- Opowiadanie: Ewelina - Colt .45 (ELIMINACJE 2011)

Colt .45 (ELIMINACJE 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Colt .45 (ELIMINACJE 2011)

 

 

– Bądź grzeczny, Patryk.

– Tak, tato.

– Baw się ładnie, nigdzie nie chodź ani niczego nie dotykaj. Niedługo będę z powrotem.

– Mhm.

Trzepnięcie otwartą dłonią odrzuciło mu głowę w bok. Krawędź szafki śmignęła przed lewym okiem. Patryk przez ułamek sekundy widział poszczerbiony kant, a potem drewno ustąpiło bieli ściany, w którą grzmotnął.

– Słyszałeś, smarku?

Usiadł z huczącym dzwonieniem w uchu. Uniósł rękę do policzka i potarł lekko.

– Lepiej, żeby nie przyszło ci do głowy kombinować! Inaczej wiesz, co cię spotka?

Pokiwał głową. Wiedział.

– I pilnuj brata.

Tomaszek spał w pokoju na drugim końcu korytarza. Poprzez dwie pary uchylonych drzwi Patryk dostrzegał wystającą spod kołdry małą przybrudzoną stopę.

– Głupie bachory.

Edward Borowski wyszedł. Chłopiec usłyszał dudnienie nóg po schodach, plaśnięcia podeszew butów w holu i skrzypnięcie otwieranych drzwi. Ciche przekleństwo, potem trzask, na końcu zgrzyt przekręcanego klucza.

 

Zawlókł kosz z zabawkami na deski korytarzyka na piętrze. Miał swój własny pokój, ale ten był za mały dla Bandy Parszywych Rewolwerowców, szykujących się do bitwy z plemieniem ołowianych Indian. Apacze mieli łuki i zatrute strzały, ale kowboje mieli kule i Patryk był pewien, że zwyciężą.

Rozstawił mozolnie figurki na stanowiskach, czując jak krople potu spływają mu po karku w potwornej duchocie korytarzyka bez okien, jednak na gorących pustyniach Dzikiego Zachodu kowboje nie mają lekko.

– Nie macie prawa mieszkać na tej siemi, czerwone twarze – wyrecytował przesadnie grubym głosem. Lekko seplenił, bo z przodu brakowało mu dwóch zębów.

Johnny Bardzo Zły sięgnął do kabury i wydobył rewolwer. Rozległ się strzał, śmignął pocisk i w koszuli wodza Apaczów wykwitła dziura. Płonąca Strzała zachybotał, a potem runął z konia (Patryk posadził trzy ogromne susy, żeby osobiście go zrzucić).

– Semsta! – pisnął. – Semsta! Ło-ło-ło-ło!

Paaaaaaatryk!

Wojenny okrzyk umilkł jak nożem uciął, cofając się do gardła chłopca i omal go nie dławiąc. Zabawka wypadła z rąk i pojechała po schodach, stukając cichutko na wytartych stopniach.

Stuk. Stuk. Stuk. Stuk.

Otworzył szeroko oczy i rozejrzał się podejrzliwie. Zobaczył tylko puste deski holu i kurz tańczący w powietrzu.

– Tatusiu? – niepewnym szeptem, ale zaraz już głośniej: – Tato?!

Odpowiedział mu ryk ciężarówki z niedalekiej szosy wiodącej do miasteczka i kapanie wody z niedokręconego kranu.

Tomasz zakaszlał i przekręcił się na drugi bok, łóżko pod nim skrzypnęło cicho. Na zewnątrz Barki zaczął ujadać wściekle. Patryk usłyszał metaliczny brzęk szarpanego łańcucha.

Tutaj, Patryk!

Poderwał głowę, aż zatrzeszczały mu ścięgna szyi. Klapa na strych odcinała się brudnym prostokątem na tle sufitu. Wytrzeszczył na nią oczy, czując, jak kręgosłup powoli sztywnieje mu z zimna, a nerwy napinają jak liny na statku, kiedy wzbiera sztorm.

– Kto tam? – Oblizał wargi. – Jest tam ktoś?

Zapomniał, że ponad sufitem, cokolwiek jeszcze istnieje. Dawno temu ojciec zabronił mu wchodzić na strych. „Możesz spaść z drabinki i złamać nogę albo obie ręce – powiedział mu tamtego dnia. Stał oparty o barierkę, palec wyciągał ku górze, wskazując brudną klapę. – Możesz nawet skręcić kark! Nie to, żebym miał płakać po takim smarku, Bóg mi świadkiem! Ale nienawidzę pogrzebów, nienawidzę! Lepiej, żebyś to sobie zapamiętał."

– Kto tam? – zapytał niepewnie raz jeszcze. Głośno przełknął ślinę.

Cisza. Tylko kap… kap… kap… I wycie psa za oknem.

A potem przeciągle i ponuro:

Chooooooooodź, Patryk!

Potrząsnął głową. Spokojnie, tylko spokojnie! Tylko ci się wydaje!

Paaaaaatryk! Chcesz się pobawić?

I w tej samej chwili poczuł, jak coś pęka w nim niczym krucha skorupka. Ze środka wypływa kipiąca bielą czysta panika i zalewa go – ohydna, pulsująca i lepka. Rzucił się w tył, odpychając od podłogi piętami. Nadepnął na figurkę, która skaleczyła mu stopę, ale ledwie zwrócił na to uwagę. Plecami natrafił na ścianę.

Chodź, Patryk! No choooooodź!

– Odejdź! – zapiszczał.

W domu wszyscy śpią, laj-laj.

Nikt nie zamknął drzwi.

Hej, mały! Czemu nie śpisz?

Cicho, cicho, ciiiiii…

– Taaatooo!

Ale taty nie było. Mama nie mogła odpowiedzieć, gdyby przyszło mu do głowy ją wołać, bo martwi nie wydają dźwięków. Tylko ryk ciężarówek za oknem i kapanie wody z popsutego kranu.

I ten lodowaty głos, przymilny szept, który po brzegi wypełniał czaszkę:

Więc cicho, mały, ciii, laj-laj.

Za oknem idzie noc.

I zionie szeptem w twoją skroń

dobranoc, dobranoc, dobranoc.

Skoczył na równe nogi i pognał korytarzem, łomocząc gołymi piętami o drewno. Łup! Łup! Łup! Łup! – dwanaście razy, zakończone głuchym trzaśnięciem drzwi.

 

– Wchodziłeś na strych? – Edward nasypał cukru do herbaty i począł zapamiętale mieszać. Łyżeczka dźwięczała o ścianki kubka. Siedzieli przy wielkim stole w kuchni. Światło zachodzącego słońca wpadało przez okno i kładło na podłodze skomplikowanymi smugami; padało na blat, odbijało złotym refleksem od krążącego aluminium łyżeczki, która dźwięczała, dźwięczała, dźwięczała.

Patryk oblizał usta, uwiedziony hipnotyzującym widokiem. Na języku poczuł smak krwi. Cieniutką strużką spływała mu z nosa, omijała wargę z lewej strony i gromadziła na brodzie.

Niedużo krwi, tylko troszeczkę.

– Nie.

– Nie kłam! – Pięść huknęła w stół, naczynia podskoczyły z brzękiem.

Tomaszek zamarł z widelcem w talerzu. Lśniące oczy sześciolatka z lękiem powędrowały od ojca do brata.

– Co wywalasz gały? Jedz!

Chłopczyk zabrał się za jajecznicę z takim entuzjazmem, jakby od tego zależało jego życie.

Edward Borowski otarł ślinę, która prysnęła mu na brodę i wlepił spojrzenie w Patryka. Dłoń ujęła łyżeczkę; kuchnię znowu wypełniło mechaniczne, zapamiętałe dzyń, dzyń, dzyń.

– Pytałem, czy wchodziłeś na strych. I masz powiedzieć prawdę.

Patryk przygryzł wargę. Byłeś tam! No myśl, musisz sobie przypomnieć! Ale zamiast strychu widział tylko wielką, pustą dziurę. Pamiętał, że leżał pod kołdrą i zatykał uszy. W duchocie pod pościelą nie mógł oddychać. Pot spływał mu po czole i wsiąkał w biel prześcieradła. Potem usnął – usnął albo zemdlał – nie mógł sobie przypomnieć. Tylko ta wielka, pełna duszącego powietrza dziura i…

Choooooodź do mnie!

– Chy-chyba nie – wyszeptał. – N-nie pamiętam. Sasnąłem i…

Nad lewym uchem świsnął talerz, robiąc chłopcu przedziałek we włosach i szeroko otwierając mu oczy. Wyrżnął w ścianę za plecami i z chrzęstem drobnych kawałków upadł na podłogę.

Wielkie ręce sięgnęły nad stołem, złapały Patryka za koszulkę, na której widniało kilka czerwonych plamek, szarpnęły i chłopiec poczuł, że już nie siedzi na krześle. Usłyszał zduszony jęk. Kątem oka zobaczył Tomaszka, jak z dłońmi na uszach zsuwa się ze stołka i znika pod blatem stołu.

W pierwszej chwili uderzyła go miłość do tego małego człowieka z wiecznie rozwichrzonymi włosami i guzikami koszulki niezapiętymi jak trzeba; ze sznurówkami butów, których nie potrafił zawiązać, przez co wszędzie się za nim wlokły. To była miłość, mająca coś wspólnego z żalem, i w tej jednej sekundzie Patryk nienawidził ojca bardziej niż kiedykolwiek. A potem twarz zawisła nad nim nisko i gorący gniew ustąpił miejsca lodowatemu przerażeniu. Siateczka zmarszczek wokół wykrzywionych ust Edwarda wydała mu się rysami na popękanym lodzie, siwe brwi wyglądały jak pokryte szronem. Najgorsze były oczy – wyblakłe i szkliste.

