- Opowiadanie: opos_boleslav - Historia Sokoła (Cz.I)

Historia Sokoła (Cz.I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Historia Sokoła (Cz.I)

Nazywał się Bodżigiridaj i miał kołczan obszyty futrem siwego niedźwiedzia. Był czwartym z sześciu synów. Nosił głowę wysoko.

Nim zasiadł w siodle, wyprawił się ze swymi braćmi, Uturajem i Baturajem, na ziemie ludu Aczitów. Kradł konie, wielbłądy, gęste futra i zdobione tkaniny. Nad łupem powadził się z Uturajem i rozbił mu głowę. Krwią zabitego pokrył swe czoło i nos. Jego ojciec i Baturaj chwalili go za to.

Gdy zasiadł w siodle, jeździł ze swymi braćmi, Baturajem i Ardżudajem, na dalekie wyprawy. Napadali na obozowiska i łupili jurty. Gdy napotykali opór, zanurzali swe noże we krwi. Uciekając, strzelali do tyłu ze swych łuków. Pędzili p o stepie i byli wolni. Przywozili wiele dóbr do kurenia ludu Czo-sen. Ich ojciec chwalił ich za to.

Zasiadał przy ognisku u boku swego ojca,UsutajaDżerny, zaś Wiedzący ludu Czo-sen mówił tak:

– Widzę UsutajaDżernę, który jest naszym nojanem i od wielu lat jedzie na czele. Prowadzi nas tam, gdzie jest zielona trawa dla kóz, czysta woda dla koni i bezpiecznie miejsce, by mąż mógł się położyć na swej żonie. Obok niego widzę Niedźwiedzia Baturaja, który jest tak wielki, że nie ma jurty, do której wszedłby wyprostowany. Obok niego widzę Szczura Ardżudaja, który jest sprytny i przebiegły, który ukradł Aczitom piękne konie. Obok niego widzę Sokoła Bodżigiridaja, który jest wolny i dumny, który rozbił głowę swego najstarszego brata Uturaja, choć tamten był większy. Dzięki temu nie ma już między nami Kraba Uturaja, który był nieszczery i tchórzliwy.

Widzę naszego nojana i synów jego i wiem, że lud Czo-sen zawsze będzie wielki i niezwyciężony. Wiem, że nie zabraknie kumysu w naszych bukłakach z wolej skóry i strzał w naszych kołczanach. Wiem, że nie zabraknie trawy dla naszych koni i dzieci w brzuchach naszych kobiet.

Dalej mówił o czynach UsutajaDżerny i jego synów, lecz o postępkach Uturaja mówił tak, by wszyscy śmiali się i kpili z zabitego. A nie było przy ognisku Radży, która była żoną Uturaja, ani Kasara, który był ich synem. Nikt nie chciał ich oglądać, więc szli zawsze w tyle kurenia i nie słyszeli żadnych dobrych słów.

Zimę spędzał lud Czo-sen w głębokiej dolinie na południu, lecz jednego roku wiatry nawet tam przyniosły chłód i śnieg. O poranku ujrzał Wiedzący jak koza wskakuje na dach jurty i poszedł ogłosić nojonowi ten zły znak. UsutajDżerna kazał mu więc patrzeć w gwiazdy i słuchać wiatru. Wiedzący zrobił to, po czym znów stanął przed UsutajemDżerną i powiedział:

– Widziałem, jak koza wskakuje na dach jurty, choć powinna chodzić po ziemi. Widziałem, że gwiazdy są blade i niewyraźne. Słyszałem na wietrze głosy Anu i Atu, Głodu i Zimna. Żurawie powiedziały mi, że południowe przełęcze są już zamknięte śniegiem. Zające powiedziały mi, że północne przełęcze są już zamknięte śniegiem. Oczy moje widzą, że w dolinie jest szron i niedługo nawet tu zapanuje zima.

Kazał mu więc UsutajDżerna wezwać Przewodnika, by lud Czo-sen mógł ruszyć w stronę Jednej Gwiazdy. O zmroku Przewodnik pojawił się i idąc za Jastrzębiem poprowadził lub Czo-sen o trzy miesiące w przyszłość. Wędrowano całą noc, a o świcie pod kopytami koni szeleściła już zielona trawa. Wiatr był ciepły i niósł zapach kwiatów. Przewodnik i Jastrząb oddalili się bez słowa, jak to było w zwyczaju.

