- Opowiadanie: deathhascome - Pazury z Obsydianu

Pazury z Obsydianu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pazury z Obsydianu

Pazury z Obsydianu.

 

 

 

Calis. Szpon, w języku Allame.

Tak właśnie miał na imię.

 

Za oknem dniało. W środku majaczyło rude światło świeczek. Ciemne pomieszczenie zaczęło bezwiednie wpraszać do środka szarzejące niebo, przez płaskie szpary próchniejących okiennic. Trzasnęło niemiłosiernie gdy potężny, łysy mężczyzna w nie huknął. Kilka kruków wyścielających parapet zerwało się natychmiastowo atakując okolicę panicznymi kraknięciami. W powietrze wzbiły się garście czarnych piór. Okiennice grzmotnęły o zewnętrzną ścianę, a jedna z nich rozłamała się i skrzypnęła dokuczliwie, zwieszając się bezwładnie. Na brukowanym dziedzińcu rozbrzmiał hałas urwanego, koziołkującego zawiasu.

Zupełnie jakby kto inny podszedł teraz do okna, mężczyzna poskromił nerwy i oparł delikatnie sucho skórne i żylaste dłonie na surowym, zgnuśniałym parapecie. Wziął głęboki oddech, którego równość i spokój dorównałaby teraz tchnieniom świętych, pustelniczych mężów spędzający każdą wolną chwilę na modlitwie. Przeczesał krótko dziedziniec rozjuszonym wzrokiem, który mógłby zmiażdżyć beczkę piwa.

Nikogo nie widać, ale to nic. I tak już wiedzą gdzie jestem.

Raz jeszcze spojrzał na dwóch siedzących bez życia mężczyzn, o pustych spojrzeniach i sinych twarzach. Uzbrojeni byli w skórzane zbroje z nitami, usztywnione gotowaniem w wosku, i rozłupane w trakcie walki hełmy z brązowym, końskim włosiem. Ich własne miecze, wbite były teraz w mostek. Siedzieli pod ścianą w kałuży krwi, w zbryzganych nią zbrojach, a z kling nadal kapała krzepiąca już posoka. Każde uderzenie kropli o deski rwała uszy w takiej, jak ta ciszy. Klatki piersiowe niespodziewanych gości przestały broczyć ledwie przed momentem.

Mężczyzna ukląkł pośrodku pokoju odziany jedynie w poszarzałe bido, które przed chwilą przewiązał na biodrach. Wyrwano go ze snu.

Zatopił dłonie w misie z parująca, gorącą wodą, obmył je, a potem miejsca, na których jeszcze znalazł zakrzepniętą krew. Rozpiął potem swoje sakwy i z namaszczeniem układał przed sobą różne przedmioty. Pierwsze były karwasze. Potem znalazł linę, ciężki, dwuręczny miecz z solidnym jelcem i kwadratową głownią, smukłe, zakrzywione ostrze o lekkiej rękojeści wiązanej rzemieniem, sajdak, dwa affniskie sztylety z drogimi kamieniami zwieńczającymi brzeszczoty, a po środku uroczyście ułożył ciężką rękawicę, oblepioną żelaznymi, kwadratowymi blaszkami.

Nie mam czasu do stracenia. Przyjdzie ich więcej.

Ze skórzanej torby wyjął pieczołowicie zwinięte ubrania. Na bido założył bufiaste, błękitne spodnie, które wokół łydek, ściśle powiązał białymi taśmami. Na nagą, muskularną, naszpikowaną bliznami klatkę piersiową, którą zwieńczały oszlifowane treningiem ramiona, narzucił białą szatę z muślinu. Na całej jej długości przy krawędziach, widniał błękitny pas na którym błyskało cyrkoniowe, heffereńskie kredo. Po allame'sku.

Jednym, zgrabnym ruchem założył lśniącą jak lustro maskę wykonaną z polerowanego srebra. Nie miała wizerunku zabawnego minstrela, który wpadł na chwilkę żeby zabawić dzieci. Nad gładkim podbródkiem widniała niewielka, ale szeroka szpara na usta, której kąciki kierowały się do dołu. Wyżej wybrzuszenie pokrywające nos, a potem lśniący kształt brwi tworzących literę „V", co nadawało wąskim otworkom na oczy złowrogi wyraz. Z bliska można było nawet dostrzec zagłębienia imitujące zmarszczki.

Jego nowa twarz zaszkliła się poczerwieniałym błyśnięciem, trafiona światłem świec. Na ogoloną głowę nałożył obszerny kaptur, którego owalny kształt połknął jego czaszkę wypluwając w zamian nieprzeniknioną czerń. Na powrót skulił się przed obliczem swojego arsenału. Musiał dokładnie obmyślić niedokończony plan swego działania, przewidzieć na szybko przeszkody jakie napotka i co mu będzie potrzebne by przetrwać najbliższe kilka dni. Część cennych rzeczy i tak będzie musiał zostawić w pokoju. Na przykład kilka pękatych mieszków monet i piękną, drogą zbroję którą tyle czasu polerował uprzedniego wieczoru. Nie zabierze tego nawet potem, skoro i tak ktoś pogruchotał zamek, a potem próbował go zabić pod osłoną nocy. W końcu zajrzy tu jakiś złodziejaszek i wejdzie bez problemu przez niezabezpieczone niczym drzwi, a jak nie on to napastnicy, którzy będą napływać w te okolicę tak długo, aż go zabiją.

Muszę się tego wszystkiego pozbyć – westchnął. – Równie dobrze na przeciwległej stronie ulicy mógł warować obserwator i czekać na jakiś sygnał od napastników po tym, jak już by mnie zabili. Okiennice otworzyłem ja, więc od razu przekazałby zwierzchnikowi, że ponieśli klęskę. Może wisiał w którymś z okien? Nie pomyślałem o tym. Może był tu ktoś trzeci, ktoś pod drzwiami, ale uciekł przerażony, albo miał uciec i powiedzieć co widział, w razie nieprzewidzianych zdarzeń. Wszystko stało się zbyt szybko. Nie mam więcej pomysłów. Teraz mam czas by się ulotnić.

Zbyt wiele ryzykował z każdą minutą, o jaką przedłużał się jego pobyt tutaj.

Przybyłem tu po krew zbyt potężnej osoby, by zlekceważyć jej atak. Wiem jednak, że to było ostrzeżenie. Każdy o zdrowym umyśle, zwłaszcza ktoś, kto miał wieloletnią styczność z hefferenamii, jak on, nie próbowałby zgładzić mnie kilkoma, ubogo uzbrojonymi żołnierzami o wątpliwych umiejętnościach. Chyba, że zależało mu tylko na tym, bym się nie wyspał. Z tego co widziałem, to ich jedynym atutem były duże miecze, ale od dawna przecież wiadomo co mówią o typach z dużymi mieczami.

Gdyby chciał mnie zabić, musiałby tu wysłać wszystko, co ma. Wie to, dlatego chce żebym to ja przyszedł po niego. Pewnie zgotował mi jakieś pasjonujące niespodzianki. Może będzie chciał, byśmy zagrali w kości.

Wojownik począł wybierać.

Wpierw założył karwasze, skórzany pas, potem jął affniskie sztylety i przytroczył je sobie do paska. Jego plecy skrzyżowały dwa miecze o rękojeściach wystających znad jego ramion – do lewej pochwy włożył smukłe ostrze, a do prawej ciężki miecz bojowy.

Tak na wszelki wypadek zabiorę oba.

Linę dowiązał sobie do pasa na biodrach. Przez nagi tors przewiesił specjalnie skonstruowane łubie z łukiem, ozdobione niebieskim haftem i metalowymi okuciami. Tuż obok przełożył przez klatkę piersiową pasek, którego cztery kieszonki wypełniały nagie ostrza. Niewielki, prawie nic nie ważący kołczan ze strzałami zarzucił na część krzyżową kręgosłupa i zapiął go na brzuchu.

Mogę mieć problem, by podejść zbyt blisko. Przyda się.

Kołczan był przechylony na prawą stronę, dzięki czemu strzelec mógł dobywać strzał prędzej niż gdyby używał typowego futerału. Wystarczyło sięgnąć za plecy, nisko. Nie musiał marnować cennych ułamków sekund wykonując zbyteczny, półokrągły ruch nad głową.

W końcu, na prawą dłoń włożył żelazną rękawicę nazywaną Sztylerem. Blaszki tarły po sobie szeleszcząc. Dokładnie wcisnął wszystkie palce do samego końca i zacisnął paski na przedramieniu. Metalowa osłona bojowej rękawicy zaszkliła się pomarańczowym blaskiem. Napiął mięśnie i zamknął oczy. W mgnieniu oka jego ciało przeszył niewidzialny grom, otrzeźwiając umęczone zmysły po nieprzespanej nocy, a po plecach przebiegły go zimne dreszcze kłując dziwną energią. Powietrze zadrżało gasząc smukłe płomienie świec, a rozwarte na powrót oczy zaszkliły się chabrem.

