- Opowiadanie: burnett & cooper - Spójrz na mnie (Eliminacje 2011)

Spójrz na mnie (Eliminacje 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Spójrz na mnie (Eliminacje 2011)

Przewodniczącym komisji konkursowej oraz menedżerem programu był Zoran Akpadev: metroseks po czterdziestce, arogancki dandys, jeden z nielicznych celebrytów noszących okulary. Starannie dobrane oprawki utwierdzały widzów w przesądzie, że złośliwość jest dowodem inteligencji. Dwie ładne aktorki asystowały szefowi w jury.

Szczęsny Potocki, dwudziestosiedmiolatek ubrany w spodnie od dresu i ulubiony czarny t-shirt z gwiazdozbiorem ryb, przygotowywał się do występu: ostatniej, kameralnej próby przed wielkim finałem na żywo. Końcowa odsłona tej edycji „Spójrz na mnie" miała odbyć się za trzy dni.

– Pokażesz nam dzisiaj coś nowego? – zagaił od niechcenia Akpadev.

– Taki mam zamiar – odparł Potocki.

Wykonał kilka skłonów, skrętów, ćwiczeń rozciągających i rozgrzewających, po czym usiadł na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Lewą stopę założył na prawe udo, prawą na lewe. Oparł dłonie na kolanach i zamknął oczy.

– Tia, kwiat lotosu. To już było… – mruknął Akpadev.

Potocki nie zareagował, nauczył się lekceważyć jego ironiczne uwagi.

Opróżnił umysł ze wszystkich myśli. Oczywiście, stawiały opór. Przekonywały, że są niepowtarzalne, wyjątkowe, że jeśli teraz je przegna, to nigdy nie wrócą. Akurat. Wrócą, jeśli nie te, to podobne. Zresztą, każda przeżyta chwila oznacza utratę innej: możliwej i równoprawnej, której jednak nie dano zaistnieć. Żyjąc, tracimy coś cały czas.

O, to właśnie było to. Rodzący się wywód, który trzeba stłumić w zalążku.

Na horyzoncie wyobraźni zamajaczyło mu jeszcze haiku. Lubił poezję, więc je zapamiętał.

Umysł jest jak garnek.

Ogień pali się pod nim, nie w środku.

Ciemność po zamknięciu oczu, miękka i gościnna, była jego prawdziwą ojczyzną. Tam był wolny, lekki.

Słowa to kamienie.

Odrzucił ostatnie z nich i uniósł się w powietrze. Wyżej i wyżej, powoli, lecz konsekwentnie, bez nagłych szarpnięć, przyspieszeń, zastojów. Z zewnątrz wyglądało to tak, jakby ktoś wyjątkowo umiejętnie wciągał na linie cenny, ciężki posąg.

Osiągnąwszy wysokość około półtora metra, Potocki skupił uwagę na swoich nogach. Wyobraził sobie, że są zupełnie puste. Nie ma w nich mięsa, kości, nawet powietrza czy innych gazów, pojedynczych atomów lub cząstek elementarnych, nic. Tylko ciemność, ta sama, co pod powiekami.

Reakcja ciała była prawie natychmiastowa. Zaczęło obracać się wokół środka klatki piersiowej. Po kilkudziesięciu sekundach Szczęsny celował głową w dół. Gdyby teraz otworzył oczy a Akpadev wstałby z krzesła, mogliby spojrzeć sobie prosto w źrenice.

Nagle z kieszeni dresu Potockiego wypadł niewielki przedmiot i zabrzęczał na podłodze. Mężczyzna utrzymałby koncentrację, gdyby juror nie palnął dłońmi w stół. Szczęsny ledwie zdołał wyciągnąć ręce. Zamortyzował upadek, lecz cała sytuacja musiała wyglądać nieprofesjonalnie. No i trochę się potłukł.

Akpadev tymczasem, robiąc tyle hałasu, ile tylko mógł, podniósł się i odszukał obiekt. Twarz mu się ściągnęła, oczy zwęziły. Wyciągnął z kieszeni gumę z tetrahydrokannabinolem i zaczął żuć tak zawzięcie, jakby chciał ją rozerwać, zmiażdżyć, zemleć w pył. Swoimi małymi, cynicznymi ząbkami – pomyślał Potocki.

– Nooo, Szczęsny, w co ty pogrywasz? – wycedził celebryta, patrząc z góry na mężczyznę rozmasowującego obolałe części ciała.

– Nie rozumiem.

– Nie rozumiesz?! Co to kurwa jest?!

Na wyciągniętej dłoni Akpadev podetknął mu pod nos swoje znalezisko: srebrny krzyżyk.

Szczęsnego oblał zimny pot.

– W domu możesz bić pokłony nawet przed własnym sedesem! – rozwrzeszczał się juror. – Ale telewizja to sfera publiczna, tu obowiązuje wolność od przemocy symbolicznej i religijnych urojeń. A jakby ci to wypadło na antenie? Człowieku, cała stacja miałaby kłopoty! Ludzie zasypaliby nas pozwami. Nikt by nie uwierzył, że to przypadek.

– Zoran, to nie moje, przysięgam! Ktoś to musiał podrzucić, aby mnie skompromitować! Przecież wiesz, że ludzie zrobią wszystko, żeby zwyciężyć w tym turnieju.

– Koszulkę też ci ktoś podrzucił?

– Co? – wytrzeszczył oczy Potocki.

– Koszulkę. Z rybami. Ryba to symbol chrześcijan, po grecku ichtys, od Jezus Chrystus cośtam cośtam. Tajny, jak to się, kurwa, nazywało… akrostych! W mordę, że też wcześniej na to nie wpadłem… nieźle byś nas wszystkich wychujał.

– Zoran, ja nie wiedziałem! To mój znak zodiaku! – Potocki patrzył na jurora z mieszaniną przerażenia i podziwu. Zawsze zdumiewało go, że ktoś może być mądrzejszy od niego. A ten Akpadev wyglądał na takiego idiotę…

– To nie moje, naprawdę, przysięgam. Proszę, nie wyrzucaj mnie!

Przewodniczący patrzył z namysłem. Milczał. Na ustach błąkał mu się cień uśmiechu. Szczęsny zrozumiał, że Akpadev napawa się chwilą, w której ma władzę dającą złudzenie wszechmocy. Jak cezar, u którego stóp leży pokonany gladiator. A zwycięstwo w igrzyskach tak blisko, jakże głupio byłoby odpaść i umrzeć.

Musiał grać w tę grę. Potrzebował rozgłosu i pieniędzy z nagrody. Na kupno mieszkania, prozdrowotne implanty, jakiś własny biznes. Na ludzki szacunek i poczucie sensu istnienia. Na to wszystko, co jego znajomym udało się osiągnąć po studiach dzięki dobrej pracy, której on jakoś nie mógł znaleźć.

Co prawda, zamiast jej szukać, dużo czasu spędzał ćwicząc swój dziwny talent.

– Zoran, daj mi szansę – drżącym głosem ponowił prośbę, wstając z podłogi.

