pozbierać upuszczone papiery. Od słowa do słowa, wylądowali razem w parku. I tak to wszystko się zaczęło. Wiecznie uśmiechnięta, pogodna kruszyna i chłopak, który zapomniał, co to radość. Byli sobie potrzebni. Niedługo później zamieszkali razem w gnieździe Konrada. Niewielkiej chatce zbudowanej na przedmieściach. Urocza dziewczyna miała zaledwie czternaście lat, lecz z ulgą przyjęła szybką przeprowadzkę. Wszędzie lepiej niż w domu, zwłaszcza takim domu. Biedna Ala przez pierwszych kilka tygodni wciąż leczyła potłuczenia i siniaki.

Dokładnie zaszyci, zabezpieczeni wedle starych sposobów Wojtka, wiedli spokojne życie przez dwa lata. Później przyszła owa wiosenna burza.

Księżyc schowany był za gęstymi chmurami. Niebo wysypywało z worka krople, obficie obdarzając całe miasto potokami wilgoci. Ala uwielbiała burze. Siedziała przy oknie, zafascynowana białymi nitkami oświetlającymi niebo. Raz wyznała chłopakowi, że chciałaby umrzeć trafiona piorunem. Reakcja Konrada była nazbyt gwałtowna i zupełnie dla niej niezrozumiała. Temat nigdy nie powrócił.

 

 

 

***

 

Szesnaste urodziny Ali. Ta noc miała być niezwykła, oboje chcieli wreszcie się do siebie zbliżyć. Wszędzie porozstawiane były świece, z głośników leciała nastrojowa muzyka, a mieszkanie pachniało wanilią i czekoladą.

I właśnie tego wieczoru młody mag bał się najbardziej. Wiedział, że moc musi się kiedyś uwolnić. I choć codziennie modlił się, by przynajmniej jedna z jego ukochanych była normalna, świat musiał toczyć się dawno ustalonym torem.

Niejednokrotnie tłumaczył swojej kruszynie, jak ma się zachowywać, jeśli coś mu się stanie. Gdzie się udać i jak bardzo jest to ważne. Scenariusz był prosty. Powinien żyć sam, ale niewielu ludzi ma na to siłę, a już na pewno nie on. Kiedy go znajdą, a tego, że to zrobią był pewny, Aleczka miała udać się na cmentarz. Stary, znajomy cmentarz, na którym Konrad odbył psychiczną rekonwalescencję po utracie dwóch poprzednich kobiet i własnego mentora. Tam będzie czekał przyjaciel, który powie, co zrobić. Nagłe zniknięcie, cmentarz, przyjaciel, wszystko wydawało się dziwne, ale ich związek zbudowany był na zaufaniu i tolerancji. Pozwalali sobie na własne sekrety. Nie nazbyt duże, ale zawsze. Oficjalnie Alicja wiedziała, że adept stracił wszystkich bliskich dawno temu, że jego praca to sprawa wagi państwowej i nie może się nią dzielić. Oczywiście, chłopak zarabiał drobną magią i sposobami. Cotygodniowe obstawianie średnich sum w wielu zakładach, część przegrana, część wygrana. Jednak dawało mu to kilkukrotnie wyższe wpływy, niż średnia norma krajowa. To wystarczało.

Po pewnym czasie zerwała się wichura. Wiatr był tak duży, że wyrywał co słabsze drzewka. W takich chwilach Ala spoczywała zwinięta jak kot, z głową na piersi zawsze spokojnego mężczyzny. Jego powolny oddech zawsze ją uspokajał. Przez okno zobaczyli, jak w pobliskie drzewa uderzyły trzy błyskawice. W jednym momencie. Ala krzyknęła mimo silnego, uspokajającego objęcia męskim ramieniem. I szybko stłumiała wrzask. Nagle bowiem znaleźli się na środku starego, żydowskiego cmentarza w jakimś lesie. Konrad objął twarz dziewczyny i spojrzał jej głęboko w oczy. Po mrugnięciu już go nie było.

Przeniósł się z powrotem do własnego domu. Zwarty i gotowy na najgorsze. Lecz tam nic się nie działo. Cisza i spokój. Żadna z barier nie została złamana. Głośne przekleństwo wstrząsnęło mieszkaniem.