Magia.

Znad z pozoru nieszkodliwych, zaokrąglonych kłykci wysunęły się równolegle cztery płaskie ostrza. Każde długie jak jego rozwarta dłoń. Gdyby nie były osobnymi wytworami, utworzyłyby jednolitą powierzchnię. Metaliczny dźwięk łudząco podobny do dzwoneczków zawisł w powietrzu, zupełnie jakby miało miodową konsystencję. Prędko przekręciły się prostopadle do zaciśniętej pięści, lokując się między kłykciami. Wszystko zaprojektowane tak, by skóra rękawicy i ciało jej posiadacza pozostało nietknięte przez ostre jak brzytwy narzędzia. Wyglądało to teraz jak tygrysia łapa.

Zabawka niebezpieczniejsza od każdego miecza, o ile miałbym szansę podejść blisko. Z niewielkiej odległości sprawiłaby się nawet lepiej od łuku.

Powróciły do równoległej pozycji, a potem pisnęły melodyjnie chowając się pod blaszkami. Spojrzał na snujące się sinym dymkiem, poczerniałe knoty zagaszonych świec i rozpalił je siłą umysłu na nowo. Pokój rozjaśnił się trochę sowiciej. Obejrzał jednego z zabitych, którego położył w pełnym rynsztunku na podłodze. Gdy miał pewność, że nie będzie już brudził posoką, przesunął go bliżej drzwi, robiąc miejsce drugiemu, z którego zdarł zbroję i przeciągnął w miejsce poprzednika. Uniósł potem tego przy wyjściu i zarzucił sobie na plecy.

Włożył palec w dziurę po urwanej klamce i obejrzał się za siebie. W kącie stała wypolerowana, okrągła tarcza, oparta na grubej zbroi i nagolennikach. Tuż obok oparł o ścianę trzeci, niezwykle cenny miecz, jakiego przywiódł tu ze sobą. W rogu zostawił niechlujnie rozpięte torby, a po wyłożonej deskami podłodze chwilę wcześniej rozsypał garści ziół, żywności i pieniędzy.

Cholera – zaklął w duchu – tyle to warte. Trudno, nic więcej nie zabiorę, choć bardzo bym chciał. Muszę to spalić.

Magia porwała stojące na komodzie świece. Wzleciały nad jej poziom zawisając w bezruchu dopiero nad prawie nagim ciałem napastnika, który wyraźnie się świecił oblany oliwą na odchodne.

Jeśli ktoś cię zdemaskuje, nie ryzykuj, uciekaj jak najprędzej. Nawet jeśli wiesz, że powalisz następnych, którzy będą cię szukać. Heffereński kodeks nakazuje działanie z ukrycia jeśli to tylko możliwe. Jeśli będziesz musiał opuścić piękną, tambeyską dziwkę rozkładającą przed tobą nogi, zostaw ją. Jeśli będziesz musiał zostawić wór złota, zostaw go. Jeśli będziesz musiał zostawić konającego towarzysza, którego znasz od wielu lat, zostaw go, a najlepiej nie pozostaw po sobie nic. Zniszcz, spal, ale tylko wtedy, gdy masz na to czas. Misja musi być wypełniona. Liczysz się tylko ty i jak najmniej śladów. Postaraj się o milczenie tych, którzy cię widzieli, a jeśli nie, to ich zabij.

Mhm, właśnie tego nauczył mnie mój Mistrz.

Ognisko będzie przyzwoite – pozwolił świecom upaść.

Nim blask słońca przecisnął się pomiędzy masztami w porcie, mężczyzna opuścił obskurną izbę. Chciał zdążyć przed zgiełkiem na ulicach, który w porze rozpoczynającego się Wiecu, już o brzasku zapychał place garbarskie. Ponad miastem unosiła się tedy wrzawa jeżdżących na drewnianych kołach wozów obładowanych towarami, okrzyków handlarzy, gospodarzy karczm i nabywców w niezliczonych językach, piski egzotycznych zwierząt, a wszystko to na tle szumiącego, tambeyskiego morza. Wielu miejscowych corocznie wykorzystywało okazję do łatwego zarobku upychając się w bocznych uliczkach z kramami kiepskiej roboty, gdy place były już przepełnione, proponując tanie, tradycyjne wyroby. Karczmy były otwarte niekiedy przez całą noc, a trunki drożały dwu, a nawet trzykrotnie. Nieustanne, zmieniające się nawet codziennie ceny – żywności, ubrań, barwników, pachnideł, tytoniu, oraz cały ten zastrzyk towarów przywożonych codziennie na statkach, co rusz z innego kraju, ściągały tłumy to w lewo, to na prawo. I tak zawsze było im za drogo. Wszyscy chcieli utargować dla siebie jak najlepsze pieniądze.

Ciężko było też nie wpaść na bezmiar naciągaczy plączących się pod nogami i nieszkodliwych złodziei wabiących w ocienione nisze, ale i pachnących kurtyzan zalecających się w wyznaczonych dla siebie miejscach. Razem z tym całym bałaganem przychodziły podwojone gwardie straży patrolujące ulice, ale nawet one nie potrafiły utrzymać wszystkiego w ryzach. Niejednokrotnie puszczały im nerwy i dawali w pysk jednemu, czy drugiemu, który zabierał ich cenny czas.

Jeden wielki ból głowy.

Rozejrzał się po pustej, bocznej uliczce. W mroku jego obszernego kaptura widać było tylko niemrawo lśniące srebro, którego błyski łączyły się w szalony uśmiech. Nawet jego własne oczy zamigotały drogimi kamieniami.

Szedł odgałęzieniami głównych ulic tak długo, jak tylko mógł. Na każdym rogu przystawał w milczeniu badając okolicę. Ostrożnie stawiał wszystek kroków. Wiedział, że gdyby ktokolwiek zauważył go z martwym strażnikiem na plecach, mógłby za to zawisnąć na stryczku prędzej, niż zdołałby się z tego wytłumaczyć. Zwłaszcza, że mimo wczesnej godziny patrole czynnie krzątały się po mieście. Tutaj, w upalnej Tambeyi, podniesienie ręki na miejskie straże, handlarza trzymającego chwiejną gospodarkę w kupie, kapłana, bądź tradycje, było największym przestępstwem. Tracono za to dłonie, majątki, niekiedy płodne żony i córki, które wysyłano do obozów wojskowych ku uciesze zbrojnych.

Hefferen doszedł do ściany losowego budynku, zbudowanego z żółtego – jak większość miasta – kamienia. Zamierzał się wspiąć na sam szczyt. Już kilka dni wcześniej bacznie obserwował okolicę. O tej godzinie na pewno kręcił się tu łucznik.

Przeszedł na przeciwny koniec gmachu i położył tam swój balast z taką subtelnością, na jaką było go stać. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to zabity strażnik odegra w tym przedstawieniu największą rolę. Chciał się wspiąć na sam szczyt już tutaj, ale było to niemożliwe. Nie spostrzegł żadnego dogodnego do wspinaczki elementu.

Powrócił na drugą stronę gmachu. Odwiązał linę. Zrobił pętlę na jednym końcu, po czym przeplótł przez nią resztę otrzymując lasso. Począł okrężnie wywijać nim nad głową wyglądając dogodnego miejsca by rzucić. Zdecydował się w końcu i posłał linę jak pocisk. Trafił za pierwszym razem, a pętla zaczepiła się o balkon niewysokiego, lecz długiego budynku. Sprzyjająco, bo na przedostatnim piętrze. Ćwiczył w końcu takie zabawy latami. Pociągnął, a pętla zacisnęła się pewnie na poręczy.

Powędrował nogami po bocznej ścianie i po chwili sprawnej wspinaczki znalazł się na balkonie. Odrzucił linę i chwycił się balustrady zaglądając niepostrzeżenie ponad podłogę, czy nikogo tam nie ma. Przez wejście balkonowe, które przed wiatrem chroniła jedynie smukła zasłonka, widział że gospodarze byli w mieszkaniu. Jeszcze smacznie spali. Wskoczył zatem bez ogródek wybijając się jednym sprawnym ruchem do góry, po czym pochwycił poręcz i przerzucił swój ciężar ciała na stabilną podłogę z kamienia.

Wciągnął sznur i sprawnie rozplątał węzeł. Cały czas milczał, oddychał jak najciszej – wszystko, by tylko nie obudzić gospodarzy śpiących tuż obok. Na powrót przytroczył linę do pasa i zaczął się wspinać na dach. Palce wciskał między kamienie, a stopy opierał na śnieżycach. Parł żywo do prostego, ubogiego w zdobienia gzymsu. Rękawica zaszeleściła metalicznymi dźwiękami, a jakiś podniszczony kawałek futryny odchrupał się pod ciężarem jego ciała i pokoziołkował w dół. Dwa miecze skrzyżowane na plecach stanowiły pewne obciążenie i ściągały jego tułów do tyłu. Nic sobie z tego wszystkiego nie robił, przezwyciężając wszystkie obciążenia i niedogodności niezłamanym, muskularnym ciałem.