Czy tracę honor? – myślał gorączkowo. Próbował przekonać samego siebie, że nie. Że arbitrem w sprawach godności jest własny osąd, nie społeczeństwo. Że ten osąd jest silniejszy od opinii innych ludzi. A już na pewno – od wyobrażenia o niej.

Autosugestia zawodziła na całej linii. Czuł się podle. To było takie… nieestetyczne.

Akpadev za to nie krył zadowolenia.

– Tam jest kosz – kiwnął głową w stronę kąta.

Potocki wstał, wziął z jego ręki krzyżyk i bez słowa wyrzucił do śmieci. Ostentacyjnie, tak, żeby wszyscy widzieli i nikt nie miał wątpliwości.

– Wywiń podobny numer na finale, to cię zniszczę – mruknął juror, po czym wrzasnął:

– Następny!

Potocki ze spuszczoną głową niemal biegiem ruszył do przebieralni. Minął po drodze kilka osób z obsługi technicznej, ochrony, może któregoś z innych uczestników, ale nikogo nie rozpoznał. Nie chciał patrzeć nikomu w oczy ani pokazywać twarzy. Od gwałtownych emocji szumiało mu w głowie, kolorowe plamy przesłaniały pole widzenia. Zdołał się trochę rozluźnić dopiero po tym, jak zatrzasnął za sobą drzwi garderoby. Przemył twarz wodą i spojrzał w lustro nad umywalką.

– Masz trzy dni żeby się ogarnąć – powiedział drżącym głosem do swego odbicia.

 

*

 

Siedziba stacji EETV mieściła się w Warszawie przy ulicy sir Eltona Johna – piosenkarza, który jako jeden z pierwszych autorytetów publicznie wyraził pogląd, że należy zakazać zorganizowanych form kultu religijnego. Potocki zamarudził trochę w szatni. Gdy wychodził z budynku, w głowie kołatała mu jedna myśl: kto tak paskudnie go wrobił? Dręczony tym pytaniem zagłębił się w labirynt pobliskich uliczek.

Był ciepły, majowy wieczór. W dzielnicy dominowała zabudowa starego typu: niskie, trzy– lub czteropiętrowe kamienice, poprzetykane szpalerami topoli. Wymarzona okolica dla kancelarii prawnych i ambasad.

Ulice, położone na uboczu głównych arterii komunikacyjnych, przecinały się zawsze pod kątem prostym. Panował taki spokój, jakby nic złego nie miało prawa się tu wydarzyć. Podświadomie Szczęsny ulegał tej atmosferze i kilkakrotnie przekroczył jezdnię nie oglądając się na boki.

Gdyby nie jedno uporczywe pytanie, byłby to idealny wieczór do tego, by akumulować entuzjazm i napawać się nadchodzącym zwycięstwem.

Ktokolwiek podrzucił mu krzyżyk, na pewno miał w tym interes. Sprawcą musiał być więc ktoś z pozostałych uczestników programu „Spójrz na mnie", z czwórki konkurentów, którzy wraz z nim awansowali do finału.

Bracia Biesmiadkin: dwójka pingpongistów-akrobatów. Śliscy, jak to Rosjanie. Ze wstydem przyznał się przed samym sobą, że odczuwa uprzedzenie na tle etnicznym, sięgające korzeniami co najmniej czasów II Wojny Światowej. Prehistoria, oczywiście, lecz dzięki rodzinnym opowieściom – wciąż żywa. Niemcy przyszli aby nas, Polaków, zamienić w rzeźne bydło, ale przynajmniej stawiali sprawę jasno. A sowieci mówili: „jesteśmy waszymi przyjaciółmi", podczas gdy w rzeczywistości chodziło im o to samo.

No dobra – otrząsnął się Potocki – przecież to nie Misza i Aleks przynieśli tu komunizm na bagnetach. Jedźmy dalej.

Profesor Navratilova: zwariowana neurotechnolog, która ustanowiła ze swoim kotem osobliwe telepatyczne połączenie, oparte na bioelektronicznych przekształceniach układów nerwowych. Czy byłaby wystarczająco sprytna, by obmyślić taką intrygę? Może jej oderwanie od rzeczywistości to tylko pozór. Wilk w skórze owcy jest podwójnie niebezpieczny.

Mieszko Rynowicz: były komandos, narażający podczas kolejnych etapów konkursu swoje życie i zdrowie na milion sposobów. Kto wie, kto wie. Chociaż ten troglodyta prędzej by mnie po prostu zabił – Potocki zaśmiał się ponuro w głębi duszy. Przeciął kolejne skrzyżowanie po przekątnej. Na jego twarzy pokazał się krzywy uśmiech.

No i ta cnotka, Joanna Cisza. Dziwna kobieta. Ładna, ale w sposób zadający kłam popularnej teorii, że każde piękno ma podłoże erotyczne. Patrząc na nią można by raczej powiedzieć, że piękno jest aseksualne, bądź, jeśli w ogóle zastanawiać się gdzie koń a gdzie wóz – podłożem każdego erotyzmu jest fascynacja pięknem. Co ona właściwie robi? Niby śpiewa, ale przecież na samym śpiewie nie zaszłaby tak daleko. Cicha woda brzegi rwie…

Zamyślił się tak głęboko, że nie zwracał najmniejszej uwagi na innych przechodniów. Zderzenie z jednym z nich zaskoczyło go całkowicie. Otrzymał przy tej okazji niezwykle celny cios łokciem, skutkujący silnym bólem bicepsa. Zatoczył się i prawie upadł. Przyszły mu do głowy najgorsze przekleństwa. Byłby je wykrzyczał pod adresem tamtego, gdyby w porę nie zobaczył jego twarzy.

– Hej…! – zdążył tylko zawołać, zanim rozpoznał Rynowicza.

Żołnierz patrzył na niego z taką pogardą, że Szczęsnemu głos uwiązł w gardle.

– Zaprzaniec! – wysyczał Rynowicz. – Judasz! Będziesz się smażył w piekle, zdrajco!

– Co takiego? – wymamrotał zaskoczony Potocki.

– Kto się mnie zaprze przed ludźmi, tego i ja się zaprę przed mym ojcem! – wyskandował Mieszko. Cedził słowa, jakby to był jakiś cytat. Sprawiał wrażenie, jakby tylko czekał, aż Potocki rzuci się na niego z pięściami. Szczęsny chętnie by to zrobił, gdyby nie fakt, że widział już Rynowicza w akcji. Jednym z elementów show byłego komandosa była bijatyka z kilkoma przeciwnikami, z których każdy był ekspertem w którejś z popularnych sztuk walki. Karate, aikido, kravmaga… Rynowicz najwyraźniej znał je wszystkie. Nie było sensu zaczynać. Właściwie, rozsądnie byłoby przeprosić. Szczęsny zdobył się na najbardziej promienny uśmiech, jaki był dla niego w tej sytuacji możliwy.