Tymczasem do Alicji zbliżały się trzy sylwetki w czarnych kapturach. O cmentarzu wiedziała wszystko z opowieści Konrada. Zgadzał się każdy fragment tak często opowiadanych przez niego historii. O tym, jak bawił się tu za młodu z przyjacielem, który kilka kilometrów stąd zginął trafiony piorunem. I choć spodziewała się przyjaciół, ukłucia nerwów wciąż bombardowały jej mostek.

– Hej, wy tam, nie ruszajcie się!

Wy? Czyżby Konrad wciąż stał za mną? Drobna dziewczyna obróciła powoli głowę. To, co zobaczyła za sobą, przerosło wszelkie jej oczekiwania. Nigdy się nie dowiedziała, jak przyjaciel jej mężczyzny wyglądał, czuła tylko, że jeśli już tutaj się znajdzie, to na pewno go pozna. Poznała…

Za nią stała ogromna, uśmiechnięta postać. Stwór był o połowę wyższy od każdego z rosłych mężczyzn. Okutany w brązowy, lniany płaszcz, zdawał sobie nic nie robić z szarżujących na niego i dziewczynę przeciwników. Miał włochatą, choć strasznie wysuszoną twarz i ogromne, puste oczodoły. Groźnie ryknął i wyciągnął dotychczas przewieszoną na plecach, drewnianą lagę. Inkwizytorzy miotali zaklęciami w stwora, a ten się tylko śmiał, jego suchy, zgrzytliwy głos przywodził na myśl skrzypienie starych, żeliwnych bram.

Magiczne pociski oraz zaczarowane słowa tylko się od niego odbijały. Jednym szybkim ciosem położył dwóch żołnierzy Kongregacji, jednak trzeci szybko dopadł do Ali i… zamarł z otwartą dłonią przyciśniętą do jej czoła. Pomiędzy palcami przepływały mu drobne, bladoczerwone strumyczki energii.

– Poddaj się, albo dziewczyna zginie.

Stwór posłusznie przyklęknął na jedno kolano i położył laskę przed sobą.

– Odrzuć! – Wrzasnął inkwizytor.

Zgodnie z rozkazem, kawałek drewna poleciał za pobliskie krzaki.

Mężczyzna w czerni wydawał się niepewny. Został sam z jeńcem oraz pozamagicznym… czymś. Takie wydarzenia nigdy nie były omawiane podczas skrupulatnych i monotonnych szkoleń ani poruszane podczas wyczerpujących treningów. Wyciągnął mały zgrabny telefon i wstukał numer, co rusz rzucając spojrzenie na pokraczną istotę.

W chwili, gdy inkwizytor wciskał zieloną słuchawkę, z nieprawdopodobną wręcz szybkością potwór wyrzucił prawą rękę przed siebie, jednocześnie skacząc w stronę Alicji. Oprawca rzucił czar, śmierć zaczęła już spływać na dziewczynę, jednak gdy ręka przyjaciela wreszcie jej dotknęła, dziewczyna poczuła ulgę.

Niebo nagle pojaśniało. Istota ledwie musnęła mostek postaci w płaszczu i w następnej chwili Inkwizytor już leżał bez tchu na ziemi, a Alicja wreszcie mogła przemówić, a firmament znów przykrył się zwykłym kolorem nocy

– Czym ty jesteś? Co to wszystko ma znaczyć? Co ja tu robię? Gdzie jest Konrad? – Pytania spadały niemal w tym samym tempie, co łzy.

– Spokojnie, moje dziecko. Jestem Śmierć. Właśnie obdarzyłem tego człowieka twoim darem, a ty dostałaś jego czas. Dlatego musimy się śpieszyć, bo okolica zaraz zaroi się od wielu niedobrych rzeczy. Konrad, twój chłopak i przyjaciel mojego przyjaciela przeniósł się tu z tobą, jak mniemam, aby dać ci jakąś szansę. Sądzę, że teraz tkwi w pułapce we własnym domu. Choć… nie, teraz jest już pewnie w siedzibie Kongregacji.

I znów cisza… Ala nie spodziewała się tak ścisłej odpowiedzi na każde z pytań. Co więcej, tych ostatnich miała w głowie coraz więcej. Chciała dowiedzieć się tylu rzeczy, dostać się do ukochanego, odpocząć.

– I… i co teraz? – to jedyne, co udało się jej wydusić.

