- Opowiadanie: einnar - Ciężka piątka

Ciężka piątka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ciężka piątka

Wspinam się po schodach. Wieża ma ich tysiące, ale to jest już prawie szczyt. Nade mną tylko szpica. Pode mną ziejąca czerń zwinięta w ciosaną w skale spiralę. Platforma, czworo drzwi. Wybieram te na południowy wschód. A przynajmniej tak mi się wydaje. Otwieram, jest jasno, ale nie widzę słońca. Krajobraz po horyzont niewyraźny. Nie skupiam na nim wzroku ani na chwilę. Przede mną oparta o blankę stoi staruszka – wnioskuję po fakturze skóry, na której teraz skupiam uwagę. Otoczenie zdaje się tracić na ostrości. Podchodzę. Kobieta odwraca się i w skupionym spojrzeniu dostrzegam oczy dziecka. Nie dziwi mnie to, choć powinno. Teraz widzę, że jest niska, niższa o dwie głowy. Chwytam ją więc w pół i sadzam na murze naprzeciw siebie. W tle majaczy szarzyzna nieznanego krajobrazu. Nie puszczam jej pasa, bo w skórze zachodzi dziwna przemiana. Teraz patrzy mi w oczy już na pewno nie starsza kobieta a dziecko. W czerwonej sukience. Nie widzę śladu emocji, ale krańcowe skupienie. Odwraca wzrok od mojej twarzy i lekko przekręciwszy się w stronę przepaści ziejącej za załomem, wskazuje ręką na zachód. Teraz wiem, że pomyliłem drzwi. Z jej ust padają jedyne słowa: „zabierz mnie tam". Nie żałuję pomyłki.

 

* * *

 

Budzenie się to najgorszy moment. Rzeczywistość brutalnie przypominająca o swoim istnieniu. Czuł, że właśnie stracił bezpowrotnie coś ważnego, choć wiedział, że to tylko złudzenie. Jednak bezlitośnie szarpiąca go ręka nie pozostawiała wątpliwości, że teraz jego kolej. Ostatnie wspomnienie snu zniknęło rozmyte w bladym świetle. Jego towarzysz potrząsnął nim jeszcze raz, dla pewności, bo nie mogli zwlekać już dłużej.

Otworzył szeroko oczy i w pośpiechu przeciągnął skostniałe stawy. W powietrzu wisiało coś bliżej nieokreślonego i złowróżbnego. W chwili, gdy zdał sobie sprawę z tego co to takiego, jednym gwałtownym ruchem zdarł z siebie resztki snu. Cisza. Prawie namacalna – oznaczała tylko jedno. Kolejny szturm. Kiedy zasypiał, oddalająca się kanonada pozwoliła bezboleśnie przemknąć się na drugą stronę lustra. Ale całkowita cisza nie była normalna. Nikt jej tu nie lubił.

Wychynął już bez zwlekania ze schronu i pobiegł na zbiórkę. W twarz uderzył mróz, płatki grubego śniegu momentalnie zaczęły przylegać do ubrania. Po chwili wiedział już gdzie się udają. Jeszcze niedawno o tę okolicę toczyły się najbardziej zacięte walki. Teraz szpica, bo tak nazywali samotny, wysunięty budynek, z którego długo razili przeciwnika śmiertelnym ogniem snajperów, i jej otoczenie przypominały tylko z grubsza dawne zabudowania. Najbliższa walka miała się rozegrać w pobliżu tego gruzowiska.

Ich oddział stanowił w tym momencie mobilne wsparcie dla już walczących na przedpolu. To było coś w rodzaju „regenerowania sił", ale w praktyce nie wiadomo co było lepsze, czekanie na atak pośród ruin czy kontratakowanie w najgorszym momencie. Zresztą już samo przebycie odcinka dzielącego ich od zmagań było wystarczająco męczące. Zima była w tym roku wyjątkowo śnieżna i wszędzie zalegały wielkie zwały puchu. Przynajmniej zapewniały niezły kamuflaż.

