- Opowiadanie: Wolimir Witkowski - Królestwo za pomstę: Dziwny wiatr (I)

Królestwo za pomstę: Dziwny wiatr (I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Królestwo za pomstę: Dziwny wiatr (I)

Wojna z Telirią skończyła się równo rok temu. Od tamtego czasu, Wincenty Dąbrowski nie użył oręża ani razu i miał nadzieję, że już nigdy nie będzie musiał tego robić. Rąbał właśnie drewno na zimę i obserwował w przerwach, jak jego żona Lidia karmi piersią ich nowonarodzoną córeczkę. W taki słoneczny dzień, mimo iż robiło się już trochę chłodno, niczego więcej od życia nie chciał. Siekiera wydawała się lekka jak piórko, a codzienne obowiązki stawały się sielanką. Oddychał pełną piersią i wydawało mu się, że może zachłysnąć się powietrzem. Z lotoczonych lekkimi zmarszckami i gęstymi, krzaczastymi brwiami oczu emanowała pełnia szczęścia, a spod jasnych wąsów wychylał się nieśmiało szczery uśmiech. Obok jego największych skarbów, na ławce przy domu, siedziała ich matka i babka jednocześnie, którą – wbrew wszelkim stereotypom – Wincenty bardzo lubił. W całej wsi nie szło zresztą znaleźć osoby, która by jej nie lubiła. Była to wszak kobieta o nieskończenie wielkim sercu. Dąbrowski westchnął cicho, przeczesał długie włosy koloru pszenicy i powrócił do rąbania drewna.

 

Tego wieczoru, w gospodzie odbyć się miała niewielka uroczystość ku czci zakończonej i wygranej wojny. Świętować mogli wszyscy bez wyjątków. I choć Wincentemu wcale nie zależało na popijawie, to wypadało mu się pojawić, gdyż był jednym z najbardziej zasłużonych wojowników, a jego imię widnieje nawet na tablicy pamiątkowej w pałacu króla Hektora. To w końcu on pozbawił życia władcę Telirii. Pożegnał się zatem na moment z rodziną i opuścił swoją niewielką chatę. Po drodze doszedł do wniosku, że dzban wina mu nie zaszkodzi. Poza tym, młodzież na pewno będzie się domagać opowieści, więc po kilku kielichach łatwiej mu przyjdzie dotrzeć do młodszego pokolenia.

 

Gdy słońce schowało się za horyzontem, zrobiło się dość zimno. Znacznie chłodniej niż poprzedniej nocy. Miejscowy bohater otworzył drzwi od niewielkiej karczmy i wszedł do środka, gdzie przywitały go gromkie brawa i entuzjastyczne okrzyki.

 

– A jest i Wincuś! Wincuś, chłopie, jak się masz?! – wrzasnął gruby, rudy i brodaty, wyraźnie już podcięty gość. Włosy miał długie jak Wincenty, a jego głos był tak donośny, że bez wysiłku przebijał się przez gwar. Mężczyzna podszedł do Dąbrowskiego i przywitał go gorącym uściskiem. Ten, czując na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych, poczuł się trochę głupio.

– Dość już, Zbychu, bo za mocno ściśniesz i mi co nogawką poleci. Poza tym, jak mi chuchniesz raz jeszcze, to się upiję nim do stołu dojdę – odpowiedział chrapliwym głosem.

 

Kilka osób na sali się roześmiało. Zbych Kolasov puścił kolegę, chrząknął lekko i udał się z Wincentym do stołu. Atmosfera w oberży była bardzo wesoła i tak jak się Wincek spodziewał, młodzież domagała się opowieści z ich wyprawy. Razem ze swoim rudym przyjacielem obiecali, że za kilka kielichów rozpoczną, ale póki co, chcieli pograć jeszcze w kości.

 

 

***

 

 

Tymczasem w domu lokalnego bohatera, jego ukochana Lidia szykowała córeczkę do snu. Babka siedziała przy kominku i pilnowała ognia, dziergając przy okazji ubranko dla wnuczki. Ogień zatańczył raptownie i na moment w pomieszczeniu zrobiło się troszkę ciemniej i chłodniej. W kominie słychać było lekki gwizd. Teściowa Wincentego pobladła momentalnie i zapatrzyła się w tańczące płomienie. Zatrzepotały drewniane okiennice.