– Spadaj na siłownię, świński karku. Z powrotem do koryta, nażreć się sterydów. Niech ci ten prosięcy móżdżek zniknie do końca – powiedział, patrząc żołnierzowi prosto w oczy.

Rynowicz zrobił się czerwony, zacisnął kwadratowe szczęki i uniósł, jak do ciosu, pięść wielkości dyni. Po chwili z głośnym sykiem wypuścił powietrze.

– Robaku, mógłbym cię zgnieść na miazgę, tylko po co. Bóg się z tobą policzy.

Zmierzył Szczęsnego jeszcze jednym groźnym spojrzeniem, po czym nagle rozluźnił się i spokojnie odszedł w swoją stronę.

Zdumiony Potocki patrzył, jak szerokie plecy komandosa znikają w mroku. Rozejrzał się dookoła. Wyglądało na to, że spacerując zatoczył okrąg i natknął się na Rynowicza chwilę po tym, gdy ten właśnie zakończył swoją ostatnią próbę i opuścił gmach EETV.

Bóg! Ten człowiek mówił o Bogu, zatem wyznawał jakąś religię, prawdopodobnie chrześcijaństwo. Samo w sobie nie było to przestępstwem, zaledwie gafą, wiochą i obciachem, czymś w rodzaju nieświeżego oddechu albo innej wstydliwej choroby. Ale przynależność do zorganizowanej grupy wyznaniowej karano grzywną lub więzieniem. Publiczne szerzenie wiary – również.

W głowie Potockiego zajaśniała kusząca koncepcja, że zachowanie Rynowicza może dałoby się podciągnąć pod stosowny paragraf. Jednak szybko odegnał tę myśl. Ktokolwiek podrzucił mu krzyżyk, on nie będzie taką samą świnią. Zresztą, od kilku minut wyglądało na to, że Mieszko jest niewinny. Choć może specjalnie odegrał komedię, żeby go o tym przekonać?

Chyba jednak nie – doszedł do wniosku Szczęsny. – Ten człowiek nie byłby aż tak wyrafinowany.

Najkrótszą drogą dotarł do stacji metra i wrócił do domu.

Wynajmowanie kawalerki było kosztowne, a przy tym – w długookresowym rozrachunku – nieopłacalne. Pieniądze zaoszczędzone ze stypendium naukowego oraz zarobione podczas różnych dorywczych prac szybko się kończyły. Powrót do mieszkania rodziców byłby jednak katastrofą. Wolność była warta każdej ceny.

Zrobił sobie coś do jedzenia i włączył komputer. Przegryzając ekologiczne pieczywo, wstukał w wyszukiwarkę hasło „chrześcijaństwo".

Z prawnego punktu widzenia (tak w Unii Wschodnioeuropejskiej, Zachodnioeuropejskiej, jak i w rozwiniętych krajach anglojęzycznych) Internet był miejscem publicznym, wolnym od przemocy symbolicznej. Oznaczało to, że każda strona na temat religii, umiejscowiona na serwerze w tych państwach lub prowadzona przez ich obywatela, powinna obiektywnie i rzetelnie prezentować informacje. Nikt nie powinien mieć najmniejszych podejrzeń, że chodzi o naukowe lub popularnonaukowe przekazywanie wiedzy, a nie o propagandę. Dostawcy usług internetowych, w tym właściciele wyszukiwarek, chętnie współpracowali z władzą, blokując nielegalne treści. W rezultacie wszystkie znalezione przez Potockiego witryny były potwornie nudne. Zwykle zawierały masę „świętych" tekstów, co do których Szczęsny – przejrzawszy je – nabrał pewności, że samodzielnie nie jest w stanie ich zrozumieć. Wydawały mu się zbyt długie, wzajemnie sprzeczne, napisane w epoce, z którą współczesny człowiek nie miał nic wspólnego.

Pragnął tego uniknąć, ale, zrezygnowany, kliknął w końcu na link, który wyszukiwarka podsunęła jako pierwszy. Najbardziej popularny, polecany przez redaktorów, najzabawniejszy. Teoretycznie – najlepszy.

Link prowadził do Encyklopedii Nonsensu.

 

Chrześcijaństwo (katolicyzm)

Religia założona przez Jezusa z Nazaretu, który ok. 33 roku n.e. został zabity przez przybicie do krzyża. Przez kilkanaście wieków dynamicznie się rozwijała, co było dziwne zważywszy na fakt, iż w systemie wartości, zwłaszcza w pierwszych wiekach prześladowań, czołową rolę zajmowała męczeńska śmierć na wzór założyciela.

Aktem o najwyższej doniosłości moralnej było przyjęcie wiary, natomiast największym grzechem (tzn. złym uczynkiem powodującym nerwicowe a niekiedy wręcz psychotyczne ->wyrzuty sumienia) – wyparcie się jej.

Zdobywszy dominującą pozycję, wyznawcy ch. sami jednak zaczęli dopuszczać się prześladowań wobec mniejszości, z którymi weszli w kontakt na przestrzeni dziejów: innowierców (tzn. wyznawców innych religii), osób pochodzenia żydowskiego, kobiet, liberałów, socjalistów, homoseksualistów. Powstrzymywanie popędu seksualnego przez warstwę kierowniczą ch. (patrz: -> celibat) doprowadziło do szeregu wynaturzonych praktyk kompensacyjnych w rodzaju palenia ludzi na stosie, alkoholizmu czy pedofilii.

Po długotrwałym okresie bezwzględnej dominacji patriarchalnego światopoglądu, norm i wartości ch. we wszystkich dziedzinach życia społecznego, nastąpił krótki, trzystuletni okres przesilenia (patrz: -> oświecenie, nowoczesność, ponowoczesność), w trakcie którego obnażenie licznych sprzeczności (ze światopoglądem naukowym oraz wewnętrznych) doprowadziło masy społeczne do porzucenia tej ideologii.

Wśród ww. sprzeczności należy niewątpliwie wymienić następujące dogmaty: istnieje jeden jedyny Bóg ale w trzech osobach (sic!); jedną z tych osób jest narodzony z Maryi „zawsze dziewicy" (sic!) ww. Jezus; psychika ludzka (nazywana „duszą") jest nieśmiertelna i po śmierci osobniczej/po końcu świata (niejasne – sic!), wraz z tzw. „ciałem duchowym" (sic!) idzie do miejsca wiecznej nagrody/kary za dobre/złe uczynki popełnione w trakcie ziemskiego życia; w zasadzie nie może otrzymać wiecznej nagrody osoba nie będąca wyznawcą ch. itp.

Chrześcijanie/katolicy podczas swych obrzędów jedli obiekt podobny do wafla, co do którego wierzyli, że jest on wcieleniem ww. Jezusa, który, z kolei, miał być wcieleniem Boga w zadośćuczynieniu za ludzkie grzechy składającym się Bogu, a więc poniekąd samemu sobie, w ofierze (sic!).