Nawet nie zasapał. Zawisł trzymając się teraz krawędzi dachu.

Jeśli łucznik idzie teraz w moją stronę, będę musiał tu trochę powisieć i przeczekać aż się nie nawróci.

Wychylił się krótko wirując niepewnie oczami. Gdzieś w oddali majaczyła mu głowa. Zabłysła gładka tafla hełmu chroniąca potylicę. Jest tyłem. Gdy był dość daleko wskoczył na rude dachówki, które zadźwięczały jak obijające się o siebie, gliniane dzbanki. Pozostał na przykurczonych nogach.

W czasie Wiecu wzrosła liczba straży przeczesującej ulice, nisze i zaułki w poszukiwaniu nielegalnych utargów, dysponujących kradzionym towarem oszustów albo bandytów napadających na kupców i turystów. Przewagą mieli być łucznicy doglądający ulic i placów z góry, by w razie potrzeby posłać komuś śmiertelną wiadomość, że jego występki zostały dostrzeżone. Z wysokości dachów, było widać każdego człowieka, nawet w tłumie. Teraz z każdą godziną łuczników będzie przybywać. Musiał się spieszyć.

Tak jak oceniał, tyłem do niego szedł wysoki mężczyzna odziany w hełm z brązowym, końskim włosiem, zbroją ze skórzanych łusek z ćwiekami, wypchanym strzałami kołczanem na plecach i łukiem w pogotowiu. Na wszelki wypadek przygotował sobie jedną strzałę, którą przytrzymywał teraz kciukiem na cięciwie.

Przynajmniej wiem, że ci co odwiedzili mnie w nocy, należeli do miejskiej straży.

Godzina była nieprzychylna na bezszelestne przemknięcie za jego plecami. Ulice były zupełnie puste, nie unosił się żaden wielkomiejski zgiełk, który mógłby wiele zagłuszać, więc i ten miast wyglądać czegokolwiek podejrzanego, szedł powoli, wręcz hipnotycznie rozglądając się na wszystkie strony. Od niechcenia. Zbliżał się do przeciwległej krawędzi dachu.

Jeśli nie zauważy trupa, zaraz się nawróci. Jeśli go dostrzeże, powinien dać mi kilka cennych chwil bym go dopadł.

Zaczął stawiać bezgłośne kroki w jego kierunku. Pewnie udałoby mu się z cicha dobiec i zabić go bez utraty choćby kropli potu. Wbiłby mu Sztylera w plecy. Ostre jak brzytwa pazury rozpłatałyby jego mizerną zbroję bez większego problemu. Chrupnąłby kręgosłup. Mógłby go nawet połaskotać po żołądku, gdyby wbiłby się w niego z impetem.

Gdyby zagłuszyłby mnie zgiełk. Trzeba zlikwidować go z odległości.

Był o dziesięć, piętnaście kroków za daleko, by wykorzystać strzeleckie umiejętności Sztylera. Musiał skradać się dalej.

Cholera, ile cennych sekund marnuję.

Kusiło go by dobyć łuku, ale strzał miał niewiele ponad dziesięć. Trzeba być przezornym, bo mogą się jeszcze przydać. Pomyślał czy nie przyspieszyć, ale z kołczanem i dwoma mieczami na plecach, byłoby mu ciężko. Zwłaszcza w przygarbieniu. Gwałtowne szarpnięcie tułowia mogło też zderzyć rękojeści mieczy, albo zaszemrałyby karwasze. Na tej pustej przestrzeni każdy, nawet najcichszy dźwięk żelaza dopadłby jego uszu bardzo szybko.

Jeśli złamałbym ciszę, nie zdążyłbym nawet dobyć łuku. On strzeliłby pierwszy. To nic, stawiam ostatecznie na Sztylera. A teraz muszę iść dalej.

W tym momencie przeklął siebie, że ubrał na gołe ciało jedynie zwiewną szatę z muślinu. Lekkie ubranie sprzyjało skradaniu i zwierzęcej prędkości ruchom, ale jeden zły krok podczas mijania przeszkód lub przeciągłe złamanie pozycji bojowej podczas walki i przypłaciłby to śmiercią. Musiał uzbroić się tak skromnie, jak tylko się dało, zwłaszcza, że wybrał drogę przez dachy. Nie miał wyboru, na ulicach będą go szukać przez cały dzień. Każdy uzbrojony w więcej niż sztylet przechodzień będzie legitymowany, albo nawet przesłuchiwany.

Mnie w całym rynsztunku od razu by aresztowano. W końcu do moich zamachowców dotrą wieści, że izdebka w jakiej miano mnie zabić została spalona. O ile już o tym nie wiedzą, dym bucha już z mego okna. Mogą być wszędzie, a ja muszę działać szybciej niż oni myślą.

Od strony morza nadszedł podmuch wiatru, a jego odzież uniosła się wespół z jego napływem. Końcówki szaty zatrzepotały głośno.

Za głośno.

Łucznik nie usłyszał. Szedł dalej w tym samym, hipnotycznym tempie. Pewnie stał tu całą noc. Jest niewyspany. Nie jest uważny. Zwiesił głowę przystanąwszy nad krawędzią dachu. Spojrzał w dół. Zauważył położonego tam celowo, martwego kolegę, więc przykląkł na jedno kolano i wychylił się jeszcze mocniej. Położył łuk tuż obok siebie.

Wszystko zrobił źle. Bardzo źle. Za ten brak czujności straci zaraz życie. Co za obwieś widząc gdzieś jednego ze swoich, który leży zamordowany, odkłada swój jedyny przedmiot obrony i przybiera najłatwiejszą do zabicia go pozycję. Nawet dziecko utłukłoby go teraz na śmierć wędzoną rybą. Idiota. Gdybym był tuż obok niego, nawet nie zdążyłby się wyprostować. Nawet mrugnąć.

Calis przyspieszył. Nie dbał o to, że było go słychać coraz wyraźniej. Brzęknęły ostrza ukryte w kłykciach i z prędkością światła gotowe były do użycia. Łucznik obrócił się przez ramię i omal się nie poślizgnął porywając łuk w zrywie adrenaliny. Strzała, którą zostawił na dachówkach kulnęła się do rynny. Wszystko trwało bardzo szybko! Z każdą sekundą i każdym krokiem napastnika, jego oczy robiły się coraz większe i coraz bardziej przerażone. Zawahał się widząc rozłożoną jak ogon pawia, białą pelerynę niesioną ponad głowę przez wiatr, gdzie za samego pawia robiły karwasze i muskularna klatka piersiowa, i srebrna, lustrzana maska o uśmiechu diabła. I pędzące szaleńczo stopy.

Calis był bliski wejścia w zasięg swojego Sztylera. Od początku na niego liczył, ale dopiero teraz widział jaką dach ma ogromną powierzchnię. Gdyby nie kilka błędów łucznika, musiałby improwizować.

Łucznik szarpnął strzałę z kołczanu strząsając z siebie oszołomienie. Prędko zabrał się do prawidłowego włożenia nasadki na cięciwie, ale ręce mu drżały. Kropla potu upadła na dachówkę. A czas leciał. W końcu mu się udało. Zmarszczył brwi i postarał się zabrzmieć groźnie:

-Stój! Jesteś aresztowany przez straż miejską za wtargnięcie do zakazanej dla ludu, strefy łuczniczej! – napiął łuk i lada moment miał wycelować.

Te wyuczone rozkazy, których i tak żaden zbieg, czy napastnik by nie usłuchał, zgubiły go. Powinien strzelać od początku, a to, że właśnie unosił łuk od nogi, nic już nie da.

Hefferen przekroczył granicę strzału. Łucznik nie zdołał nawet dostrzec ruchu dłoni, która już skierowana była w jego stronę. Calis chwilę przedtem klęknął na jedno kolano. I użył magii. Takiej samej, dzięki której na zawołanie wysuwał pazury. Teraz jeden z noży wypalił z trzaskiem i ciął powietrze. Na całej jego długości wygrawerowano po allame\\\'sku:

Ofiary są nic nie warte, jeśli nie służą wyższym celom.

Nor askadir ayy xillie besse, emterao nalia ellre amhoir\\\'e hx liris.

Przeciągły świst lecącego ostrza. Pół sekundy, może sekunda.

Pazur ugrzązł łucznikowi w brzuchu, a uszu strzelca dobiegł obrzydliwy dźwięk rozrywanej zbroi i wnętrzności jednocześnie. Dźwięk łudząco podobny do dźwięku rozpruwanej odzieży.

Najpierw jęk. Popatrzył sennie na swój krwawiący brzuch. Potem krok do tyłu, nawet dwa. Chrząknął i zleciał zesztywniały poprzedzając to krwią, którą wypluł przed siebie.