 

– Niedobry to wiatr – rzekła cicho i poważnie kobieta zapatrzona w ogień.

– O czym ty mówisz, matulo? Wiatr jak wiatr, mało to gorszych było? – spytała Lidia i wstała od córeczki, by zamknąć okna.

– W ogóle nie było… – Z oczu staruszki spłynęło kilka łez, które pobłyskiwały na jej twarzy, odbijając ogień z kominka. Kobieta przypomniała sobie legendę o Szadołaku, będącym ponoć na usługach samego Trisikstusa.

 

Dym z paleniska zaczął wracać do mieszkania. Wiatr dmuchnął mocno w komin i zgasił wirujący ogień. Matka Lidii siedziała nieruchomo. W domu zrobiło się ciemno. Widać było jedynie tlące się ledwo iskierki w kominku, które nagle rozproszyły się po pokoju i wirując na środku, ułożyły w człekopodobną, lecz bardzo wysoką i chudą formę. Sycząca jak dogasający pieniek, szara, iskrząca się, długopalczasta dłoń spoczęła na głowie siedzącej babki. Staruszkę w mgnieniu oka otoczyła ciemna aura…

 

 

***

 

 

Zbych przechylił kielich z winem trochę za bardzo, aż mu pociekło po brodzie. Wytarł się rękawem i spojrzał na Wicka.

 

– Twoja kolej, Wincuś, rzucaj! – krzyknął.

 

Dąbrowski wrzucił kości do kubka, zamieszał i rzucił je na stół. Dwie z nich spadły na podłogę i na stole zostały tylko trzy, a na każdej z nich wypadła szóstka. Zagwizdał wiatr, zrobił się przeciąg, zgasło kilka świeczek. Chyba wszystkich, którzy byli na wojnie, przeszły dreszcze.

 

– Córuś – szepnął do siebie Wincenty i wstał gwałtownie od stołu, trącając go i przewracając wszystkie znajdujące się na nim kielichy oraz dzban. Przepchał się przez tłum i wybiegł szybko z knajpy. Wiatr wokół niego był niemal gęsty, a Górski miał wrażenie, że widzi ciemne smugi, które otaczają go, wiją się wokół niego i biegną razem z nim. Popychają go do przodu. Nęcą i niepokoją… Trzy lata spędził na wojnie, ale nigdy nie bał się tak jak teraz. Teraz nie bał się o siebie.

 

Wincenty zbliżał się już do domu. Przez niedomkniętą okiennicę widział, że światło jest zgaszone. Podbiegł do drzwi i otworzył je z impetem, aż gruchnęły o ścianę i pękły zawiasy. Pierwszym co zobaczył była ciemna, niewyraźna, dymna postać. Jej falujące kształty przypominały płomienie, ale były ciemne. Ciemniejsze niż mrok, który panował w pomieszczeniu. Dziwny stwór zbliżył się do Dąbrowskiego i skrzeczał piskliwie tłumionym głosem jakby z otchłani. Mężczyzna odskoczył w bok. Celowo na prawą stronę, by znaleźć się bliżej oręża zawieszonego na ścianie.

 

– Gdzie jest moja rodzina!? – ryknął.

 

W odpowiedzi usłyszał tylko pisk. Ciemny stwór zbliżał się do niego z wyciągniętą, nienaturalną kończyną bez palców. Wincenty skoczył do ściany, chwycił wiszący na niej miecz i przymierzył go błyskawicznie do tułowia wroga.

 

– Gdzie jest moja rodzina, plugawa bestio!? – wrzasnął ponownie, lecz znacznie głośniej.

– Szukaj, szukaj, rycerzyku. Żony, córy słuchaj krzyków – wyszeptał stwór.

 

Dąbrowski nie zadawał już więcej pytań. Krzyknął wściekle i wepchnął miecz w tułów kreatury. Stal nie napotkała najmniejszego oporu. Ciemny dym się ulotnił i przed obliczem woja, stanęła matka jego żony, wpatrująca się gdzieś nieobecnym wzrokiem. Trzymając się za krwawiący brzuch, osunęła się na kolana. Wincenty rzucił miecz i chwycił ją w ramiona, klękając przy niej na jednej nodze.