 

Wpis był złośliwy, a więc – niezbyt wiarygodny. Potocki pomyślał, że aby zaspokoić ciekawość i dowiedzieć się czegoś więcej, potrzebuje żywego człowieka. Kogoś, kto byłby przykładem wiary osobiście przeżywanej i rozumianej. Podobno w przeszłości religię wyznawały nawet wybitne umysły, coś je musiało przyciągać. Niestety, jedyny chrześcijanin, jakiego znał, był jego rywalem i chyba życzył mu wszystkiego najgorszego. No i – nie imponował bystrością.

Łyk whisky z colą na balkonie (a może haust świeżego powietrza?) przywrócił Szczęsnemu jasność myślenia. Co go obchodzi jakieś tam żenujące, w dodatku zakazane chrześcijaństwo. Ważne, żeby wygrać konkurs. Zrealizować marzenia. Objawić światu swoją wartość. Nigdy więcej nie płaszczyć się i nie wstydzić przed nikim.

Upił kolejny łyczek.

No i kto, do cholery, wpuścił go w ten kanał z krzyżykiem!

 

*

 

Z bandy rywalizujących z nim dziwadeł Joanna Cisza wydawała się najodpowiedniejszą osobą do zagrania w otwarte karty. Potocki dopadł ją pod gmachem EETV następnego dnia, zaraz po jej próbie. Dziękował losowi, że zapamiętał jej termin wskazany w harmonogramie ostatnich przesłuchań.

Dziewczyna bez większych oporów dała się zaprosić na lunch.

Siedzieli na zewnątrz, rozkoszując się ładną pogodą i lekkim, orzeźwiającym wietrzykiem. On popijał colę, ona – zieloną herbatę, która w rzeczywistości była żółta. Gorący napój pachniał słońcem i suchą trawą. Na powierzchni unosiły się płatki jaśminu.

– Chcesz spróbować? – zapytała, widząc, jak wbija wzrok w jej filiżankę.

– Nie, dziękuję – uśmiechnął się na moment Potocki. – Chciałem z tobą poważnie porozmawiać.

– O czym?

– Dlaczego startujesz w programie?

– Tak jak ty – wzruszyła ramionami. – Uważam, że mam coś do pokazania światu.

Kolor jej oczu stanowił zagadkę. Tęczówki błyskały to na zielono, to na niebiesko.

– Popełniłabyś przestępstwo, żeby wygrać? – otrząsnął się z zapatrzenia.

– Nie zależy mi na wygranej.

– A na czym ci zależy?

Uśmiechnęła się jak kobieta z obrazu. Dama z łasiczką, na przykład. Delikatne rysy, mały biust. Nic nie odpowiedziała.

– Ktoś podrzucił mi chrześcijański krzyżyk. Akpadev go zobaczył i się wkurzył. Będzie przeciwko mnie. Chyba nie mam szans w finale.

– Akpadev ma jeden głos. Po jednym Heinze i Vahrouszkova, wybór publiczności w studio jest mnożony przez dwa. Wciąż stać cię na osiemdziesiąt procent. Nie potrzebujesz go, żeby wygrać.

– Przecież wbrew niemu nic się nie da zrobić, ma za duży wpływ na wszystkich! Aśka, muszę wiedzieć: czy to ty podrzuciłaś mi ten krzyżyk?

– Szczęsny, naprawdę nie rozumiem, po co pytasz. Otwórz oczy, ciesz się życiem. Zobacz, jak jest pięknie na świecie. Co z tego, że niesprawiedliwie.

Grała starożytną wyrocznię jakby się urodziła do tej roli. Potocki spróbował z innej strony.

– Wierzysz w Boga? – szepnął, zerkając wokół, czy nikt nie podsłuchuje.

– I tak i nie.

Skrzywił się, zdegustowany.

– Istnieje ateizm, który jest oczyszczeniem idei Boga – podjęła po chwili – i ja właśnie taki wyznaję. Dźwigam agnostycyzm, pod którego ciężarem zapadnę się kiedyś jak gwiazda, którą pokonała własna grawitacja. Wierzę w… – zawahała się – … w Boga, który jest niczym. Bóg, byt, niebyt… to tylko słowa. Etykietki. Wierzę w boskość, która jest ponad Bogiem, istnieniem i nieistnieniem. Religijni ludzie zwykle mówią, że Bóg jest miłością. Ja mówię: miłość jest Bogiem.

Uśmiechała się lekko, jakby z zakłopotaniem. Niewiele z tego zrozumiał. Czuł, że powinien jeszcze o coś zapytać, ale nie umiał znaleźć słów.

Kelner wreszcie przyniósł posiłki. Oboje spojrzeli na niego z ulgą i zabrali się do jedzenia.

– O tym Bogu… mówiłaś poważnie? – zapytał kilkanaście minut później, gdy rozstawali się przed restauracją.

– Poważnie. Ja nie mam poczucia humoru – uśmiechnęła się i niespodziewanie pocałowała go w policzek. Pachniała wanilią i dzikimi kwiatami. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że przebywa w egzotycznym ogrodzie, nie na ulicy blisko centrum miasta. Patrzył, jak odchodzi, dopóki nie zniknęła za rogiem. Wrócił do domu i zaczął ćwiczyć mniej skomplikowane, nie wymagające dużej przestrzeni elementy swojego występu.

 

*

 

Lewitację w odwróconym lotosie przerwała mu melodyjka z komputera, sygnalizująca połączenie wideokonferencyjne. Szlag! Zapomniał wyłączyć to ustrojstwo. Tym razem upadł fachowo, z przewrotem przez bark, zwinny jak chińska gimnastyczka, tylko trochę większy i grubszy. Fikołek pozwolił mu płynnie się podnieść z wykorzystaniem impetu grawitacji.

Ze stolika Ikei (prosta, jasna bryła, idealnie korespondująca z minimalistycznym wystrojem wnętrza) Szczęsny Potocki podniósł pilota i wcisnął przycisk odbioru.

Na ekranie pokazał się Dario Kaletnik, znajomy ze studiów. Ewidentnie zakłopotany, rzucał wokół rozbiegane spojrzenia.

– Co tam, Dario?

– Widzę, że ćwiczysz. Jak ci idzie?

– Nieźle, dzięki. Trochę tu ciasno, ale radzę sobie. Dobrze, że sufit wysoko. Dziś wieczór jak zwykle? – upewnił się Szczęsny.

Cotygodniowe spotkania starej paczki sprawiały mu dużo radości. W trudnych chwilach przywracały motywację i chęć do życia. Uświadomił sobie, że teraz bardziej niż kiedykolwiek będzie potrzebował wsparcia od przyjaciół.

– No… ja właśnie w tej sprawie. Nie myślałeś, żeby zostać w domu i ćwiczyć? Może nie powinieneś się teraz rozpraszać, tak blisko celu.

– Nonsens. Przygotowuję się od dawna, poza tym – będę miał jeszcze całe jutro. Dobrze mi zrobi trochę relaksu.

Kaletnik w końcu zebrał się w sobie i spojrzał Potockiemu prosto w oczy.

– Słuchaj, naprawdę lepiej, żebyś dzisiaj spasował.