– Teraz musimy dla ciebie znaleźć nowy cmentarz, ukryć cię tam na kilka dni. Co będzie ze mną, nie jest kwestią, która powinna cię frapować. – Co ciekawe, dotąd skrzekliwy i beznamiętny głos, przy ostatniej kwestii nieco się ożywił. Dało się w nim wyczuć nutkę nostalgii, co bystra dziewczyna wnet podłapała.

– Jeśli jednak chciałabym wiedzieć?

– To musiałabyś znać dobry, zapomniany cmentarz i nas tam przenieść. Wtedy może zdążyłbym się z tobą podzielić częścią mojej wiedzy.

– Musi być cmentarz, może wystarczy jeden grób?

– W zupełności, moje dziecko. – Na suchej, pomarszczonej twarzy istoty pojawił się cień uśmiechu. W połączeniu ze światłem księżyca był to iście groteskowy widok.

– No to chodź, trzeba cię tam jakoś zawieźć.

– Nie. Nie mogę opuszczać cmentarzy. Możesz mnie tylko przenieść.

– Słucham? – już i tak duże oczy dziewczęcia powiększyły się jeszcze bardziej na skutek zaskoczenia. – Ja cię nie uniosę.

– Uniesiesz. W świecie obok nie mam wagi.

– W czym?

– W świecie obok. Nigdy nikogo ze sobą nie brałaś?

– Nigdy nie brałam siebie.

– Twój wiek… Kiedy kończysz szesnaście lat?

– Dzisiaj w nocy. – Ala szybko spojrzała na zegarek. – za jakieś piętnaście minut.

– Dobrze. To zaboli i tym razem nie będzie to stan umysłu. Twoja energia zmieni się diametralnie. Przyspieszy. Będę obok i dopilnuję, żebyś niczego nie zniszczyła. Po prostu skup się na tym doznaniu.

– Aaale… – zaoponowała i wtedy moc uderzyła. Widocznie szpitalny zegar nijak miał się do czasu noszonego przez dziewczynę. Alicją wstrząsnął ból. Niesamowity, przerażający ból. Poczuła całe swoje ciało. Na tyle dokładnie, że była w stanie wyczuć coś nowego, krążącego w jej żyłach – czystą magię. Potrafiła teraz odnieść się nie tylko do swoich myśli, ale i do czegoś więcej. Czegoś ponad nią, czegoś pod i czegoś w niej. Była mocą. Mogłaby przenosić góry, jeśli tylko by zechciała. Na jej skinienie powinny klękać wszelkie narody. Strumień magii płynął poza fizycznością. Obdarzona subtelną siłą nowego, zupełnie nieznanego doświadczenia, zobaczyła siebie na nowo. Odnalazła czakramy, źródła energii, które od zawsze jej towarzyszyły, choć skryte za zasłoną nieświadomości. Korona, trzecie oko, gardło, serce, splot słoneczny, centrum krzyża, podstawa – wszystkie uległy otwarciu. Stąd brał się nagły ból, z szoku towarzyszącemu nowemu postrzeganiu. Była mocą. I nagle zdała sobie sprawę z czegoś jeszcze. To nie była do końca jej moc. Czuła, jak we wnętrzu, tym prawdziwym, nie fizycznym, jej dusza się kurczy, by przyjąć obok kolejną. Jedna nie może istnieć obok drugiej. Jedna musi polec. Strach wstrząsnął Alicją. Rzucała się na boki, wiła jak opętana. Walczyła, zmagała się dzielnie. Raz za razem stawiała opór. I wtem poczuła czyjąś dłoń, ciepłą, pełną miłości, szacunku i wiary. Dłoń, która dawała oparcie. Niezachwiana i pewna. Dłoń Konrada. Serce przyspieszyło rytm. Magia w żyłach zaczęła swobodnie tańczyć, a atakujący ją demon zamknięty został w klatce zrobionej z duszy małej, kruchej dziewczynki. Przynajmniej z tej części duszy.

Kiedy Ala się ocknęła, zdała sobie sprawę, że na jej ramieniu spoczywa ogromna, choć chuda, dłoń Śmierci, a sam stwór przypatruje się jej pustymi oczodołami. Sucha skóra, tak ciepła i przyjemna w wizji nieświadomości, drażniła ciało i budziła odrazę.