 

– Matko! Wybacz! – Zalał się łzami, tuląc głowę kobiety, którą od dawna traktował jak własną matulę. Swojej prawdziwej wszak nigdy nie poznał.

– Trisikstus, Wincuś… Moja siostra…

 

To było ostatnie, co mężczyzna usłyszał z ust staruszki. Wtulił ją mocno w ramiona, a trzymając jedną ręką za tył głowy, zaciskał w pięści siwe, suche włosy. Przez chwilę nawet nie myślał o żonie i córce. Myślał o matce, która skonała za sprawą jego miecza. Łkał w głos, a świat wokół pękał i kruszył się jak jałowa ziemia.

 

Do domu wbiegł zdyszany Zbych, trzymając w ręku płonącą pochodnię. Na widok płaczącego kompana, z którym ramię w ramię przez trzy lata wojował, po prostu stanął jak wryty. Nie odezwał się słowem. Czekał aż Wincenty sam rozpocznie dyskusję.

 

Po dłuższej chwili Dąbrowski podniósł staruszkę i zaniósł ją na łóżko. Zamknął jej oczy, przykrył kocem i ruszył do drugiego pomieszczenia, nie zwracając uwagi na przyjaciela. Przebrał się w strój, który Zbych dobrze znał. Widział go w nim za każdym razem, gdy ruszali walczyć. Wiedział, że coś się święci.

 

– Co tu się stało? – zapytał w końcu zniecierpliwiony. Cicho jak na niego, ale jego potężny głos i tak rozszedł się po całej chacie.

– Trisikstus czegoś ode mnie chce, kurwysyn chędożony! Nawet nie wie, że już jest martwy – odpowiedział Wincenty, po czym chwycił miecz z podłogi i obmył go dokładnie mokrą szmatą.

– Na Peruna! – przejął się wyraźnie rudowłosy brodacz. Na dźwięk wspomnianego imienia momentalnie wytrzeźwiał. Jego oświetlone blaskiem pochodni oczy poszerzyły się znacznie. – A gdzie Lidia i Lilia?

– Nie wiem, ale być może siostra Adelajdy wie. To znaczy teściowej… Wyruszam na północ. O ile dobrze pamiętam, mieszka w Yaris.

Przecież to ze trzydzieści dni marszu… Zima idzie… A ty nawet nie jesteś pewien, Wincuś?

– Niby co mam kurwa zrobić?! Siedzieć jak ten tchórz i czekać aż mi to ścierwo odda łaskawie, co zabrało? Niedoczekanie! Prędzej zdechnę!

 

Zbyszek jeszcze nigdy nie widział ani nie słyszał, żeby Wincenty mówił takim tonem. Mimo iż był on jednym z najlepszych, o ile nie najlepszym, wojem w całym Królestwie Bastronii, to był jednocześnie uosobieniem spokoju. Na polu walki nie wydawał nigdy żadnych okrzyków, w przeciwieństwie do Kolasova, który ryczał za dziesięciu. Dąbrowski zawsze w skupieniu, jakby w zadumie, pozbawiał życia wrogów. Było w tym coś tajemniczego, coś czego rozszalały niczym berseker Kolasov nie potrafił zrozumieć. A teraz patrzył, jak gotuje się w nim krew. Jak jego zaczerwienione, wściekłe oczy płoną z nienawiści. Jak jego zaciśnięta szczęka mało co nie pęknie. Jak pulsują żyły na jego skroni i całym sobą żąda zemsty…

 

– A idę z tobą – stwierdził Zbyszek, patrząc na przyjaciela.

– Nie będę się sprzeciwiał ani kłamał, że nie chcę byś szedł. Chcę. I miałem nadzieję, że zaoferujesz pomoc, ale powiedz mi, po co ci to?

– A spójrz na mnie, Wincuś. Przez ten rok roztyłem się jak świnia. Nikogo nie mam i nie widzę powodu, dla którego miałbym tu zostać i pozwolić ci iść samemu. A taka wędrówka dobrze mi zrobi.