Szczęsny osłupiał.

– Żartujesz, prawda?

– Nie opowiadałeś nam nigdy o swoich poglądach religijnych.

Ach, więc o to chodziło. Był zdumiony i przerażony prędkością roznoszenia się plotki.

– Ale to przecież nieprawda! – wykrzyknął – Ktoś mnie wrobił! Ten krzyżyk nie był mój.

– Prawda czy nieprawda, wielu z nas nie powinno w żaden sposób być kojarzonych z religią. Rany, Szczęsny, wykonujemy zawody publicznego zaufania, jesteśmy ekonomistami, dziennikarzami, urzędnikami. Mamy markę, na którą ciężko pracowaliśmy. Nie bądź takim samolubem i to zrozum.

Z każdym wypowiadanym słowem z Kaletnika uchodziło początkowe zażenowanie. Mówił coraz głośniej i śmielej. Wyglądał coraz bardziej obco.

– Ktoś wie, ze do mnie dzwonisz, czy sam to wymyśliłeś? – bezbarwnym głosem zapytał po chwili Potocki.

– Wszyscy wiedzą. To nasze wspólne stanowisko.

– Cóż, w takim razie: miło było was poznać – rzucił niby od niechcenia Szczęsny i zaczął rozglądać się za pilotem.

– Hej, nie dramatyzuj. To tylko tymczasowe. Niedługo przestaniesz być na językach. A może wygrasz turniej i za tydzień będziesz najbardziej rozchwytywanym człowiekiem w kraju?

Pilot odnalazł się w zagłębieniach kanapy.

– Cmoknij mnie w pompkę – mruknął Potocki, naciskając przycisk „rozłącz".

To było jak kopniak w twarz. Myślał, że jest w stanie wiele znieść, ale tego się nie spodziewał. Znał Kaletnika i całą resztę od wielu lat. Uważał ich za przyjaciół. A teraz, gdy najbardziej ich potrzebował, odwrócili się od niego.

Z trudem pohamował pokusę rzucenia pilotem w ekran. Zaraz odłożył urządzenie, bo zaczęła narastać w nim przemożna ochota na rozwalenie sobie łba tym omnipotentnym kawałkiem plastiku.

Odczekał chwilę (może chuj się opamięta i zadzwoni żeby przeprosić?), po czym włączył agresywną muzykę i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Zrobiło mu się jednak ciasno i duszno, więc wybiegł na dwór aby odreagować stres poprzez spacer, tak, jak wczoraj po feralnym przesłuchaniu.

Zakłamane skurwysyny!

Chciał być taki jak oni: coś umieć, coś znaczyć, mieć pieniądze. Odnosić sukcesy. Chciał do nich pasować. Chciał, by go podziwiali i byli z niego dumni. Chciał być dumny sam z siebie.

Szedł ulicą ale miał wrażenie, jakby wciąż wisiał głową w dół w tym swoim odwróconym lotosie. Tyle, że nie w wynajmowanej klitce, nie w studio przed arcychujem Akpadevem, a zupełnie totalnie bezapelacyjnie samotnie nad otchłanią, wszędzie wokół mając tylko niemą ciemność.

Z czarnej chmury między nim a światem raz po raz wyłaniały się twarze pełne fałszu.

W głowie kłębiły się bezładne myśli niczym rój obłąkanych owadów.

Tak to jest, stracić grunt pod nogami.

– Nie! – krzyknął nagle, aż przechodnie się na niego obejrzeli, wredni i tłuści jak larwy w kokonach prostackiego samozadowolenia.

– Nie, do kurwy nędzy! Jeszcze wam wszystkim pokażę – wrzasnął, pogroził wokół pięścią, popędził biegiem z powrotem do mieszkania.

 

*

 

Na początku była ciemność. Czas ruszył, gdy z niebios zstąpiły dwa tańczące jęzory światła. Czegoś szukały, co chwila wpadały na siebie, przenikały nawzajem swoje bladozłote ciałka. W końcu, napotkawszy twardszą przeszkodę, znieruchomiały i zaczęły pęcznieć. Rozległa się podniosła muzyka. Przy akompaniamencie nieśmiertelnej Carminy Burany świetliste dłonie wyrzeźbiły pierwszego człowieka. Zoran Akpadev przyszedł na świat w ekstrawaganckim garniturze, otoczony błyskami fleszy.

Mrok pomału rzedniał, odsłaniając publikę. Wzbierała nawałnica oklasków. Ludzie na widowni skakali, krzyczeli, gwizdali, jednak aplauz dominował niepodzielnie. Zagłuszył nawet Carminę Buranę. Akpadev chłonął go jak gąbka, wydawało się, że może tak w nieskończoność. Po minucie jakby przypomniał sobie, że program ma też innych bohaterów. Uniósł ręce i brawa ucichły.

Powiedział kilka gładkich zdań, którymi umiejętnie podgrzał atmosferę, a których sensu nikt nie zakwestionował ani nie zapamiętał. Pikantny żarcik, zwięzłe przedstawienie uczestników i ich wcześniejszych dokonań, no a potem – jazda!

Bracia Biesmiadkin dali z siebie wszystko. Każdy z nich w obu rękach trzymał po rakietce, przez cały występ w grze były co najmniej dwie piłeczki, okładali się spoceni i zawzięci jak bokserzy. Odbijali zza pleców, spomiędzy nóg, z poziomu kolan pięć metrów za stołem. Kamerzysta co kilkanaście sekund pokazywał monitor, na którym wyświetlała się naukowa prezentacja opisująca, co robią pingpongiści. Prędkość piłki sięgała stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kosmiczne rotacje – ponad sto obrotów na sekundę. Model ludzkiego ciała na ekranie przedstawiał obrazowo, jak w uderzeniu zwanym topspin bierze udział większość mięśni całego ciała: wszystkie palce, obie łydki, uda, skręcony tułów, cała ręka od barku po nadgarstek.

Navratilova okazała się wielkim rozczarowaniem. Jedyną nowością w porównaniu z poprzednimi występami było kilka tematów rozmowy z kotem. Chyba za bardzo chciała udowodnić inteligencję zwierzęcia. Ich dialogi o rachunku różniczkowym oraz zasadzie nieoznaczoności Heisenberga znużyły większość widzów, łącznie z Akpadevem, który nie omieszkał tego złośliwie skomentować.

Rynowicz zdemolował sześciu mistrzów MMA naraz, byczogłowych osiłków jeszcze większych i bardziej umięśnionych niż on sam. Potem Akpadev wziął rewolwer, podobno oryginalny z początku dwudziestego wieku i wpakował cały bębenek w jego brzuch i klatkę piersiową. Naboje zatrzymały się w mięśniach, nie dotarły do narządów wewnętrznych. Spowodowały krwawienie i na pewno ból, ale Rynowicz wyglądał, jakby go za bardzo nie odczuwał. Krzyczał i wykonywał triumfalne gesty.