– Dz…dziękuję. – Rzuciła młoda dama, a wraz ze słowami popłynęły ręce, które zawiesiły się na szyi Śmierci. Stwór rozpromienił się. Dosłownie. Spod jego skóry zaczęło przebijać się piękne, jasnożółte światło. W tym momencie Ala przeniosła ich oboje nad grób swojego dziadka. Pomnik postawiono na miedzy, na skraju ogromnego pola. Gdyby nie obecna sytuacja, na pewno zachwyciliby się słońcem, wyskakującym zza granicy wzroku, wprost na przejrzyście błękitny nieboskłon.

– Podoba mi się tu, moje dziecko. To bardzo przyjemny cmentarz.

– Niestety, jest tu tylko jeden grób, ale nie znam innych, odludnych miejsc.

– O, nie, nie. Jest dużo więcej grobów. Dawnych, zapomnianych grobów. To bardzo, bardzo dobre miejsce…

W tym samym czasie Konrad bezskutecznie walczył z pułapką założoną na jego własny dom. Kiedy tylko wrócił i zorientował się, co zaszło, uaktywniła się bariera. Dużo lepsza, niż dawniej, niemal perfekcyjna. Sprawdził każdy kawałek. Nigdzie wyjścia. Pozostało mu tylko czekać.

Chłopak nie lubił marnować czasu. Pogrążony w medytacji szukał sposobu, magicznego rozwiązania wszystkich problemów. Niestety moc była tylko niedoskonałym narzędziem. Po niedługim czasie chłopaka przejęli inkwizytorzy. Złamany mężczyzna nie stawiał wielkiego oporu.

 

***

 

Do pokoju przesłuchań wprowadzono nowego więźnia. Półnagi mężczyzna, równie posiniaczony co Konrad, szedł powoli, ociężale, krok za krokiem. Pod nowymi ranami znajdowały się stare blizny po torturach, biciu, przypalaniu, a także białe ślady każdego metalu, który miał na sobie podczas uderzenia pioruna. Zdecydowanie to było ciało Wojtka. Na początku młodzieńcem szarpnął wyraz radości. Jego mentor żyje i jest blisko. Niemal na wyciągnięcie ręki. Chłopak pomyślał, że jest jeszcze nadzieja, lecz później zobaczył oczy mistrza. Puste, bez wyrazu, nadziei, radości. Bez plusów, którymi tak chętnie obdarzał cały świat. Esencja beznadziei, właśnie to było w nich zamknięte. Nie dało się w nie patrzeć bez uczucia. W ogóle, samo spojrzenie przyprawiało o dreszcze.

– Oto i twój mistrz.

– Przyjaciel.

– Widzę, że szybko pozbywasz się starych nawyków. Strach często determinuje dobre decyzje. Tylko ludzie nierozważni się nie boją. Lub tacy, którzy nie mają nic do stracenia. Konradzie, nie jesteś takim człowiekiem. W głębi serca jesteś dobry. No dalej, gdzie jest Alicja? Wiesz dobrze, że na cmentarzu jej nie było.

A więc jednak. Udało jej się. Dobrze, tylko tego jednego było mi trzeba. Najgorsza w słowach Mateusza była troska. Troska i szczerość. Wszystko, co robił ten człowiek, płynęło prosto z jego serca. To powstrzymywało Konrada.

– Czemu nas ścigacie? Przecież można zorganizować to dużo lepiej. Żyj i daj żyć innym. Mamy tak wspaniałą moc, czemu nie używać jej do dobrych celów?

– No właśnie, czemu? Jak sądzisz, skąd ta moc pochodzi? Skąd bierze się magia? Kto nią kieruje? Przypomnij sobie pierwszą chwilę przeistoczenia. Biała magia istnieje tylko w naszych sercach, wszystko poza nimi jest czarne. Wiesz dobrze, że to w Tobie nie umarło. Kiedy w końcu przejmie kontrolę, nie będzie już odwrotu.

– Nie masz pewności, że przejmie. Nigdy jej nie będziesz miał.

– Nie, dlatego nie ścigamy nikogo, kto dobrowolnie do nas dołączy. Okresowe testy, badania, analiza psyche. Gwałt podświadomości. Niby niewiele, a jednak coraz więcej z was się buntuje. Co pozostanie ludzkości, kiedy my upadniemy?

Konrad doskonale rozumiał racje inkwizytora odzianego w czarne srebro. Sam walczył o globalne spojrzenie na świat pomijając to, co ma w środku. Czy to o tej lekcji mówił mu mistrz? Płaszcz odpowiedzialności robi się coraz cięższy.