– Nie lubię, jak ktoś bezczelnie kłamie – powiedział Edward Borowski. Krople śliny opadły chłopcu na twarz. – Zwłaszcza, kiedy kłamie taki smarkacz jak ty.

Ręce wyszarpnęły go zza stołu, przewracając krzesło, które upadło z hukiem, i powlokły schodami na piętro. Patryk szorował brzuchem po stopniach. Ściskana na karku koszulka boleśnie wrzynała się w szyję. Próbował jej sięgnąć, ale nie mógł i tylko młócił rękami powietrze.

– Co to jest?! – ryknął ojciec. Pchnięcie posłało chłopca na deski korytarzyka. Upadł z łomotem, zdzierając skórę na łokciu i obijając nos o twarde drewno. – Kto to zrobił, pytam!?

Uniósł powoli twarz, łapiąc z rzężeniem oddech i spojrzał przed siebie. Krew, która całkiem przestała już cieknąć, popłynęła teraz na nowo.

Walające się po korytarzu ubrania były brudne. Czarny, kowbojski kapelusz z oblepionym pajęczyną rondem leżał najbliżej. Za nim spoczywała wytarta, zamszowa kurtka z rozrzuconymi rękawami na boki, a nieco dalej wysokie buty z podrdzewiałymi ostrogami.

Klapa na strych była otwarta. Za nią czyhała czerń, zalatująca kurzem i zgnilizną, jak paszcza gotowego pożreć potwora. Metalowa drabinka niczym język wynurzała się z zatęchłej ciemności i opuszczała do samej ziemi. Patryk zobaczył na szczeblach brud wymieszany z piaskiem, a w piasku ślady palców.

Jego palców?

Wyciągniesz do mnie dłoń, laj-laj.

Do domu mnie przywołasz.

I wszystkie światła zgasną

nocy nie odwołasz…

– Ja – wydusił, czując, jak coś monstrualnego podchodzi mu do gardła, wargi zaczęły drżeć. Zacisnął je z całych sił. Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nie chciał teraz płakać. – Ja to srobiłem.

– Wynocha – powiedział powoli nad nim Edward. Nie wrzasnął, nie syknął przez zaciśnięte zęby, tylko spokojnie szepnął i Patryk wiedział, że jeśli się nie pospieszy, może go spotkać coś bardzo złego.

Wstał ostrożnie i na sztywnych nogach ruszył korytarzykiem, czując na plecach dzikie spojrzenie ojca i zdając sobie sprawę, że ojciec resztką sił próbuje nad sobą panować. Musiał, inaczej nic by go już nie zatrzymało, jak tamtej nocy przed rokiem, kiedy Patryk kazał mu iść do diabła i za to przestępstwo Edward Borowski wybił mu dwa zęby. Ale dobrze też wiedział, że w szafie, w swojej sypialni, pod warstwą zalatujących pleśnią koców, w podgniłym, ubabranym smarem pudełku po butach, tato trzyma rewolwer.

– Tomaszek posprząta za ciebie – powiedział ojciec z niekłamaną radością. Głos był cichy i brzydki, brzmiał jak syczenie węża, który podpełza i podpełza z wijącym się w paszczy różowym językiem. – Będzie szorował, aż podłoga zaświeci czystością. Zedrze sobie paznokcie do krwi, wydłubując ten kurz z rowków. Przez ciebie, Patryk. Wszysssstko przez ciebie!

Patryk pociągnął nosem, ale nie się nie odwrócił. Kiedy podrośnie – ucieknie. Zabierze ze sobą Tomaszka, kupi dwa bilety na autobus i wyruszą na północ. Nikt nie zwróci uwagi na starszego chłopca podróżującego z bratem. Dojadą do farmy wujka Wiktora i zapytają, czy nie mogliby mu trochę pomóc. Jeszcze kilka lat, tylko kilka lat – chłopiec pociągnął nosem.

Wyminął zakurzonego, kowbojskiego buta, usiłując na niego nie patrzeć i nie wyobrażać sobie, jak znosi go ze strychu. Kiedy to zrobił – mniej więcej wiedział. Krokiem lunatyka minął uchylone drzwi do pokoju i zamknął je za sobą. Położył się na łóżku, naciągając kołdrę po uszy.

– Do roboty, głupi smarku! – zagrzmiało za drzwiami. – Za pół godziny wszystko ma lśnić!

Patryk usłyszał stukot blaszanego wiaderka, plusk wody i odgłos szorowania szmaty po podłodze. A także pojękującego Tomaszka. Za oknem ujadał Barki.

– Wszystko przez ciebie, Patryk! – Ojciec kopnął w drzwi, aż zadygotały w zawiasach. – Słyszysz?!

Zacisnął oczy. Łzy popłynęły gładko, choć miał wrażenie, że jest zbyt wstrząśnięty, żeby w ogóle płakać.

 

Rozchylił powieki i pierwszym, co zobaczył, była ciemność. W domu panowała cisza. Tylko wiatr szumiał głośno na zewnątrz.

Powędrował wzrokiem do okna. Firanka falowała lekko w podmuchach sierpniowego powietrza. Dzyń-dzyń – dźwięczało za cienkimi zasłonami z naderwaną koronką.

Dobrze znał ten dźwięk.

W wyobraźni zobaczył ojca, siedzącego na ławce przed polanką z butelką piwa w ręce i kilkoma pustymi, walającymi się koło stóp. Noc jest ciepła, wiatr kołysze leniwie trawą i od czasu do czasu przeczesuje mu włosy. Edward ma na sobie znoszone dżinsy i koszulę. Kieszonka na piersi jest nadpruta i lekko odstaje; nogawki spodni są wytarte i paskudnie wystrzępione przy piętach. Unosi piwo do ust. Pod paznokciami i na kostkach palców ma brud, bo kiedy sięgał po szkło, musiał się porządnie podeprzeć, a tam, gdzie siedzi, trawa jest wydeptana niemal do gołej ziemi. Pociąga wesoło łyk za łykiem. Nie zawsze trafia i czasem piwo lepką strużką spływa mu po brodzie, a czasem ochlapuje koszulę i buty.

Upuszcza pustą butelkę i zamaszystym kopniakiem posyła ją w diabły; ubłocone sznurowadła, które już zdążyły się rozwiązać, fruną radośnie w powietrze i z mokrym plaśnięciem owijają wokół kostek. Butelka upada nieco dalej, toczy się jeszcze kawałek po ubitej ziemi. Ale od ławki na skraju polanki jest sporo pod górkę i w końcu nieruchomieje i zaczyna wędrówkę powrotną – najpierw z wahaniem, potem coraz bardziej śmiało, chrzęszcząc po sterczących tu i ówdzie kamyczkach, wreszcie z cichym brzękiem dołącza do innych.

Dzyń-dzyń.

Zamknął z wolna oczy, czując, jak coś ciężkiego ściąga go z powrotem; że zaczyna opadać i opadać po gładkiej stromiźnie w sen.

 

Przyśniła mu się krew. Cieniutką strużką spływała z czyjejś dłoni, nieruchomej i odwróconej wnętrzem do góry. Na czubku małego palca zbierała się w kroplę, która zaczynała rosnąć jak z wolna nadmuchiwany, czerwony balonik, a potem odlepiała nagle i skapywała w mrok.

Zadygotał. Pomimo snu, zdał sobie sprawę, że do pokoju – do tej małej klitki, gdzie latem powietrze jest duszące i lepkie, gdzie zwykle niemal nie można oddychać – nagle wtargnęło zimno. Ziąb zaszczypał go w skórę na rękach, stawiając wszystkie włoski do pionu i jakimś sposobem Patryk zdołał otworzyć oczy. Może się obudził, a może nie.

 

Potężny mężczyzna w czerni stał nieruchomo przed łóżkiem. Kapelusz opadał mu na czoło i czynił z twarzy cień. Widać było brodę, wąskie usta i kawałek nieogolonego policzka. A także oczy – dzikie i złe. Chłopiec zatopił w nich spojrzenie i poczuł, jak lodowacieją mu wargi, a kręgosłup zamarza. Mógłby przysiąc, że słyszy jego trzask. Nie widział nóg mężczyzny, zasłoniętych barierką, a pomimo to wiedział, że ma na sobie wysokie kowbojskie buty z ostrogami. Wiedział też, że są pokryte mgiełką pustynnego kurzu, takiego, który był na korytarzyku, oblepiał metalowe schodki drabinki, gdzie dojrzał odciski swoich palców. Tyle, że tamto, to nie był sen.

– Od-dejdź! – wychrypiał, porażony. Czuł każde ścięgno w ciele, nagle napięte jak struna i pulsujące rytmicznie.

Obcy stał w bezruchu. Do boku miał przytroczoną kaburę, w środku spoczywał rewolwer. Patryk rozpoznał colta peacemaker kaliber 45 z długą lufą. Edward miał taka samą broń, w spleśniałym pudełku po butach.

– Witaj, mały. Chcesz się pobawić? – Prawy kącik ust mężczyzny powędrował z wolna do góry i chłopiec wciągnął ze świstem powietrze. Z takim uśmiechem wykańcza się ludzi na torturach!