Chwila ciszy zwieńczona głośnym gruchnięciem gdzieś w oddali. Chyba jeden upadł na drugiego.

Z kieszonki paska przecinającego klatkę piersiową, Hefferen wyciągnął jeden z czterech nagich pazurów i ulokował go łatwo w miejscu tego wystrzelonego. Szczęk kłykci i znów była to tylko ciężka rękawica.

Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Dojrzał jeszcze kilku łuczników, gdzieś dalej, ale nie miał się czym przejmować bo i tak wezmą go za swojego. Wyciągnął łuk, by w razie czego majaczył gdzieś na tle jego ciała, gdy tamci pokuszą się o podniesienie wzroku nieco wyżej niż skwery i ulice.

Spojrzał stąd na morze i port, od którego dzieliło go pięć, może sześć rudych dachów. Widział okręty handlowe wchodzące do portu, halsujące na różnorodnych fokach. Imitacje wachlarzy, liści, nawet kilku razem i figur geometrycznych, a na nich jakieś znaki, godła prowincji, herby rodów. Od skomplikowanych i kolorowych, do prostych i jednobarwnych, malowanych jakby w kilka minut. Przypływają tu z całego, ludzkiego świata. Wiec trwał zaledwie kilka dni, a już cały dok nastroszył się niezliczoną ilością masztów i żagli, a nad tym trwało kłębowisko chóralnie skrzeczących mew walczących z morskim, porywistym wiatrem. Za kilka dni będzie trudno o miejsce na kotwicowisku.

Wytężył oczy o chabrowym kolorze.

Zauważył także ludzi siedzących na drewnianych tramach z nogami zwieszonymi nad wodą, a także kilku osiłków znoszących towary z pokładów, pracowników portu cumujących okręty do kołków. Raz po raz przemknął jakiś wóz przepełniony towarami, raz po raz wybrzmiał stamtąd jakiś okrzyk czy szmer rozmów.

Lada moment zacznie świtać. Pożar wynajętego kwaterunku przybrał na sile. Ogień trzaskał już słyszalnie.

Mój dobytek najprawdopodobniej pochłonęły już płomienie.

Spojrzał w dół zaraz, gdy usłyszał nierówne bębnienie kroków. Kilku strażników biegło sprawdzić co się stało, wykrzykiwali coś nie patrząc na siebie. Za nimi starało się nadążyć trzech wychudłych chłopców z wiadrami wody. Przystanęli na sekundę nad dwoma trupami. Kilka komend i dwóch z nich zostało przy truchłach, podczas gdy reszta pobiegła dalej. Jeden z nich chwycił oburącz nóż z wygrawerowanym pożegnaniem i wyszarpnął go z mlaśnięciem. Posoka zabulgotała i spłynęła po klatce piersiowej łucznika. Obejrzeli znalezisko bełkocząc coś, że nie wiedzą co tu jest napisane. Nie znali tego języka. Gdy hefferen przeskoczył na szczyt budynku obok, mężczyźni spojrzeli w górę, ale nie zdążyli go zauważyć. Pomylili ledwo słyszalne dźwięki z trzepotem ptasich skrzydeł.

 

 

 

Słońce wzeszło nad port i oblało miasto ciepłym blaskiem.

Calis naskoczył od tyłu na łucznika i powalił go kolanami, a w trakcie lotu wbił mu Sztylera w plecy.

Nad zaludniającymi się placami rozległo się przeciągłe brzmienie wysuwanych szponów, a potem mokry dźwięk rozrywanych tkanek. Chrzęst rozpłatanej zbroi powleczonej skórzanymi łuskami. Metalowy hełm ochronił głowę nieszczęśnika gdy strzelił nią o dachówki, ale niewiele pomógł on krwi jaka trysnęła z okolic łopatek. Tak szybko jak biedak spanikował, tak szybko przestał się ruszać.

Hefferen rozluźnił mięśnie i przestał uwierać kolanami na jego kręgosłup. Od strefy portowej dzielił go jeszcze tylko jeden budynek z łucznikiem lustrującym ziemię.

Rozpędził się i wyskoczył. Przeciął się w locie ze słońcem, a brukowaną ulicę zalał rozciągnięty cień przybierając rozmiary potwora. Wylądował na dachu. Zamortyzował upadek przewrotką i prosto z niej powstał na nogi. Nie zwalniał.

Teraz działał szybko, a wcześniej czekał nim łucznicy strzegący dwóch dachów obok siebie, odwrócą się od niego. Przed chwilą zaszlachtował jednego, teraz biegł szybko ku następnemu, póki stał do niego plecami. Ten prędko wyłapał szmer jego biegu znad ulicznych rozmów i okrzyków handlu. Jego obrót zbiegł się z jękiem przestrachu na widok dziko mknącego Calisa, którego wijąca się na wszystkie strony szata przypominała huragan. Ciemnoskóry strzelec trzeźwo uniósł łuk. Cięciwa napięła się z trzaskiem, a strzała rzuciła się do ataku ze świszczącym okrzykiem w odległego o kilkanaście kroków napastnika.

Hefferen nie zwolnił biegu, zupełnie jakby rzucono w niego nieszkodliwą śnieżką. Ostry grot zalśnił kilka cali od jego twarzy, a wtedy nadnaturalnym zrywem uchylił się przed strzałą. Czas się dla niego rozleniwił, a strzała niemal w nieskończoność mknęła przed jego maską i chabrowymi oczami. Lotka z końskiego włosia trzepotała apatycznie jak w smole, a wraz z nią jego serce.

Adrenalina i refleks heffereński – nadludzkie, wybuchowe połączenie.

Świst odlatującego w pustkę pocisku, a w międzyczasie palec łucznika zsuwający się z szorstkiej cięciwy i strachliwe przełknięcie jego śliny słyszalne na mile. Niedowierzanie. To już koniec, nie zdąży sięgnąć po następną.

Calis zaoszczędził sobie ostatnie dwa kroki i wyskoczył. Szpony weszły jak w masło, do samego końca, przez co ofiara nawet się z nich nie zsunęła. Smuga posoki zdzieliła Hefferena w twarz. Zaparł się nogą o jego brzuch i wyszarpnął dłoń z ohydnym rzęchem. Gdy ten upadł, rozerwał resztkę jego zbroi i oderwał kawałek jego zielonej, chropawej koszuli wytarłszy krew ze swojej srebrnej maski i dłoni.

Teraz muszę się dostać do portu, ale jak stąd zejść by nie marnować czasu?

Rozglądał się szukając niższych budynków na których dachy mógłby zeskoczyć aż dopadłby ziemi, albo jakiejś drabiny, choć z góry było wiadomo, że na tych wysokościach nikt drabin nie stawia. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, by tak jak łucznicy, zejść po schodach, które kryło drewniane wieko przy wschodniej krawędzi dachu. Dopadł go i chwycił za kołatkę.

Zamknięte.

Niczego więcej nie dostrzegł. Stanął więc stopą na krawędzi i spojrzał w dół, w boczną uliczkę. Place były już pełne, ale w wąskich przejściach było nadal pustawo. Dojrzał trzech strażników, idących spokojnie u jego stóp. Podeszli do jakiegoś mężczyzny zamiatającego schody do swojego kramu i rozmawiali.

Calis ukląkł by lepiej słyszeć. Niewiele to dało, mimo że mógł poszczycić się doskonałym słuchem. Był wysoko. Kapitan na czele pozostałej dwójki strażników, z żółtym pióropuszem włosia na hełmie, zaczął zadawać pytania. Handlarz najczęściej rozkładał dłonie wymachując miotłą sugerując, że nic nie wie. Calis podłapał jednak kilka charakterystycznych słów, które szczęśliwie poniosły się echem – Mężczyzna. Wojownik. Zabójca. Diabelne, świecące oczy jak u wilka. Pożar, i trupy.

Szukają mnie.

Kapitan podziękował handlarzowi warknięciem zawodu. Najwidoczniej niewiele się dowiedzieli od ludzi w mieście.

Chodzę po dachach z dala od wścibskich oczu i eliminuję wszystkie przeszkody. Nikt nie mógł mnie widzieć. Teraz niestety pozostało mi wmieszać się w tłum. By nie chodzić na około, muszę przebić się przez plac główny, a potem znowu na dach. Zapowiada się ciekawie…

Bez chwili namysłu jął sztylety i brawurowo skoczył dół. Spadał moment ustawiając się w odpowiedniej do ataku pozycji. Jednym kolanem pikował na ramię kapitana, a drugim uderzył w jego pierś. Miażdżył nim w ziemię z rozpędu. Złamał mu żebra, które trzasnęły słyszalnie. Ten niemal momentalnie zawył i stracił przytomność. Nim pozostali zdążyli zorientować się w całej sytuacji, Hefferen nie stracił głowy i cisnął w nich dwoma, affniskimi sztyletami. Jeszcze drgali w konwulsjach, gdy wyciągał z nich noże.