Nie było już wtedy wśród nich Radży, która była wdową po Uturaju, ani Kasara, który był jego synem, a oglądał stepy dopiero od czterech lat. Nie mogli nadążyć za swym ludem, a nie mieli konia, a jedynie starego, czarnego wielbłąda. Nikt nie chciał wziąć ich ze sobą. Oboje zostali w mroźnej dolinie.

Gdy rozkwitła wiosna, Bodżigiridaj stanął przed swym ojcem i braćmi i powiedział tak:

– Widzę ojca swego, UsutajaDżernę który jest wielkim nojanem i wiedzie nas przez miejsca i czasy. Widzę braci swoich, Baturaja i Ardżudaja, którzy są wielkimi wojownikami i przywiązują czaszki wrogów do uprzęży swych koni. Ja zaś jestem Bodżigiridaj i nie mam czaszek wrogów przy swej uprzęży, ani dywanów i koców w swej jurcie, ani córek nieprzyjaciół przywiązanych do swego siodła. Pojadę więc na ku północy i nim nadejdzie zima, wrócę prowadząc wiele koni i niewolników.

I rzekł na te słowa UsutajDżerna.

– Słyszę słowa syna mego, Bodżigiridaja, i wiem, że są one mądre. Razu pewnego niedźwiedź spotkał zająca i powiedział „zazdroszczę ci twego losu". Zając zdumiał się i odparł „to niemożliwe. Jestem słaby i mały, nikt się mnie nie boi i nie liczy ze mną. Mogę tylko siedzieć w norze i patrzeć, jak rosną moje dzieci". „Właśnie o to chodzi" odrzekł niedźwiedź. „Ja jestem wielki i silny, i moi synowie są wielcy i silni. Gdy ty patrzysz, jak twoje słabe dzieci rosną, ja patrzę, jak moje silne dzieci zabijają się nawzajem. Dla twoich dzieci zawsze wystarczy miejsca na stepie. Las jest za mały dla moich silnych dzieci".

Obok mnie siedzą synowie moi, Baturaj i Ardżudaj. Mają na rękach krew swoich braci, jak i ty masz na rękach krew brata. Tak było zawsze i tak zawsze będzie. Gdy zostały trzy najsilniejsze niedźwiedzie, ich zapasy mogą zniszczyć cały las. Dlatego chcę, by po mojej śmierci Baturaj zabrał jedne konie, jurty i wojowników,Ardżudaj zabrał inne, a Bodżigiridaj jeszcze inne. Na zawsze pozostaną wodzami ludu Czo-sen, będą się wspierać przeciw nieprzyjaciołom, a słuchać będą zawsze słów Baturaja, który jest najstarszy i którego będą nazywać swym kaganem.

Słyszę słowa syna mego, Bodżigiridaja i wiem, że są one mądre. Niech więc rusza ku północy i nim nadejdzie zima, powróci do swego ludu jako przyszły wódz. Nie daję mu na drogę nic poza mym pocałunkiem. Jeśli powróci w chwale, przywitam go tym samym. Jeśli powróci jak szakal, zbity i potulny, nie znajdzie tu niczego poza zimnym spojrzeniem. Niech wyrusza, a głosy ludu Czo-sen wskażą mu drogę do domu, gdy wypełni swe plany.

Pojechał więc Bodżigiridaj na północ, biorąc ze sobą szarego konia z czarną gwiazdką, ostry nóż, łuk i wiele strzał. Pędził przez stepy i pilnie nadstawiał ucha. Po wielu dniach ujrzał jezioro wśród drzew i pojechał tam, by napoić swego wierzchowca. Napotkał tam trzech obcych, którzy na sznurze trzymali młodego wojownika. Ruszył ku nim, by zgodnie z obyczajem wymienić się pokłonami, jedzeniem i wspólnie zamilknąć. Tamci jednak nie zamierzali uszanować zwyczaju i ruszyli ku niemu z krzykiem. Byli to bowiem ludzie z plemienia Czamburo, którzy trudnili się chwytaniem niewolników dla zysku.

Widząc ich zamiary, zawrócił Bodżigiridaj i pognał przed siebie. Dwa razy strzelił zza pleców i zabił dwóch z ludzi Czamburo, na trzeciego zaś natarł z nożem i jego także powalił. Zdarł z grzbietów pokonanych wilcze i niedźwiedzie skóry i wziął je dla siebie. Odebrał im naszyjniki i wziął je dla siebie.