– Wybacz, ale zawsze byłeś gruby…

– Nie tak jak teraz, Wicek! Nie udawaj, że nie widzisz. A poza tym, mój topór spogląda na mnie co wieczór. Patrzy jakoś tak z utęsknieniem… Nie dla mnie kominek i chata na dłużej niźli miesiąc. A przynajmniej nie teraz.

– Nie będę cię zatrzymywał. Szykuj się, jeśli chcesz. Ruszamy natychmiast. Zabierz strawy trochę, ja też wezmę coś z wędzarni. Futro jakieś weź i osełkę. Łuk by się cholera przydał…

– A rośnie kilka cisów po drodze. We dwóch damy radę naciągnąć cięciwę – Zbych zamyślił się na chwilę. – A nie lepiej z rana ruszyć, Wincuś?

– Nie. Nie chcę marnować ani chwili, i tak nie zmrużyłbym oka. Jeśli chcesz, zostań – odparł Wincek i schował miecz do pochwy.

 

 

***

 

 

Wyruszyli niedługo po rozmowie. Maszerowali bez ustanku do samego świtu. Dopiero za dnia zrobili kilka przerw. Najdłużej odpoczęli we wsi Gromas, a dokładnie w gospodzie ich znajomego, z którym walczyli przy Telirijskich twierdzach. Nie zdradzili jednak nikomu w jakim celu kierują się na północ. Zwyczajnie opuścili osadę, zabierając ze sobą kilka jabłek i ziemniaków na drogę.

 

Niewiele ze sobą rozmawiali. Dąbrowski szedł z kamienną, bladą twarzą, a Zbychu próbował za nim nadążyć, sapiąc przy tym donośnie. Był jednak zbyt dumny i zbyt zawzięty, by wymuszać odpoczynek. Zostawił tę kwestię druhowi, nie chcąc go w żaden sposób ograniczać czy spowalniać.

 

Pod koniec trzeciego dnia skończyła im się niemal cała żywność, którą ze sobą zabrali. Udało im się zebrać po drodze trochę pyr i jabłek, ale wkroczyli właśnie do Bezkresnego Lasu, więc od tej pory musieli zacząć poważniej myśleć o pożywieniu. Na szczęście, Zbyszek się nie mylił – cisy rosły już na samym początku. Mężczyźni poświęcili więc trochę czasu na zrobienie łuku. Właściwie mogli zrobić dwa, ale Kolasov nie miał wyczucia do tej broni. Jak nie trzymał w rękach ciężkiego topora, to czuł się nieswojo. Nawet claymore był mu za lekki. Zrobili zatem jeden łuk, ale było już zbyt późno by rozpoczynać polowanie. Rozpalili zatem ognisko, wkładając w nie ostatnie pyry, a nad nim opiekli sobie jabłka. Gdy już przymierzali się do jedzenia, zupełnie niespodziewanie, Zbychu wręczył Wincentemu sporej wielkości manierkę.

 

– A golnij sobie, Wincuś. Może ci się humor polepszy – powiedział. Wincek, niewiele myśląc, chwycił flaszkę, przechylił i złapał porządnego łyka. Kolasov po chwili wyciągnął rękę po swoją własność i zrobił to samo. Tyle, że dwa razy. – Sam pędziłem. Smakuje? – zapytał.

– Jedno z lepszych – odrzekł Dąbrowski, chuchając w bok. – Na śliwce?

– A tak, na śliwce – dumnie odrzekł Zbych. – W gąsiorze mam jeszcze nalewkę na róży dzikiej, ale zbyt wcześnie, by zlewać. A poza tym, nie miałem w co.

– Masz talent, Zbychu. Daj jeszcze. W sam raz pod pieczone jabłuszko.

– Ha, ha! – zaśmiał się grubo Kolasov, przekazując manierkę. – A faktycznie! Pajdy ciasta ino brakuje!

– Pyrami się musimy zadowolić. Jutro coś się może uda upolować, to… Cholera! – przerwał swą wypowiedź gwałtownie. Zbyszek aż zbladł. – Strzał nie zrobiliśmy – uśmiechnął się Wincenty.