Mężczyzna aż podskoczył wypuszczając miotłę w kurz, który co dopiero zamiótł. Hefferen uspokoił go przykładając palec wskazujący do srebrnej maski w miejscu ust, a następnie wyciągnął złotą monetę z mieszka i rzucił mu pod nogi.

-To o tobie mówili! – wybełkotał.

Ale Hefferen już się ulotnił.

 

 

 

Zdjął maskę gdy wszedł między ludzi do portu. I tak z tym całym rynsztunkiem przyciągał znaczną uwagę. Nie pozwolił sobie na ukazanie twarzy nie uchyliwszy nawet rąbka kaptura. Co bystrzejsi domyślą się, że jest wychowankiem Świątyni.

Nie rozglądał się zbyt daleko, ale widział nieprzychylne spojrzenia części przechodniów. Odważali się na nie tylko ci, którzy byli w bezpiecznej odległości. Co ciekawscy zaglądali mu subtelnie pod kaptur. W porze Wiecu miasto było przepełnione handlarzami i kupcami, dlatego każdy woj, prócz uzbrojonej w zakrzywione miecze i lekkie zbroje straży, był widowiskiem, powodem do plotek, niekiedy strachu. W sumie na widok hefferena reagowano tak wszędzie, i zawsze.

– Witaj wędrowcze! – jakiś grubas szarpnął go za szatę – widzę, że dużo żelastwa dźwigasz, pewnie jesteś zmęczony. Wejdź do mojej karczmy, jest tuż za rogiem! Uraczę cię kuflem miejscowego piwa! Nie oszczędzam na ługu jak konkurencja!

Calis odmówił mu ruchem dłoni.

– Najtańsze zioła! Pachnące zioła! Zioła, które co dopiero przypłynęły z zielonych równin Rabbakorthu! – wrzeszczał jeden. Jegomość od mleka stojący tuż obok starał się go przekrzyczeć, zaś kobieta od pachnideł pomiędzy nimi próbowała zdominować tego od nabiału. Każdy chciał być najgłośniejszy i zwracać uwagę.

– Hej, ty tam! – wołał ciemnoskóry handlarz w obszernej, pstrokatej szacie podnosząc mu do nosa rybę – Kup coś! Ryby tylko za dwa srebrniaki!

Nawet na niego nie spojrzał.

I pomyśleć, że na placach garbarskich jest jeszcze głośniej i tłumniej.

Podszedł do dobrze ubranego mężczyzny z pulchną, strojną czapą i szalem. Trzymał w rękach księgę, w której zatrzasnął wystające teraz pióro. Obok stał pulpit. Zamarł jak kamień stojąc na początku tramu i wyglądając nowo napływających statków oraz ich kapitanów, którzy po zacumowaniu przybywają do niego, by uiścić opłatę. To obowiązek, który przysparza miastu niemałe pieniądze podczas takich zlotów, jak Wiec.

Hefferen chrząknął zwracając na siebie jego uwagę. Wzdrygnął się wyrwany z zadumy i spojrzał na wojownika ukrytego w mroku kaptura, z żelazem na plecach i odkrytym torsem. Odruchowo uniósł brew w geście lekkiego obrzydzenia, jednak momentalnie się opanował.

– Eee… – przebiegł po nim wzrokiem od góry do dołu – w czym mogę służyć? Opłata za zakotwiczenie okrętu? Massanur płaci z góry, za cały pobyt, czy za jednodniowe zakotwiczenie?

Massanur był tambeyskim zwrotem grzecznościowym.

– Wskaż mi kapitana statku, który dziś w nocy odpływa do Patro di Lappe. Chcę, by dysponował jak najmniejszym statkiem handlowym. – Przy tych słowach położył mu trzy złote monety na pulpit. Dobra oferta, zwłaszcza, że dzienne zacumowanie kosztowało jedną srebrną.

Patro di Lappe – wyspa handlowa tambeyskiego morza. Owocowe imperium. Większość mieszkańców to żeglarze, sadownicy i rzemieślnicy. Z wysokich okien Channyer można było nawet dojrzeć jej wybrzeża majaczące gdzieś blado na odległym horyzoncie. Tak jak w Tambeyi, przeważali tam ludzie ciemnej skóry i kruczych włosów.

Gdy będę uciekał, potrzebowałbym jak najmniej rzucającego się w oczy statku. Ci, którzy za mną podążą, pewnie podejrzewają, że hefferen przybył tu ciężkim, kilkumasztowym okrętem wojennym w towarzystwie tuzina śmierdzących, zakutych łbów. Myślę, że w ostatniej kolejności puściliby się w pościg za mizernym okręcikiem z poszarpanym żagielkiem, płynącym ku krajowi cytrusów.

Przynajmniej taką mam nadzieję.

Będę potrzebował też szybkiej kryjówki. Przez pierwsze tygodnie będzie w tych okolicach naprawdę gorąco, a Patro di Lappe jest o krok stąd. Zdążę nawiać i rozmyślnie się zaszyć. Mam wystarczająco dużo złota, by zawrócić nim w głowie jakiemuś ubogiemu rzemieślnikowi i przekonać go, by mnie ukrywał. Muszę brać pod uwagę, że tam też przybędą, by wypytywać o obcych, ale przynajmniej ucieknę od największych reperkusji, jakie rozegrają się tutaj. Początkowo będą szukać mnie w całym Channyerze i Sasyenne. Co gorsza mogą pokusić się o poszukiwania w całej Tambeyi, a wtedy powrót do Świątyni będzie niemal niemożliwy. Wszystkich na swojej drodze nie jestem w stanie zabić… Listu też nie wyślę, bo i tak nikt nie byłby w stanie go dostarczyć do świątyni. Chyba, że inny hefferen. Na razie takowego tu nie widzę.

Być może będę musiał osiąść na Patro di Lappe na dłużej jeśli będzie to konieczne.

Mężczyzna spojrzał na trzy złote monety, po czym raz jeszcze obejrzał nieznajomego. Bez słowa rozłożył księgę na pulpicie i zaczął wertować w poszukiwaniu pasującej daty i typu statku.

-Yasurla de Pepko – rzekł w końcu gdy przeczytał je czwarty raz. – Dok szósty. Wypływa jutro o brzasku.

– A to za poufność. – Hefferen wręczył mu jeszcze jedną monetę i skierował się w tłum. Po dopełnieniu warunków misji i zamieszaniu jakie potem przepełni miasto, straże będą węszyć głównie w porcie. Na pewno zapytają skrybę o to, czy jakiś zbrojny cumował na kotwicowisku, albo wypływał odpłatnym transportem. Za tyle, powinien trzymać język za zębami.

 

 

 

– Yasurla de Pepko? – Calis podszedł do niskiego, pękatego mężczyzny z kruczoczarnym wąsem, który krzątał się między osiłkami znoszącymi towary ze statku. Na okrągło rzucał komendami i wskazywał różne miejsca, do których chciał, by je zanieśli.

Handlarz obrócił się na podobiznę swego nazwiska.

-Yasurlis de Pepkin! – poprawił go zniewieściałym głosem – Czy w tym zawszonym kraju przedawnionych tradycji i spoconych tragarzy, nikt nie potrafi poprawnie wymówić mego imienia?!

Hefferen milczał obojętnie. Handlarz chwycił się subtelnie za głowę i pokręcił nią zamaszyście, zupełnie jak kobieta odgarniająca grzywkę z czoła. Jego barwne bransoletki z otoczaków zaszeleściły.

-Słucham, w czym mogę ci pomóc massanur? Niestety mam dla ciebie bardzo mało czasu.

– Wypływasz dzisiaj w nocy, prawda?

– Tak, w istocie. – Odpowiadał pokrótce nie przestając poganiać załogi.

– To twój statek?

– W istocie. – Znów zachował się beznamiętnie, po czym odszedł na kilka kroków wykrzykując coś, o zapomnianych pomarańczach schowanych pod pokładem. Ledwo orientował się wśród zamieszania.

Zniecierpliwiony hefferen szarpnął go za ramię tak, że beczkowaty kupiec omal nie stracił równowagi, a jego obszerna szata przekręciła się, zasłaniając połowę jego twarzy wysokim kołnierzem. Przyciągnął go brutalnie do siebie, a ten wybałuszył oczy ze zdumienia, gdy po chwili zawisł w powietrzu trzymany mocarną ręką. Jego załoga stanęła wpół kroku obserwując przybyłego z wahaniem.

– Nie lekceważ mnie, gdy do ciebie mówię! – Warknął.

– Prze-przepraszam massanur – wyjąkał po chwili, gdy został puszczony. Wygładził poły swojej szaty nie zapominając o dumnym uniesieniu głowy. Musiał sobie jakoś wynagradzać niski wzrost. Poczerwieniały przywrócił swoich pracowników do porządku i zwrócił się do gościa zakręcając szeleszczącym nadgarstkiem niczym kobieta – Jak cię zwą, massanur? – Ukłonił się nisko.