Wyratowany wojownik dziękował mu. Nazywał się Gordża i był jedynym synem chana Karamu. Długo obozowali obaj nad brzegiem jeziora, jedząc ryby.

Pojechali razem w stronę wyżyn Karamu. Po drodze napotkali grupę ludzi Czamburo, którzy wiedli kobiety i dzieci na sprzedaż. Młodzi narzucili na głowy ciemne wilcze skóry i czołgali się w ciemności. Skrycie podeszli do obozowiska i zabili wielu z ludzi Czamburo. Położyli się potem na kocach wśród pobojowiska i upili kwaśnym mlekiem. Na znak wiecznego braterstwa, Bodżigiridaj iGordża pluli w jedno naczynie i utoczyli krew z dłoni.

Powiedział Gordża:

– Bracie mój, tyś mnie oswobodził, a dziś w nocy zabiłeś przywódcę ludzi Czamburo. Ostrym nożem otworzyłeś mu brzuch tak szeroko, że wnętrzności jego wypadły. Weź więc największe łupy i tyle koni, kobiet i dzieci, ile uda ci się przywiązać do swego siodła. Ja jestem Gordża-dej, syn chana Karamu i wielki wojownik, dziś jednak jest twoja noc. Mnie zaś te śmierdzące szakale wzięły na sznur, co okrywa mnie niesławą. Dlatego jako przestrogę wezmę sobie dziś tylko jednego konia, jeden koc i jedną kobietę.

Podziękował mu Bodżigiridaj za te słowa i wziął wiele koni, kobiet i dzieci a także broń i stroje ludzi Czamburo. Nasadził na głowę hełm.

Gordża zaś wziął jednego konia, jeden koc i jedną kobietę. Długo chodził po obozowisku i szukał, aż w jednym, małym namiocie napotkał niewolnicę z dalekich krajów, której włosy nie były ciemne, lecz jasne. Urzeczony tym Gordża wybrał ją i przywiązał do swego konia.

Razem dotarli do kurenia chana Karamu, i chan ich powitał słowami:

– Miałem w domu dzielnego sokoła, lecz mi go odebrano. Dobry to dzień, który nie jednego, lecz dwa mi oddaje sokoły.

Został więc Bodżigiridaj wśród ludzi Karam, a traktowano go zawsze z szacunkiem jak chanowego syna. Przy ognisku chan nazywał go krewniakiem. Wziął sobie Bodżigiridaj dwie żony spośród oswobodzonych niewolnic i dwie spośród rodu Karam, co jest przywilejem szlachetnie urodzonego. Spał na zdobionych kilimach i jadał suto. Czasem po przyjacielsku drwił z brata swego, Gordży, który pojął za żonę jasnowłosą niewolnicę i żadnej innej kobiety nie chciał widzieć u wejścia do swej jurty. Nazwał ją K'szem i traktował lepiej, niż ktokolwiek z ludzi Karam traktował swoją kobietę.

Późnym latem wybrali się jeźdźcy Karam na pastwiska ludzi Czamburo, by wziąć zapłatę krwi za pojmanie chanowego syna. Wiele czaszek przytroczył do uprzęży swego konia Bodżigiridaj.

Jednej nocy ciepłej obozowali jeźdźcy Karam nad jeziorem wśród płaskiego stepu. Gordża, syn chana, leżał z gorączką po wyjętej strzale. Czuwała przy nim żona jego, K'szem, którą Gordża zabierał często na swe siodło. Gdy księżyc zaszedł, odeszła od niego i poszła ku legowisku Bodżigiridaja.

Powiedziała:

