- Opowiadanie: Elfinder - Gruszka po francusku (ELIMINACJE 2011)

Gruszka po francusku (ELIMINACJE 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gruszka po francusku (ELIMINACJE 2011)

I

Walę gruchę w fotelu. Walę szybko, a dostojnie. Pieję z zachwytu.

– Cogito ergo sum! Cogito ergo sum! – powtarzam, jak mantrę, a napletek przesuwa się w górę i w dół, w górę i w dół, odsłaniając szybkimi klatkami czubek mego jestestwa!

– Trwaj o mały Babilonie! Trwaj o żywotna siło! – wołam i poprawiam włosy, aby nie zasłaniały mistrzowskich posunięć na szachownicy życia. W radiu leci Velvet „Chemistry”

„I feel the chemistry between you and me,

There is electricity when you touching me…”

A mówiła mama i mówił tata – studiuj synu, abyś nie był cham…

No i przepierdoliłem w książkach młodość, aby teraz tłukąc Wacka cytować Kartezjusza…

Ja, polski inteligent na wygnaniu. Ja, wypadek przy pracy w łożu ojca i matki. Ja, na dorobkowej emigracji!

Chyba pomyliłem epoki – pluje na członka, aby go nawilżyć – Zbyt wiele we mnie fantazji. Powinienem kroczyć między królami, odbierać pokłony od innych wysoko urodzonych. Wydawać edykty, chłopom powrozy pańszczyzny łaskawie luzować. Ja Kazimierz Wielki!

Gdybam, a członek pręży się i w pomnik ze spiżu zamienia. Okazały i piękny – rajski paw!

Pif paf!

Och bogowie! Oto smakuję nektar osobistych uniesień. Tak, jak wielu mi podobnych – zagubionych i bezimiennych – bohaterów współczesnych dni…

Zdradzonych przez Boga i ojczyznę.

Oto kim jestem – patrzę na fiuta. – Samowystarczalna wytwórnia mleczka do kawy.

Los płata nam wszystkim figla, wycierając naszymi marzeniami swoją skacowaną gębę.

Biorę chusteczkę, wycieram dłoń. Poprawiam włosy. Boli mnie głowa, to chyba migrena, albo stres. Wstaję z fotela, odsłaniam żaluzje. Za oknem szaro, nudno. Wszystko tkwi w bezdechu. Nakładam spodnie, zapinam rozporek. Szybko kończę kawę, krzywiąc się jakbym przegryzał papryczkę chili. Zarzucam sweter, biorę z biurka telefon i klucze.

– Czas zapracować na chlebuś – mruczę pod nosem wkładając buty.

Wychodzę.

**

Przy windzie Hindus kłania się w pas i wyciąga rękę na powitanie. Odwzajemniam gest.

– Oby tylko się nie kleiła – przebiega mi w myślach i kiwając głową na przemian z Hindusem uśmiecham się, jak małpa do banana. – Na chuj on się tyle kiwa? Zaraz mu przypierdolę, aż nakryje się turbanem. Ding-dong. Dzwonek windy – nareszcie. Otwierają się drzwi. Za nimi przestraszony pan Svensoon, chyba nigdy nie przyzwyczai się do kolorowych. Wciska się biedak w kąt windy i wbija wzrok w podłogę. Staję obok niego, a hindus znowu odpierdala swoje czary, czym jeszcze bardziej onieśmiela pana Svensona. Jak babcię kocham, no przesadza ciapaty z tą grzecznością na wynos. Jeszcze tylko kurwa tańczącej kobry w windzie brakuje. Na dole w drzwiach klatki przepuszczamy pana Svensoona – potem znowu kiwam się z Hindusem na przemian, wskazując wyjście na podwórze. Wyglądamy, jak para nie dopieszczonych gejów. Każdy się wypina i zaprasza, ale nikt nie ma wystarczającej odwagi, aby pierwszemu włożyć – miedzy drzwi… Co za dzień.

– Sienkuje – łamaną polszczyzną mawia Hindus i wychodzi pierwszy.

Zimno, wietrznie. Po prostu wspaniale. Poprawiam kołnierz kurtki, opuszczam głowę i idę, jakby bez celu, jakby prowadzony podmuchami wiatru. Jedyne co widzę to własne ciężkie buty obite blachą. Brnę w śniegu i w myślach. Chciałbym choć na chwile zapomnieć o samym sobie, i o chłodnych objęcia purytańskiej matki – emigracji. Spluwam przed siebie, grzebie w kieszonce kurtki. Zapalam skręta. Na rozluźnienie, na lepsze samopoczucie. Na zapomnienie, o tym, że jestem niewolnikiem pieprzonych korporacji.

Mało co nie wywinąłem orla na zakręcie, gdy Hassan wyskoczył ze swojego sklepiku z nożem w ręku, drąc się na całe gardło, że zapierdoli gówniarza i wyrwie mu z dupy nogi. Ale mały szybko biegał, a Hassan mimo impulsywności, to dobry człowiek. Inaczej już by ubił gnojka i pokroił na kawałki, sprzedając jako wieprzowinę. W promocyjnej cenie.

Dostrzega mnie.

– Salam Alejkum!

– Salam Alejkum! – wołam i rozkładam ręce.

Po chwili ugniatania pośladków i wzajemnego szurania nogą po kroczu, Hassan zaprasza mnie szerokim gestem do sklepu. Wie, że nie jestem gejem. Nie podnieciłem się. I w tym skurwiałym rozwiązłością zachodnim świecie nie zmieniłem się w męską lampucerę.

– Jag har inte guld Hassan. Jag är fattig Alibaba!

– Kuk med honom! Men du måste äta nånting. – odpowiada ciepło i kładzie dłoń na ramieniu. Nie wypada odmawiać, nie chcę go urazić.

Wchodzę do sklepiku.

**

Pachnie pieczywem i kawą. Lubię ten zapach. Hassan wskazuje na zaplecze, gdzie żona w burce ruszając się do arabskich rytmów, granych w starym radiu, oddziela mięso od kości – zakręconym w kształt półksiężyca tasakiem.

– Kaffé! – wola Hassan i uderza żonkę w tyłek, siadamy przy małym stoliczku. Odsuwam kalkulator i notes z ołówkiem. Wyjaśniam, że nie mam czasu, że się spieszę. Hassan uspokaja, mówi, że ma po drodze i podrzuci autem. Uśmiecham się, skłaniam głowę w podzięce – bez słowa.

Arabska kawa – mocna, czarna, egzotyczna. Pachnie kobietą …

Pijemy w milczeniu. Znam na tyle Hassana, aby wyczuć interes. Delektuję się kawą. Nie przyspieszam sprawy. Jestem cierpliwy. Gospodarz proponuje mi partię szachów. Gramy. Kilka ruchów i mój król zamiast na tronie siedzi w latrynie. Hassan tryumfuje.

Kończę kawę, a do sklepiku wchodzi najmłodsza córka Hassana. Ubrana w długą czarną szatę z chustą zakrywającą włosy i twarz. Arab szturcha mnie nogą i wskazuje lekko na córkę. Jest ładna, no przynajmniej oczy. Czarne umalowane, kocie. Odwracam wzrok, a kobiety zaraz wychodzą.

– Mądra, mila i ładna – zachwala Hassan córkę. – Dziewica, nie miała jeszcze mężczyzny. – Kończy unosząc brew.

– Dlaczego ja, Hassan? – Uśmiecham się lekko. – Mało to macie chętnych, aby wydać Fatime za mąż?

– Mieć mamy, ale większość to tumany. I choć niektórzy to kuzyni, to jednak na rozum z osłem się pozamieniali. A szkoda dziewczyny.

– Ale ja w nic nie wierzę, Hassan.

– Na Allaha! Ty to dawno kobiety nie miał chłopcze! – łapie się za głowę, uderza dłonią w kolano.

Pieprzeni religijni fanatycy, zawsze znajdą wyjaśnienie i zawsze to samo, choćby świat walił Ci się na głowę, krzyczeć będą: „Bóg jest Wielki, a cipka święta!”

– To widać? Czy strzelasz na ślepo Hassan?

– Twoje cierpienie serce me przygniata!