– Od razu lepiej – Calis pochwalił go mocarnie klepiąc w plecy. Pękaty aż kaszlnął – mówią mi Ismellder, i jestem najsurowszym klientem, jaki kiedykolwiek do ciebie przybył. – Przedstawił się nieprawdziwym mianem.

Czoło kupca powlekła kropla potu. Spojrzał na niego nie mając pojęcia co odpowiedzieć, by nie dostać w łeb. Postanowił, że nie skomentuje tego i ponownie złoży pokłon.

– Wypływasz jutro o brzasku do Patro di Lappe, a ja chciałbym wypłynąć wraz z tobą. Oczywiście zapłacę.

Kupiec złapał rezon słysząc o pieniądzach. Typowy człowiek interesu, który z tchórzliwej łasicy przytłoczonej wzrostem i postawą rozmówcy, przemienił się nagle w twardego negocjatora.

– W istocie wypływam dziś w nocy. Chętnie zabiorę cię ze sobą massanur. Oferuję kajutę dla ciebie i miejsce pod pokładem dla twego konia. I dla bagaży. Czternaście złotych monet.

– Jedenaście.

– Oh! Toż to kawał drogi! Musisz pokryć koszty wyżywienia i siennika, którego ci odstąpię. Zwyczajni podróżnicy płacą mi piętnaście sztuk złota. To okazja! – Zaśmiał się krzepko i puścił oko.

– Za piętnaście dopłynąłbym aż do Rabbakorthu. Dziewięć. Bo nie mam konia, ani bagażu.

Kupiec począł nerwowo kręcić młynki kciukami. Hefferen odebrał mu jeszcze dwie, cenne monety od tego, co przed momentem sam zaproponował. Widział, że wytrwałe negocjacje nie są wskazane. Jeśli przybysz był w stanie szarpać nim łatwo niczym ubraniem, to i pewnie w pysk by dał, gdyby się rozzłościł. Albo zabił.

– Dwanaście. Skoro nie masz nic ze sobą, to dwanaście.

– Dziewięć powiedziałem i ani srebrniaka więcej! – Pozostawał niewzruszony chowając połyskliwe oczy pod kapturem.

Zadowalając się dziewięcioma złotymi monetami, zaszczycił go wypraktykowanym, aktorskim uśmiechem. I tak pewnie taka podróż, kosztowałaby uczciwie z pięć albo sześć sztuk złota. Yasurlis objął go potem jak przyjaciela, choć jeszcze przed momentem Hefferen był bliski zrzucenia go z tramu do wody.

– Interesy z tobą to przyjemność, massanur!

– A z tobą nie, naciągaczu.

 

 

 

Słońce było w zenicie. Calis szedł w gęstym tłumie na channyerskim placu głównym. Wszystkich, którzy nie nadążali z zejściem mu z drogi, odgarniał płynnymi ruchami wypełzając jakby ze szczelin. Tutaj nikt nie zwracał na niego zbytniej uwagi. W takim gąszczu każdy patrzył tylko po targowiskach i swoich kieszeniach, strzegąc ich przed złodziejaszkami. Każdy szedł w swoją stronę, przez co ruch uliczny sprawiał wrażenie chaotycznego, zupełnie jakby wszyscy łazili w kółko bez celu, szukając czegoś, czego nigdy nie znajdą. Nad różnorodnymi fryzurami i barwnymi, zdobionymi drogimi kamieniami bądź piórami czapami, górowały tylko dwie rękojeści i potężne głownie mieczy heffereńskich. Tylko ci najbliżsi, którzy byli na tyle bystrzy że dostrzegli go między sobą, patrzyli dość nieprzychylnie chowając się za sobą nawzajem ze strachu. Niektórzy klęli nawet do niego za plecami. Doskonale to słyszał, mimo podniesionych rozmów i krzyków handlarzy.

Chód miał pewny. Twardo stąpał po ziemi rytmicznie potrząsając szerokimi ramionami pochylony lekko do przodu, by nikt nie wyjrzał niczego spod krawędzi kaptura.

Jak najdyskretniej patrzył po mijanych twarzach wyglądając kogoś lub czegoś podejrzanego. Czasem się obracał. Taki nawyk. Nigdy nie mógł być pewnym, czy nie ma ogona. Musiał nauczyć się tego, że nawet mała dziewczynka z warkoczykami, o słodkim jak kosz malin uśmiechu, która po prostu chce go przytulić, może równie dobrze spróbować go zabić. Gdyby nie wtłoczyli mu tego do głowy Mistrzowie ze Świątyni, już dawno by nie żył. Świat jest okrutny. Nie można patrzeć na niego przez pryzmat uczuć, bo są zbyt słabe by wytrzymać jego ciężar. To nie uczucia poprzedzają złe zamiary szykowane wobec nas, a przewidywalność, nieustanne myślenie i gra aktorska, którą winno się stosować wśród każdej społeczności.

Analizę potencjalnych zagrożeń miał wykształconą do perfekcji – spojrzenie na kilka punktów trwające niespełna sekundę i jednoczesne utrzymanie orientacji dookoła, kącikami oczu. Równomierne oddechy, które nie mieszałyby się z nasłuchiwaniem. Każdy nawet szmer mógł mieć znaczenie. Spięte mięśnie, które są w stanie zareagować w mgnieniu oka. Trzeba było jednak zachować koncentrację i spinać je w równych odstępach czasowych, by nie były przemęczone i jednocześnie pozostawały rozgrzane, gdy przyjdzie się obronić bądź zaatakować. Kilka myśli przebiegających przez głowę ze zwinnością polnej myszy i ostateczna ocena sytuacji – zabić, czy minąć? I tak w kółko. Zawsze musiał być czujny. Zbyt wiele tajemnic miał w głowie i na sobie, by oddać je zbyt łatwo.

Idąc tą nauką dokładnie oglądał przechodniów – najpierw twarze, a zwłaszcza oczy. Z nich najłatwiej było cokolwiek wyczytać. Znał każdą maskę, jaką mógł przybrać człowiek. Sam przecież je opanował. Każda oznaka złych zamiarów była przez niego wychwytywana.

Następnie lustrował dłonie. Te odkryte, jak i te zasłonięte obwisłymi rękawami, dopóki go nie minęli i chwilę potem. Wszystkich jednocześnie. Sztuka, którą ćwiczył latami. Obserwowanie setek dłoni w tłumie, to sztuka. W końcu bardzo łatwo jest skryć broń wielkości sztyletu. Zwłaszcza że Tambeya była ojczyzną sztyletów. Tutaj każdy je miał. Nie potrzeba ponadprzeciętnych zdolności, by utrzymać nóż wzdłuż nadgarstka, a potem okryć to wszystko rękawem i czekać na odpowiedni moment. I trzeba było mieć jeszcze odwagę, by podejść wystarczająco blisko, a na pewno mieli jej wystarczająco ci, którzy na niego polowali.

Sprostowanie – tak właściwie to on polował na nich i ten, który nimi kierował, był tego świadom. Rzucał mu tylko kłody pod nogi licząc, że któraś w końcu go przewróci, bądź chociaż spowolni. To hefferen jest drapieżnikiem. Zjadaczem zwierząt, i ludzi, a nawet ich kości. Szczytem łańcucha pokarmowego tego świata.

Gdy dostrzegał nad głowami przechodniów brązowe pióropusze falujące wraz z rytmiką chodu, umiejętnie zmieniał kierunek wmieszawszy się w gęstszą grupę gawiedzi. Udało mu się tak minąć kilka gwardii. Często patrzył na szczyty dachów oblężonych przez łuczników, którym mało skutecznie udawało się wyczarować swoją niewidzialność. Zwłaszcza, że nie potrzeba było zbytnio wysilać wzroku, by dojrzeć pływające nad połaciami dachówek hełmy.

W połowie placu minął minstrela w jednoczęściowym stroju, łatanego wielokrotnie kolorowymi szmatami. Zdarzało się, że mężczyzna tracił równowagę potykając się o fałdujące rajtuzy, jak o porozciągane skarpety. Co rusz robił głupkowate miny albo śpiewał, z czego beztrosko śmiały się obserwujące go dzieci. Żonglował sprawnie kilkoma kolorowymi piłeczkami, robiąc raz po raz akrobatyczne wywijasy. W barwnej czapce szczękały srebrniaki. Niepodważalnie jeden z wielu bohaterów udanego Wiecu.