Spokojną rozmowę oraz rozważania przerwał gwałtowny huk. Drzwi odskoczyły raptownie, zwalając się na dwóch strażników siedzących pod schodami. Zgasło światło, Konrad przestał odczuwać mrowienie w czakramach, a do piwnicy wkroczyła Eliza. Wciąż piękna, choć nieco bledsza. Nie postarzała się ani o rok. Jedynie jej oczy nagle wydawały się wiekowe, dużo starsze niż świat.

Nowoprzybyła krótkim ruchem posłała wszystkie postacie w czarnych płaszczach na przeciwległą ścianę. Ciała wyglądały jak popsute laleczki, połamane i pomiażdżone. Ileż siły miała ta dziewczyna! Pierwszą reakcją Konrada była złość. Dopiero teraz, gdy zaczęła przychodzić bezsilność, zobaczył zmianę w beznadziejnym spojrzeniu swojego mentora. Stało się nagle żywe. Powoli wypełniało się plusami. I właśnie wtedy Wojtek upadł na kolana.

Jedynymi stojącymi osobami w małej, ciemnej piwnicy byli Mateusz i Liza. Równoczesne poruszenie dłoni. Spokój bijący od inkwizytora i przytłaczająca wielkość od blondwłosego dziewczęcia.

Starcie mocy było potworne. Cios za ciosem, blok za blokiem. Eliza wyraźnie wygrywała pewnością i wolą, Mateusz zaś nadrabiał wszystko wiarą. I wtedy srebrny płaszcz zaczepił się o wystający fragment krzesła. Chwila nieuwagi, jeden gest, dwa słowa. Wojtek przeskoczył tuż za Elizę i złapał ją za głowę. Jego oczy rozświetlone były przepływającą mocą. Spod dłoni wychodził biały dym. Twarz dziewczyny skamieniała, źrenice uciekły pod powieki, a jasność białek promieniała. Oboje upadli na kolana. Wojtek dyszał i obejmował się poparzonymi rękoma. Eliza osunęła się na ziemię i zamarła.

W tym momencie w pomieszczeniu obok słychać było kolejny huk i do sali wskoczyła Ala. Wciąż drobniutka i krucha. Jej ciemne włosy łopotały poruszane nieodczuwalnym wiatrem. Przeobraziła się. Wojtek tylko jęknął cicho. Kruszyna nie czekała na niczyją reakcję, rzuciła się na wstającego Mateusza i jednym pchnięciem skoncentrowanej mocy znów powaliła inkwizytora. Konrad siedział osłupiały, wciąż bał się używać magii. Po tym, co powiedział mu siwowłosy, niczego nie był już pewny. To oni czy demony, ciemne fragmenty ich duszy? Co robić?

Na domiar złego blondwłosa Liza, zaraz po przebudzeniu, rzuciła się z falą czułości na Konrada.

I znów piekło rozpętało się od nowa. Ala, poruszona zdarzeniem, straciła nad sobą panowanie. Między jej dłońmi utworzył się dygoczący słup energii. Czerwona błona ledwie powstrzymywała jątrzącą się moc. Lada sekunda skumulowana magia miała uderzyć w dwójkę dawnych kochanków.

W tym momencie rozbłysła żarówka, rozbłysła pięknym, białym światłem. Pełnym i mocnym. Konrad poczuł znajome mrowienie pod okablowanymi przyssawkami. To Wojtek klęczał i całą swoją energię przelewał w urządzenie generujące barierę antymagiczną. Życie sączyło się z każdej jego rany. Otwarły się stare ślady po nożach, bagnetach, żerdziach i dłoniach. Wszystkie zaczęły broczyć wolno posoką, jednak zaklęcie skutkowało. Czar Ali powoli blaknął, jednak szybko obróciła się, by skierować resztki mocy na bezbronnego podróżnika.

I on właśnie na to czekał. Przeniósł się tuż za nią i znów przyłożył jej ręce do czoła. Jednym silnym szarpnięciem, okupionym spalonymi dłońmi, pozbawił słodką brunetkę przytomności. W chwilę potem sam także zemdlał.

Światło powróciło. Ponure, bladożółte światło. Wcześniej znienawidzone, teraz dodawało otuchy. Przebudzony Mateusz stał przy dźwigni dodatkowego generatora. Opierając się jedna ręką o schody, wolno dyszał.