Hipokryta! Uwielbiam go.

– Ale dlaczego ja, Hassan?

– Bo dobrze ci z oczu patrzy. Ty dobry człowiek, ale zagubiony. I oczy masz szlachetne!

O tak, zapewne w drzewie genealogicznym nie jeden przodek, jako szlachcic drzemie…

– Pomyślę Hassan, obiecuję.

– Allah jest wielki!

– Amen!

Milczymy chwilę, błądząc skrupulatnie w budowanych przez nas światach. I mimo, że widzimy rzeczy w innym świetle, to nie naciskamy na drugiego rozmówcę. Raczej bezgłośnie składamy wszystko na ręce przeznaczenia, lub w ręce Boga. O ile jest między nimi jakakolwiek różnica. Przechodzimy do luźnej pogawędki o pogodzie, o planach na cały tydzień. Rozgrywamy raz jeszcze partię szachów, w której gospodarz znowu wyruchał mi króla.

Wychodzimy.

 

II

 

Ikea – dom pieprzniętych konsumentów, miejsce mojej codziennej gehenny. Pracuję za barem i obsługuję z Pej Szu wiecznie nienażartych klientów. Serwujemy zwykle gówno po zawyżonej cenie. Wszystko duże, smaczne, pachnące i modyfikowane. Gówno od ręki, gówno na wynos. Od zaraz. Smacznego! Zapisuję następne zamówienie, idę do klitki zwanej dumnie kuchnią, podaję je kumplowi, który rzuca zaspany wzrok na karteczkę i ziewając bierze się do roboty. Wracam za bar.

Tik – Tak. Tik – Tak. Zegar nade mną wybija monotonnie czas. Bez pośpiechu, rytmicznie. Jest niczym bębniarz na galerze, a rolę wioślarza z łańcuchami przyjmuję ja. Od urodzenia, od pierwszego dnia. Kurwa! Tik – Tak. Tik – Tak.

Mrużę oczy, senność obleka powieki. Wszystko powoli stapia się w jeden chory obraz, a w centrum jestem ja. Ze słodkiej ciemności wyłaniają się nieznane mi postacie, a każda ubrana w markowe pasiaki i ośle czapeczki, człapie radośnie w miejscu z miną totalnego idioty. Pieprzone okazy demokratycznego chowu. Wytarte twarze mijają mnie bez najmniejszego wyrazu emocji. Nagle siadają na podłodze i napychają brzuchy do granic możliwości, aby później wszystko wysrać do porcelanowej tuby z napisem EU – jęcząc ze szczęścia, choć z odbytu leje się im krew. Wybudza mnie zapach espresso.

To cycasta Anna, Szwedka. Kierowniczka. Podaje mi kawę, a oficer w spodniach salutuje. Za dużo go trzepię, bo na sam zapach kawy biedak reaguje nadpobudliwie. Oby tylko nie zerkała mi na spodnie – myślę i z niewinnym uśmiechem dziękuje Annie za espresso.

Rozmawiamy popijając małą, czarną.

Ot zwykła grzecznościowa forma kontaktu miedzy dwiema osobami w nudny poniedziałkowy poranek. W czasie tych pogawędek mam wrażenie, że tak naprawdę badamy z Anną wspólny grunt, mając nadzieję na coś pysznego po pracy. Nagle Anna pyta o plany na wieczór, wcześniej mówiąc mi o swoich – jest zajęta. Siląc się nie tyle na poprawną szwedzką składanię, co powstrzymując wzrok przed obleceniem jej dorodnego biustu (który najchętniej ugniatał bym z fantazją przedszkolaka, klepiącego babki w piaskownicy) – opowiadam jej o moich planach.

Anna lekko ociera się o mnie, a jej pusty kubeczek po espresso ląduje w koszu. Odchodzi po drodze podejmując z podłogi papierek. Ładnie się wypina. I prawie umówiłbym się na piątkowy wieczór, gdy za moimi plecami, ktoś chrząknął i warknął.

– Jeść!

Odwracam się na pięcie.

Patrzę i oczom nie dowierzam, to on! Nasz mały przyjaciel z czytanki, Murzynek Bambo. Ten wesoły nasz koleżka. A wyrósł jebany, jak sosna strzelista. Twarz pełna, podziargana dziwacznymi wzorami, a na szyi grzechoczący naszyjnik – zapewne z ludzkich kości. Obok niego tęga małżonka z dużymi wargami, żuje gumę. I grupka rozwydrzonych ślicznych dzieci. Wesoła szwedzka rodzinka, jak w gębę strzelił – tylko po solarium.

Skłaniam głowę na powitanie i podaje karty.

– Ja jeść! – Bambo odsuwa menu.

– Rozumiem szanownego pana. A co dokładnie podać?

– Dużo, jeść.

Czarna dama żuje gumę. Ma fajny kolczyk w nosie, ciekawe czy w łechtaczce też. Gdyby nie te tępe oczy, chętnie powkładałbym w jej kuperek maślanego rogala. Ale to nie ta waga, mogę co najwyżej po szarżować w koguciej.

– Pej Szu – wołam kumpla, a ten wychyla się zza drzwi. – Dużo jeść! – mówię i wskazuję dyskretnie dłonią za siebie.

Pej Szu wytarł ręce o ścierką, wziął tasak i z lekkim ukłonem stanął przed klientami.

– Co dużo jeść, proszę szanownego Pana? – Chińczyk stuka palcem w kartę z daniami.

– Wszystko jeść! – odpowiada klient kładąc dłoń na menu. Puka w zegarek, dając do zrozumienia, że nie lubi czekać. Gdyby tak spieszyło mu się do pracy, a nie tylko po zasiłek i do fast fooda…

– Rzeźnia dwie stacje za miastem! – odpowiada Pej Szu oblizując tasak.

– Rasista! Rasista! – podnosi głos czarna kobieta, ale jakoś tak bez przekonania, chyba nawet jej, znudziło się ciągłe wachlowanie politycznie poprawnym kolorem…

Tylko dlaczego kurwa wszyscy patrzą na mnie. Podnoszę ręce nad głowę i palcem wskazuję żółtego przyjaciela.

– Dużo jeść! – odkrzyknął Pej w stronę gapiów i mając w dupie ściszone rozmowy, powolnym krokiem skierował się do kuchni.

 

**

 

Prowadzę państwa Mubumba do stolika. Stawiam słodkie gazowane siki i oznajmiam że zaraz „Pan Jeść” przyjdzie na talerzu. Siorbią słodkawą chemię, nie zwracając na mnie uwagi. Patrzę przez chwilę na małe dzieciaki. Fajne, radosne – gdyby tylko mamusia z tatusiem nauczyli ich kultury i wdzięczności wobec kraju, który ich przyjął i karmi.

– Nie stoi. Idzie po Pan Jeść – warknęła Pani Mubamba i przykleiła gumę pod stolik. Kłaniam się grzecznie w pas, zabieram swoje cztery litery, bo zaraz komuś przypierdolę, jak kocham babcię. Wymieniam kilka zdań w kuchni z grubym Wanią i idę się odlać.

W łazience śmierdzi chemią, ale jest czysto. Mógłbym przeglądać się w podłodze. Staję nad pisuarem i leje, a z radia w kuchni dobiega utwór Rihanny „Rude boy”. Nucę sobie refren rozkoszując się ciepłym strumieniem fizjologicznego utrapienia, gdy w tylnej kieszonce dzwoni telefon.

Otwieram klapkę. Na wyświetlaczu Hassan.

– W nocy spotkanie w kawiarni – mówi ściszonym głosem, jakby kto go podsłuchiwał. – Będzie gość z dalekiego wschodu. Kebaby na koszt Ahmeda.

Lubię tureckie żarcie. Pikantne. Smaczne. A do tego Osama, jako gość honorowy. Kto by pomyślał, że taki prostak, jak ja będzie obracał się w tak prominentnym gronie.

– Hasło to co zawsze?

– Na’am … – odpowiada jeszcze ciszej, no to wieczór zapowiada się ciekawie.