 

* * *

 

Już z daleka usłyszeli rozkręcającą się wymianę ognia. Klucząc między gruzami dotarli w pobliże rejonu walk. Tam za pośrednictwem posłańca otrzymali wytyczne od aktualnego dowódcy odcinka. Mieli uderzyć na południe od szpicy, z lewej flanki, odcinając atakujących wzdłuż długiego pasa otwartej przestrzeni, który kiedyś był parkiem.

Mieli, ale utknęli. Przeciwnik był szybszy. Dotychczasowa obsada nie wytrzymała, zanim dotarli ze wsparciem. Zbyt duża presja w otwartym polu. Wycofali sie za daleko i zostawili budynki po drugiej stronie skweru bez uwagi. To wystarczyło, żeby przeciwnicy zainstalowali się z karabinem maszynowym. Teraz mają pod kontrolą sporą część ulicy. Ktoś z awangardy został już ranny. Do utrzymania własnych linii nie musieliby teraz nawet kiwnąć palcem. Kaem nie jest w stanie skutecznie razić ich wyjściowych pozycji. Ale jak na złość nie o obronę chodzi. Muszą złamać szereg postaci w białych płaszczach, nawet stąd widocznych niekiedy, jak przemykają między zgliszczami wzdłuż rzeki. Zanim tamci złamią opór sąsiednich kompanii. Wielu ich, ale paradoksalnie przewaga wyposażenia jest po ich stronie. Tylko ten karabin.

Dostaje sygnał migowy od dowódcy kompanii. Krótkie „ucisz go". Sam wie najlepiej skąd. Problem polega na tym, że najlepiej znaczy w tym przypadku – ze szpicy. Idealne miejsce, piękne i niedostępne. Wykrwawiali się o nie długo, chyba za długo. Bezowocne, ofiarne zaloty nieodwzajemnionej miłości.

Stąd są doskonale przed nią osłonięci, ale potem ma do przebiegnięcia kilkaset metrów otwartego terenu. Na szczęście zna go doskonale, nawet pod grubą pokrywą śniegu. Pamięć nie zawodzi, ale dotarcie na miejsce trwa. Minuta, dwie. Nie może dać się spostrzec, instynkt samozachowawczy wysubtelnia jego ruchy. Oddział tkwi przyszpilony w martwym punkcie. Na południe trwa natarcie. Trzy. Dopada muru. Jak biała plama przesuwa się wzdłuż ścian, wspina na piętro. Wykłada na miękkie, białe posłanie. Teraz ma ich jak na talerzu.

Głowa w celowniku. Spokój. Wstrzymany oddech. Strzał. Erkaem milknie. Widzi podrywające się do biegu sylwetki kolegów. Słyszy głuche stęknięcia moździerza. I coś jeszcze.

 

* * *

 

Szelest? Skrzypnięcie śniegu. Ktoś się skrada. Ktoś był już tutaj? Ktoś dostrzegł jak się zbliża do budynku? Niemożliwe. Raczej to pierwsze. Snajper? Na pewno. Pewnie jest ich więcej. Głupota. Jak zwykle. Za szybko. Przewrócić się spokojnie. Musi odciągnąć zamek. Obrót. Odcią… Za późno. Ktoś wspiął się na piętro z drugiej strony. Dobrze. Nie zauważy od razu. Przenieść ciężar ciała. Koniecznie na nogi. Skulić się. Podciągnąć. Sekunda. Dwie. Cisza. Decyzja. Moja także. I jego. Szum w uszach. Śnieg. Wszędzie śnieg. Jeszcze przechylić. Do przodu. Tułów. Ściana. Załom. Nad głową. Prawa. Cień. Skrzypnięcie. Skok. Uderzenie. Lufa. Podbić. W górę. Strzał. Dzwoni. Śnieg. Oczy. Zaskoczenie. Teraz. Bark w ścianę. Odepchnąć. Łokieć. Twarz. Kolba. Zamach. Głowa. Kolba. Beton. Zamach. Oddech. Zamach. Beton. Gruz. Buty. Śnieg. Świst. Charkot. Kolba. Głowa. Krew. Śnieg. Krew. Oddech. Zamach. Krew. Pali. Oddech. Śnieg. Mróz. Śnieg. Wiatr. Oczy. Ciemność. Śnieg. Śnieg.

Dzień jak sen.

 

* * *

 

Uspokaja oddech i zaczyna nasłuchiwać. Trwa w bezruchu. Zahipnotyzowany. Mogą być jeszcze inni, ale już o to nie dba. Plama krwi na śniegu. Jak fraktal. Opada w kącie. Opada z sił. Czeka. Za długo.

Szpica jest daleko w przodzie. Zbyt daleko od własnych schronów. Nie zdąży wrócić zanim się zacznie. A wokół otwarta przestrzeń. Pułapka na szczury.

Zresztą to wszystko jest jedną, wielką maszynką do mielenia mięsa. Choć zaczęło się w sposób bardzo przewidywalny i być może możliwy do uniknięcia. Globalna przepychanka o resztki zasobów naturalnych nabrała wysoce zapalnej temperatury. Kiedy w Zatoce Perskiej wojna wybuchła ze zdwojoną siłą powstał sojusz, w którym Smok najpierw oplótł, a potem zadusił Niedźwiedzia. Prawie. Choć to trochę ironia losu, ale idea pansłowiańska w końcu w jakiejś postaci się urzeczywistniła. W postaci linii frontu od Rygi do Odessy. Ale wcześniej był jeszcze potop. W prawie całkiem dosłownym znaczeniu.

Byli tacy co twierdzili, że widzieli kometę przecinającą nocne niebo na zachodzie. Przesądni tłumaczyli to karą za grzechy. Racjonalnym wytłumaczeniem jest bomba tsunami. Znając dalszy ciąg można było się domyślać komu byłoby najbardziej na rękę zdewastowanie krajów zachodniej Europy i wschodniego wybrzeża Ameryki. W oblężonym garnizonie dywagacje na temat przyczyn nikogo jednak nie zajmowały. Za to finalny skutek pozostawał niezmiennie ten sam: odpieranie nieustannych ataków na całej długości frontu, nie tylko w odciętym Kijowie. I choć ofensywa dawno już wytraciła impet i atakujący głodują i marzną bardziej niż obrońcy, to nadal nie przestają wierzyć w zwycięstwo

Teraz wiedzą już, że kolejny atak się załamał i następni ochotnicy dokarmią lokalną populację gryzoni. Dlatego nie zwlekają ani chwili dłużej. Jeszcze zanim ktokolwiek pomyśli o rannych, zanim pierwsze niedobitki dotrą do swoich linii, rozpoczyna się asynchroniczne dudnienie. Każda chwila jest cenna by złapać jak najwięcej obrońców z dala od ich kryjówek. Zanim rozpierzchną się po ruinach. Przewaga liczebna jest po ich stronie.

 

* * *

 

Siedzę skulony w kącie, teraz niewiele już mogę zrobić. W sam raz pasuje tu jakiś frazes w rodzaju: „czekanie na wyrok jest najgorsze" lub podobny. Ale mnie jest to obojętne. W tym momencie jest już za późno na zawracanie losu o 180 stopni. Powinienem był to robić półtorej roku temu.

Traf (czy nazwać go pechem – nie wiem) chciał, że trafiłem do armii w najgorszym momencie. Po powodzi sytuacja w Europie zaczęła się zaostrzać, nagle przypomniano sobie wszystkie winy. Ale nikt nie chciał się za nie bić w piersi. Zamiast tego zaczęto mobilizować rezerwistów. Zbieg okoliczności chciał, że trafiłem do jednostki w okolice Kołobrzegu, akurat wtedy, gdy Niemcy postanowili odzyskać Ziemie Odzyskane. Nie odzyskali. I nawet udało mi się przeżyć tę krótką, krwawą kampanię. Unia Europejska była już wtedy tylko pustym frazesem. Potem zbiegłem okolicznościom też i na Białorusi, choć okazji nie brakowało. Oto dlaczego nie widzę powodu, dla którego miałbym się przejmować i teraz.

Zastanawiam się jaki wpływ na szczęście mają nasze decyzję, tak zwana wolna wola. Ja tego szczęścia mam aż zanadto. Czy wystarczy płynąć z prądem i wszytko jakoś się ułoży? Wtedy, jesienią, na Pomorzu, bałem się okropnie. Tak prawdziwie. W tej chwili też odczuwam strach, odruchowo, czuję jak pełza pod skórą, napiętą z zimna. Ale to nie ten sam strach, tamten tkwił głęboko… teraz czuję w środku pustkę. I pozwalam mu być. Pozwalam rzeczom się dziać. Tak właśnie: wydaję im osobiste przyzwolenie. Zezwalam na wybuchy pocisków i na to by płatki śniegu topiły mi się na nosie. Albo raczej godzę się na to. Na pewnym poziomie to jedno i to samo. Teraz czuję się pogodzony ze wszystkim i pustka nie wydaje się już być pusta, jest czyjąś obecnością.

 

* * *

 

Artyleryjskie pociski wyrywały zewsząd tumany śniegu, gruzu i bliżej nie określonych resztek ludzkiej obecności. Wszędzie wokół skulonej w kącie budynku postaci. Biel wirowała i mieszała się z ogniem. Taniec żywiołów, krzesany na życzenie. Któraś z kolei salwa oderwała fragment ściany budynku, za którą tkwił żywy fragment czerni i cisnęła nim w zaspę. Niedługo potem w powietrzu został tylko śnieg.

 

* * *

 

Czuję zimno. Zdaję sobie sprawę, że oczy mam otwarte. Żyję? Na wprost widzę niebo. Jakiś promień sprawia, że chciałbym zmrużyć oczy, ale nie potrafię. Chciałbym przewrócić się na bok. Ciało nie reaguje. Przebiega mi myśl, że waży tony, ale to co odczuwam jest oczywistym zaprzeczeniem. Jest mi zimno, drętwo i niewypowiedzianie lekko. Mógłbym tak leżeć do śmierci.

W chwili, gdy zdaję sobie sprawę z tej złowrogiej myśli, ramię trąca coś delikatnego. Skumulowane wrażenie powoduje paniczny strach, skóra cierpnie, a odruch sprawia, że nieruchoma, zdawałoby się na amen, głowa przewraca się na bok. Widzę wyciągniętą dłoń dziecka. Po chwili wzrok akomoduje się na odzianej w czerwień postaci. Zwid czeka. Podnoszę się. Bez problemu zginam tułów w pół, ból w żebrach, ale lekkość pozostała. Dziecko nie czeka, doganiam je dopiero przy otworze w ścianie budynku. Podaje mi dłoń. Jest lodowata. Staram się przypomnieć sobie skąd znam spojrzenie tych zimnych oczu. Chciałbym być racjonalny, ale jedyne na co potrafię zrzucić odpowiedzialność za to skojarzenie to zapomniany sen. Tak jakby wszystko, co możliwe było już dawno wyśnione.