Z czego ten facet jest zrobiony – zastanawiał się Potocki za kulisami. Serce mu waliło, jakby wypił z osiem kaw. Gdy w tumulcie oklasków komandos zszedł ze sceny, wreszcie nadeszła jego kolej.

Ktoś z obsługi technicznej przyczepił mu do koszulki z Pasem Oriona mikrofonik, ktoś poczęstował wodą, ktoś inny poklepał po plecach.

Po zwyczajowej wymianie dwóch zdań z Akpadevem zaczął jak zwykle od uspokojenia się i wprowadzenia w stan koncentracji, co musiało trwać krótko bo na cały występ miał sześć minut i każda sekunda była cenna. Przy dźwiękach relaksacyjnej muzyki (płyta „Odgłosy lasu: syrynga, membranofon, deszcz" niezawodnej firmy Polskie Nagrania) uniósł się do góry na wysokość około trzech metrów i okręcił o 360 stopni, pozostając dłuższą chwilę w odwróconym lotosie. Zakończywszy ten manewr rozprostował ręce oraz nogi i zaczął chodzić w powietrzu jak po schodach. Góra-dół, góra-dół. Potem skakał we wszystkie strony, stwarzając wrażenie, jakby sunął w zwolnionym tempie między niewidzialnymi podestami. Gdy melodia zaczęła się zmieniać („Podwodny chillout: śpiewy humbaków, pląsy delfinów") pokazał kilka układów podpatrzonych u tancerek pływania synchronicznego. Ależ to było przyjemne! Niektóre elementy ćwiczył w mieszkaniu, gdzie mocno ograniczały go ściany i sufit. Chciał w ten sposób przywyknąć do trudnych warunków, by w telewizyjnym studio, na większej przestrzeni, czuć się pewniej. Udało się w stu procentach. Był tak lekki i swobodny, jak na żadnym z poprzednich etapów. Płynął w powietrzu jak ryba w wodzie. Był w swoim żywiole. Jednak ostatecznym testem umiejętności miało być powiedzenie kilku słów bez uruchamiania myślenia dyskursywnego. Z powierzchni umysłu, nie angażując głębszych warstw osobowości. Były to słowa co do jednego opracowane i wyuczone. Dwa wieczory wcześniej, po rozmowie z byłym już przyjacielem, zaprogramował sam siebie na machinalne ich wygłoszenie, tak, aby zminimalizować ryzyko, że zakłócą niezbędną do lewitacji wewnętrzną pustkę.

Gdy muzyka trochę przycichła, instynktownie ustawił się pionowo, odczekał kilka sekund na zaplanowany moment, po czym spojrzał wprost w najbliższą kamerę i wykrzyknął:

– Boże w Trójcy Jedyny, prosimy cię z Zoranem, błogosław Dario Kaletnikowi oraz całemu naszemu społeczeństwu!

Na dole z pewnością zapanowało poruszenie, ale Potocki, nie chcąc spaść, nie mógł się tym przejmować. Nie mógł też napawać się dokonaną zemstą. Musiał utrzymywać koncentrację na doświadczaniu lekkości. Wyćwiczonego skupienia nie mąciły światła reflektorów i echo jego własnych słów w uszach.

Unosił się jeszcze parę chwil, dopóki nie poczuł potwornego bólu w całym ciele. Wstrząsnęły nim drgawki, wszystkie mięśnie odmówiły dalszej współpracy, spadł na ziemię nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Miał wrażenie, że oślepł. Wciąż się trząsł, gdy z mroku wyłoniła się tuż nad nim pobladła, wykrzywiona wściekłością twarz Akpadeva.

– Już nie żyjesz. Słyszysz mnie, skurwysynu? Jesteś trupem! Tru-pem! – zaakcentował juror, po czym rzucił do kogoś stojącego z boku:

– Zabierzcie go i pilnujcie. Policzymy się po programie.

Odwrócił się i już miał odejść, ale coś sobie przypomniał. Znowu pochylił się nad Potockim.

– Przegrałeś, chłopcze. Finał nie jest tak całkiem na żywo. Wprowadziliśmy dziesięciominutowe opóźnienie. Z powodu kontuzji twój występ został w ostatniej chwili odwołany. No, to do zobaczenia – wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu.

Chwycili Szczęsnego pod ramiona i powlekli po podłodze, nie zwracając najmniejszej uwagi na przeszkody, o które się obijał. Ściskali go cuchnącymi nikotyną palcami, wachlowali fałdami przepoconych koszul. Próbował zapytać, co się stało, ale język miał sztywny jak drewniany kołek. Jeden z ochroniarzy zwrócił uwagę na jego tępy wzrok.

– Dostałeś z paralizatora – poklepał z uśmiechem przytroczoną do paska kaburę.

Zaciągnęli go do swojej pakamery. Tam związali mu ręce i nogi. Zainkasował kilka ciosów w brzuch i twarz, z przykazaniem, by leżał spokojnie. Zostawili go tak i zasiedli na krzesłach przed panelem monitoringowym.

Oczy zaszły mu łzami, z ust i nosa sączyła się krew. Z wysiłkiem patrzył na swoich oprawców. Ci, z kolei, skupiali wzrok na dwóch spośród kilkunastu ekranów panelu. Na jednym skończył się właśnie występ Rynowicza i puszczono reklamy. Na drugim, u wylotu tunelu, którym uczestnicy zwykli wychodzić na scenę, Akpadev tłumaczył coś młodej kobiecie.

Po kilku długich chwilach wypełnionych bólem i strachem, na obu ekranach, najwyraźniej już zsynchronizowanych, Potocki zobaczył Joannę Ciszę. Miała na sobie prostą, szarą sukienkę. Stała w skrzyżowanych snopach dwóch reflektorów, jednak wydawało się, że z jej wnętrza również bije jakieś światło. Wyglądała prześlicznie, aż dech zapierało w piersiach.

Chyba powinna coś zaśpiewać. Szczęsny przypomniał sobie, że jej śpiew miał podobno niezwykłe właściwości. Sprawiał, że ludzie czuli się lepiej. Tylko przez krótką chwilę w apogeum pieśni, ale jednak – byli niemal szczęśliwi.

A teraz Cisza tylko stała, oświetlona z zewnątrz i od środka. Nic nie było słychać, lecz jej urok i tak działał. Wykręcając z całej siły szyję, Potocki patrzył na nią z podłogi i czuł, że w jego wewnętrzny mrok, w jego obite, może połamane ciało, wnikają refleksy jej blasku. Ból napotkał przeciwwagę. Było tak, jakby Szczęsny po latach spędzonych w zamknięciu ujrzał rozpad więziennej ściany i pierwsze od lat promienie słońca. Jakby dostał główne nagrody we wszystkich turniejach świata z racji tylko tego, że istniał. Jakby wyszedł z zaduchu pakamery i pojechał nad morze, dotknął miękkiego piasku, orzeźwił się kąpielą w chłodnej wodzie.

Inni też na swój sposób poczuli, że dzieje się coś niezwykłego.

– Niezły lachon – starszy ochroniarz szturchnął łokciem kolegę, z odcieniem szacunku w ochrypłym głosie.