Rozłączam się. I strzepując ostanie krople z fiutka, nie mogę doczekać się dymu sziszy i zajebistego kebaba. Myję dłonie. Nigdy wiele od życia nie oczekiwałem, poza dobrą muzyką, towarzystwem i czymś na ząb, aby móc prząść swój zasrany żywot, walcząc o martwe marzenia…

Nie zdążyłem wystawić nosa za drzwi, a Wania ładuje mi w ręce cztery talerze ze strawą i klepiąc po tyłku stawia znak prawosławnego krzyża. Zapieprzam, jak baletnica z przyklejonym uśmiechem ministranta, któremu biskup wprowadza pod sutannę miernik wiary.

– Smacznego! – ustawiam talerze, znoszę na spokojnie kopniaki dzieciaków. Kładę rachunek i chcę odejść, kiedy pani Mubamba każe mi wołać „melanera”.

– Pana kierownika nie ma – odpowiadam grzecznie.

– Wyjechał.

– Daleko?

– Do Tajlandii kręcić hula hop z chłopakami! – demonstruję kręcąc biodrami.

Linia cierpliwości jest niebezpiecznie blisko. Jedno zdanie, jedna nieprzyjemna mina, a przekroczę ją i wrócę na bezrobocie do ojczyzny, aby lepić bałwana. Ciepła i delikatna dłoń ląduje mi na ramieniu. Poznaję zapach, to Anna. Idziemy na słowo.

Wyjaśniamy sprawę z kłopotliwym rachunkiem, który został wzięty znowu za objaw dyskryminacji emigrantów. Anna prosi, abym wrócił za bar i mówi, że sama zajmie się gośćmi. Nie mija dwadzieścia minut, a ja wracam na miejsce biesiady państwa Mubamba z wiaderkiem i mopem. Sprzątam chlew i wkurwiony pod nosem recytuje z pamięci wierszyk o naszym PRL-owskim, wesołym koleżce…

– O nawet napiwek dostałem … – gadam do siebie i przyglądam się dziwnej monecie. – Nic to, odbiją sobie z następnym dzieckiem. Zgarniam należne ze stołu. Zmięte i lepkie, jakby świeżo, co z dupy wyjęte.

– Kurwa… – rzucam banknoty na stół, łapię się za palec. Krew.

Spoglądam na zawinięte banknoty, lekko je rozgarniam, wśród nich, malutka igła.

– Co za dzień… – wracam do tańca z mopem…

**

Po pracy z Pej Szu wyszliśmy wrzucić coś na ząb. Wybraliśmy małą budkę niedaleko tunelbanmy, gdzie serwowano hot dogi, mineralną i coś słodkiego. Wiało cholernie, ale nie opuszczało nas poczucie humoru. Ostatnia deska ratunku w tym pojebanym świecie. Inaczej szłoby szukać drzewa i zapożyczyć się w żydowskim banku na linę – oczywiście na raty. A i tak po śmierci domagano by się zwrotu ciała z kostnicy, na transplantacje, aby pokryć straty finansowe i moralne, panów bankierów…

– Co robisz wieczorem?

– Uczę się na egzamin z ekonomii – odpowiada przekąszając hot-doga. – A co?

– Nie chciałbyś wpaść wieczorem do Ahmeda? – Sisza, taniec brzucha i wesołe stadko poklepujących się po tyłku szahidów, hmm? – w oczach odbija się wahanie. Wieczór z książką, czy w gronie roześmianych arabów.

– Z chęcią, o ile będzie miejsce dla jeszcze jednego sfrustrowanego życiem faceta. Piszę do Hassana. Kilka sekund i mam odpowiedź. Czytam ja dla Szu.

„Tylko jeśli przyjedzie na własnym wielbłądzie”

– No to masz bilet do wesołego miasteczka.

– Dziękuję. A powiedz mi – podnosi brew. – Między tobą, a Anną to już na poważnie?

– Dlaczego tak myślisz?

– Jak kobieta podaje mocną kawę, a potem wypina się, abyś mógł posłodzić…

– Wypiekanie pieczywa, to praca zespołowa… – odpowiadam przeżuwając nowy kęs.

– Achaaaa – cmoka przeciągle. – Jak uprawa ryżu w Chinach, Genji …

– Jeśli chcesz mi coś powiedzieć Pej, nie krępuj się.

– Nie nic. Tylko, jak do czegoś dojdzie, to chciałbym mieć relację z pierwszej ręki.

– Nie chciałbyś poznać jej sekretów …

– A co? Czyżby wystawało z niej wszechwidzące oko?

Parsknęliśmy śmiechem.

Polubiłem go od początku. To co urzekło mnie w Pej Szu, to nie tylko serdeczność, pracowitość, zdrowe wkurwienie na świat, spowite mocnym sarkazmem, ale również znajomość polskiej historii. Tej rdzennej świadomości w każdym narodzie, który aby trwać, musi pamiętać o swoim gnieździe. Tej siły życiowej, o której obecne pokolenie półinteligentów polskich nie ma zielonego pojęcia. Tych pieprzonych szczurów z nosami w żydoamerykańskiej telewizji, gdzie młode kurwy z alfonsami lansują swoje łechtaczki i obwisłe fiuty z wypucowaną odbytnicą. I wszyscy wyglądają, jak radosna biedronka lecąca do nieba, po kawałek chleba…

Piję małą mineralną, a Pej kupuje ptysie. Jednego rzuca w moją stronę, szczerzy zęby. Gdyby założyć mu sombrero i dopiąć wielkie wąsiska cwaniactwa, wyglądałby niczym meksykański gringo. Mierzymy się chłodnym wzrokiem, jak na amerykańskim gównie eksportowym „w samo południe” i przyduszamy ptysia. Nawet powieka nam nie drgnie. Równo z dzwonkiem na zegarze smarujemy sobie usta, białym kremem.

Resztę zjadamy bezzwłocznie i podskakując, jak dwa koguty szarpiemy sutki, gdy za naszymi plecami kłania się pan mundurowy…

– Dobry wieczór – mówi, a partnerka w mundurze kryje uśmiech za notesem.

– Dobry wieczór – odpowiadamy grzecznie, kłaniając się w pas. Przez chwilę trwamy w pańszczyźnianej pozycji, czekając, aż Pan Władza zacznie wymachiwać gumowym przyjacielem i słodzić do ucha „wąchaj siura, chamie obsrany”, ale on dalej, kulturalnie zagaja rozmowę.

– Wszystko w porządku? – zerka na właściciela budki. Tamten pospiesznie kiwa głową, chyba dupek nie płaci podatków. – Mógłbym w czymś pomoc? – zagaduje w nasza stronę, a my kręcimy głowami. – A panowie skąd, jeśli można wiedzieć ?

Z kumplem rozumiemy się bez słów. Stajemy na baczność, uderzamy butami, a Pej krzyczy. – Niemiecki desant gejowy !

Salutujemy.

– Sieg Gaj. Sieg Gaj!

Kobieta ryknęła śmiechem, a miły i poważny pan policjant, niemal złożył się w pół rechocząc, jak francuz na tandemie, któremu kolega wlazł na plecy w poszukiwaniu skarbów pod majtochami. Kiedy wreszcie władza doszła do siebie, dano nam karteczkę z numerami na policję, pogotowie i oczywiście do ambasady niemieckiej. Poczęstowano nas również prezerwatywą z paczki, prawdę mówiąc dwoma, aby nie popełnić gafy, który z nas jest on, a który ona.

Życzono miłego wieczoru.

 

III

 

Kawiarnia była zamknięta. Próbowałem dodzwonić się do Hassana, ale nie odbierał, a numeru do Ahmeda nie miałem. Zaczęło wiać i sypać śniegiem, a czekanie w taką pogodę nikomu się nie uśmiechało. Na pewno nie mi, choć Pej bawił się wybornie. Stał na chodniku i w najlepsze tworzył dziwne figury, wydając nosem dźwięki, jakby był chory na astmę.

– Udajesz policjanta z drogówki, czy polskiego bociana? – zapytałem zgoła zirytowany jego dobrym samopoczuciem.

– To Taj-Czi przyjacielu! Pomaga zachować równowagę między umysłem, a ciałem.