– Jeźdźcy Karam śpią upojeni kwaśnym kumysem i krwią swych wrogów. Tam leży mąż mój, Gordża-dej, który jest dobrym człowiekiem i dzielnym wojownikiem. Ja zaś jestem ta, którą nazwano K'szem czyli Jasnowłosa, którą Gordża odebrał łotrom z rodu Czamburo. Ja jestem ta, która kiedyś zasiadała u stóp ojca swego, wielkiego chana Chorazmu. Ja jestem ta, której wojownicy z najdalszych krańców świata rzucali pod stopy języki pokonanych wrogów, by zyskać jej łaskawe spojrzenie. Ja jestem ta, którą nazwano najcenniejszym klejnotem Chorazmijczyków, a teraz dzielę cuchnącą i biedną jurtę z mym mężem, który jest dobrym człowiekiem i dzielnym wojownikiem, ale brak mu głodu sławy i bogactwa. Jeźdźcy Karam śpią upojeni kumysem i krwią, a ja przychodzę do ciebie, bo ty jesteś Bodżigiridaj, który dziś zabił najwięcej ludzi Czamburo i zdarł buńczuk ze szczytu jurty ich wodza. Daję ci tej nocy moje piersi pachnące rozmarynem i moje uda bielsze od śniegu. Daję ci moje usta gorętsze niż południowe pustynie. Daję ci tej nocy najcenniejszy klejnot Chorazmijczyków.

Wzbraniał się z początku Bodżigiridaj, gdyż była ona żoną jego krewniaka. W końcu jednak jej włosy złote przysłoniły mu gwiazdy stepowej nocy. Tak też znalazł ich nad ranem Kaczut, który był sługą Gordży, syna chanowego. Zobaczył ich i zawołał:

– Biada ludowi Karam! Oto leży żona pana mego, Gordży-deja w ramionach brata naszego, Bodżigiridaja. Jedyną rzecz, której Gordża nie dałby mu z dobrej woli, Bodżigiridaj wziął podstępem, gdy pan mój leżał w gorączce!

To rzekłszy począł czynić wielki hałas. Zerwał się na nogi Bodżigiridaj i chłodny wiatr przedświtu oczyścił mu myśli i zdarł bielmo z oczu. I zrozumiał Bodżigiridaj, co uczynił. Ostry nóż włożył w skroń Kaczuta i rzucił się ku swemu koniowi. Próbował wciągnąć na siodło jasnowłosa K'shem, jednak ona osunęła się na ziemię, a ludzie Karam już biegli ku nim. Krzyknęła piękna K'shem:

– Koń twój dwojga nie uniesie, ścigany przez rącze rumaki Karamitów. Ratuj choć swe życie, zapamiętaj mój zapach i pędź!

Pognał więc Bodżigiridaj w step krzycząc:

– Hańba mi! Jak szakal tchórzliwy uczyniłem szkodę w jurcie dobrego człowieka, a teraz uciekam.

Jednak im dalej jechał, tym bardziej inne uczucie wypełniało jego serce, aż w końcu załkał:

– Zostawiłem za sobą cudną K'shem, za którą teraz tęsknią oczy moje i palce moje, dusza moja i krew moja. Spalę step, ale ją odzyskam. Utopię świat we krwi, ale ją odzyskam. Runie Niebo i zgaśnie słońce, jeśli tego będzie trzeba, bym znów był z nią.

Jechał wiele dni, aż koń jego, biały jak śnieg lecz o czarnych pęcinach, niemal padł z wycieńczenia. Dotarł w końcu do kurenia ludu Czo-san i padł u wejścia do swej jurty, zmożony głodem i tęsknotą. Dwa razy księżyc wznosił się nad stepem, nim Bodżigiridaj odzyskał ducha. Odwiedził go ojciec jego, UsutajDżerna, i powiedział:

– Powrócił syn mój nie wiodąc niewolników, nie dźwigając łupów, nie prowadząc koni, wielbłądów ani bydła. Jedynym, co przywiózł, jest smutek w oczach. Czy okazał się tchórzem lub głupcem? Czy stanie się pośmiewiskiem ludu Czo-sen? Jeśli tak, jego miejsce nie jest w jurcie syna nojana, lecz wśród psów nojanowych, które kłócą się o kość za jego domostwem.

Odparł mu na to Bodżigiridaj:

– Prowadziłem ku temu miejscu konie i wielbłądy i wielu niewolników, lecz napadli mnie ludzie z plemieniaKaram i zabrali mi wszystko. Odcięli też od mego siodła najpiękniejszą kobietę wszystkich stepów – K'shem Jasnowłosą, i ją także zabrali.