Kamerzysta pozwolił, by postać Ciszy wypełniła cały ekran.

– Nie ma drogi do Boga – powiedziała dziewczyna, zanim znikła. Rozmyła się w powietrzu bez dźwięku, bez śladu, z lekkim uśmiechem na ustach. Jakby nie była człowiekiem z krwi i kości, a sylwetką narysowaną w komputerze.

– Nie ma drogi do Boga. To Bóg jest drogą. Do prawdy, dobra i piękna – powiedziała na żywo do dwudziestu milionów widzów i nikt nie miał możliwości tego wyciąć.

Zaskoczony realizator rozjaśnił całą salę. Kamerzysta gorączkowo przeszukiwał ujęcia z kilkunastu urządzeń, ale dziewczyny już nigdzie nie było.

Publika zamarła. Ochroniarze wstrzymali oddech, ciekawi, co będzie dalej. Akpadev spróbował ratować sytuację. Zareagował bardzo szybko, należało to do jego obowiązków.

– Brawo! – krzyknął. – Brawo! Świetny występ. Świetny, bo krótki. Tej pani już dziękujemy. Przypomina mi to historię, kiedy… – opowiedział jakąś anegdotę, po której na widowni gruchnęły salwy śmiechu.

Potocki już tego nie słuchał. Obraz Ciszy odbity w jego mózgu nie pozwalał mu myśleć o czymkolwiek innym. Tylko o niej, o jej blasku, o jej słowach. I o tym, jak go wykorzystała. To musiała być ona! Wszystko ustawiła. Wiedziała o opóźnieniu i skasowała je jego kosztem!

Dziwił się sam sobie, że nie ma do niej o to żalu.

Całym umysłem zanurzył się w znaczeniu trzech ostatnich wyrazów, jakie wypowiedziała. Usłyszał ich echo w głowie i w sercu. Jego wnętrze zadrżało w osobliwym rezonansie, rozbrzmiały w nim słowa pochodzące z najdalszych zakamarków jaźni, z głębin, do których nigdy wcześniej nie sięgał: „Piękno… widziałem czyste, absolutne piękno. Przyszło spoza tego świata, zamieszkało w Ciszy i odeszło, zabierając ją ze sobą…"

Wspomnienie było tak świeże, a jednocześnie – tak niewiarygodne. Próbował siłą woli odtworzyć uczucie sprzed kilkunastu sekund, ale nie był w stanie. Mógł tylko je sobie wyobrazić, co przypominało lizanie cukierka przez szybę. Ból niespełnienia rósł z każdą chwilą w tempie wykładniczym. Cierpiał, a jednak był w jakiś sposób szczęśliwy.

– Piękno, nie widzę cię teraz i nie wiem, czy kiedykolwiek zobaczę. Ale Ty spójrz na mnie… Uczyń mnie dla siebie przejrzystym. Przyjdź, wypełnij mnie, przemień. Spójrz na mnie, proszę Cię, spójrz… – szeptał skulony na podłodze.

Pilnujący nie zwracali na niego uwagi. Śledzili w monitorze przebieg głosowania nad zwycięzcą.

Rynowicz okazał się bezkonkurencyjny. Zwyciężył jednogłośnie i szalał z radości. Sześć metalowych sutków wciąż wystawało mu z torsu. Skakał po scenie, podnosił ręce do góry w geście tryumfu, bił ukłony przed widzami. A oni nagradzali go owacją na stojąco.

Starszy ochroniarz podrapał się po głowie z miną znawcy.

– W sumie chujowa edycja – mruknął i zmienił kanał.

 

 

Koniec

Komentarze

Dla mnie rewelacja. Z wykorzystaniem banalnego do bólu schematu "talent show", z jurorem w stylu Wojewódzkiego i pokręconymi uczestnikami, udało Ci się powiedzieć coś naprawdę interesującego, mądrego a do tego diabelnie wciągającego - przeczytałam jednym tchem. Brawo za "odważną" tematykę i jej przekonujące przedstawienie (wahające się od karykatury, jak z tą ulicą Eltona Johna, do filozofii), bo zahaczające o religię teksty na tym portalu wypadają bardzo różnie. A poza tym świetnie napisane.
Z rzeczy, do których można się przyczepić, to końcowa synchronizacja ekranów - na obu ekranach, najwyraźniej już zsynchronizowanych - najwyraźniej, czyli skąd on to wiedział, jak to poznał? Bo wygląda to niestety na naciąganie faktów, żeby zrealizować pomysł :P Ale może czegoś nie zrozumiałam ;) W każdym razie to mi trochę zgrzytnęło.
Widzę, że redakcja będzie miała ciężki orzech do zgryzienia w tych eliminacjach, bo im bliżej końca, tym coraz lepsze teksty. Ten jest w ścisłej czołówce.

pomysł, hm...natomaist wykonanie jak najbardziej.

Napisane łatwym językiem, a jakby między wierszami przekazane głębokie treści, związane z pojęciem piękna i boskości. Dobre.

Nic nie zrozumiałem. Ale głupi jestem, więc niech autor mi wybaczy.

Pomysł mógł nie wypalić, ale moim zdaniem sprawdził się dobrze. Przede wszystkim formuła talent show dał lekki kontekst dla tematu, który mógłby wypaść przyciężko. Nie ma tu przede wszystkim śladu patosu i górnolotności (no, może zakończenie z Joanną ociera się o klimaty "mistyczne", ale tylko trochę). Jest bardzo nienachalnie, a przedstawienie świata bez "przemocy symbolicznej", choć tylko delikatnie podszyte elementami fantastycznymi, wyszło bardzo bardzo.

Podobali mi się też uczestnicy show i wpis z Encyklopedii Nonsensu, bardzo fajnie zredagowany. Puenta też fajna i dokładnie w tym momencie, w którym powinno się urwać.

Językowo-stylistyczne nie mam zastrzeżeń. Szukałem, ciężko mi cokolwiek znaleźć. Bardzo sprawnie piszesz i dokładnie wiesz jak wyróżniać postacie w dialogach, jak prowadzić narrację, jak podać ciekawy opis, kiedy przymrużyć oko itp. Nawet zabiegi typu nawiasy, których wprowadzanie w prozie zawsze jest trochę wątpliwe, bardzo dobrze wstawione w tekst.

Bardzo dobry tekst, piąteczka jak się patrzy, nawet o szósteczkę zahacza. Może niektórzy uznają go za nudny, albo niezbyt konkretnie fantastyczny, ale jak dla mnie jest nietypowy, bardzo pozytywnie "inny".

Wielkie dzięki za komentarze :)

Miałem świadomość, że pomysł jest ryzykowny, jednak uczepił się mnie, nie puścił i w sumie nie pozostawił wyboru. Czytałem wiele tekstów, w których religia jest piętnowana jako forma tyranii, ale żadnego pokazującego świat, w którym zatriumfował wojujący ateizm i zaprowadził swój radykalny porządek. Więc postanowiłem sam pokusić się o tego rodzaju próbę czegoś w rodzaju "fantastyki socjologicznej" a równolegle wypączkowała mi w głowie postać człowieka krętą drogą odkrywającego religię na nowo poniekąd "od zera" w tym postreligijnym świecie i zadałem sobie pytanie, jakby taka historia mogła wyglądać.