W pewnej chwili spośród błądzącego naokoło tłumu wyłoniło się pięciu ciemnoskórych strażników. Ukazali się nagle, a wszyscy pospiesznie się przed nimi rozeszli. Zupełnie jakby razem stanowili ostrze, rozcinające pstrokaciznę przechodniów niczym wielki materiał. Hełm tego na czele, zdobił żółty, kapitański pióropusz. Gotowe do interwencji dłonie opierały się na głowicach tambeyjskich, zakrzywionych mieczy. Szli pewnie unosząc władczo głowy i przepychając się ramionami gdy było trzeba, a nawet racząc przekleństwami tych, którzy nie zdążyli się usunąć. Większości bez ogródek zaglądali w twarze. Szukali kogoś. Jak poprzedni, których spotkał.

Stanęli naprzeciw siebie w mgnieniu oka. Calis nawet nie zdołałby wmieszać się w tłum. Pojawili się zbyt szybko. I zamarli.

Uciekać? Gdzie? – popatrzył w obie strony na ściany setek pleców – w tłum? Przewrócę kilku pierwszych, ci podetną nogi kolejnym. Jak wielka fala, jak pchnięci huraganem, porwą mnie ze sobą przygwożdżając do bruku. Wtedy strażnicy mnie skują, dadzą po pysku i tak skończy się moje słoneczne popołudnie. Muszę walczyć. Tylko tak z tego wyjdę, ale już nie niezauważony.

Kapitan rzucił okiem na afisz, którego trzymał zwiniętego dotychczas w dłoniach. Spojrzał z zaciekawieniem i oględnością na hefferena porównując go ze szkicem, jakiego mu wręczono. Spojrzeniu biegającemu po kartce i majestacie wojownika, zaczęło towarzyszyć złowrogie pomrukiwanie, które prędko przeobraziło się w gorzki śmiech. Pokręcił głową czując ulgę. Nareszcie go dorwali. Zmarszczył gniewnie czoło niemalże złączając krzaczaste brwi. Celebracyjnie splunął długim źdźbłem trawy które żuł, i zgniótł afisz miętoląc go porozumiewawczo jeszcze przez chwilę – tak właśnie rozgnieciemy i ciebie. Koniec zabawy.

– Ty! – warknął chrapliwym głosem. – Ty pójdziesz z nami!

Kapitan skinął na swoją asystę, która w wypraktykowanym, jednakowym momencie ujęła miecze. Pobrzęk kling zajął plac otoczony budynkami.

– Rozejdźcie się! W imię króla! To morderca! Odsunąć się! – ostrzegł kilkakrotnie ludzi wskazując mężczyznę.

Tłum przestał się na chwilę krzątać. Nieogarnięta dopóty chaotyczność ich ruchów sprawiająca wrażenie jakby plac tańczył, zastygła. Setki oczu wyłapało zakapturzoną postać bez twarzy i natychmiast wydostały się pokrzykiwania, najbliżsi zerwali się do biegu. Kolorowe piłeczki minstrela kulały się między nogami. W mgnieniu oka ludzie wytworzyli odległe koło wokół strażników i Calisa. Poniosły się szepty, mknące coraz dalej i dalej, aż w końcu wszyscy skupili uwagę na uzbrojonych. Nawet handlarze po chwili przestali się wydzierać. Utrzymywaną z trudami na wodzy panikę, dało się wyczuć nawet w powietrzu.

Niespotykana martwota w środku miasta, podczas Wiecu, w której Calis usłyszał trzask napinanej cięciwy gdzieś u góry. Potem drugiej, trzeciej. Chyba czwartej. Jakiś rozkazujący krzyk płynący echem w oddali. Skrzek ptaków gdzieś u góry, świst wiatru w wąskich uliczkach, oraz zatrzaskiwanie się okiennic na parterach.

I ten bezruch zbitej w trwożną grupę gawiedzi, która z wytrzeszczonymi oczami czekała obawiając się najgorszego. Czegoś, co nie miało miejsca od początku organizowania Wieców. Nikt nigdy nie śmiał się sprzeciwić brutalnej, uprzywilejowanej i zawziętej straży Channyeru szkolonej tak, by bez zbędnych wzruszeń bić jeśli trzeba, a potem wtrącać niewygodnych do więzienia. Ci zaś, którzy okazali się na tyle głupi by wywijać nożem, ginęli. Bezpieczeństwo na Wiecu przynoszącemu ogromne zarobki było ważniejsze, niż życie zwykłego awanturnika. Zwłaszcza takiego, który wie jak owym żelazem wymachiwać.

– Powiedziałem, że idziesz z nami! A teraz oddaj broń i zdejmij kaptur! W imię króla! – naciskał kapitan zerkając w kierunku łuczników. Poczuł się pewniej czując ich wsparcie i podszedł bardzo blisko uważnie obserwując niewzruszoną postać. Dłoń oparł na rękojeści swojego miecza nadal trwającego w jaszczurze. Głowa Calisa nadal skierowana była do dołu i powleczona mrokiem, a jego żylaste dłonie nawet nie drgnęły, by ująć broń i pokornie złożyć ją na ziemi. Tylko lekkie poły jego białej szaty rwały się do lotu razem z wiatrem. Wersy Allame mieniły się w promieniach słońca.

Dwóch ze strażników podążyło zaraz za swoim kapitanem zachodząc hefferena z dwóch stron. Zatrzymali swoje ostrza kilka cali od jego szyi. Zachichotali szyderczo będąc pewnymi swego. Zaczęli mu urągać. Skinęli na pozostałych, którzy rozwinęli sznur i zaczęli przechodzić, by skrępować mu dłonie.

Ten nadal się nie poruszał. Sprawiał wrażenie, jakby nawet nie oddychał. Był jak kamień.

– No dalej! Zdejmij kaptur! – syknął jeden z nich przez zaciśnięte zęby. Na brak reakcji kapitan zaklął pod nosem wyciągnąwszy dłoń by zrobić to samodzielnie. Wtedy Calis pochwycił go za nadgarstek przyciągnąwszy do siebie i uniósł głowę nienaturalnie szybko niczym zjawa z koszmaru, albo kukiełka szarpnięta znienacka przez kuglarza. Niemal idealnie okrągłe ślepia rozbłysły chabrowym światłem odrzucając wystraszonego, zmylonego zupełnie kapitana. Upadł przed hefferenem zduszając krzyk i blednąc w chwilę potem. Jego hełm zatoczył się po ziemi.

– Zabijcie go! – wykrzyczał czym prędzej i głośniej nie przestając pełzać po ziemi w przeciwnym kierunku. Próbował nieudolnie się podnieść. – Zabijcie!

Przyboczni którzy celowali w niego żelazem, doskonale panowali nad sytuacją. Zerwali się by dźgnąć i dopełnić ostateczności, a potem zawlec jego truchło przed obliczę przełożonych. Zgarnąć nagrodę. Być największymi śmiałkami Wiecu.

Dwa ostrza przemknęły hefferenowii zaledwie kilka cali od nosa, gdy zaczął bezwładnie opadać. Uchronił się od zderzenia z ziemią wspierając na rękach i wykonał obrót całym ciałem. Wytrącił im butem miecze z rąk nim zdołali je cofnąć. Wylądował na nogach i prędko się wyprostował gotując do walki. Kilka strzał przecięło powietrze niemalże jednakowo, jak klingi brzęknęły o trotuar. Ludzie zakrzyknęli uchylając się przed grotami. Z każdym kolejnym strzałem łucznicy stawali się ostrożniejsi, nie chcieli ponieść konsekwencji, gdyby zdarzyło im się trafić z zwykłego mieszczanina czy turystę.

Hefferen ścisnął bezbronnych żołnierzy za potylice i zdzielił ich o siebie. Pomimo hełmów, siła zderzenia odcięła ich od świata teraźniejszego.

Od pozostałych dzieliło go teraz kilka susów, a mimo to Calis ani myślał by wyciągnąć broń. Zbliżał się tylko powoli nie spuszczając gardy i wzroku z przeciwników, zupełnie jakby miał zamiar tłuc się na pięści z pijanym maruderem, który rozlał mu piwo na koszulę.

Strażnicy zamarli z rozwiniętym sznurem, który jeszcze przed sekundą miał krępować poszukiwanemu dłonie. Różowe kolory odpłynęły im z policzków i zapoconego czoła. Wygięli się pod jego przenikliwym, zwierzęcym wzrokiem, pałającym czymś w rodzaju rozumnej brutalności. Pierwotnego głodu zabijania.

– Cholera, toż to diabeł! – wybełkotał łamliwym głosem jeden, chowając się za potężnymi plecami kapitana, któremu co dopiero pomógł wgramolić się na nogi. Drugiemu ze strażników, stojącemu kilka kroków bliżej niż reszta, przemokła nogawka. Wypuścił sznur skupiając się na dygoczących dłoniach i starając się utrzymać ostrzegawczo miecz w górze. Zaczął się cofać. Chciał przykleić się do pozostałych, by chociaż przez chwilę poczuć się bezpiecznie – strzelajcie! – Wykrzykiwał kapitan do łuczników samemu dobywając broni. Odepchnął rozdygotanego chłopaka przekraczając granicę bezpieczeństwa. Splunął siarczyście pod nogi hefferena, a potem zacisnął zęby i odrzucił strach. Czuł się zupełnie, jakby stanął naprzeciw wilka. Silnego, kierującego się tylko instynktami. Skupił się tylko na przeciwniku i własnym mieczu. I tak miał przewagę w postaci dwóch zdolnych do walki strażników, i paru łuczników rozsianych na dachach wokół placu. Nie mogli się poddać tylko przez chwilę głupiego zawahania. W końcu ten, który stał naprzeciw nich, był tylko człowiekiem. Wypiął dumnie pierś i zaczął mu urągać chcąc zdobyć psychiczną przewagę.