– A święty Mikołaj stuka renifery, tak?

– Nie rozumiem osobliwych upodobaj waszych świętych! – odciął się żółtek z szerokim, jak banan uśmiechem i zmienił figurę.

– Długo będziesz pajacował ?

– Aż przyjdzie Ahmed.

– A jak wyjechał na dłużej?

– Znaczy do Afryki, tak? – zapytał lekko zafrasowany.

– No! Na wielbłądzie, którego trzymał w szafie! – odkrzyknąłem wkurwiony.

– To poczekam do wiosny!

– Chłopie litości, spadamy stąd! – chucham w dłonie przeskakując z nogi na nogę.

– Niech Hassan pędzi na latającym dywanie i ciągnie ze sobą kolegę. A do tego czasu nauczę cię kilku figur i odpowiedniego oddychania! – zaczął przekrzykiwać wiatr. Dzwonię. Nikt nie odbiera. To niepodobne do Hassana, coś musiało się stać. Nie ma bata.

– Pej! – mówię skacząc na jednej nodze, a drugą dotykam tyłka.

– Tak?

– Ja wolę bimber od chińskiego baletu!

Zapadła cisza, nasze sylwetki zastygają w pozie żurawia. Nic nie mówimy, lecz w ustach rozpoznajemy smak samogonu.

– Dzwoń do Wani! – krzyknął Pej i podkicał do mnie na jednej nodze. – Niech stawia na stół smakołyki, bo mróz na dworze! I wypić coś trzeba, aby towarzyszy ratować!

– A co z baletem…?!

– Nie zaglądaj pandzie pod spódnicę ! – rzucił konfucjańską prawdę, wywrócił mnie w śnieg i raźnym krokiem skierował się w stronę metra. Otrzepałem się z białego puchu i wybierając numer Wani ruszyłem za kumplem.

 

**

Kiedy tylko przestąpiliśmy próg mieszkania, pulchny i zarośnięty, jak niedźwiedź Wania, schwycił nas w ramiona i jął przyciskać do piersi, a to znowu całować serdecznie, niczym matka, która dziecko z wojny odzyskała i rada jest towarzystwa miłych dziatek.

W pokoju na stole czekała na nas gorąca strawa. Ruskie pierogi, barszcz czerwony, a na wielkiej drewnianej tacy, dzban samogonu, słonina i cebula. Zapowiadała się dłuższa biesiada. Wania wzniósł toast za gości, wypił nasze zdrowie i jął nakładać barszczu na talerze. Przeprosiłem gospodarza na chwilę i skierowałem się w stronę niewielkiej kuchni.

– Nie przywyknę chyba do picia bez zapoiki – pomyślałem przeglądając zawartość lodówki, gdy Pej za ścianą raczył, Wanie opowieścią o niemieckim desancie gejowym, na co rosły i starszy Rosjanin śmiał się do rozpuku, aż się ściany trzęsły.

Wróciłem do stołu i grzesząc przeciwko gościnności rozcieńczyłem smak bimberku w szklance sokiem pomarańczowym. Pej z niesmakiem odwrócił głowę, a Wania pogładził brodę, założył ręce na piersi i odchylił się na krześle.

– No to na zdrowie … – nieśmiało wzniosłem wiekowy toast, gdy obruszony Pej z pogardą, przekąszając pieroga rzucił w moją stronę.

– Wstyd mi za ciebie!

– Ależ panowie, o co chodzi? – udaję zdziwionego, odstawiam szklankę.

– Milcz! – srogo uciął Wania. – Gościnności zasad nie przestrzegasz! Za lepszego się uważasz, ha?

– No ba! Toż to polski pan! Z pospólstwem nie pije, nie jada! – zagadał pod nosem Pej, wcinając słoninkę z cebulką.

– Zamilcz ryżowy ludku! – wybiłem swoje pięć groszy we wspólnej mennicy męskich podchodów. Żółtek zarechotał.

– Chłop ruski tobie nie równy, co? – zapytał gospodarz, ni to grzecznie, ni podchwytliwie.

– Ależ Wania! Ty może i chłop prosty, ale …

– A widzisz go! – huknął gospodarz dłonią w stół, a Pej który pałaszował następny kawałeczek słoninki z miną, jakby mu ptasie mleczko na języku się roztapiało, podskoczył przestraszony na sofie. – Pan polski pić z chłopem ruskim nie chce!

– Bo znam swoje przywileje!! – uderzyłem pięścią w stół, aby być równie przekonujący, co gospodarz o wielkim i ciepłym sercu. – Ty mi buty winien czyścić, a nie wieczerzać ze mną przy jednym stole! – podnoszę się z sofy. – Pacz ty, gadzina! – Wania podniósł się z krzesła i dłonie oparł o blat stołu. – Nie dość że przy moim stole, skwarki wpierdala, to jaka poczwara wyszczekana! Aż chce się, a żywo… – zacisnął pięści. Przełknąłem ślinę i przypomniałem sobie numer do dentysty – Do tańca poprosić!!

Pej poklepał mnie po kolanie, dodając otuchy. Wańka włączył muzykę, zatupał nogą, wziął się pod boki i poszedł, jak wicher w tany. Wstałem od stołu, skłoniłem wobec gospodara i nogę zarzuciwszy na pełne, niczym baryłki miodu pośladki i zapomniałem się w braterskim Słowian tańcu.

Pej smakował następny kieliszeczek samogonki, burcząc pod nosem, że gdy na nas patrzy, to homoseksualizm nabiera ludzkiej twarzy.

Ot, żółty czopek!

 

**

– Powiedz mi, Dobromirze, jak można samogonkę rozcieńczać? – wysapał Wania opadając na krzesło. – Ty wyrzutów sumienia nie masz? Ty w nocy, aby śpisz dobrze?

– A no, Wania – nabieram powietrza, a Pej napełnia kieliszeczki. – Jak Boga kocham miałem, ale gdy zrozumiałem, że do Cudo-inteligencji należ …

– Cudo– inteligencji? A co, to za sabaka?!

– Niech Tjebia Gospodar w gębę strzeli – silę się na rusycyzmy. – Ty nie jesteś trendy! – kończę i dolewam soku do szklanki, odbija mi się. Przepraszam.

– Ja człowiek prosty i gówna amerykańskiego nie jadam, zachodzi mi za zęby.

– Wania kochany, ty i twoje nacjonalizmy! – kręcę głowa. – I temu od ludzi po-inteligentnych odstajesz!

– A ty temu, że inteligent, to samogonkę sokiem zabarwiasz i flagę Polszy na kolorową gotów jesteś zmienić, aby tylko w Berlinie dzielić się baryłką miodku? – pyta, a sarkazm mu z języka, grubą warstwą ocieka.

– Ot, taka słowiańska gościnność …

Wybuchliśmy śmiechem.

– To, żeby kolega trunku nam nie popsuł – przerwał nasze rechotanie Pej – poleję sobie drugiego! – zacmokał i przechylił kieliszek.

– A ja myślałem, że inteligencji nie można łączyć z wodogłowiem? – burknął Wania, jakby do samego siebie i zaraz wzniósł toast za braterstwo Słowian i pokój miedzy narodami. Wypiliśmy.

– Ha! Nie tyle można, co wypada! – odrzekłem krzywiąc się straszliwie. – Poprawności politycznej przestrzegać trzeba, jako nowego dekalogu. Takie czasy Wania.

Pej włączył mały telewizor. Przeglądał kanały.

– Ty wiesz, co? – zamyślił się Rosjanin, a ja dociurkałem szklankę.

– To u was w Polszy, ta sama siła nieczysta grasuje, co i w Rasiji swe wampirze skrzydła rozkłada! – uderzył dłonią w kolano, zacisnął zęby. Jego twarz wyrażała żywy smutek i obawę nad dusza słowiańskich narodów.

– Na Boga, Wania! – szklanka wypada mi z dłoni. – Ty chcesz mi powiedzieć, że ta moc, co cara Mikołaja i rodzinę jego w zmrożoną ziemię złożyła, teraz w chocholim tańcu igra z ciałem polskiego narodu?

– Ta sama, Dobromirze!