Gniew opanował UsutajaDżernę gdy usłyszał o tych wypadkach, bo nie było dotąd nienawiści między ludem Czo-sen i chanem Karamitów. Stali jednak u posłania Bodżigiridaja jego bracia, którym zawsze mało było przelanej krwi. Wiedział o tym Bodżigiridaj, i dlatego właśnie przy nich wypowiedział swe słowa. Rzekł więcnajstarszy z braci, Baturaj:

– Ludzie z Karam mają wiele koni, lecz zabrali konie brata naszego. Mają bogactwa, lecz zabrali łup brata naszego. Myśleli, że można syna nojanaCzo-sen napaść w stepie jak głupca i słabeusza, który buduje wokół siebie płot i mieszka w kupie gnoju do końca życia. Pojadę z bratem mym, Bodżigiridajem, by odebrać im konie, łupy i ostatnią kroplę krwi z żył.

Zaś Ardżudaj dodał:

– Gdy Niedźwiedź i Sokół ruszają pić krew, nie może zabraknąć u ich boku Szczura, który uderza z zaskoczenia i mocno gryzie.

Słysząc te słowa, nie mógł już UsutajDżerna powiedzieć nic więcej. I choć ciężar legł mu na sercu, przyzwolił wynieść z jurty buńczuk wojenny, który następnie wręczył synowi swemu, Buturajowi, mówiąc:

– Nieś ten buńczuk wysoko i prowadź jeźdźców Czo-sen po zwycięstwo i łupy. Jeśli jednak stracisz moich jeźdźców i lud nasz czeka zagłada z rąk mężnych Karamitów – niech Niebo wypluje twą duszę, niech nie będzie dla ciebie miejsca pod słońcem a tylko w ciemnościach nocy.

Przez całą zimę słano wici. Gdy nadeszła wiosna, wsiedli na siodła domownicy nojana i jego krewni, którym miał przewodzić Ardżudaj. Wsiedli na siodła ludzie z rodu Dżarbaka, którzy jechali za bratem żony Baturaja. Wsiedli na siodło ludzie z rodu Aczitów, którzy stawiali się na zew wojenny Czo-sen by podtrzymać pokój z tym mężnym plemieniem. Wsiedli na siodła ludzie spod góry Boku-Sałudż, którzy nie czcili Nieba lecz złego, podziemnego ducha. Opiłowywali oni swe zęby, kaleczyli twarze wzorami od wieków szli za ludem Czo-sen, wspierając ich w walce dla samej tylko krwi wrogów, którą cenili ponad największe bogactwa.

Przed szeregiem jeźdźców stanął Baturaj, dosiadając rudego konia o białej grzywie, tak wielkiego, że pod jego brzuchem przejść mógł człowiek, który w boju umiał miażdżyć czaszki wrogów swymi zębami. U boku jego stanął Bodżigiridaj na koniu czarnym jak noc, tak jak czarne były jego myśli i zamiary od dnia, gdy porzucił ukochaną K'shem. Nie mówił nic, tylko przypiął kołczan do pasa, założył hełm i długo ostrzył swój nóż. Raz spojrzał w dal i powiedział cicho, by nikt nie usłyszał:

– Jeśli żyje, odzyskam ją. Jeśli spotkała ją śmierć, Niebo zapłacze nad losem jej krzywdzicieli.

Zabito kozę, a krew jej wylano pod kopyta wodzów. Kobiety śpiewały, gdy szereg jeźdźców ruszał ku północy. Długo biegła za nimi żona Baturaja, krzycząc:

– Przywieź mi, mężu mój, tyle złota, bym lśniła jak słońce! Przywieź mi, bracie mój, tyle koców i kilimów, bym wyściełała nimi cały step!

Zaśmiał się słysząc to Ardżudaj i tak oto rzekł do brata swego:

– Zamiast na rudym koniu o szczękach z żelaza, mógłbyś ruszać do boju na swej żonie, która bardziej jest żądna krwi i łupów niż ktokolwiek z tych, co z nami jadą.

Nie było bowiem między nimi wielkiej miłości. Baturaj nie odrzekł nic, nie był bowiem tak szybki w języku jak Ardżudaj.

Nim czambuł ujechał trzy dni, stanęli przed braćmi zwiadowcy i powiedzieli tak:

– Przed nami stoi w stepie obóz ludzi Karam, a jest on tak wielki, że nie widać jego drugiego krańca zza horyzontu. Konie ich zjadły już tyle trawy, że nie ma jej na dzień drogi wokół obozowiska. Nad największym namiotem skrzy się srebrem buńczuk chana Karamu, a wokół niego buńczuki kaganów i nojanów z czterech stron stepu.