Kowboj rozchylił wargi w szerokim uśmiechu. Pochylił się nad łóżkiem, deska skrzypnęła mu pod nogami, przygnieciona ciężarem, a głucha noc rozciągnęła ten dźwięk w nieskończoność. Patryk poczuł ostrą woń siana, przemieszaną z ciężkim zapachem smaru i tytoniu.

– Lubisz się bawić? – Błysnęły zęby, drobne i białe na tle pobrudzonej skóry. – Znam pewną grę, na pewno ci się spodoba!

– Odejdź – powtórzył i oblizał usta. Chrapliwy oddech dziko unosił mu klatkę, dłonie mięły pościel. Mimo zimna, czoło zrosił pot. – Idź sobie.

Kowboj zaczął się zbliżać.

W domu wszyscy śpią, laj-laj.

Nikt nie zamknął drzwi.

Hej, mały! Czemu nie śpisz?

Cicho, cicho, ciiiiii…

– Wynocha!

 

Patryk podskoczył na łóżku i wytrzeszczył oczy, szczękając zębami, aż zadzwoniło.

W pokoju nikogo nie było. Światło księżyca wpadało przez okno, kładąc się srebrem na pustym dywaniku przed łóżkiem. Drzwi były zamknięte. Wiatr szumiał na zewnątrz. Słychać było cykanie świerszczy w wysokiej trawie, ale już nic poza tym.

Podkulił gwałtownie nogi w łóżku i zakrył dłońmi oczy.

– To tylko sen, tylko sen! – szeptał. – Swyczajny nocny koszmar, nie ma się czego bać! – Zarechotał cichym, nerwowym śmiechem, bo wiedział, że tak się właśnie robi, kiedy nagle coś nas wystraszy i w końcu przychodzi zrozumienie, że to wcale nie było naprawdę; że zwyczajną rzecz wzięliśmy za coś innego.

I naraz, pośród dusznej, wilgotnej ciemności rozbrzmiał dźwięk – najpierw cichutkie, a potem coraz głośniejsze stukanie obcasów po schodach w holu i towarzyszące temu ciężkie dzwonienie: brzęk-brzęk, brzęk-brzęk – docierało do niego, jeżąc włoski na karku, a oddech zamieniało w rzężenie, jakby gardło nagle przybrało kształt cieniutkiej rurki, przez którą powietrze, bez nadludzkiego wysiłku chłopca, nie było zdolne się przecisnąć. Najgorsze było to, że tym razem nie spał.

Nieprawda! – zaprzeczył sam sobie w myśli – Nie obudziłem się, to tylko koszmar!

Kroki z lodowatym rozmysłem pokonywały schody. Zbliżały się i zbliżały i w końcu chłopiec usłyszał przeciągły jęk wypaczonej deski na ostatnim stopniu, a potem kolejne, ciche brzęknięcie i odgłos dostawianych na podeście stóp.

Szust-szust.

Zapadła cisza.

Wytrzeszczał oczy na drzwi, za którymi rozciągał się korytarz, długi i ciemny. Na jego końcu ktoś stał, a Patryk wiedział, że jego lśniące oczy są dzikie i złe, a pod nimi kącik ust wędruje wolno w górę.

Naraz dobiegły go kolejne dźwięki i z przerażeniem zdał sobie sprawę, że poprzez korytarz mężczyzna

morderca!

do niego idzie. Położył dłoń na klamce. Chłopiec widział jak drga leciutko, raz, drugi, trzeci, a potem z wolna i nieubłaganie zaczyna opadać. Rozbrzmiało metaliczne szczęknięcie puszczającej zapadki.

Jęknął. Powietrze nasyciło milion lodowatych sopli, siekących płuca, a zimno kurczyło gardło, aż oddech zamierał w piersi. Drzwi poczęły się otwierać, wydając żałosny, rozpaczliwy dźwięk, bardzo podobny do krzyku. Rozwierały się i rozwierały przez całą wieczność, wreszcie z tępym stukotem dobiły do ściany.

Otworzył usta, ale to, co zobaczył sprawiło, że wrzask utknął mu w gardle i uleciało z niego tylko ciche westchnienie. Ramiona, sztywne jak mokre prześcieradła na mrozie, nagle zwiotczały, wypompowując całe powietrze z płuc.

W drzwiach stał Tomaszek z kciukiem wetkniętym w usta i włosami sterczącymi we wszystkich kierunkach. Guziki u piżamy miał zapięte krzywo, spodnie zsunięte nieco, a nogawki pofałdowane na bosych stopach. Wyjął mokry palec i wytarł w dół od piżamy. Zacisnął dłoń na majaczącym w ciemności jasnym materiale w samoloty i podciągnął nerwowo.

– Coś mnie obudziło – powiedział zlęknionym głosem. Oczy miał podpuchnięte od snu, ale wzrok bystry. Chłopiec widział, jak drżą mu usta, jak zaciska je mocno, aż stawały się wąską kreską i dobrze wiedział, co to oznacza. W świecie małych chłopców, gdzie trzeba chodzić na palcach i bardzo uważać na słowa – świecie, w którym oddychał Edward Borowski, usta zaciskało się, żeby stłumić szloch.

– Chodź – powiedział cicho i wyciągnął ręce. Tomaszek puścił się biegiem w tej samej sekundzie, szybko przebierając nogami, jakby ktoś przeciął napiętą do granic możliwości linę, którą miał przywiązaną do pleców. Wtulił policzek w ramię brata, a ten objął go mocno, czując woń ziołowego szamponu wymieszaną z zapachem pasty do podłóg.

Zacisnął usta w kreskę.

– Już dobrze – powiedział kojąco i spokojnie, taką miał nadzieję. – Ciii. To tylko sen, tylko ci się przyśniło.

Tomaszek chlipnął.

– Nie chcę, żeby był z nami w domu!

Patryk przez jedną straszną sekundę myślał, że mówi o kowboju. Poczuł, jak strach znowu oblepia go ciężkimi mackami, bo oznaczałoby to, że kowboj nie był snem, wyobraźnia nie spłatała mu potem figla, że… Nie. Nie, nie, nie! To tylko nocny koszmar!

– Nie gniewam się, że musiałem posprzątać. To wszystko jego wina! Jego! Wiem, że nie chciałeś nabałaganić. I on też wie. – Pociągnął nosem i nabrał powietrza. – Nienawidzę go.

Nie zrobiłem tego! – Patryk chciał krzyknąć, ale się powstrzymał. Nie pamiętał momentu, kiedy wchodził na strych, ale przypomniał sobie odciski swoich palców pozostawione w kurzu na stopniach.

– Śniła mi się krew – powiedział Tomaszek, zniżając głos do szeptu. – I Barki. Był zdechły. Miał wytrzeszczone oczy, język zwisał mu z pyska i był… i był…

– To tylko zły sen – powtórzył Patryk. Głos mu się załamał, ale na to już nie mógł poradzić.

Oczyma wyobraźni zobaczył kroplę krwi, spływającą po dłoni i zatrzymującą się pod paznokciem. Zaczyna pęcznieć jak z wolna nadmuchiwany balon, wreszcie odlepia się i leniwie opada.

Tomaszek podniósł głowę, otarł łzy i wlepił lśniące oczy w brata.

– Wiem – szepnął, pociągając nosem. – Też masz czasami koszmary?

Wiedział oczywiście, ale chciał to usłyszeć i Patryk pokiwał wolno głową.

– Czasami – przyznał i tym razem pomyślał o mężczyźnie w czerni, który pochyla się nad łóżkiem. Deska pod jego stopami skrzypi przeraźliwie, a głucha noc rozciąga ten dźwięk w nieskończoność: skrzyyyyyyyyyp. – Ale już się obudziliśmy, prawda? Jest ciemno, ale ciemność nikomu nie robi krzywdy.

– Tak – przytaknął Tomaszek. Jego usta były lekko otwarte, wcale nie zaciśnięte w wąską kreskę. – Tylko że tato robi. – Odwrócił się plecami i położył głowę na poduszce, zaciskając dłoń na jej rąbku. Patryk widział smugę biegnącą od karku i niknącą za kołnierzykiem koszulki. Ślad po siniaku. A potem znowu zobaczył kroplę krwi, spływającą po dłoni.

Potrząsnął głową, żeby ten obraz przegonić.

– Mogę zostać chwilkę? – Tomaszek włożył kciuk w usta i wlepił niewidzące spojrzenie w ciemność pokoju.

Patryk wyciągnął rękę i przejechał niezgrabnie po włosach brata. Prawdę mówiąc, nie miał ochoty zostawać teraz sam. Zerknął na drzwi wiodące na korytarz. Poczuł, jak coś znowu zaczyna ugniatać go w klatce, jakby czyjaś zimna dłoń położyła się na jego sercu i zacisnęła palce w śmiertelnym uścisku. Odwrócił szybko wzrok, opadł na poduszkę i oparł czoło o ciepłe plecy Tomaszka.

 

Zwlókł się z łóżka w świetle porannego słońca i z napuchniętymi od snu oczami poczłapał przez sypialnię. Tomaszek przespał z nim noc, leżąc na boku i żując rąbek poduszki wraz z kciukiem wetknięty do ust. Nie przekręcał się ani razu, ale łóżko jest wąskie, Patrykowi trafiło się kilka kuksańców i trochę bolały go żebra.

Przystanął w przejściu na korytarzyk i stał tak przez chwilę, bezrozumnym wzrokiem wpatrując się w podłogę, poznaczoną licznymi śladami butów. Ślady były duże. Otwierał je ostry łuk, potem stawały się coraz szersze, z dużą przerwą pośrodku, za którą pojawiał się półokrągły obcas. Ciągnęły się przez całą długość korytarzyka, zakręcały do schodów i nikły za barierką.

Stał przygarbiony z opuszczonymi bezwładnie dłońmi, które zdawały się ważyć po pięć kilo każda. W głowie miał zupełną pustkę. A potem coś drgnęło w nim i naraz pojął wszystko, z całą trzeźwością, od której zawirowało mu w głowie.

O Boże, o słodki Jezusie, on jest prawdziwy!

Jęknął, zasłaniając usta, ponad którymi szeroko otworzyły się oczy.

Przecież to wiedział, wiedział o tym przez cały czas, prawda?

– Nieprawda – wyszeptał, odrętwiały ze zgrozy.

Ależ tak, tak! Kiedy słyszałeś kroki, wcale przecież nie spałeś! Próbowałeś to sobie wmówić, bo w ciemnościach wszystko wygląda inaczej. Ale wiedziałeś, wiedziałeś od samego początku, od głosu, który wołał ze strychu!

– Tatuś mnie za to zabije – odpowiedział, czując, jak zalewa go fala zupełnie innego strachu.

Popatrzył na uchylone drzwi do pokoju ojca. Przekrzywił głowę i chwilę nasłuchiwał. W domu było cicho i wydało mu się, że z sypialni dobiega chrapanie.

I naraz serce załomotało, poruszone dziką nadzieją. Zdąży. Musi zdążyć!

Ruszył na palcach korytarzykiem, wpatrując się w ślady butów i starając żadnego nie dotknąć bosą stopą. Mijając drzwi, odniósł wrażenie, że są niewyobrażalnie wielkie, jakby bardzo urosły od chwili, kiedy przechodził tędy zeszłego wieczoru. Szpara pomiędzy framugą nie mogła być duża. Patryk widział tylko skrawek białego prześcieradła i dywan, który był zielony i ukazywał się zaledwie wąziutką kreską. Pomimo to czuł, że jest o wiele za szeroka, że ojciec z pewnością go usłyszy, a potem wyjdzie z pokoju i bez mrugnięcia okiem zabije – to albo coś jeszcze gorszego.

Tuż obok drzwi zawahał się. Szedł tędy milion razy i dobrze wiedział, że ma przed sobą odcinek podłogi, który niewyobrażalnie skrzypi. Wstrzymał oddech i ostrożnie oparł stopę na desce, a kiedy przenosił ciężar ciała, drewno wydało ciche, ale paskudnie przeciągłe skrzypnięcie. Patryk się skrzywił. Wysunął drugą stopę i kiedy kolejna deska trzasnęła pod nią, tym razem chyba głośniej niż strzał z karabinu, zacisnął oczy, a głowę wcisnął w ramiona. Zamarł w takiej pozycji. Był pewien, że dźwięk zbudził ojca. Prawdopodobnie stoi za nim w drzwiach, które otwarły się bezgłośne, twarz wykrzywia mu morderczy grymas, a oczy lśnią dziko.

Strach popchnął go naprzód, mógłby przysiąc, że czuje na plecach jego lodowate palce. Zrobił następny krok, potem następny, coraz szybciej, szybciej i szybciej – teraz już się nie skradał, teraz uciekał, zanim potężne ręce ojca złapią go za kołnierz i zawloką w jakieś odległe miejsce, może do piwnicy, skąd nikt nie będzie mógł dosłyszeć jego wrzasków.

Niezatrzymywany doszedł jednak do schodów i z ulgą puścił się po nich, bezszelestnie przeskakując po dwa stopnie.

 

Szmatę znalazł pod zlewem w kuchni, ale wiaderko było puste. Chwycił blaszaną rączkę i wyszedł na dwór. Miał mało czasu. Jeżeli tato wstanie i nie znajdzie Patryka w łóżku, żeby go ukarać, zabierze się za Tomaszka.

Przeszedł ścieżką obok polanki, mijając po drodze ławkę. Odwrócił głowę w jej stronę i doliczył się dziesięciu pustych butelek lśniących w porannym słońcu. Dwa razy więcej niż zwykle, pomyślał, nagle zdając sobie sprawę, dlaczego ojca nie zbudziło skrzypienie podłogi. Wiedział już też, że tato nie wstanie dziś wcześniej niż przed południem. Kiedy oprzytomnieje, Patryk będzie musiał zejść mu z oczu i nie pokazywać do samego wieczora, aż drzwi do sypialni ponownie się za nim nie zamkną.

Ale oznaczało to również, że póki co, Tomaszek jest bezpieczny.

Studnia stała na południowym skraju podwórka. Sięgała chłopcu niemal po pachy i musiał wspiąć się na palce, żeby dosięgnąć sznurka z haczykiem. Przymocował go pieczołowicie do blaszanej rączki wiaderka i pomagając sobie pordzewiałą korbką począł opuszczać wolno, aż dobiegło go ciche chlupnięcie. Opuścił jeszcze troszeczkę, a potem z wysiłkiem zaczął nawijać sznur.

Wiaderko wynurzyło się nad lustro wody, wiedział o tym, bo poczuł w dłoniach nagły ciężar, który wykrzywił mu twarz i wyrwał z ust kilka głośnych stęknięć. Wiadro sunęło w górę. Słyszał, jak z dudnieniem obija się o ścianki studni, rozchlapując wodę na boki, coraz bliżej i bliżej. Stęknął, i wkładając całą siłę w ramiona, ostatni raz obrócił korbką. Ciężar przechylił go w przód i musiał zaprzeć się nogą, żeby nie wyrżnąć zębami o betonową ściankę przed sobą, a potem nagle zerknął w dół i stało się kilka rzeczy jednocześnie.

Najpierw dostrzegł w ziemi, pomiędzy własnymi bosymi stopami, wyżłobiony ślad dużego buta z czubatym noskiem i półokrągłym obcasem. Wrzasnął i poczuł, jak lina wysuwa mu się z rąk i sunie dalej po skórze, wywołując ostry, palący ból. Korbka kręciła się opętańczo, z nierównym piskiem. Ale zanim wiadro ponownie zniknęło mu z oczu, zanurzając w cieniu rzucanym przez ściankę studni, dojrzał w nim coś, co zamieniło mu nogi w gumę, a z krtani wyrwało krzyk. Poczuł, jak żołądek podchodzi mu go gardła i w następnej chwili zwymiotował, ochlapując żółtą breją beton przed sobą.

Potem rozległ się strzał.

 

– Proszę, proszę, proszę…

Patryk biegł do domu, ile sił w nogach, ścieżką obok polanki. W głowie huczało mu jak sto diabłów, łzy płynęły po policzkach. Kilka razy potknął się i musiał się podeprzeć, kalecząc dłonie o kamienie, ale niemal nie czuł tego, tak samo jak nie czuł, kiedy kamienie raniły mu stopy.

– Proszę – szlochał, mając w głowie odcisk kowbojskiego buta przy studni i widok blaszanego wiaderka, w którym prawie nie było wody. Pomyślał o skołtunionym futrze Barkiego, wciśniętego w kubeł; o wytrzeszczonym oku psa, łypiącym z mokrego kłębowiska sierści; o łapie, która wystawała sztywno, rozszarpana na pół. Ciężki pazur zwisał na strzępie mięsa, huśtając się na boki.

Poczuł, jak coś znowu podchodzi mu do gardła. Otworzył usta, skurcz szarpnął żołądkiem, ale ten był pusty i chłopiec tylko stęknął ochryple. Minął ławkę, wpadając na butelki, które rozprysły się na wszystkie strony, zaplątały między stopami i zwaliły go z nóg. Wyrżnął brodą o ziemię, aż zadzwoniły mu zęby, jeszcze kawałek pojechał po ubitym piachu, zdzierając skórę z łokci i drąc spodnie na kolanach.

Zacisnął oczy. Potężne uderzenie zdmuchnęło ślepą panikę i zamieniło ją w boleśnie świadomy strach. Patryk podniósł się na drżących łokciach, zwiesił głowę i zaszlochał głośno.

Mężczyzna w czerni był w jego domu nocą. Wyszedł na podwórze, zabił mu psa, owijając łańcuch wokół jego szyi. Potem zawlókł truchło do studni. Patryk pomyślał o ojcu, który siedział na ławce przy dróżce i radośnie popijał z butelki. Kowboj musiał przejść za nim, być może całkiem bliziutko, tuż za jego plecami, a Edward nawet się nie odwrócił.

Przypomniał sobie, jak mężczyzna wracał, stukając obcasami po schodach i pobrzękując ostrogami ciężko. Teraz znów był w domu – w domu rozległ się strzał i nikt nie musiał mówić chłopcu, że ktoś z jego rodziny nie żyje. Ujrzał czyjąś krew, która spływa brzeszkiem dłoni, nieruchomieje pod opuszkiem palca i z wolna zaczyna rosnąć niczym nadmuchiwany balon, wreszcie opada w mrok.

– Proszę – wyjęczał zduszonym, rozpaczliwym głosem. – Niech to nie będzie Tomaszek! Proszę! Prooooszę!

 

Popchnął drzwi. Rozwarły się przed nim, przy wtórze smętnego skrzypnięcia. W środku było cicho.

– Tomaszek? – zapytał szeptem, którego brat nie mógłby usłyszeć, nawet gdyby stał obok. – Tomasz? – powtórzył, wcale nie głośniej.

Rozszerzonymi oczyma powiódł po holu. Promienie słońca wpadały przez otwarte drzwi za jego plecami. Patryk zobaczył własny cień, rozpłaszczony przed nim po podłodze, groteskowo wielki.

Mniej więcej po jego środku, widniały dwa ślady, pozostawione przez kowbojskie buty.

Oczyma wyobraźni zobaczył potężnego mężczyznę stojącego nieruchomo w tym miejscu. Sięga do przytroczonej do boku kabury i wyciąga z niej colta kaliber 45 z długą lufą. Otwiera magazynek i niespiesznie ładuje kule, jedną po drugiej, a potem zamyka go z trzaskiem. Palcami wprawia bębenek w ruch. Słychać cichy, równomierny klekot, który z wolna ustaje. Mężczyzna unosi kciuk i opiera go na kurku. Rozbrzmiewa szczęk mechanizmu podającego lufie nabój.

Kowboj prostuje się. Kapelusz ma zsunięty na czoło. Pomimo słonecznego dnia za oknem, zamiast twarzy, widać tylko cień. Zimne oczy lśnią dziko, wzrok wędruje schodami na piętro, do zakręcającej u szczytu barierki.

Wchodzi niespiesznie po stopniach, trzymając luźno rewolwer. Stuk-stuk, stuk-stuk – stukają głucho obcasy, a podrdzewiałe ostrogi pobrzękują ciężko do taktu. Dociera na piętro i idzie wolno korytarzykiem w prawo, aż napotyka dwie pary drzwi, dawno temu pomalowane białą farbą. Przez chwilę stoi w bezruchu, z przekrzywioną głową. Wzrok skierowany ma gdzieś na sufit, ale zupełnie niewidzący. Po namyśle wchodzi do jednej z sypialni. Unosi dłoń, kierując lufę colta w pagórek kołdry na łóżku i kładzie palec na spuście. Rewolwer lśni w promieniach słońca, wpadających przez okno po lewej. Pociąga raz. Rozbrzmiewa huk wystrzału i w kołdrze wykwita dziura. Kilka piór frunie w powietrze razem z pyłkiem rozszarpanej pościeli, a obok studni dziesięcioletni chłopiec przeraźliwie wrzeszczy.

Potem pojawia się krew. Najpierw mała, czerwona plamka, która zaczyna rosnąć i połykać biel, coraz szersza i szersza. Kącik ust kowboja wędruje z wolna do góry. Tuż przed nim, w miejscu gdzie trzymał rewolwer w wyciągniętej dłoni, unosi się smużka dymu i czuć gryzący zapach spalonego prochu.

Więc cicho, mały, ciii, laj-laj.

Za oknem idzie noc.

I zionie szeptem w twoją skroń

dobranoc, dobranoc, dobranoc.

Które wybrał drzwi?

– Proszę – wyjęczał Patryk. Łzy pociekły mu po policzkach. – Błagam!

 

Przestąpił próg i ruszył wolno do schodów. Bose stopy plaskały po gołych deskach. Miał wrażenie, że dźwięk jest niewyobrażalnie głośny, jakby ktoś klaskał podczas owacji na stojąco, ale nie mógł nic na to poradzić. Serce łomotało mu w gardle, pompując całą krew do uszu.

Oparł stopę na stopniu i począł wspinać się wolno, trzymając plecy blisko ściany. Wykręcał szyję, by coś zobaczyć. Widział barierkę, biegnącą skrajem korytarzyka. Wyglądał na pusty, ale Patryk nie dałby sobie głowy uciąć. Masywne słupki rozstawione były gęsto, przesłaniając widok.

Przykucnął i resztę schodów pokonał na czworaka, ostrożnie stawiając ręce i stopy. Deski współpracowały z nim, zachowując ciszę. U szczytu przystanął, czując, jak serce łomocze mu o żebra, a pot występuje na czoło.

Bał się.

Bał się kuli, która może rozpłatać mu czaszkę, kiedy tylko wystawi głowę zza barierki. Ręce poczęły dygotać. Przycisnął je z całych sił do desek, ale drżenie nie ustawało. Na domiar złego zaczęły szczękać mu zęby. Dźwięk był tak głośny, że słychać go było chyba w całym domu, łącznie z piwnicą.

Wziął głęboki wdech, że ledwie starczyło miejsca w płucach, wychylił ostrożnie głowę i zerknął w korytarz.

Obie pary drzwi były uchylone. Na jednych dojrzał pięć podłużnych śladów, jakby pozostawiły je palce kogoś, kto opuścił pokój i przeciągnął dłonią poprzez całą szerokość skrzydła, od klamki aż po zawiasy. Krew.

Patryk jęknął, chciał przesłonić usta, ale sparaliżowana ręka tylko zadrżała na stopniu.

Drzwi do sypialni ojca.

I drugie, ledwie uchylone.

Czy zamykał je, kiedy wychodził? Zamykał?!

Obraz przeszklił się i rozmazał. Łza spłynęła, żłobiąc nieregularny szlaczek na policzku umorusanym kurzem podwórka i skapnęła na deski, pomiędzy dygoczące dłonie.

Wyciągnął rękę i wymacał poręcz. Z wysiłkiem podciągnął oporne ciało. Ważyło całą tonę. Nie da rady powstać z klęczek, pomyślał, a potem zrozumiał, że i tak nie ma to znaczenia. Takiego ciężaru nie utrzymają miękkie jak guma nogi. Dłoń prześliźnie się po barierce i Patryk runie w tył, skręcając kark na najniższym stopniu.

Wstał jednak, zdołał pokonać ostatni, trzeszczący stopień i stanąć na deskach korytarzyka, twarzą do uchylonych drzwi. Widział starą, sczerniałą klamkę, powiększoną przez wyobraźnię do rozmiarów dźwigni otwierającej schron.

Ruszył z wolna, czując, że bardziej sunie w powietrzu, niż idzie. Zdawał sobie sprawę, że porusza nogami na przemian, ale te kroki jakby nie należały do niego. Strach ugniatał klatkę, oddech przychodził z trudem. Patryk otworzył usta, a pięści zacisnął, skupiając wzrok na drzwiach, za którymi zostawił Tomaszka i usiłując nie patrzeć w drugie, z krwawymi śladami palców.

Kątem oka widział, jak podjeżdżają do niego, coraz większe i większe, aż wreszcie zupełnie urosły po jego lewym boku. Przystanął i otępiały wolno obrócił głowę.

Kołdra na łóżku nie była przesiąknięta krwią. Wielka dłoń, opatrzona tanim zegarkiem Edwarda, wystawała spod pościeli, wnętrzem do góry. Nie była blada ani sina. Zupełnie zwyczajna dłoń pogrążonego w zdrowym śnie człowieka i Patryk mógłby sobie wmówić, że ojciec po prostu śpi. Wyraźniej jak przez powiększające szkło widział jednak czarną dziurę u szczytu kołdry, lekko postrzępioną i nadpaloną przy brzerzkach. Nieco powyżej widniały krwawe ślady – kowboj musiał stanąć przed łóżkiem i spojrzeć na swoje dzieło. Nie tylko patrzył, ale też dotykał…

Po palcu Edwarda spływała strużka krwi. Kropelki nieruchomiały pod paznokciem i zaczynały pęcznieć jak z wolna nadmuchiwany balon, wreszcie odlepiały się od skóry i skapywały leniwie na dywan.

Kap. Kap. Kap.

Patryk przeniósł spojrzenie na purpurowe smugi na drzwiach i stwierdził, że kiedy kowboj przeciągał dłonią po skrzydle, musiał iść w prawo, w stronę drugiej sypialni – po Tomaszka.

Niczym lunatyk odwrócił wzrok od smug i wlepił go w drugie drzwi. Znów sunął korytarzykiem. Drzwi rosły przed nim równo ze strachem. Zobaczył własną dłoń, jak wysuwa się i zatrzymuje na wysokości klatki. Dotknął skrzydła, dawno temu pomalowanego na biało. Lekko pchnął.

Promienie słońca wpadały do pokoju przez firankę i złotymi refleksami kładły na pustym łóżku, rozkopanym prześcieradle i fałdach odrzuconej kołdry. Patryk widział kurz wiszący w powietrzu, przeszywanym jasnymi smugami.

– Tomaszek? – nie był pewien, czy powiedział to głośno, czy tylko zawołał w myśli.

Spojrzał na deski podłogi niknącej pod łóżkiem, częściowo przesłonięte zwisającą pościelą, a potem na uchylone drzwiczki szafy.

– To ja! Wychodź! – Przełknął z wysiłkiem ślinę. – Sz-szybko!

Ale czuł, że Tomaszka nie ma tutaj. Nie zdążył się schować, albo było to bezcelowe, bo mężczyzna z coltem kaliber 45 dobrze wie, gdzie szukać sześcioletnich chłopców, próbujących umknąć przeznaczonej im kuli.

Patryk sporo wiedział o Śmierci. Potrafił ją sobie wyobrazić, jak siedzi przykucnięta w kącie ciemnej komnaty. U jej bosych stóp, na kamiennej posadzce, spoczywają przedmioty. Jest ich zaledwie kilka w niewielkim kręgu rzucanego przez pochodnię światła, ale gdyby cień zalegający wszystko wokół cofnął się nieco, odsłoniłby góry najróżniejszych rzeczy: wszelkich rozmiarów noży, paczek papierosów, nasennych proszków w pudełeczkach ze specjalnym wieczkiem, by nie mogły otworzyć ich dzieci, tyle że wieczka te są zepsute; a także kół od samochodów oraz tych znacznie większych – od ciężarówek. Śmierć wyciąga białe jak papier palce i zaciska na błyszczącym przedmiociku. Spogląda na niego w żółtym świetle pochodni, a potem rozchyla wargi w upiornym uśmiechu i ostrzem kosy graweruje na gładkim naboju litery, tworzące krzywy napis: Tomasz.

– Tomaszek! – zawołał ponownie Patryk. Nie słyszał drugiego strzału. Nikły cień nadziei, bo Barki też nie słyszał, nim zginął owinięty ciężkim łańcuchem, a wokół Śmierci leżą nie tylko kule.

Podszedł do łóżka. Kiedy klękał, piekący ból przeszył kolano, zdarte do krwi na ścieżce obok polanki. Uniósł rąbek kołdry i zajrzał pod posłanie, ale zobaczył tylko skarpetkę, która zaginęła jakiś czas temu (za co Edward spuścił mu lanie) oraz wielkie koty z kurzu.

Paaaaatryk!

Miał wrażenie, jakby ktoś położył mu na karku kostki lodu. Ciało obsypała gęsia skórka, a zęby zaklekotały dziko. Poczuł, jak kręgosłup obrasta mu szronem i wiedział, że jeżeli tylko drgnie, zamarznięte kręgi rozsypią się w proch niczym krucha porcelana. Zacisnął palce na kołdrze, aż zbielały mu knykcie.

Przymilny dźwięk dochodził z holu, cichy jak szept, a jednocześnie głośniejszy od najgorszego krzyku.

Witaj, mały! Pobawimy się!

– Wychodź, Tomasz! – tym razem wrzasnął. Zgiął się w gwałtownym skurczu, usłyszał jak szwy starej pościeli pękają mu w dłoniach, a potem ciężki stukot buta na pierwszym stopniu schodów i wrzasnął jeszcze głośniej.

W domu wszyscy śpią, laj-laj.

Nikt nie zamknął drzwi.

Hej, mały! Czemu nie śpisz?

Cicho, cicho, ciiiiii…

Zerwał się z klęczek i rzucił do przejścia, uderzając barkiem o framugę. Zatoczył się, odepchnął od ściany i popędził korytarzykiem. Nie zwracając uwagi na krwawe ślady palców, które umorusały mu koszulę na łokciu, popchnął drugie drzwi i wpadł do sypialni ojca. Słyszał kroki na schodach, coraz bliższe i bliższe. Deski skrzypiały sucho jak struny głosowe chorego na raka krtani człowieka: skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp.

Podbiegł do szafy i otworzył ją, omal nie wyrywając drzwiczek z zawiasów. Wspiął się po dwóch półkach jak po stopniach drabiny, wyciągnął rękę i spróbował sięgnąć najwyższej. Trącił szkatułkę, która przewróciła się, plując na niego deszczem monet. Kilka z nich, paskudnie lodowatych, wpadło mu za kołnierz. Stanął na palcach, próbując sięgnąć wyżej, żyły wystąpiły mu na szyję, grube i pulsujące. Naprężył mięśnie w ramieniu, krzyknął i wreszcie wyczuł pod palcami szorstki materiał kocyka.

Skrzyp-skrzyp, skrzyp-skrzyp, a potem ciężko i przeciągle: iiiiip. I cisza.

Patryk zesztywniał i wytrzeszczył oczy. Wiedział bardzo dobrze, jaki dźwięk wydaje wypaczona deska na ostatnim stopniu…

Nie zdąży!

I naraz poczuł, że stopa ucieka mu po śliskiej półce w głąb szafy. Próbował złapać wolną dłonią rozklekotanych drzwiczek, ale zaledwie zdołał prześliznąć po nich palcami. Stopa pojechała naprzód i chłopiec runął w tył, ciągnąc za sobą pled, który kurczowo ściskał, bo czegoś musiał się trzymać. Pożółkłe czasopisma wypadły z furkotem, a za nimi stary karton po butach z wytartymi literami na wieczku.

Potem sypialnia obróciła się nieco i przed oczami Patryka zamajaczył oblepiony pajęczyną żyrandol. Poczuł, jak gładki materiał pościeli głaszcze go po włosach z tyłu, a sekundę później ostrą krawędź łóżka, w którą grzmotnął czaszką, odbił się i grzmotnął jeszcze raz, aż pociemniało mu w oczach. Odniósł wrażenie, że od potężnego wstrząsu myśli rozdzwoniły mu się w głowie, ale nie, to tylko jego zęby.

Wyciągniesz do mnie dłoń, laj-laj.

Do domu mnie przywołasz.

Wnet wszystkie światła zgasną

nocy nie odwołasz...

Otworzył oczy. Nie wiedział, ile leżał nieprzytomny, ale może zaledwie dwie, trzy sekundy, bo dźwięki z korytarzyka, które przebiły się do niego, były tylko trochę bliższe.

Przetoczył się na brzuch i podciągnął na łokciach. Sypialnia zawirowała wokół. Potoczył zamroczonym wzrokiem po zielonej wykładzinie, szukając pudełka po butach. Dojrzał je, umorusane krwią. Musiało upaść prosto w mokrą plamę, zgubiło wieczko i pojechało w cień rzucany przez łóżko, na spotkanie kotów z kurzu.

Patryk z wysiłkiem począł wchodzić za nim. Wyciągnął dłoń i niemal dotknął kartonu palcami, kiedy poczuł na karku dłoń Edwarda, przesuwającą się z wolna po skórze, mokrą od krwi i ciężką jak najgorsza choroba. Ręka wczepiła mu się w kołnierz. Wrzasnął i szarpnął w przód, mając w głowie ohydną chmurę paniki, ale palce trzymały mocno. Musi się położyć, musi się położyć i pełznąć, inaczej dłoń ojca nigdy go nie wypuści, przytrzyma go specjalnie, dopóki kowboj nie strzeli Patrykowi w płuca, skoro Edward już nie może.

– Ty sukinsynu! – wydusił, ledwie zdając sobie sprawę z tego.

Zacisnął oczy i opadł w mokrą plamę, czując, jak wsiąka w koszulkę i oblepia mu skórę na piersi, ale jednocześnie, o dzięki Ci, Boże, koścista dłoń wysunęła się zza kołnierza i Patryk był wolny. Podczołgał się do zawilgoconego kartoniku. Koszulę z przodu miał uwaloną krwią dokumentnie, ale za bardzo się bał, żeby poczuć mdłości. Sięgnął do pudła i zacisnął palce na zimnej, zatłuszczonej rękojeści colta. Wiedział, że działa, bo czasami Edward zabierał broń na podwórko i z dziką satysfakcją pakował kule w butelki po piwie, ustawione rządkiem na murku za domem.

Nie wiedział tylko, czy jest nabity.

Brzęk-brzęk, brzęk-brzęk…

Nie był, ale w pudełku leżały naboje. Drżącymi dłońmi począł je ładować. Trafił tylko dwoma w komory, reszta wyślizgnęła mu się z palców. Chciał je pozbierać i spróbować załadować raz jeszcze, ale w dolnym fragmencie drzwi przed sobą, niezasłanianym przez łóżko, nagle zamajaczyły kowbojskie buty z ostrogami – stuk-stuk – i zrozumiał, że nie ma już czasu.

Zamknął magazynek, odciągnął z wysiłkiem kurek, nie mając pojęcia, czy nie podaje lufie pustej komory.

Patryk, Patryk, Patryk – powiedział wolno kowboj i zacmokał karcąco. - Nie wiesz, że dzieciom nie wolno bawić się bronią?

Tym razem krzyk nie przeszedł chłopcu przez gardło. Leżał na brzuchu, rewolwer trzymał przed sobą. Dygotał mu w dłoniach, celując na wszystkie strony.

Szukałeś braciszka? – Głos był głęboki i lekko schrypnięty, jakby od palenia tytoniu. Patryk wyczuł, że mężczyzna się uśmiecha, unosząc lewy kącik ust. – Wiem, co ci chodzi po głowie, ale się myślisz. Nie zabiłem go. Jeszcze nie.

– Zostaw go! – zapiszczał Patryk. Głos załamał mu się na końcu. Nie dbał o to. Kowboj nie mógł dostrzec Patryka, bo przesłaniało go łóżko, ale musiał widzieć wysuwającą się z cienia, podrygującą lufę rewolweru, która w wyciągniętych dłoniach miała znacznie lepszy widok niż chłopiec. Nie było sensu zgrywać twardziela. Edward zawsze takie próby witał uśmiechem, przepełnionym jadowitą satysfakcją.

Nie – odparł mężczyzna. - Bachor będzie martwy, nigdy go nie zobaczysz. Chociaż... – zamilkł. Chłopiec wyobraził sobie, jak unosi głowę, wlepiając wzrok w sufit, a palec opiera na brodzie. - Skoro już przyszło ci do głowy ukraść ojcu rewolwer, to może sobie zagramy. Przegrasz – zginiesz. Wygrasz, dostaniesz bachora z powrotem. No, mały, co ty na to?

Patryk nacisnął spust.

Za skarby świata nie odgadłby, dokąd poleci kula, ani czy w ogóle to nastąpi. Być może rozbrzmi tylko suchy szczęk, bębenek obróci się z pustą komorą, a potem przyjdzie kolej kowboja – raz ty, raz ja. Hej! Każdy ma równe szanse!

Był pewien, że kiedy mężczyzna ładował swojego colta, nie trzęsły mu się ręce. Nie widział, ich, wiedział jednak, że są spokojne. Czuł, że prawa trzyma rewolwer, z długą, połyskującą lufą. Zacisnął oczy.

Szarpnięcie omal nie wyrwało mu ręki z barku. Usłyszał huk, rozdzierający powietrze na milion drzazg. Siekły uszy, raniły bębenki. Przyszło mu do głowy, że ten wystrzał może być ostatnią rzeczą, którą usłyszał w życiu, ale to nic, nic nie szkodzi, bo jeżeli nie trafił, prawdopodobnie życia nie zostało mu wiele. Dwie sekundy, jeżeli dopisze mu szczęście.

A potem poprzez smużkę wiszącego przed nim dymu zobaczył, jak kowboj zatacza się w tył. Zrobił dwa kroki, lewy but, prawy but, czubki obu oderwały się od podłogi i jedną, dwie, trzy sekundy kołysał się na piętach. I naraz buty opadły z cichym stukotem i mężczyzna bezwładnie runął w przód.

Patryk wstrzymał oddech. Sądząc po jego posturze, oczekiwał potężnego łomotu nad głową, kiedy wyrżnie górną połową ciała w łóżko. Odciągnął kurek, gdyby musiał strzelić ponownie. Ale zamiast kowboja, w przerwie pomiędzy podłogą, a krawędzią posłania ukazał się chłopcu jasny materiał w czerwone samoloty, częściowo przesłonięty wytartym zamszem kurtki.

Tomaszek upadał, a Patryk wrzeszczał przeraźliwie, wrzeszczał tak, że prawdopodobnie nigdy więcej nie wyda z siebie dźwięku, bo nikt nie mówi z popękanymi strunami.

Chłopczyk w wielkim kowbojskim kapeluszu, zsuniętym nieco z czoła i ukazującym przeszklone bólem oczy i w za dużych butach z ostrogami, osunął się na kolana. Rękawy kurtki zwisały do samej podłogi. Z prawego wypadł colt i gruchnął na deski obok.

– Obudziłem się – wyszeptał, patrząc na Patryka wzrokiem najpierw pełnym oszołomienia, a potem nagłej ufności, kiedy rozpoznał brata. Czerwona plama na jego piersi rosła gwałtownie, z kącika ust pociekła krew. Patryk dojrzał na materiale piżamy rdzawe smugi, które nie były samolotami, ale zaschniętą, starą krwią. Pomyślał o skołtunionym futrze Barkiego, wciśniętego w kubeł; o wytrzeszczonym oku psa, łypiącym z mokrego kłębowiska sierści. A potem o brzęczących ciężko krokach na schodach nocą, dłoni opadającej na klamkę i o Tomaszku z kciukiem wetkniętym w usta. „Śniła mi się krew. I Barki. Nie żył, Patryk. Nie żył!".

Oczyma wyobraźni zobaczył przybrudzoną stopę brata śpiącego w pokoju na końcu korytarzyka i odciski palców na metalowych stopniach drabinki.

Oczy Tomaszka błysnęły białkami, chłopczyk zakołysał się i runął do przodu, uderzając policzkiem w podłogę tuż obok dłoni ściskających rewolwer.

Na strychu rozbrzmiał śpiew.

Więc cicho, mały, ciii, laj-laj.

Za oknem idzie noc.

I zionie szeptem w twoją skroń

dobranoc, dobranoc, dobranoc.

 

Koniec

Komentarze

Ewelino...:(( 
To straszne...

Obiektywnie opowiadanie jest świetne. Ewelino, pisać potrafisz, ale to już chyba wiesz.
A teraz subiektywne marudzenie akajota (ale to głupio brzmi :P). Dlaczego, ale dlaczego autorzy o tak sprawnym piórze lubują się w chodzeniu na łatwizne? Czemu dziecko, którego cierpieniem najłatwiej wywołać emocje u czytelnika? Wszyscy piszą o dzieciach, a mi czasem żal, że  nie o czymś innym.
A żal jest tym większy, im autor jest lepszy.

Chyba nie chodzi o łatwiznę.
Niesprawiedliwość, smutek, cierpienie --- dłużej zostają w pamięci. Poza tym jest ich na świecie więcej, niż ich przeciwności... Dzieci dlatego, że z ich perspektywy silniej ukazuje się naszą bezradność wobec losu.
Gratulacje, Ewelino.

Jeden oftop, ostatni, coby nie psuć komentarzy Ewelinie.
Adamie, właśnie dlatego żal mi świetnego pióra Eweliny, że ta perspektywa jest tak oklepana. Prawie każdy, kto chce pokazać zło świata, pisze o krzywdzonych dizeciach. Ja wiem, emocje są, mnie też rusza czytanie o dzieciach. Chyba każdego rusza, taki kod kulturalny. Ale o ile trudniej poruszyć, pisząc inaczej?
Ale to tylko marudzenie, bo i tak uważam opowiadanie za dobre.
Tylko wiesz, że apetyt zawsze rośnie w miarę jedzenia, a kiedy smakuje się dobre opowiadania to chciałoby się żeby było jeszcze lepiej.

Ja się z zachwytów zdecydowanie wyłamię. Niski chwyt, próba grania na emocjach czytelnika za pomocą cierpienia dzieci. Do tego strasznie oklepany motyw "nawiedzonego domu" i niczym nie wyjaśnione zwidy Patryka - tylko po to, żeby zaserwować 100% przewidywalną końcówkę (no dobra, była jeszcze alternatywa, że zabije ojca). Opowiadanie do tego jest trochę za długie, momentami nudne, przegadane. Zdanie: "Tomaszek upadał, a Patryk wrzeszczał przeraźliwie, wrzeszczał tak, że prawdopodobnie nigdy więcej nie wyda z siebie dźwięku, bo nikt nie mówi z popękanymi strunami." tak przepatosowane, że bardziej śmieszne niż tragiczne. W końcówce jakieś pomieszanie podmiotów, który w końcu się przebierał za kowboja? Obaj?
No i oczywiście, mały chłopiec strzelając na oślep trzęsącymi się dłońmi z ciężkiego colta trafił idealnie w małego braciszka (i to pewnie jeszcze oczywiście centralnie w serce). Z pewnością.
Cały tekst tchnie sztucznością. Dialogi braci zupełnie nie brzmią na dziecięce, zwłaszcza wypowiedzi Tomaszka w stylu "ty też masz czasami koszmary" czy "mogę tutaj chwilkę poleżeć"  - z opisu dziecko ma maksymalnie 5 lat, a tu zdania takie, jakimi posługują się dorośli, zupełnie nie dziecinne. Porównywania do "owacji na stojąco" też co najmniej dziwne - skąd dzieciak, żyjący z ojcem pijakiem, ma wiedzieć, co to są "owacje na stojąco" ? Do teatru go tatuś zabrał?  litości.
Nie kupuję tego tekstu.

Bellatrix - dostał owacje na stojąco, kiedy mistrzowsko zagrał rolę wilka w przedstawieniu "Czerwony Kapturek", w którym wystapił, mając 3 lata i chodząc do przedszkola ;)
Dziękuję za komentarze.

Bellatrix, czy Ty masz dzieci? Kontakt z pacaniukami między trzecim a siódmym rokiem? Są takie wygadane (po dziadku i rodzicach) czterolatki, które pytają: a mogę usiąść z tobą na kanapie? I nawijają "jak starzy" o wizycie w sklepie z zabawkami, o samych zabawkach... Może Ewelina z takich wzięła przykład? Fakt, że w patologicznej i niepełnej rodzinie "to" jakoś nie gra, więc raczej na tym aspekcie skupiłbym się na Twoim miejscu --- a na miejscu Eweliny jakoś bym to chciał uprawdopodobnić.
A.k.j. Autorzy mają prawo wyboru postaci. Wydaje mi się, że uczynienie bohaterem człowieka dorosłego nie pozwoliłoby na osiągnięcie takich efektów, a poza tym groziłoby wejściem w drugi schemacik: oto wyrzucony poza nawias z powodu... --- nie rozumiany przez nikogo... --- i tak dalej. Jak nie kręć, tak d..a z tyłu...

Bellatrix: "Cały tekst tchnie sztucznością. Dialogi braci zupełnie nie brzmią na dziecięce, zwłaszcza wypowiedzi Tomaszka w stylu "ty też masz czasami koszmary" czy "mogę tutaj chwilkę poleżeć" - z opisu dziecko ma maksymalnie 5 lat"

Ja tam wyczytałem, że chłopiec ma 6 lat. Pisze jak byk. Bossssz, sześciolatki to już do szkoły chodzą! Sam dzieci nie mam, ale mając 5 lat potrafiłem już czytać ;)

Wtrącę słówko: Bello, dzieci w wieku 3/4 lat pytają non stop rodziców : cy mogę tu tlochę polezeć? ty tes mas kosmaly? Niektóre nieseplenią już. Natomiast jeśli chodzi o składnię, zapewniam, że posługują się o wiele bogatszym słownictwem niż dzieci 30 lat temu...;) Zwłaszcza te, które są przedszkolakami od 3 roku życia.  Ewelina, pokazała tutaj dzieciaczki krzywdzone...Dzieci krzywdzone szybciej stają się "dorosłe"...muszą...i inaczej
Ewelino, tekst świetny, ale dopiero jak nie mam tego obrazu w głowie, mogę Ci to napisać.
pzdr

bez "i inaczej" - pomyłkowo się wkradło, sorki.