Pej wyłączył TV i w trójkę podjęliśmy tematy owiane tajemnica historii.

 

**

– Z Min Jang umówiliśmy się do kina – oznajmił Pej, gdy skończyliśmy rozmawiać o problemach w pracy i dylematach rodzinnych. – W piątek. Potem pójdziemy do restauracji. Słuchaj Genji, a może tak byś zaprosił Annę i wyszlibyście z nami na miasto?

Cholerny swat.

– Nie wtykaj nosa miedzy drzwi, Pej.

– Toż wiem, że wpadła ci w oko!

– I co z tego?

– Ciepłe konfiturki pod kołderka? – zamruczał niczym kurtyzana i zagryzł lubieżnie wargi.

Wania wybuchnął śmiechem.

– Nie wiem. Pomyślę.

– Znowu się wykręcasz?

– Ten wieczór powinniście spędzić tylko we dwoje.

– Ja z tobą piramidy, nie będę budował!

– Zatem przedstawienie gry na flecie, to prywatna impreza? – jego wredny uśmiech mówił wszystko.

– Abyś się udławił klopsikiem z ryżu!

– Posłuchaj! – mówi poważnie Pej unosząc palec do góry. – Musisz ją bzyknąć. Zaprosisz ją po kinie do domu i…

– I?

– Wino? Film? No nie wiem! Sam nie mogę dobrać się do pipki Ming Jang od trzech miesięcy!

– Sam nie umiesz rozkulbaczyć pięknej Ming, a mnie chcesz uczyć, jak mam postępować z niewiastami?!

Wania wybuchnął gromkim śmiechem.

– Oj chłopcy! Wy to dobrzy jesteście w ubijaniu śmietany! Prawdziwa kobieta, jak przestąpi próg, to sama w niskim ukłonie namówi płomiennym językiem rycerza, aby wyszedł z twierdzy i naznaczył jej granice! A wy mi tu, w sutannie u popa dziury szukacie!

Zapadło niezręczne milczenie. Było nam wstyd.

Musieliśmy przyznać Wani rację. Co stary wilk, to stary. Młody dużo chce, a potem kuśkę, co najwyżej o konar drzewa w tęsknocie pociera. Jedyne co nas usprawiedliwiało to to, że Wańka był kiedyś młody. I nie jedną łódkę z kory sam wystrugał zanim poznał smak złotych łanów zboża pod spódnicą Jeleny…

**

– Dobromirze! – krzyknął Wania, kiedy drzwi windy się zatrzaskiwały. Pej butem zasłonił lampkę udając Brucea Lee, uderzyłem go dłonią w czoło i w odpowiedzi zobaczyłem środkowy palec. – Znowu bym zapomniał! To dla ciebie na urodziny! Trzymam od lipca – wyszliśmy z windy, a Wania podał mi pakunek. Rozerwałem.

Wielka Flaga z napisem Grunwald 1410 na której Lech, Czech i Rus stali nad krzyżackim ścierwem. A do tego, riazański strój ludowy wydziergany przez schorowaną matuszkę Wani. Miałem łzy w oczach. Padliśmy sobie w ramiona.

– Dziękuję …

Chwilę później rzuciłem słowa utworu Alisa – Niebo Słowian.

Śpiewaliśmy!

„Nas chce wykończyć zła horda!

Nas chce ujarzmić Bisurman!

Ale w naszych żyłach płynie,

Niebo słowian!

Od Czudzkich brzegów,

Aż po mroźną Kołyme,

To nasza ziemia, to wszystko my!”

 

IV

Noc była ciepła i jasna.

Śnieżyca ustąpiła, zostawiając po sobie zwały śniegu, a my stojąc pod latarnią, dupą do szosy cedziliśmy kartofelki. Pej pogwizdywał ludową piosenkę, do której rytmu tupałem nogą, improwizując chiński. Pej miał z tego niezły ubaw, a ja choć przez chwilę, pod zamkniętymi powiekami poczułem się, jak następna gwiazdka na deskach telewizyjnego zdebilenia…

Strzepaliśmy ostatnie kropelki i dbając o to, aby nasi komandosi nie złapali katarku, zapieliśmy zębatą drabinkę w spodniach. I już mieliśmy ruszyć w noc, kierując się miedzy blokowiska, gdy tknięty przeczuciem odwróciłem głowę.

Po drugiej stronie ulicy dostrzegam samotną osobę sunącą w stronę przystanku. Wzrok nabiera ostrości, mózg szpera pod spódnicą pamięci, a Pej opierając głowę na moim ramieniu wzdycha do nieba wypowiadając imię, ślicznej Min Jang. Pstryknąłem go w ucho i wskazałem palcem na drugą stronę ulicy. Na przystanku stała grupa kolorowych dresów, a w ich stronę zbliżał się nieubłagalnie on, człowiek osika, Pan Svensson! Brodaty Szwed, mój grzeczny sąsiad. Grupka bujała się niczym stado szympansów na wrotkach w wiejskiej remizie, gdy dwóch z nich dostrzegło Svensoona. Zaszli mu drogę. Starszy Szwed zatrzymał się, rozejrzał wokół, jakby szukał pomocy, następnie spuścił głowę i zszedł na ulicę. Tamci ryknęli śmiechem i dotrzymując towarzystwa skulonemu Szwedowi, szli krok w krok za nim – on na ulicy, oni na chodniku. Nie namyślając się długo przeprawiliśmy się na drugą stronę ulicy, wpadliśmy na chodnik, między Svensonem, a wesołym stadkiem w paskach.

– Svensson! – krzyknąłem, Szwed zastygł. Wyciągnąłem rękę na powitanie.

Tymczasem Pej dzielnie powstrzymywał napór hord, będąc miksem miedzy Brucem Lee, a królem rock and rolla – Elvisa Presleya.

Tamci przystanęli i smaląc pety, próbowali rozwikłać chińskie kalambury.

– Dobry wieczór – odpowiedział niepewnie Svensoon i ścisnął dłoń.

Podchodzę do niego i lekko uderzam w ramie.

– Svensson, znajdujemy się blisko świętego miejsca dla każdego Szweda! Jesteśmy tu, na Kungens Kurva, a ty dajesz ciała! Nie wstyd ci!

Pej zanucił szwedzki hymn, za co jeden z czarnych chłopaków, zarzucił mu nieznajomość reguł gry w kalambury.

– Jest nas trzech! Ich czterech. Damy radę Svensson. – szepcę mu do ucha. – Jesteś wikingiem, przyjacielu! – Milczenie. Przez chwilę wydaje mi się, że rozpaliłem w nim ogień przodków, gdy ten przyciska torbę do piersi i wskazuje palcem. Odwracam się.

Pej zastygł, udając pelikana.

Patrzę, a zza przystanku wyszedł wielki, jak tur, dobrze zbudowany mężczyzna z najdzikszych zakątków czarnego lądu. Potężny, muskularny z iskrami w oczach. Brakowało tylko, aby potrząsał swoim oszczepem, a zesrałbym się w spodnie.

A mimo wszystko, na upartego …

– Panowie! Nie ustąpimy przed najeźdźcami! Jesteśmy obrońcami Częstochowy! Dlatego…

– Chiński mędrzec i uczony, Sun Tzu – zagadał żuraw przekręcając lekko w moja stronę dziób. – Radzi w takich sytuacjach, udawać strusia pędziwiatra!!!

Pej zawinął się na piecie i pognał w noc.

Chłopak był przywiązany do tradycji i cenił nauki chińskich mężów. Svensoon podrzucił torbę w górę i drąc się jak rozdziewiczana panna w noc poślubną, pognał za moim wiernym przyjacielem – Sancho Pansa.

– Jak to było z tymi wiatrakami?

Myślę, a rozsądek szepcze mi do ucha, że jeśli lada moment nie ruszę dupy z miejsca, to będę potrząsał sakwą, nucąc pod nosem piosenkę Chico Cesara „Mama Africa”. Poruszając na spotkaniu dżentelmenów kwestie kolonializmu.

Ale skoro miałem ustąpić pola, to z twarzą.

– It’s good day to die! But tomorrow will be better one…

Podeszwy topiły śnieg …

 

**

Brałem prysznic.