– A jutro się zrobi – machnął ręką jego kompan i napił się śliwowicy.

– Dzisiaj zrobię. – Dąbrowski wstał. – Tu obok jesiony rosną. Zaraz wrócę. Będę miał zajęcie na wartę.

– A jak tam chcesz. Miecz weź – Kolasov wskazał manierką leżącą przy ognisku broń.

 

Wincenty podłożył stopę pod ostrze i podrzucił miecz do góry. Chwycił go pewnie w locie, włożył do pochwy i poszedł w las. Gdy opuścił oświetlony obszar, zatrzymał się na chwilę, by przyzwyczaić się do mroku. Okazało się, że wcale nie jest bardzo ciemno. W zasadzie noc była dość jasna i gdyby nie gęsto obsadzone drzewa, byłoby niemal widno. Ruszył zatem przed siebie, pogwizdując jakąś melodię. Nagle zdał sobie sprawę, że się zapomniał. Nie powinien pozwalać sobie na takie beztroskie momenty. Dopóki nie odzyska żony i córki, nie ma miejsca na rozrywkę. Jeśli pić, to w smutku i skupieniu. Wyciągnął miecz i szybkim ruchem odrąbał jesionową gałąź. Jedną, drugą, trzecią – wściekle wyżywał się na młodym drzewku, udając, że nie słyszy ostrożnych kroków za swoimi plecami. Wziął zamach na drzewo, obrócił się szybko do tyłu i miał zamiar wymierzyć cios, ale musiał sparować ten nadchodzący od przeciwnika. Uderzenie oburęcznego miecza przeciwnika okazało się bardzo silne i Wincenty stracił równowagę. Wysoki, barczysty, ciemny ogr wykorzystał to i odepchnął Dąbrowskiego kopniakiem tak, że ten się przewrócił na plecy i upuścił miecz.

 

Dźwięk zderzenia stalowego oręża przerwał niekontrolowaną drzemkę Kolasova. Był na niego wyczulony i działał na żądnego bitki woja niczym narkotyk. Mężczyzna zerwał się na równe nogi, chwycił swój topór wojenny i pobiegł w stronę odgłosów walki. Oczy miał przyzwyczajone do mroku, bo spał. Gdy był już wystarczająco blisko, zobaczył wielką, muskularną postać, która bierze zamach na leżącego Wincentego. Zbyszka ogarnęła biała gorączka. Zaczął ryczeć przeraźliwie i przyspieszył bieg, trzymając topór gotowy do uderzenia. Jego wrzask rozproszył ogra, który nie spodziewał się kolejnego człowieka. Moment zawahania wystarczył Dąbrowskiemu by przeturlać się w bok i chwycić swoją broń. Zbych był już coraz bliżej i krzyczał coraz głośniej. Wielki, ciemnozielony, ubrany jedynie w spodenki ogr, odwrócił się w jego stronę, a Kolasov wyskoczył, trzymając topór za plecami i z ogromnym impetem cisnął w potwora. Ten jednak okazał się dość szybkim jak na takiego olbrzyma. Zablokował cios mieczem, trzymając jedną ręką za rękojeść, a drugą podpierając płaską stronę ostrza. Uderzenie było bardzo silne i ostrze mimo wszystko wżynało mu się w dłoń. Pociekła gęsta, ciemna krew. Ogr wściekł się, chwycił miecz oburącz i machnął w Zbyszka z prawej. Dla rudego woja ten cios nie był tak odczuwalny jak dla Wincka. Z łatwością odbił go toporem, a wykorzystując rozpęd, zrobił pełny obrót i rozpruł bebech potwora. Dąbrowski wyskoczył z tyłu i odciął ogrowy łeb szybkim cięciem. Wielka głowa upadła na ziemię niczym ciężki głaz, a ciemnozielone cielsko osunęło się na brzuch.

 

Zbyszek powoli się uspokajał, dysząc i gapiąc się wściekle na odrąbaną, wielką, łysą głowę. Wincenty podszedł do muskularnego truchła. Jego uwagę przykuł miecz potwora. Ogry na ogół nie używają takiego oręża, a ten miał w ręku broń Teliriańską. Wincek nie miał pojęcia co to może oznaczać.