Pojechał więc Ardżudaj w stronę obozu ludzi Karam, gdyż miał on oczy najbystrzejsze. Gdy wrócił, tak przemówił wśród dowódców:

– Nie ma człowieka ani zwierzęcia, ani chyba nawet ducha tak dzielnego i przebiegłego, jak Ardżudajz Czo-sen! Oto u wodopoju zabiłem człowieka Karam i przebrałem się w jego szaty. W obozie zaś pilnie nadstawiałem ucha. Usłyszało ono, że nieprzyjaciele szukają w stepie ludu Czo-sen, gotowi utaczać im krwi i brać ich kobiety. Wiedzie ich sam chan Karamu, u boku mając syna swego, Gordżę-Deja oraz siedmiu wielkich wodzów, wśród których największa sława otacza człowieka zwanego Czarbagutej.

Rzekł na to wódź Baturaj:

– Psom z Karamu uwidziało się jeszcze więcej łupów zdobyć, niż zabrali napadając na brata mego, Bodżigiridaja. Ich kobiety wypłaczą całą rzekę, bo za dwa wschody słońca nie będzie już na ziemi mężczyzny Karam, którym by się nie pożywiały padlinożerne ptaki.

Na te słowa wodzowie wznieśli okrzyk bojowy, jeden tylko Ardżudaj szarpał swą brodę aż w końcu przemówił tak:

– Gdy jadę zabrać komuś konia i kobietę, nie zakładam hełmu i nie okrywam ciała zbroją. Nie biorę ze sobą wielu ludzi. Wyruszam w nocy i czekam, aż ten ktoś zaśnie lub, jeszcze lepiej, odjedzie daleko. Gdy chodzi o odrąbywanie głów, nie ma na stepie człowieka ponad mego brata, Baturaja. Teraz jednak trzeba nam szybkiej myśli, a tą włada Ardżudaj – Szczur. On zaś mówi wam, że coś dziwnego się tu dzieje i nie widzimy sprawy jasno jak w dzień, a raczej jak w półmroku przed świtem.

Nie słuchano go jednak, bo krew w żyłach ludzi Czo-sen i ich przyjaciół wrzała już na samą myśl o zbliżającej się walce.

Gdy drugie słońce od tej rozmowy wznosiło się nad stepem, stanęli ludzie Czo-sen na wzgórzu nad obozem wroga. Nie zastali jednak Karamitów dopiero się budzących, lecz stojących w karnym szyku. Dumnie błyszczał srebrem buńczuk chana, a jego samego łatwo było dostrzec gdyż wdział bogato zdobione szaty z zielonego jedwabiu. Każdy z jego jeźdźców założył na głowę hełm i odział się w ciężkie skóry. Nad szeregiem wznosił się las włóczni, a w środku szyku stanęli czarno odziani Satu, którzy brali się spośród najsilniejszych i najdzikszych synów ludu Karam. Konie swe okrywali kolczastymi płachtami, a na plecach dźwigali ciężkie ostrza. Na ich czele stanął Gordża, syn chanowy.

Nie minęła chwila, a z szeregu Karamitów wysunął się w przód posłaniec. Był to jeden z domowników chana, a zwał się Kardżu-bałaj i jechał na koniu siwym. Dumnie stanął przed obliczem wroga i uniósł głowę wysoko, mówiąc takie słowa:

– Jest wśród was, Czo-sen, człowiek o imieniu Bodżigiridaj. Oddajcie nam go, a krew wasza nie wsiąknie w step. Oddajcie nam go, a wasze kobiety nie będą dźwigać waszych ciał, by złożyć je pod kurhanami.

Słysząc to, Bodżigiridaj szybko nałożył strzałę na cięciwę i zabił posłańca na miejscu, mówiąc tak:

– Nigdy więcej usta tego tchórzliwego psa nie wymówią mojego imienia. Nim zajdzie słońce, zabiję jeszcze wielu z tych, którzy mnie pohańbili!

Wodzowie pochwalili jego słowa i gwałtowny uczynek, jeden tylko Ardżudaj zasępił się jeszcze bardziej i zaczął znów szarpać swą brodę. Widział bowiem w tym zdarzeniu coś dziwnego.

Widząc z daleka śmierć posłańca, rozkazał chan Karamu ruszyć czwartej części swych jeźdźców na harce. Ze strony Czo-sen wyruszyli zaś ludzie z plemienia Aczitów i z plemienia Dżarbaka, a wśród nich Bodżigiridaj. Wojownicy zasypali się nawzajem deszczem strzał i trzy razy starli się na odległość ciosu. Wielu z nich zginęło. Główne siły zaś nadal nie ruszały się ze swych miejsc, patrząc na siebie z odległości.