Wspinamy się w ciszy po pokruszonych schodach. Cztery piętra w górę. Ani słowa. Tylko wiatr, ostatnie płatki niedawnej zamieci i kilka promieni słońca przebijające gdzieś z góry. Moja świadomość wydaje się maślana, nie jestem w stanie ogarnąć całości doświadczanego otoczenia, jakby zmysły topiły się powoli. Jednocześnie to na czym skupiam uwagę odczuwam wyjątkowo wyraźnie. Kawałek muru zwisający na ostatnim pręcie zbrojenia, odcisk buta w śniegu… Zafascynowany tym efektem nie czuję jak uścisk w dłoni rozluźnia się. Po chwili zdaję sobie z tego sprawę, ale jest za późno. Nerwowo rozglądam się wokół. Jestem na zniszczonym piętrze. Brak dachu, zaspy i dziury w podłodze. Ona stoi na krawędzi. I patrzy na zachód.

Podchodzę i spoglądam ponad jej głową. Mróz ścina krew w policzkach. Słońce zbliża się ku krańcowi, choć poznać to można tylko po krwawych śladach plamiących stalowe chmury. Myśl o tym kolorze, powoduje, że zdaję sobie sprawę z bólu przeszywającego lewy bok. Jakby w odpowiedzi na nią dziewczynka w czerwonej sukience mówi:

– Już niedługo.

I zanim zdołam uświadomić sobie pytanie, odpowiada:

– Śnieg stopnieje, a ty zabierzesz mnie tam.

Ciągle patrzy w płonący horyzont. Widok morza ognia, przypomina mi jak bardzo chciałbym wrócić. Coś ściska mnie w trzewiach, nie wiem czy to ból w boku czy uczucie spowodowane myślą o domu. Czuję jak tracę równowagę, kulę się w pół, zimny wiatr uderza bez litości. Zataczam się. Ciemność.

 

* * *

 

Powoli otwierał oczy. Przemarznięte kończyny zaczynały dawać oznaki życia, wprowadzając do świadomości igiełki bólu. W stłamszonym szmatami, nikłym świetle olejówki rozpoznał nad sobą pozbawioną wyrazu twarz Andrija. W chwili, gdy przyjaciel podnosił mu głowę i podsuwał pod usta stary, metalowy kubek, spojrzenie piekących oczu prześliznęło się po wnętrzu któregoś ze schronów. Nie starał się domyśleć którego. Zresztą, wszystkie były jednakowymi norami.

– No dalej. Męczyłem się, żeby tego trochę zdobyć, a ty mi teraz marudzisz jak baba.

Kompan na siłę wlewał mu w gardło piekącą ciecz. Obrzydliwy, oleisty smak zanieczyszczonego spirytusu, rozrobionego z topionym śniegiem, rozlewającego się po wnętrznościach, zmusił żołądek do rozpaczliwego spazmu. Widząc to twarz Andrija przez ułamek sekundy straciła swój naturalny wyraz. Z pomiędzy warg zaciśniętych w atrapie uśmiechu wyszeptał sucho:

– Wiedziałem, że przeżyjesz. Choć po tym, jak cię znaleźli w zaspie koło szpicy, mało kto dałby temu wiarę. – Zrobił przerwę. – Eksplozja musiała wymieść cię ze środka – całą gębę miałeś osmaloną. Po jakiego czorta się tam pchałeś?

Słysząc o szpicy leżący poczuł jakby zapadł się głębiej w posłanie. Jego szeroko otwarte oczy skupiły się na czymś położonym daleko wyżej niż niski strop schronu.

To był cholerny zbieg okoliczności – ciągnął dalej Ukrainiec – że ktoś się tam w ogóle zapuścił tej nocy. Kat bredzi, że widział na patrolu dziecko w zawiei, które biegło w tamtą stronę i zniknęło dopiero we wnętrzu szpicy. Pewnie znowu coś mu się przywidziało z głodu albo z zimna. Albo z jednego i drugiego. Teraz w ruinach ciężko nawet szczura zobaczyć, a co dopiero dziewczynkę… Nu, łyknij sobie jeszcze!

Kraków, sierpień 2008

Koniec

Komentarze

,,Ciężka piątka'', czy to nie jest utwór Ewy Braun?

bingo

Nowa Fantastyka