Nawiasem mówiąc: Elton John naprawdę wygłosił pogląd, który mu w tym tekście przypisuję.

Hmm, to chyba dla mnie za lekkie opowiadanie. Szybko poczułam się znuzona i dość ciężko mi się czytało.  Być może temat juz mi się mocno przejadł, bo ogólnie lubię Twoje teksty.

Tak jak w poprzednich komentarzach, na pochwalę zasługuje styl. Lekki i odwracajacy uwagę od niedociagnięć. ;) Nikt nie liczy braku przecinków czy ogonków.
Sama treśc jednak, jak dla mnie, niezbyt odkrywcza i nie poraża głębią. Jednakże to może okazać się zaletą i silą Twojego opowiadania :)
Pozdrawiam 

Od początku mnie wciągnęło. Ciekawie poradziłeś sobie z tandetą i kiczem, wyśmiałeś to i owo, zgrabnie bawiąc się nazwiskami. Temat ambitny, dający duże pole do popisu. Świetny humor. Niestety, nie spodobała mi się puenta. Cały tekst jest lekki, co się chwali, a na koniec „wpadasz z butami" i każesz nam patrzeć na świętą Joannę Ciszę z... 
No chyba, że przegapiłam ironię w końcówce. 

Spodobała mi się twoja wizja. Podjąłeś niełatwy temat i nieźle sobie z nim poradziłeś. Jeśli chodzi o końcówkę to mam bardzo podobne odczucia jak Selena, niemniej ogólnie tekst wypada bardzo pozytywnie. Przeczytałem z przyjemnością.

Pozdrawiam.

Okrutna cywilizacja komunistycznych wrogów wszelkiej świętości gnębi hrzęścijańską wiarę wojującą!
Piękny kał, pozbawiony wszelkiej oryginalnej wartości. Ileż to dzisiejszych książek zyskuje podobnych rozgłos za to, że autorom się wydaje, iż wystarczy zagadać coś na "trudny temat" (a wiecie, że nie ma trudnych tematów? Są tylko tematy utrudnione przez ludzi), pokłuć oczka czytelicze wyuczonym stylem, i już można straszliwymi wizjami bezbożnej/masońskiej/upadłej cywilizacji gejowskiej śmierci straszyć masy! A lud dobry, padnie na kolanka i wysłucha, a potem odetchnie... bo tu, u nas, wszystko jednak dobrze...

@ Arctur Vox

Masz zupełną rację, zdemaskowałeś mój oportunizm, wystarczy rzut oka na dowolną listę bestsellerów by dojść do wniosku, że najlepiej sprzedaje się przebrana za literaturę chrześcijańska propaganda pisana ku pokrzepieniu moherowych serc przez kryptokatolików w rodzaju Dana Browna.

A mówiąc poważnie: zarzut, że tekst promuje (Twoim zdaniem) niesłuszny (znowu: Twoim zdaniem) światopogląd przyjmuję z radością, gdyż jest to krytyka kompletnie chybiona ze względu na jej pozaliteracki charakter.

@ Selena, Eferelin Rand

Z tym „wpadaniem z butami” coś jest na rzeczy, trochę nawet przewidywałem możliwość wystąpienia takiego efektu, ale cóż było robić, skoro taka właśnie końcówka pasowała mi do całej struktury tekstu.

Dzięki i pozdrowienia dla wszystkich komentujących.

Piszesz zgrabnie, ale mi nie podeszło. Wolałem coś innego.

Podobało mi się, bo jest poważne, ale nie nachalne z tą swoją poważnością. Świetnie napisane, z przymrużeniem oka tam gdzie trzeba, może faktycznie końcówka trochę przyciężkawo wypadła, ale uratowałeś ją ochroniarzem, który odezwał się w najodpowiedniejszym po temu momencie. Heh, jestem na "tak" :P

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Tekst jest dobry, nie da się ukryć. Niestety, nie przypadł mi do gustu. Choć fabuła jest ciekawa a bohaterowie wyraziści, całość mnie nie przekonuje. To pewnie dlatego, że nie lubię wątków religinych. Nie potrafię być obiektywna, więc nie oceniam.

Kurde!

pisałem naprawdę obszerny komentarz i mnie wylogowało psia mać.

W wielkim skrócie bo już mi się nie chcę. Bardzo fajnie wykreowany świat. Bardzo ciekawe tematyka (do mnie trafia), zarąbista riposta dla voxa :P, ale trochę się chłopak podłożył. Co mi się nie podoba to pointa. Bo po pierwsze 10 minut powino wystarczyć na oba występy, po drugie jedno pasmo reklam wyzerowała bo zegar opóźniacza i po trzecie strasznie to naciągane. Ale nawet nie o to chodzi. Oczekiwał po prostu czegoś więcej, jakiejś przemiany wewnętrznej ciekawszej, może jakiegoś zastanawiania się czy zdolności bohatera do lewiatacji nie wynikają z tego, że ma on zostać współczesnym prorokiem, cokoliwiek byle więcej, niż parę mętnych zdań i zniknięcie niewiadomo w sumie kogo.

Dam pięć bo chcesz o czymś opowiedzieć i masz narzędzia, żeby to zrobić. Nawet jeśli (to tylko moja opinia) nie w 100 procentach to ci się udało.

*wyzerowałoby zegar opóźniacza.

Wiele ludzi uważa, ze motywy religijne są juz wyekspoloatowane i nie da się nic nowego opowiedzieć. Mylą się. Tobie się udało napisać dobry tekst z ciekawą fabułą z wplecionymi do niej wątkami religijnymi. Każda władza, każdy ustruj, zawsze walczył z wolnymi ludźmi. Byli dla elity zagrożeniem, bo tacy ludzie mają w sobie ogromny potencjał i energie by rozwalać każdy reżim. Tak jak z chrześciajanami, byli w historii nękani i dyskryminowani, bo głosili wolność i miłość Boga do człowieka. Przykładem był np. komunizm. Czy przypadkiem, właśnie to również nie było myślą przewodnią Twojego opka, bo takie myśli chodziły mi po głowie w trakcie czytania. Opowiadanie podobało mi się i lubię takie historię, bo ma ją coś w sobie. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Wspomnienia o różnych totalitaryzmach miałem cały czas gdzieś z tyłu potylicy, no i krążyło mi nad głową pytanie, czy widmo jakiegoś nowego soft-reżimu nad naszymi głowami nie wisi; myślę, że mniejszość (w sensie siły, niekoniecznie liczby) zawsze zagrożona jest dyktaturą i przemocą symboliczną ze strony większości, jakiekolwiek by nie były poglądy jednej i drugiej.
Dzięki i pozdrawiam!

Nowa Fantastyka