– Co… co się stało… – szept Lizy rozbudził z odrętwienia obecnych.

– Wojtek wziął ze sobą demony dziewczynek. – Inkwizytor zignorował blond piękność i spojrzał na przywiązanego chłopaka. – Dziewczynek, na które polowaliśmy od bardzo, bardzo dawna. Ty masz ich serca. On ma Złe fragmenty dusz. Chyba… Na pewno się pomyliliśmy. Kolejna niemożliwość dzisiejszego dnia. Nie mam pojęcia, jak przerwał sznur i pojmał demony, a jednak to zrobił. Może wciąż jest dla nas nadzieja. Przepraszam. – To mówiąc, Mateusz podszedł do leżącego bohatera i wyciągnął z jego ręki mały woreczek. – Prosił, żebym przekazał ci to przed śmiercią. Sprawdziłem, to zwykły proch. Bez magii, bez mocy. Po prostu szczątki spalonego ciała. Prawdopodobnie ciała jego matki. Po prostu to weź.

– Wojtek! – Krzyk Konrada przerwał ciężką ciszę. W międzyczasie była dziewczyna uwolniła go z więzów. Pomimo ran i rzężenia w płucach, jednym susem doskoczył do przyjaciela i uniósł jego głowę. Wojtek nie zemdlał, po prostu stracił wszystkie siły i opadł bezwładnie. Jedno się nie zmieniło, wciąż się uśmiechał. – Będzie dobrze. – Żyj i daj żyć innym. Te słowa nabrały teraz całkiem innego znaczenia. Konrad zebrał całą swoją energię. Wola, Wiara, Pewność. Tego mu nie brakowało. Rozpoczął inkantację podziału życia. Wtem coś go rozproszyło. Poczuł dotyk ciepłej dłoni na ramieniu. Dotyk ciepły, pełny miłości i oddania. Dotyk, jakiego nigdy do tej pory nie czuł. Mimowolnie odwrócił się i ujrzał Śmierć.

Demon stał wesoły. Spod jego skóry i z pustych oczodołów promieniała radość. Dosłownie. Jej przyjemne światło rozbrajało patrzących. Było jak zapewnienie ciepła domowego po ciężkich latach pracy w obozie. Jak przejrzenie niewidomego. Jak powrót na łono. Śmierć roześmiała się zgrzytliwie.

– Nie wszyscy, moi mili. To jeszcze nie jest wasz czas. Przyjacielu, nie widziałem cię tak długo, naprawdę długo. Dobrze cię wreszcie widzieć. – Słowo „widzieć” śmierć mówiła dziwnie naturalnie, ludzko.

– Jak przeszedłeś? – Szepnęła zdumiona Eliza.

– Zaprzyjaźniony cmentarz, moje dziecko, zaprzyjaźniony cmentarz.

– Możesz zostawić go jeszcze na trochę?

Skrzypiący śmiech znów zdominował salę.

– Wykorzystał obie przysługi. Notabene właśnie ta była drugą. Ostatnie spojrzenie, Wojtku. Ostatnie spojrzenie.

I stało się, rany przestały broczyć, a Wojtek, płaczący łzami szczęścia omiótł wszystkich spojrzeniem. Dobrym i pogodnym. Wlał optymizm do dusz zebranych, rozdał plusy. Ostatni uśmiech poświęcił Konradowi, po czym odszedł, a jego oczy, choć bez życia, wciąż wyrażały radość.

Magia nie jest ani czarna, ani biała. Magia po prostu jest. Jest nią każde tchnienie, każda łza, a nader wszystko każda miłość. Zaklęcia i czary to po prostu kolejne z praw wszechświata. Kiedyś ludzie magią nazywali elektryczność, teraz elektrycznością walczą z czymś, czego nie rozumieją, więc nazywają to magią. A mnie, wyklętej Śmierci, pozostało opowiadać wiatrowi tą historię. Opowiadać i czekać, aż moje dzieci wreszcie przejrzą na oczy.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"Po kilku minutach zatrzymał się przed kamiennym ogrodzeniem okalającym duży ogród. Za bujną roślinnością pięła się duża, drewniana willa."
"Chłopak wypuścił z ust papierosa. Zwierzęta z pianą na ustach wypadły na przybysza"

Nie przeczytałem jeszcze całego opowiadania, ale na razie sprawia znakomite wrażenie. Prócz kilku powtórzeń nie zauważyłem większych braków, natomiast sama opowieść wciąga niesamowicie. Dobrze budujesz klimat, napięcie. Postacie są bardzo ciekawe. Świetne też opisy. Jeszcze wrócę do tego opowiadania.