Zza otwartych drzwi pokoju dochodziła muzyka zespołu Babilon „Dom”. W kuchni gwizdał czajnik. Wychodzę z brodzika, zdejmuję z plastikowego haczyka ręcznik i ziewając wycieram włosy.

Muszę je skrócić, kiedyś. Tak, to dobry termin. Ale, czy po takim dniu, nie należy mi się choć odrobina relaksu. Muzyka, gorąca herbata z cytryna i kilka chwil z nocą na parapecie. Okręcam się ręcznikiem i wychodzę z łazienki. Zakręcam palnik, zalewam herbatę.

Na łóżku w pokoju wyciągam z plecaka rizański strój. Ubieram się.

Wygodny, dobrze skrojony. Matuszka Wani to zręczna fechmistrzyni igły i nici. Z szafki wyciągam naszyjnik, znak Swaroga.

W internetowym radio leci Babilon. Daję głośniej.

„Możesz zabrać mi radio.

Możesz zabrać.

Mi

TV…”

– Jestem wolnyyyyyy, jestem wolnyyyyyy, jestem wolnyyyyyy… – śpiewam, gdy rozlega się pukanie do drzwi. Pieprzone sąsiedzkie gestapo, niszczące kreatywność niepokornej jednostki.

Ściszam muzykę, zaraz komuś wygarnę!

**

Anna była lekko wstawiona.

Na co mój mały wariat, zareagował niepomnym wzwodem.

– Hej, Genji!

– Heeej …

– Przechodziłam w pobliżu, wiec pomyślałam, że zajdę i…

– A ha? – wiem, że jej nie pomagam.

– Chodzi o pracę…

– Nowy grafik, tak? – zgaduję.

Przez moment milczy, później kiwa głowa.

– Zresztą nie ważne. Przepraszam, że nachodzę cię o tej godzinie – odwróciła się speszona, odgrywaną przeze mnie obojętnością. Złapałem ją za dłoń.

– Nie spałem. Dopiero, co wróciłem do domu – nie puszczam jej dłoni. Z jednej strony nie chciałem komplikować relacji miedzy nami, a zarazem lubiąc wyzwania, zaprosiłem ją do środka.

– Wejdź, proszę!

Przekroczyła próg.

**

Nie zdążyłem skoczyć do kuchni po wino i kieliszki, gdy usłyszałem jak zatrzaskują się drzwi.

– Anna? – wołam i zaglądam do pokoju. Nikogo. Przy zapalonej lampce dostrzegam tylko niewielką kopertę. Otwieram.

„Genji.

Nie wiedziałam, jak to powiedzieć, a bardzo Cię polubiłam.

Dzisiaj, Andras, zwolnił kilku ludzi z pracy – w tym Ciebie!

Przykro mi…

Anna

0709…”

Wracam do kuchni, otwieram szafkę i wino zamieniam na coś mocniejszego – na buteleczkę rumu.

Dzwonek do drzwi.

– A jednak, poszła po rozum do głowy – cedzę przez zęby i kieruję do przedpokoju.

**

Czarny mężczyzna. Ten zza przystanku…

Zapadło niezręczne milczenie. Ja i on, a miedzy nami próg …

Niepewność siedząc na ramieniu, pieprzyła o powinności kupna kija bejsbolowego, bo to niebezpieczna dzielnica.

– Oddaję – powiedział murzyn, jako pierwszy przełamując ciszę, a ja zachowałem honor i nie puściłem kleksa – to twojego kolegi.

Torba Svensoona.

– Jest wszystko. Oddasz mu?

– Tak – odpowiadam. – A skąd wiedziałeś pod jakim numerem mieszkam?

– Jak zniknąłeś między blokami, z pralni wychodził Hindus. Zapytałem, czy zna białasa z długimi włosami, który ma buty obite blachą i wygląda na rasistę …

– Bardzo śmieszne – gdybym miał własną plantację, nauczyłbym go moresu, tłukąc nachajką w poślady.

– Dobromir, milo mi!

– Cesthwayo!

– Ładne. Nietutejsze. Prawie szwedzkie …

– I kto to mówi? Rodowity blondyn.

Kasa. Będzie z niego człowiek!

– Napijesz się?

Pokazuję butelkę rumu. Zapraszam do środka szerokim gestem. – Kolegów nie zaproszę! – To nie byli moi, koledzy – przechodzi próg. – Chciałem pomóc, ale wolałeś, ścigać się z wiatrem.

Idziemy do pokoju. Nalewam rum do kubków.

– Twoje zdrowie Cesthwayo!

Pijemy. W radiu leci SKA!

– Skąd właściwie pochodzisz, bo to, że z najdzikszych regionów Afryki, to wiem.

– Jestem Zulusem.

– Z tych Zulusów? – wstaję z krzesła, przykładam dłonie do skroni i udaję byka.

– Z tych samych! – rechocze. – Właściwie moje imię, jest imieniem jednego z naszych wodzów.

– Wasze zdrowie!

Brzdęk kubeczków wypełnia pokój. Rum rozlewa się po ciele. Dobry. Mocny. Mierzę gościa wzrokiem. I nagle,

kierowany uczuciem przyjaźni, siadam mu na kolanach, kładąc rękę na ramieniu.

– Wiesz, mimo, że jesteś czarny, to zdajesz się być osobą inteligentną … – szczerzę zęby, zastanawiając się nad granicą, którą mogę przekroczyć zanim dostanę w nos. – Powiedz prawdę, jesteś gejem?

Ryknął śmiechem.

– Przykro mi. Jestem biseksualistą.

Cmokam i patrzę w sufit.

– Wiesz, co? To by się nawet zgadzało!

– Co?

– Że czarni mają bycze jaja! Zatańczysz?

 

**

Z nowym brzdękiem kubków Cesthwayo zachowywał się bardziej tajemniczo, zadawał dziwne pytania, a to – czy dobrze się czuję, a to znowu rozglądając się po półkach z książkami pytał o dziwne przedmioty – rzeźby, laleczki, kości. Co chwila wyglądał za okno, jakby kogoś wyczekiwał. To znowu mamrotał niezrozumiale pod nosem. Chyba nie miał dobrej głowy do picia.

W każdym razie przypomniałem sobie o monecie. Wyszperałem ją z kosza na ciuchy w łazience i podałem Zulusowi. Nie zawracając sobie głowy podnieceniem, które wywołał u niego ten niewielki przedmiot, zmieniam utwór w radiu i podnosząc kubek, zanuciłem pod nosem utwór.

– Wierzysz w klątwy? – zapytał nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Tylko, jeśli rzuci je ojciec dyrektor…

– Pytam poważnie.

Nie odpowiadam, śpiewam.

Zulus nagle wstaje z łóżka, odstawia kubek rumu na biurko. Odsłania mi włosy i przykłada palec do czoła.

– Czujesz?

Spoglądam na niego lekko mętnym wzrokiem, dotykam czoła.

– Co niby mam czuć? – bierze mnie za rękę i prowadzi do łazienki, chwytam szklaneczkę, szepczę. – Bądź delikatny. Uderzył mnie w ucho, rzucając pod nosem „Biały pieprzony człowiek”. Fan „Truposza”. Inteligentny mężczyzna.

Stoimy w łazience przed lustrem.

– Mam umyć zęby… – mrugam okiem.

Znowu dostałem w ucho. Wskazał palcem na lustro.

Ta sama durna twarz od urodzenia. Inteligenta-onanisty. Właściwie mógłbym ozdobić skronie laurem cezara, przebiega mi po głowie. Odsłaniam włosy i robiąc srogą minę Juliusza, nachylam się nad zlewem.

Zbladłem.

Na moim czole dostrzegam mały fioletowy znak. Przybliżam twarz do lustra, dotykam palcem. Cholerstwo wije mi się pod opuszkami palców, niczym wąż pod skóra. Patrzę pytająco na Cesthwayo, to znowu na własne odbicie w lustrze.

– Co to kurwa jest!?

– Znak Boga Węża – odpowiada chłodno.

– A co ja mam z nim wspólnego!? Nie możesz mi tego gówna wymazać?

Cesthwayo sięga do kieszonki koszuli. Wyjmuje hebanową figurkę kobiety.

– Teraz wiesz, dlaczego zwróciłem na ciebie uwagę? Tam, na przystanku?

– Kto mi to zrobił? – pytam, a gość wskazuje na lustro.

Cesthwayo krzyżuje ręce na piersi. Oczy zachodzą mu bielmem, a słowa które wypowiada mają niezwykłe brzmienie. Chwilę później kręci mi się w głowie. Pocę się, mdłości ogarniają ciało. Zaczynam z trudem utrzymywać równowagę. Pieczęć na czole pali mi skórę. I już mam krzyknąć, gdy w lustrze dostrzegam twarz czarnoksiężnika.

Ma zamknięte oczy, mieli w dłoniach kości zawieszone na sznureczku.

Poznaję go.

– Bambo… ty skurwielu… – wydukałem i padłem nieprzytomny na podłogę.

**

Cesthwayo w milczeniu posypuje mi twarz proszkiem z woreczka. Następnie przykłada palec do ust, nawilża go i pociera nim po mojej skórze. W świetle lampy widzę żółto białe barwy na twarzy gościa. Podaje mi figurkę bogini, szepcąc jej imię i każe wejść do szafy. Nie zadaję pytań. Zulus przymyka drzwi i rozpoczyna modły.

Wkrótce dopada mnie senność.

Opieram się o ścianę szafy, przymykam lekko powieki. Ziewam. Widzę jeszcze przez moment Casthwayo i odpływam…

**

Mózg rejestruje obrazy mokradeł nocą.

Na brzegu, kilka metrów ode mnie siedzi Zulus. Wokół niego unosi się lekka mgła. Między wykręconymi w irracjonalne kształty drzewami widzę ludzkie sylwetki. Zaraz za nimi, następne z pochodniami i psami. Pada strzał, ptaki wzbijają się z drzew.

Krzyk kobiety zastyga nad mokradłami.

**

Ta sama obezwładniająca urokiem noc, nad mokradłami.

Księżyc jest w pełni. Moje zmysły oplątuje zapach kobiety. Cichy szept jej głosu, opada cienką pajęczyną tajemniczości, mimo że jej nie widzę, że tak naprawdę jest mi obca, to pragnę jej.

**

Cesthwayo ledwo uskakuje przed atakiem czarnoksiężnika. Jego ciało tańczy, niczym kobra, a rozpalone ślepia wpatrzone są w Zulusa, jak we flet fakira. Boje się, o niego …

**

Jej dzikie, kocie oczy współgrają ze światłem księżyca.

Delikatnie trącając nuty między fascynacją, a pożądaniem. Czarne, lekko kręcone włosy opadają do ramion. Pełne wilgotne wargi, sączą ciepły oddech i obietnicę spełnienia.

**

Postać czarnoksiężnika rozpływa się w powietrzu i materializuje za plecami Cesthwayo. Unosi sztylet zdobny w białą rękojeść z pieczęcią wężowego bóstwa. Kierowany nagłym impulsem wyskakuję z szafy i hebanową figurką bogini (która nie wiedząc, jak i kiedy urosła w moich dłoniach do rozmiarów małej beczułki rumu), grzmocę przeciwnika w czerep. Tamten pada twarzą w wodę. Cesthwayo doskakuje do oszołomionego czarnoksiężnika, siada mu na plecach i silnym szarpnięciem unosi głowę. Tamten wyje z bólu i przełyka czerwoną monetę, którą Cesthwayo wkłada mu do ust…

**

– Pomogłeś mojemu małżonkowi – mówi szeptem kobieta, a jej głos splata w sobie wszystkie odgłosy nocy.

– Cesthwayo jest…

– To jedno z jego imion … – uśmiecha się i lekko kąsa moje wargi. – Tak naprawdę, nazywa się Ogoun – muska palcami policzek i opada w dół, na kolana. – A teraz pozwól, że okażę ci moją wdzięczność. Nie bój się, nie gryzę … – mówi i ściąga mi spodnie. Bierze małego maestro do dłoni, owija językiem i powoli wkłada do ust.

Opieram się o drzewo, a wszystkie zmysły płoną, stając się jednym z nocą i jej kocimi oczami.

**

Następny zimny i pochmurny dzień.

Patrzę na świat za oknem. Raz jeszcze czytam kartkę od Anny i rzucam ją do kosza. Cóż, trzeba będzie szukać pracy. Wtroczyć w ten proces Peja i Wanie, bo na pieprzonej Polonii info same polactwo, które szybciej opluje niż człowiekowi pomoże. Po prostu cudownie. Niemniej nie mam zamiaru tracić czasu na użalanie się nad sobą. Zwłaszcza kiedy jest ktoś, kto mnie kocha i wspiera. A nade wszystko wierzy.

– Wstałeś kochanie?

– Tak Erzulie… – boże, jakie ona ma cudowne, szmaragdowe oczy i delikatną hebanową skórę…

 

Z radia dobiega Prodigy – „Voodoo People”

Koniec

Komentarze

Walę gruchę w fotelu. Walę szybko, a dostojnie. Pieje z zachwytu. - grucha pieje czy literówka?:)

Mignęło mi jeszcze kilka literówek, ale nie pamiętam gdzie. Opowiadanie jest niezłe, choć śmierdzi nieco rasizmem, czego przyznam szczerze, nie lubię. Ale to pewnie tylko moje takie... Pozdrawiam

Mastiff

 

Początek troszkę mnie zniesmaczył. Dlaczego?

 Najpierw jest: „Samowystarczalna wytwórnia mleczka do kawy.", a chwile później: „Szybko kończę kawę, krzywiąc się jakbym przegryzał papryczkę chili."

Literówki:

szturcha mnie noga i wskazuje
- Pomyślę Hassan, obiecuje.
idę do klitki zwanej dumnie kuchnia,
a role wioślarza z łańcuchami przyjmuję ja.
że tak naprawdę badamy z Anna wspólny grunt,
Siląc się nie tyle na poprawna szwedzką składanie

I tu znudziło mi się już, gdy w jednym zdaniu były dwie i dalej 'przeleciałem' tekst, ale jeszcze troszkę widziałem. Nie znaczy to, że jakiś taki jestem na tym punkcie przeczulony (mnie też zdarza się literówki robić), lecz tu stosunek liczby literówek do liczby zdań jest znaczny, a to oznacza, że troszkę niedbale podszedłeś do sprawy.

A co do opowiadania - nienajgorzej napisane, ale takie jakieś... Przeleciałeś się po różnych nacjach i miejscach, co wykreowane jest sympatycznie, ale dopiero pod koniec rzuciłeś jakąś wartkość i fabułę. Myślę, że jak na opowiadanie to zbyt dominuje tło. 

Aha, i jeszcze w tym fragmencie:

- Powiedz prawdę, jesteś gejem?
Ryknął śmiechem.
- Przykro mi. Jestem biseksualistą.

Nie pasuje mi to 'przykro' z  'biseksualistą'.
To tyle. Może zbyt dużo jak na komentarz.  Pozdrawiam

 

Podobałoby mi się to opowiadanie w 100%, gdyby nie początek;) wybacz, ale tendencyjny (czy miał być komiczny?) i im mniej sięgasz do "głębi jestestwa" tym lepiej się czyta:)o literówkach czy innych małych błędach nie piszę, bo nie mają dla mnie znaczenia. Bezwstydnie też lubię "ikejowskie" stołówki:)

Rzeczywiście, im dalej, tym lepiej, chociaż początek wcale mnie tak bardzo nie zniesmaczył, dopiero co przeczytałam "Kompleks Portnoya", więc już mało co mnie zadziwi ;) Podobał mi się brutalny język, polityczna niepoprawność, narracja w stylu "strumienia świadomości", i sposób pisania dialogów, to jak są różnicowane na poszczególne osoby i nacje (zwłaszcza Wania, ja mam zawsze problem z pisaniem w ruskim stylu, a Tobie wychodzi to świetnie :)), no i interesujące sięgnięcie do voodoo, zwłaszcza fajnie i z pomysłem, i z jajem ;) przetworzony motyw z biseksualnym Ogounem i Erzulie. Trochę mi się kojarzyło z "Amerykańskimi bogami" Gaimana, ale chyba już wszystkie historie o bogach we współczesnym świecie będą mi się z tą książką kojarzyć :P Jak hobbity i elfy z Tolkienem, a anioły z Kossakowską.
Z wad - niestety, interpunkcja szaleje i kuleje, do tego stopnia, że czasem zmienia sens zdania i nie bardzo wiadomo, o co chodzi. Dlatego niestety czasem zgrzytało i nie czytało się najlepiej. Ale to jest do poprawienia, na szczęście. No i czasem (zwłaszcza na początku) trochę za dużo formy, a za mało treści. Ale że forma jest fajna, to i czyta się fajnie...
Pozdrawiam

Niestety, ale znudziło mnie. Nie dałam rady dotrwać nawet do połowy.

@Bohdan - uwierz mi rasizm ma wielkie oczy, jak poprawność polityczna :), a Dobromir jest bardziej sfrustrowanym młodym człowiekiem, żyjącym na emigracji niż członkiem Ku Klux Klanu

@Ibastro - czary jakie odstawiał program z tym tekstem w czasie zapisu polskich znaków, jak i samym tekstem na dysku to osobny temat, ale dzięki za wykazanie literówek, które po prostu umknęły uwadze przez ciągłe ich poprawianie...

@Wiktorwroz - początek dla jednych jest tandetny...komiczny, to znowu niesmaczny, a dla innych osób żyjących na emigracji smutny, ale prawdziwy:). Powiem szczerze wystawiając ten tekst, spodziewałem się rozrzutu pomiędzy oceniającymi. Ale nie da się pisać wyłącznie dla określonej grupy smakoszy:)

@ Dreammy - wydaje mi się, że właśnie dla takich osób z dystansem do siebie i rzeczywistości ten tekst był pisany. Na pewno przeczytam "Kompleks Portnaya". Czytałaś "To ja, Ediczka" Limanowa? Mhm, to miłe, że pomysł z Ogounem przypadł Ci do gustu, jak i język opowiadania.
Pozdrawiam!

@Bellatrix - cóż opowiadanie nie jest dla wielbicieli Strażnika Teksasu, czy Drużyny A

Dziękuję za czas - i nie czas - spędzony nad opowiadaniem, oraz komentarze!
Pozdrawiam!

Rozumiem, Elfinder - dlatego w komentarzu dodałem, że "to pewnie moje takie". Rozumiem również, że to frustracja powoduje pewne zachowania głównego bohatera. Wiem też, że nie jest członkiem kkk (tak, ja to napiszę z małych liter w przeciwieństwie do Ciebie). Tak się sklada, że przez rok mieszkałem na Seven Sisters oraz Woodgreen, więc temat nie jest mi obcy. Pozdrawiam

Mastiff

@Elfinder, nie trafiłeś, Strażnika Teksasu nie oglądałam i nie jestem jego wielbicielką. Pisząc, że tekst mnie znudził raczej miałam na myśli braki warsztatowo-fabularne. Dobrze napisany tekst nie nudzi, nawet jeśli czytelnik nie jest 'targetem' (vide tekst Dreammy - o tematyce wręcz wybitnie mnie zniechęcającej, ale czytało się świetnie).

Styl przypadł mi do gustu. Do tego masa oryginalnych porównań. Niestety wydaje mi się, że obraz młodego  polskiego inteligenta na emigracji dużo ciekawży niż sama fabuła opowiadania. Mnie się nawet ten "Dzień świra " podobał, ale wielu może znużyć i czekając na fantastykę nie dotrwają do czarownika. Powodzenia w eliminacjach.

Kolejny tekst o waleniu. Przypomniała mi się wojna polsko - ruska. Nie chciało mi się czytać do końca.  

@Bellatrix - ze Strażnikiem Teksasu, to tylko uszczypliwa ironia. Nic więcej.

@Gwidon2 - toś walnął, aż gruchnęło:)
Wojny polsko-ruskiej nie znam, ale mniemam, że jak to miedzy braćmi huczno na tej wojnie i wesoło:)

@themonstenes - dziękuję za konkretne uwagi, co do tekstu (bohater-fabula). Prawdę mówiąc, tekst miał być pozbawiony elementu fantastycznego, ale przyzwyczajenie było silniejsze:)

Miejscami, może nico zbyt wulgarne, niepoprawne politycznie . Ale przez to smutnie prawdziwe. Sposób pisana elfindera powoduje ,że czytało się to, nie wiem jak to nazwać - dynamicznie :) O warsztacie wypowiadał się nie będe bo się na tym nie znam. Albo mi się podoba albo nie :) A to mi się podobało.

Uff, masz tak niesamowite poczucie humoru, że na miejscu wybaczam brak przecinków i literówki:>
Pierwsza połowa tekstu jest świetna. Wydaje mi się, że natłok myśli bohatera z powodzeniem zastępuje najbardziej wartką akcję. Niektóre teksty masz niesamowite, wręcz, jak to mówią, "kultowe".
Pisano o rasizmie. Myślę, że nie należy utożsamiać autora z głównym bohaterem.
Swoją drogą, też miałam skojarzenie z Masłowską.

Mignęła mi taka jedna rzecz: " meksykański gringo". Mianem "gringo" chyba Meksykanie określają właśnie ludzi z zewnątrz (spoza Ameryki Łacińskiej).

W drugiej połowie już się robi przyciężkawo. Sam początek jest oczywiście kompletnie niestrawny, ale tak to już jest - czasem musi boleć, żeby się podobało, prawda?  

Pisano o rasizmie. Myślę, że nie należy utożsamiać autora z głównym bohaterem.

Nie utożsamiam, broń Boże, Autora z głownym bohaterem. Napisałem, że treść jest opowiadania trąca nieco rasizmem. Z tego typu sytuacjami spotykałem się kilkukrotnie podczas pobytu w UK, więc rozumiem, co Elfinder ma na myśli.

Mastiff

Bohdan, akurat nie miałam na myśli tego, że utożsamiasz autora z tym "inteligentem" na emigracji. Po prostu chciałam zaznaczyć, że do tekstu należy podejść z dystansem i, kiedy np. ja śmieję się z tekstów Elfindera, to nie znaczy, że śmieję się z ludzi o innym kolorze skóry. 
Swoją drogą, też mieszkałam przez rok na Wood Green:) 

Dzięki, więc wiemy, jak to jest:).

Mastiff

@Selena - dziękuję za pozytywne słowa, i za spojrzenie na tekst z dystansem:)
Cieszy fakt, iż topór nie opadł na głowę Dobromira, gdyż rzuciłaś doń białą chusteczkę :)
Chyba meksykańskim gringo, powinien być zamieniony na El Bandito :)
Mhm, masz racje Selena, - czasami musi boleć, aby się podobało:)
Wstawiając tekst, (a jest on jeno, kartą przetargową w eliminacjach) -
zaryzykowałem niestrawność na początku, aby zobaczyć,
jak wpłynie na postrzeganie całości przez użytkowników...
Dziękuję za czas spędzony nad opowiadaniem i za komentarz!
Pozdrawiam!

Nie no, faaajne :P Podoba mi się Twój styl - zadziwiająca mieszanka wulgarnej błyskotliwości. Bohaterowie są świetni - opisani z jajem i uwzględnieniem różnych narodowych "smaczków". Fabuła też mi podeszła i brak fantastyczności w pierwszej połowie tekstu wcale mi nie przeszkadzał (chociaż od igły spodziewałam się, że pojawi się motyw klątwy). Największy plus należy Ci się za klimat, w tym wykorzystanie utworów muzycznych do podkreślenia akcji i przemyśleń bohatera. Fajnie czasami przeczytać coś tak uroczo niegrzecznego ];> 5

Nie doczytałem do końca. Życie jest za krótkie, żeby czytać w Internecie opowiadania o waleniu konia.

Przykro mi, ale przez to walenie konia na początku nie dałem rady przecztać całego opowiadania. Może tekst jest dalej ciekawy, ale początek mnie zniechęcił. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nowa Fantastyka