 

– Co w tych stronach robi ogr? – zapytał. Zbyszek w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami i dalej sapał, czekając aż opuści go szał walki. – Wracajmy do ogniska, trzeba je zagasić. Mam wrażenie, że jest ich tutaj więcej.

 

Poszli w stronę paleniska i zasypali ogień piaskiem. Rozgrzebali spalone drewno i wyciągnęli przypieczone pyry. Uważnie nasłuchując co się dzieje dookoła, w milczeniu je zajadali. Wincenty obierał zwęgloną skórkę, gdy nagle, trzymanego w ręku ziemniaka przebiła strzała i wbiła się obok w ziemię. Dąbrowski przełknął ślinę a Kolasov siedział nieruchomo. Obydwaj zdawali sobie sprawę, że taki strzelec, gdyby chciał zabić, to by zabił. Winckowi rzuciło się w oczy, że strzała owinięta jest papirusem. Powolnym ruchem sięgnął po nią i odczytał wiadomość szeptem. Na szczęście noc była widna, więc przy odrobinie skupienia, czytanie nie sprawiało problemów. Dąbrowski zwrócił uwagę na bardzo staranne pismo.

 

Na wstępie zaznaczam, iż nie jestem wrogiem. Widząc, jak sprawnie rozprawiliście się z ogrem, na którego polowałem, stwierdziłem, że Wasza pomoc może okazać się nieoceniona. Potrzebuję jej. Jest ich tutaj więcej.

Zahucz raz, jeśli mogę podejść. Jeśli nie, zahucz dwa razy. Odejdę.

 

– Co myślisz, Zbychu? Huknąć raz, czy dwa? – wyszeptał Wincenty i przeczesał swoje jasne włosy.

– A huknij raz. Jeśli on wie, gdzie są te zielone cholerstwa, to tylko z pożytkiem dla Bastronii będzie jak je do czorta odeślemy.

 

Wincek kiwnął głową, złożył dłonie przy ustach i zahuczał jak sowa. Obydwaj mężczyźni spoglądali w stronę, z której przyleciała strzała. Wypatrując i nasłuchując nadchodzącego strzelca, trzymali broń w pogotowiu. Drobny, szczupły mężczyzna w ciemnej pelerynie nadszedł bezszelestnie z drugiej strony, będąc nadal niezauważonym. Zdjął kaptur, położył łuk na ziemi, przysiadł obok wbitej strzały i wyciągnął po nią rękę.

 

– Można? – cicho spytał delikatnym głosem.

– Jasny gwint! – wrzasnął grubo Zbychu i wzdrygnął się razem z Wincentym. Położył sobie rękę na piersi i odetchnął głęboko. – Nigdy więcej tak nie rób! – dodał groźnie. – Jeszcze mi odruchowo topór poleci.

– Wybaczcie – uśmiechnął się łucznik. – Jestem Robert Szylec, syn Hieronima.

– Zbyszek Kulasov, syn Saszy – ukłonił się Zbychu.

– Wincenty Dąbrowski, nie wiem czyj syn.

– Ten Wincenty Dąbrowski? Zabójca tyrana z Telirii? – zdziwił się Robert.

– A tak! Ten! – dumnie powiedział Zbych.

– Moje uszanowanie – Szylec ukłonił się nisko Winckowi, a jego ciemna, przystrzyżona grzywka opadła mu na oczy. Odsunął ją i pogładził się w zamyśleniu po ogolonej twarzy. – Czy można wiedzieć, co robicie nocą w lesie?

– Nie twój interes – odpowiedział oschle Wincenty. – Równie dobrze możemy ci zadać to samo pytanie.

– Jeszcze raz wybaczcie. Nie chciałem być wścibski. Ja już napisałem co tu robię, polowałem na tamtego ogra, ale mnie uprzedziliście.

– No to my nie polowaliśmy na ogra. Wystarczy?

– Wystarczy. Nie mam interesu w wyciąganiu od was informacji. Pytałem, bo dziwi mnie trochę, że taki bohater wojenny błąka się po lasach.