Dziękuję za wytknięcie. Już poprawiam. :)

Mnie się bardzo tekst podoba , a zwłaszcza jak opisujesz postacie :D 

Super. Wiem, że powtórzę tylko to, co inni już napisali, ale opisy masz świetne...
Jak dla mnie, to takich opowiadań mogłoby być znaaaacznie więcej... :)

W razie chęci kontaktu.
mail: wajarw@gmail.com
gg: 6959698
Wojciech Skrzypczyk

"Pod popękanymi wargami brakowało kilku zębów, a z nosa leniwie ciekła czerwona stróżka."

Stróżka wściekle wymachiwała miotłą i mamrotała pod nosem: "Znowu, psiekrwie, piachu nanieśli".

Przesłuchanie więźnia numer czterysta trzydzieści dwa
Znaczy, ci śledczy przesłuchali czterystu trzydziestu jeden więźniów w pomieszczeniu tak pełnym kurzu, że nie można oddychać? Powinni dostać dodatek za pracę w szkodliwych warunkach... albo zawołać stróżkę i kazać jej powymiatać pajęczyny i przetrzeć podłogę na mokro.

Niestety nie przyłączę się do zachwytów.
Główna myśl tekstu i zakończenie są całkiem interesujące. Być może nie odkrywasz Ameryki, ale podoba mi się taki punkt widzenia.
Na plus także i to, że potrafisz budować napięcie, a fabuła jest dość dobrze skonstruowana.
Mam jednak kilka zastrzeżeń:
logika
„W pomieszczeniu przebywało ośmiu mężczyzn. Siedmiu z nich, z zaciętymi minami, w czarnych płaszczach, siedziało w półkolu, otaczając przypartą do ściany ofiarę - ostatniego mężczyznę." - mamy tu małą sprzeczność, prawda?

„Personel osłupiał. Jedna z pielęgniarek zemdlała. Pacjenci w izbie przyjęć zaczęli krzyczeć i wybiegać z pomieszczenia.
- Pomóżcie jej! Proszę! - krzyk odbijał się od ścian, nikt nie zareagował. - Dalej, na co czekacie?!
Nikt się nie ruszył, dziewczyna natomiast wydawała ostatnie, coraz słabsze tchnienia." - Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Skoro dziewczyna jeszcze żyła, to chyba nie wyglądała, jakby ją przejechał ekspres? A nawet gdyby - lekarze są odporni na takie rzeczy.

„Pogrzebał w popiołach miasta, które sam podpalił." - Hmm... rozumiem, że podpalił je przy pomocy magii? Wiesz, bo obecnie nie tak łatwo spalić miasto. To już nie jest średniowieczna zabudowa:)

„Zatem, czy przyznajesz się do zamordowania dwunastu osób, zniszczenia mienia publicznego i prywatnego oraz złamania Tabu?" - Mogłam coś przegapić, ale wygląda na to, że nie przeskrobał aż tak bardzo?

pouczenia
Lubię kiedy tekst zawiera jakąś myśl, ale to czytelnik ma myśleć, a piszący tylko naprowadzać. Takie truizmy jak:
„Pamiętaj jednak, że każda zabawa ma swoją cenę."
„Każdy w nas ma ochotę na radość."
i kilkanaście/kilkadziesiąt pozostałych, którymi ozdobiłeś to opowiadanie, tylko drażnią.

język
Nie będę tu wszystkich błędów stylistycznych wypisywać, jak chcesz, to się odezwij na maila. Powiem tylko, że najwyraźniej wpadłeś w pułapkę, w którą i ja często wpadam. Po pierwsze chciałeś stworzyć niebanalne opisy i pobawić się językiem, a zapomniałeś, że ciężko jest nie przekroczyć granicy pomiędzy ciekawą metaforą a błędną kolokacją. Po drugie siląc się na poetycki język używasz tylu porównań, że staje się to męczące i takie trochę... przepraszam, muszę użyć tego słowa... grafomańskie:)

Oczywiście z moimi uwagami nie trzeba się zgadzać.
Napisz coś jeszcze, może zmienię zdanie:)
Pozdrawiam

 

Nowa Fantastyka