Hefferen przestał przeskakiwać z nogi na nogę i opuścił powoli dłonie. Wydawał się być w transie, patrząc na teraźniejszość od zupełnie innej strony niż ci, którzy chcieli mu zagrozić. Przekręcił głowę w jedną stronę, straszliwie, niczym czarownica, którą powiesili na drzewie, a która co dopiero powróciła z zaświatów. Niczym dziwiące się czemuś i nasłuchujące nieznajomych dźwięków zwierzę. Nadal nie spuszczał migotliwego spojrzenia z przeciwników.

– No dalej! Skoro jesteś taki pewny swego, to walczmy! – rozłożył ręce zbliżając się niemrawo – nie masz broni, której mógłbym się zlęknąć!

Pobrzmiał ledwie słyszalny dla ludzkiego ucha świst, który nabrał wysokich tonów dopiero, gdy był o krok od celu. Hefferen uniósł rękę odzianą w Sztylera, a strzała posłana z jednego z dachów wbiła się w jej żelazną powierzchnię.

Wysunął obsydianowe pazury, ostre jak szkło i twarde niczym diamenty. Zdjął obwisły kaptur ukazując wypolerowaną, srebrną maskę. Uśmiech diabła.

Kapitan gwardii przełknął słyszalnie ślinę, gawiedź podniosła bezradne pokrzykiwania. Atmosfera robiła się coraz gorętsza. Chyba właśnie zorientowali się, z czym mają do czynienia. Mimo to, strażnik rzucił się na niego z bojowym okrzykiem. Kilka strzał przeszyło odległość między nimi, gdy się starli.

Calis sparował uderzenie ostrzami w Sztylerze, a potem przekręcił nadgarstek, łamiąc zablokowaną między nimi klingę. Szybkim ruchem pochwycił dłoń kapitana i wykręcił ją zasłaniając się jego ciałem. Kolejne strzały skierowane w niego, przeszyły ramię i klatkę piersiową jego ludzkiej tarczy.

Dopiero, gdy strażnicy poczęli uciekać z wrzaskiem, tłum jak dzieci naśladujące rodziców, zrobił to samo. Powstał ogromny chaos napędzany wrzaskiem. Hefferen szybko się w nich wmieszał, uniemożliwiając kolejne interwencje łucznikom.

 

(…)

Koniec

Komentarze

"Rozpiął potem swoje sakwy i z namaszczeniem układał przed sobą różne przedmioty. Pierwsze były karwasze. Potem znalazł linę, ciężki, dwuręczny miecz z solidnym jelcem i kwadratową głownią, smukłe, zakrzywione ostrze o lekkiej rękojeści wiązanej rzemieniem, sajdak, dwa affniskie sztylety z drogimi kamieniami zwieńczającymi brzeszczoty, a po środku uroczyście ułożył ciężką rękawicę, oblepioną żelaznymi, kwadratowymi blaszkami." - dużo zmieścił w tych sakwach ;P

 Napisane jest: Język allame ale "po allame'sku". To raczej: w języku allame bądź język allameski. Taki techniczny drobiazg

Występują dziwaczne połączenia:
"ktoś pogruchotał zamek" - pogruchotać to można kości. Chyba, ze "pogruchotał" było użyte ironicznie.
"na surowym, zgnuśniałym parapecie" - przymiotnik gnuśny synonimy: apatyczny, bierny, gnuśny, odrętwiały, obojętny, osowiały, zobojętniały
"Na powrót skulił się przed obliczem swojego arsenału" - Jak arsenał może mieć oblicze?
"Przeczesał krótko dziedziniec rozjuszonym wzrokiem" - zdanie nieporadne raczej. Kojarzy mi się ze sceną w "Kosmicznych jajach" gdy szturmowcy wielkim grzebieniem przeczesywali pustynię. I ten rozjuszony wzrok...
"na przeciwległej stronie ulicy mógł warować obserwator" - jak pies ;P. twierdza może być obwarowana. Ale człowiek siedzący w krzakach na pewno nie waruje.
"Przez nagi tors przewiesił..." - Ten pan przed chwilą się ubrał w ... muślinową szatę?
"nieszkodliwych złodziei" - a to nowość :P
"Wskoczył zatem bez ogródek wybijając się jednym sprawnym ruchem do góry, po czym pochwycił poręcz i przerzucił swój ciężar ciała na stabilną podłogę z kamienia" - nie wystarczyło napisać, że znalazł się w środku? Zbyt wiele zbędnych opisów - nudzą.
"jeśli łucznik idzie teraz w moją stronę, będę musiał tu trochę powisieć i przeczekać aż się nie nawróci." - chyba zawróci. Tak poza tym scena kojarzy mi się z elementami gry "Assasin Creed"

Dalej nie szczególnie chce mi się czytać. Może by być sumienną dokonczę jutro.
Dużo dobrych chęci, ale przedobrzone. zbyt rozwlekłe, rozlazłe. Rozumiem tę chęć opisywania wszystkiego, ale to męczy w odbiorze.
Pozdrowienie. 

Leżaki, Kolego. Niestety.
Opisy zagmatwane i rozwlekłe, pomylone znaczenia słów, konstrukcje zdań takie jakieś, hm, nieporadne... Wypunktowanie tego wszystkiego, abyś wiedział, gdzie i jakie strzeliłeś byki i byczki, zajęłoby mnóstwo czasu i miejsca.
Co można Ci poradzić? Systematyczne i częste korzystanie ze słowników poprawnościowych plus dużo lektur, nie tylko z fantasy, z fantastyki szeroko rozumianej, ale z klasyki że tak napiszę klasycznej. Takie połączenie pozwala "naumieć się" wiele i prawie bez bólu.

Dziękuję za opinie. Oczywiście jeszcze wiele pracy przede mną, ale ufam, że ktoś przeczyta całość wydając ostateczny werdykt, jak w ogóle mi to wyszło. Pozdrawiam ;)

>1/2 joke mode on< A jak myślisz, przeczytałem cztery pierwsze i trzy ostatnie zdania? >joke mode off<
Rozumiem, że oczekujesz chociaż jednej pochwały. Nie, wcale nie kpię z Ciebie --- to naturalne oczekiwanie i możliwe do spełnienia. Dlatego, że całość (która skądinąd wydaje się być jedynie początkiem dłuższego opowiadania) budzi zainteresowanie postacią głównego bohatera; kim jest, skąd przybywa i dokąd los go skieruje. Unikąłeś najgorszego błędu --- nijakiej postaci, a to już coś. Calis nie wydaje się przerysowany --- dysponuje jakimiś wyróżniającymi go uzdolnieniami, ale, przynajmniej jak na razie, bez przesady, bo na wszechmocnego nie wygląda.

Niestety, dobre wrażenie jest silnie stłumione przez mnogie błędy językowe. Podobnie z narracją --- w trzeciosobową wplatasz myśli Calisa (przynajmniej tak mi się wydaje), lecz nie zaznaczasz tego, co zbija czytelnika z tropu. Zapis dialogów też kuleje... Tak więc plusy są zrównoważone przez minusy Twojego tekstu --- i stąd rady jak powyżej. A że nauczyć się pisania poprawnego można, dowodów jest wiele, toteż nie upadaj na duchu, tylko bierz się do roboty. Ćwiczenia czynią mistrzem.

Dziękuję bardzo.

Może mógłbym prosić Pana AdamaKB o nr. GG? Chętnie bym podłapał jakiegoś doświadczenia ;)

Dlaczego nagle tak oficjalnie?
Z numerem to kiepska sprawa --- nie mam GG i mieć nie zamierzam, bo nie lubię nadmiarów zbędnych wodotrysków i uszczęśliwiania integracjami z czymś tam.
Kontrpropozycje:
--- w Hyde Parku są dwa tematy typu "zapytaj o kwestie językowe", i można tam "poplotkować", do którego to "plotkowania" mogą przyłączyć się inni chętni;
--- majle.

To może skusiłby się Pan na maila? Naprawdę zależy mi na rozwoju, uczeniu się od lepszych, jestem pokorny i w ciszy staram się nadgonić za czołówką. Nie zabierałbym Panu zbyt wiele czasu - może jakieś konsultacje, radbyłbym usłyszeć jakieś rady :)

Nowa Fantastyka