Dziękuję Wam pięknie za komentarze. Czułam, że za pisanie o dzieciach w końcu mi się oberwie, bo to nie pierwsze moje opowiadanie, którego są bohaterami. Mój kolega ciągle tłucze mi do głowy: pisz o tym, co ciebie porusza i czego ty sama się boisz. I tak robię, za co przepraszam.

Dzięki śliczne raz jeszcze.

Szósteczka. Opko kipi od klimatu i emocji.

Ach, miałem wspomnieć jeszcze co do tego "celnego" strzału prosto w braciszka: Czasem jest tak, że wszystko się równo pieprzy (sorry za język), chwilami człowiek aż się zastanawia jak można mieć aż takiego pecha. I ta scena właśnie bardzo mnie się podoba, bo pokazuje jak czasem los się potrafi na człowieka uwziąć i nie odpuszczać.

no ja sie nauczyłam czytać w wieku lat 3 :P będziemy się licytować? Owszem, dzieci chodzące na różne zajęcia/przebywające często w towarzystwie ludzi wykształconych i inteligentnych mogą mieć bogaty zasób słownictwa i "dorosłą" składnię. Ale tu mamy do czynienia z dziećmi z rodziny mocno patologicznej, które z tego co widać, mają za towarzystwo jedynie siebie i ojca. Ojciec jest pijakiem i ewidentnie leje dzieci kiedy gdzie i jak popadnie i zdecydowanie nie sprawia wrażenia dbającego o ich rozwój intelektualny. A wy mi tu będziecie o tym, że są mądre dzieci co chodzą do przedszkola i potrafią. No są. Tylko, że to nie jest ta sytuacja.

Dalej za to nie rozumiem przyczyny i wyjaśnienia zwidów Patryka. Mężczyzna-kowboj jest opisywany jako wysoki, potężny, ktoś kogo Patryk ewidentnie się boi i nie chce z nim bawić, raczej jako 'uosobienie' wizji złego ojca. Do tego "słyszymy" jego głos. Jakie jest uzasadnienie fabularne pomylenia tej wizji z małym Tomaszkiem? Bo nijak nie widzę związku i możliwości takiej pomyłki, poza szeroko pojętą licencia poetica.

ps. Rozumiem, że niektórych opowiadanie zawierające w temacie "krzywdę dzieci" od razu porusza i zachwyca, ale oidp, to jest portal literacki. Generalnie zgadzam się z a.k.j., widać całkiem sprawny warsztat i pójście na łatwiznę. A najgorsze jest to, że większość to łyknęła bezkrytycznie :P

Pomijając, że łykam co popadnie, chcę coś napisać. Pijany ojciec, który bije swoje dzieci, pijana mama, która tłucze i wyzywa swoje dzieci, bo nie umie poradzić sobie z trudnościami dna codziennego, to zawsze patologia, ale NIESTETY nie zawsze  rodzice niewykształceni, biedni nie dający swoim dzieciom możliwości rozwoju. Natomiast dzieci z opka miały matkę i być może wówczas żyło im się lepiej. Matka zmarła i być może wtedy ojciec zaczął się tak zachowywać. To jest moje wytłumaczenie, ponieważ znam taki scenariusz.
Niech Ewelina sama decyduje co chce pisać. Moim zdaniem bardzo dobrze, że porusza takie tematy. To nie jest łatwizna. Czy łatwizną nie jest udawanie, że nic się nie stało? Że nie widzę? Po co czytać coś takiego? To porusza...Wypadało by pomóc. Ale ...
Tyle ode mnie.

Dzieci na ogół trochę inaczej patrzą na świat, dlatego opowiadanie, w którym bohaterami są właśnie dzieci, nabiera bardzo ciekawego wyrazu, klimatu - czegoś takiego nie dałoby się osiągnąć, podstawiając na bohaterów 30 latków. Dlatego też mi nie przeszkadza zupełnie wykorzystanie dzieci, raczej uważam to za świetny pomysł (wcale nie pójście na łatwizne, bo wykorzystać dzieci, by pokazać krzywdę to nie wszystko, trzeba to jeszcze dobrze napisać, oddać emocje, a Autorce się to udało znakomicie), a czepianie się tego jak dzieci w takim wieku się wypowiadają jest bez sensu, bo każdy dorasta inaczej, zależnie od otoczenia w jakim się wychowuje i wszystko przekłada się na rozwój. Dlatego nie mogę zgodzić się z Bellatrix, dołączam się natomiast do zasłużonych gratulacji, bo opowiadanie świetne.
Pozdrawiam

OK. :)

Znakomite opowiadanie, Ewelino. Tkasz niepokój z niebywałą wprawą. Bardzo mi się podobało.
Fajne nawiązanie do "Łańcuszka Śmierci" się przewinęło ;)

Pozdrawiam.

Dzięki wielkie. Cieszę się, że się podobało :)

Brawo, Ewelino! Bardzo dobre opowiadanie, pochwaly zasluzone! Ode mnie 5/6 w temacie:)

Pozdrawiam!

Ewelino, potrafisz budować nastrój, tekst wciągnął mnie już od pierwszego akapitu.
Jeśli chodzi o sięganie po motyw dziecka w tekstach, to akurat nie mam nic przeciwko, w końcu Droga Mc Carthy'ego byłaby o dużo mniej straszna bez małego chłopca, prawda?
Z drugiej strony nie do końca przekonała mnie ta cała sytuacja. Rozumiem, że obaj chłopcy mieli zaburzenia psychiczne, może halucynacje, za to nie dociera do mnie, jak ten młodszy chłopiec mógł obezwładnić psa? No ale nie będę się czepiać szczegółów...
Końcówki domyśliłam się od momentu, kiedy starszy z chłopców wraca do domu.
Język - chwilami ciekawy, chwilami robi się patetyczny, na szczęście na tyle rzadko, że to nie przeszkadza.

Daję 4/6.

Dziękuję za komentarze :)

Ciekawa interpretacja, Seleno :) Dwóch chłopców z zaburzeniami psychicznymi - okej. Jednak dwóch chłopców jednocześnie mających halucynacje wydaje mi się przesadą :) Rzeczywiście, w takiej interpretacji brakuje zupełnie logiki :) Może warto usiąść na chwilkę i jednak spróbować jej poszukać (choć wiem, że łatwiej powiedzieć, iż jej zwyczajnie nie ma).

Liczę w przyszłości na równie szczere komentarze, niezła to lekcja dla mnie :) Dzięki.


No no, jestem pod olbrzymim wrażeniem. Opowiadanie jest znakomite. Najpierw chciałem napisać, że tworzysz teksty profesjonalnie, ale trochę suche mi się te stwierdzenie wydało. Czuć pasję w tekście, jakbyś sama dała się mu ponieść, a jak to zimna kalkulacja i konspekt to no cóż, nie czuć tego i sam dałem się porwać. Świetne! Motyw nawiedzonego domu, o czym ktoś wspomniał, nie jest niczym złym, bo każdy temat można ugryźć od różnych stron, a o kowboju doprowadzającym do śmierci domowników jeszcze nie czytałem. Wpierw troszkę miałem zagwozdkę, bo psychologicznie tekst jest tak przekonujący, że szukałem rozwiązania w umysłach tych chłopców, ale potem doszedłem, o co chodzi. I przyznam, że jest to genialna układanka. No cóż, chylę czoła, nic innego nie pozostaje :)

Bardzo, bardzo dobre opowiadanie. Nie miałam wrażenia, że poszłaś na łatwiznę, wręcz przeciwnie. Świetne studium strachu, podobało mi się też jak prowadzisz narrację - np. to, jak "ożywiasz martwe przedmioty", tak jak ożywają one w wyobraźni dziecka. Aż mi się przypomniało własne dzieciństwo i własne lęki. Z tekstów eliminacyjnych - czołówka :)

Z wad - domyśliłam się zakończenia. No cóż... ;)

O, strasznie mi miło czytać. Zwłaszcza dzisiaj, po tym, jak mną w pracy najpierw przeciągnęli, a następnie rozjechali tak, że nóg nie mogę znaleźć :) dziękuję :)

Rozumiem, że ta jedynka za to, że się nie podoba, ale może jakieś wyjaśnienie co dokładnie?

Nie przejmuj się. U mnie też szalony jedynkowicz już był;>
 

Brawo, Ewelino! Super, podobało mi się. Przypomniały mi się moje lękie z dziecięcych lat. Świetnie budujesz klimaty grozy i narastająceo napięcia. Ode mnie bardzo, bardzo mocne 5. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Bardzo dobry tekst... który jakoś nie trafił w mój gust. Obiektywnie, opowiadanie jest znakomite - mocne i nastrojowe. Niestety, to nie mój klimat dlatego daję "tylko" 5 ;)

@Mkmorgoth, dziękuję ślicznie, cieszy mnie Twój komentarz.
@Ranferiel, dziękuję za pozytywną ocenę... mimo, że to nie Twoje klimaty ;) Doceniam obiektywne spojrzenie na tekst.

Nowa Fantastyka