– A co w tym dziwnego? – zapytał Kolasov. – A może na zwierzynę polujemy?

– Tym? – Robert wskazał na jeszcze nieużywany, ledwo co zrobiony łuk. – Ponownie wybaczcie, ale szczerze wątpię.

– Po prostu sobie tutaj nie polujemy na ogry – poirytował się Dąbrowski. – Może przejdziesz do rzeczy? Jak mielibyśmy ci pomóc? I dlaczego?

– Jak? Zwyczajnie, mieczem i toporem, bo raczej nie łukiem – uśmiechnął się Szylec. – A dlaczego? Cóż… Nie wiem. Może w trosce o swoje rodziny? – Zbychu spojrzał ukradkiem na reakcję Wincentego, ale ten słuchał, nie dając po sobie poznać, że go zabolało. – Myślicie, że ten ogr był wielki? – kontynuował łucznik. – Był średni, powiedzmy. Problemem jest to, że te, wybaczcie, pieprzone stwory pojawiły się tu jak grzyby po deszczu. Tylko nie wiadomo skąd, bo raczej nie z ziemi.

– To może wiesz skąd tamten ogr mógł mieć Teliriański miecz? – zapytał Wincek.

– I to jest właśnie jedyna rozsądna hipoteza na temat pochodzenia tych parszywych ludojadów – odpowiedział zmartwiony Robert.

– Na Peruna – cicho podsumował Kolasov i rzucił strzelcowi manierkę.

 

cdn.

Koniec

Komentarze

Wciągnęło mnie. Trochę temat, jak z gier RPG, ale przyjemnie napisany. Błędów nie zauważyłem, poza kilkoma powtórzeniami, które nie przeszkadzają w lekturze. Nie wystawiam na razie oceny, bo to jednak fragment, chciałbym poznać dalsze dzieje bohaterów. Pozdrawiam

Mastiff

Tak sobie siedzę i edytuję to jeszcze :) Nie wiem czemu, ale zawsze jak wrzucę tekst, to nagle wyłapuję kilkanaście błędów, których wcześniej nie widziałem. Dziwne :)

@Bohdan Jak wciągnęło, to dobrze. Dalszych losów sam nie znam, ale się domyślam. Tylko co z tego wyjdzie? :)

Pozdrawiam i dzięki za komentarz. 

obficie obrośniętych krzaczastymi brwiami oczu
zgadnij, jak to sobie wyobraziłam? XD 

siedziała ich matka i babka jednocześnie 
kazirodztwo, tak? 

Zgasła też pochodnia koło łóżeczka dziecka. 
serio mieli pochodnię w domu? i to przy lóżeczku dziecka?

skrzeczał jak zarzynane prosię 
no ja Cię proszę... XD 

No to tak: fabuła owszem, dosyć ciekawa, także na pewno na następne cześci też się skuszę, ale w klimat nie mogłam się wczuć, bo masz tu na każdym kroku takie babole jak wyżej. No i niestety co chwilę parskałam śmiechem...

www.portal.herbatkauheleny.pl

Napisane bardzo obrazowo. Jedynie wyrażenie "nie kupuję tego" wydaje mi się trochę za współczesne w porównaniu z całością utrzymaną w innym tonie. Ja to kupuję i czekam na ciąg dalszy.

Wtulił mocno w swoje [a mógł wtulić w cudze?] ramiona, trzymając [no przecież wiemy, że ją] jedną ręką za tył głowy. Zaciskał w pięści jej siwe, suche włosy i przez chwilę nawet nie myślał o żonie i córce. Myślał o swojej matce, która skonała mu w ramionach za sprawą jego miecza. Łkał w głos, a świat wokół niego [samo "wokół" w zupełności by wystarczyło] pękał i kruszył się jak jałowa ziemia.

Sugeruję lekturę felietonu Kresa "Jaśnie pan zaimek".

Dzięki za uwagi. Poprawiłem co się dało. Zostawiłem tylko tę jednoczesną matkę i babkę, bo mi to jednak tam pasuje. Chodzi o to, że jest ona babką noworodka, a matką żony Wincka :)

Z tymi zaimkami faktycznie przesadziłem. Umknęło mi to jakoś. Dzięki.

Pozdrawiam :) 

Ale to nie jedyny taki fragment. Popatrz na to:
Było w tym coś tajemniczego, coś czego jego rozszalały niczym berseker kompan nie potrafił zrozumieć. A teraz patrzył na niego, jak gotuje się w nim krew. Jak jego zaczerwienione, wściekłe oczy płoną z nienawiści. Jak jego zaciśnięta szczęka mało co nie pęknie. Jak pulsują żyły na jego skroni i całym sobą żąda zemsty...

Jego - niego - nim - jego - jego - jego... Rozumiem, że trzy ostatnie zdania celowo są budowane w sposób refrenowy, ale w zestawieniu z zaimkami z poprzednich zdań robi się istny gąszcz tych "-ego". Np. ze zwrotu "patrzył na niego" można spokojnie usunąć "na niego". W ogóle w tekście dużo jest takich nadmiarowości - w którymś momencie bohater przeczesuje palcami swoje włosy. Generalna zasada jest taka, że jeżeli coś się robi z jakimiś częściami ciała lub odzieży, to one w domyśle są swoje - nie piszemy "wsadził swoje ręce do swoich kieszeni", bo gdyby bohater wziął za nadgarstki kumpla i wsadził jego ręce do kieszeni karczmarza, to autor wyraźnie by to napisał. Wsadził ręce - więc wiadomo, że własne.

Chyba się zapoznam z tym felietonem jeszcze dziś :)

Na to jest dobry sposób - musisz sobie zaznaczyć w tekście wszystkie zaimki na czerwono, wtedy zobaczysz gdzie jest ich za dużo. Wyrzucasz wtedy te, bez których tekst może się obyć i voila :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Lekko się to czyta, wartka akcja, która nawet mnie wciągnęła. Wszystko fajne pomijając momenty, kiedy bohaterowie biorą do ręki broń - te wymagają poprawki, bo trochę cię ułańska fantazja poniosła ;) Brakuje też odpowiedniej terminologii. Przykładowo:

"Kolasov wyskoczył, trzymając topór za plecami i z ogromnym impetem cisnął (czyli rzucił - a jeśli nie rzucił to powinno być inne słowo) w potwora. Ten jednak okazał się dość szybkim jak na takiego olbrzyma (to zdanie brzmi dziwnie, jakoś tak nienaturalnie). Zablokował cios mieczem, trzymając jedną ręką za rękojeść, a drugą podpierając płaską stronę ostrza (płaska strona nazywa się płazem). Uderzenie było bardzo silne i ostrze mimo wszystko wżynało mu się w dłoń (skoro podpierał płaską stronę, to ostrze nie mogło mu się wżynać). Pociekła gęsta, ciemna krew. Ogr wściekł się, chwycił miecz oburącz i machnął w Zbyszka z prawej. Dla rudego woja ten cios nie był tak odczuwalny jak dla Wincka. Z łatwością odbił go toporem (skąd miał topór, skoro nim wcześniej rzucił? Odbił z łatwością toporem dwuręczny miecz? Mocno wątpliwe), a wykorzystując rozpęd, zrobił pełny obrót i rozpruł bebech potwora (kilka lat trenuję walkę mieczem, a i tak nie potrafię sobie nawet wyobrazić tego manewru. Matrix ;)" - może trochę się czepiam, ale trochę znam temat z praktyki i takie szczegóły rzucają mi się w oczy. Uważam, że czasem lepiej postawić na mniej szczegółowy opis, bo niezamierzenie mogą się wkraść zabawne nieścisłości.

Fragment mnie zaciekawił. Chętnie przeczytam kolejne częsci.

Pozdrawiam.

Heh :) Wielkie dzięki za to wyjaśnienie. Jest to pierwszy opis walki, jaki popełniłem, więc w sumie nie dziwota, że do d... Twoje uwagi bardzo mi się przydadzą. Tutaj już nie zmienię, ale w wersji dla siebie na pewno. Postaram się też uniknąć podobnych cudów w kolejnej części :) 

Dzięki.

Nowa Fantastyka