W końcu stało się jasne, że harcownicy Karamu tracą więcej krwi. Podjechał więc Bodżigiridaj niemal przed oblicze chana i strzelił z łuku, zabijając pod nim srebrzystego konia o włochatych pęcinach. Widząc upadek swego wodza, krzyknęli z gniewu ludzie Karam, a wśród nich Gordża, który nie czekając na rozkaz ruszył do boju, wiodąc ze sobą wojowników Satu. Ruszyło za nim wielu innych, nim dostojnicy dworu chana powstrzymali resztę.

Widząc te zdarzenia, nakazał Baturaj swym jeźdźcom jechać na oba boki i utworzyć kleszcze, w których zmiażdżyć chciał ludzi Karam. Środkiem zaś iść miał Ardżudaj, który tak się zwrócił do swoich wojowników:

– Nie znajdziesz w sercu moim tchórzostwa, za to w mojej czaszce mieszka szybka myśl. Jedźcie, póki co, za mną, i strzelajcie z łuków, lecz nie ruszajcie do walki pierś w pierś, nim wam nie nakażę. Tak czyńcie, okazując mi posłuszeństwo.

Gdy to się działo, spadli wojownicy Satu na harcowników Czo-sen i pozabijali ich wszystkich. Skoczył w przód Gordża, bo widział już przed sobą znienawidzonego Bodżigiridaja.

(c.d.m.n.)

 

 

 

 

 

 

Przypisy

Nim przystąpimy do znajdowania błędów stylistycznych, warto zaznaczyć, że efekt stepowej egzotyki starałem się uzyskać imitując styl i formę Tajnej Historii Mongołów (Mongołunni'uczatobcza'an), co pociągało za sobą konieczność powyginania nieco zasad gramatyki i konstrukcji zdania. Szczególnie cierpi na tym continuity.

Słowniczek i wyjaśnienia (troszkę historyczne, a troszkę nie)

Kureń – 1) obozowisko mongolskie, w odróżnieniu od zwykłego – obwarowane. 2) podstawowa jednostka rodzinno-plemienna, pierwotnie oznaczało oddział jazdy. Kilka kureni składa się na tumeń.

Nojan – wódz/książę/lider, zazwyczaj posłuszny kaganowi. Ponad kaganem już tylko chan.

Jurta – namiot ludów stepowych.

Buńczuk – kij z głowicą na szczycie, ozdobiony końskimi lub ludzkimi włosami. Pełni rolę sztandaru, buławy, berła i znaku godności przywódcy.

Czambuł – tutaj użyty w znaczeniu: szybki oddział taktyczny jazdy.

Widziałem, jak koza wskakuje na dach jurty… – wg Mongołów stworzenia (w tym ludzie) powinny przebywać tam, gdzie ich miejsce, np. kobiety po lewej stronie jurty, mężczyźni po prawej, a kozy na ziemi. Jeśli tak nie czynią – coś jest nie tak…

 

Krwią zabitego pokrył swe czoło i nos… – by okazać szlachetnie urodzonemu szacunek, powinno się go zabić bez przelania krwi (np. przez uduszenie), gdyż krew jest, całkiem dosłownie, nośnikiem duszy. Użycie krwi jako ozdoby twarzy oznacza dodatkowy brak respektu dla spokoju duszy nieboszczyka.

Koń szary z gwiazdką (…), koń biały (…) itp. – w opowieściach nomadów szacunek dla wierzchowca nakazuje przynajmniej w kilku słowach opisać każde pojawiające się w tekście zwierzę. Właściwie o każdym rumaku powinien opowiadać cały akapit, ale… no właśnie.

Głupca i słabeusza, który (…) – pogarda i niechęć nomadów dla osadników jest do dziś zapisana w ich genach i tradycji.

Koniec

Komentarze

Czy to opowiadanie już tu nie było pod innym nickiem?

Czegoś takiego jeszcze nie było. Nie wiem, czy to jest idiotyzm czy maestria. Autora proszę bardzo o kontakt mailowy w celu ustalenia warunków publikacji papierowej (jeśli jeszcze tu zagląda...)

Mnie się podobało

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka