- Opowiadanie: RobertZ - Gambit teściowej

Gambit teściowej

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gambit teściowej

Wiedział, że jej tu nie ma, ale gdzieś w głębi swojego jestestwa czuł dziwny niepokój, napięcie. Lekko trzęsły mu się ręce. Wycisnął ostatniego pryszcza, który z nadmierną werwą martwej materii rozprysnął się drobinami na powierzchni lustra. Tutaj w łazience czuł się najlepiej, prawie bezpieczny, pewny siebie. Mimo to syknął z bólu i nerwowo zaczął ścierać energicznymi ruchami ręki białą wydzielinę z powierzchni lustra. Przez okno wpadało do środka ostre światło jasnego poranka. Miał wiele czasu. Mógł spokojnie przeznaczyć go na przygotowania i dotarcie do celu. Wyliczył w myślach cele swojej wyprawy: dwa piwa i paczkę papierosów. Na więcej drobnych mu nie starczyło. Gdy Kasia, jego prawowita żona, pierwsza w tym życiu wyjechała no szkolenie do nieco odległej stolicy regionu, poprosiła go o to, aby przekazał całą twardą gotówkę mamusi. Tak się wyraziła, „mamusi”. Zostało mu nieco drobnych, całodzienna harówa wzorowego telepracownika, którą wykonywał w domowych pieleszach, a która polegała na wypełnianiu idiotycznych druków, oraz na sprawdzaniu podobnych druków wypełnionych przez kolegów z pracy. Ala taka praca i tak lepsza aniżeli żadna. Przez ostatnie dwa dni pracował za dwóch co mu dzisiaj dało nieco luzu i możliwość wycieczki na miasto.

Delikatnie uchylił drzwi do łazienki licząc się z możliwością spotkania Jej na korytarzu. Miał do wyboru iść do swojego pokoju, nieco na prawo od łazienki lub wyjść z mieszkania. Ale to oznaczało pójście w prawo, przejście obok pokoju teściowej będącej jednocześnie jej salą treningów bodajże jogo, albo inszej sztuki medytacji, punktem obserwacyjnym na całą okolice (uroki czwartego piętra) oraz schronem zabezpieczającym przed każdym rodzajem ataku oprócz atomowego. To ostatnie stanowiło urok zeszłowiecznego budownictwa, które jakimś cudem nie uznawało ścian z karton gipsu.

Wyślizgnął się z łazienki wężowym ruchem. Był już przygotowany do drogi. Chudy portfel schował do tylnych kieszeni spodni. Niewiele miał tam poza drobnymi i raczej nie bał się, że go zgubi. Stary wytarty portfel, który dostał od Niej na urodziny zanim oficjalnie stała się jego „Mamusią”. Broni nie brał. Takiego chuderlaka i tak by załatwili jeśliby się tylko wychylił. Liczył na to, że jego nijaki wygląd zniechęci ewentualnych łobuzów. Do drzwi wyjściowych doszedł prawie na czworakach. Skurczony, przechylony bardzo do przodu niemal opierał się dłońmi o podłogę bojąc się, że tak wyćwiczona latami podchodów niespodziewanie zaskrzypi. Prawie jak wąż podpełznął do nich, szybkim zdecydowanym ruchem otworzył je i prawie wybiegł na klatkę schodową. Za to bardzo długo je zamykał, gdyż przypomniał sobie, że i one też potrafią zaskrzypieć w zupełnie niespodziewanym momencie.

Nie bał się sąsiadów. Starzy koledzy, ich zramolali rodzice. Raczej nie sądził, aby ktoś Teściowej zakablował. Zresztą nawet gdy o tym się dowie piwo będzie już dawno wypite, a papierosy. No cóż zawsze można się wytłumaczyć zwarciem przestarzałej instalacji elektrycznej, która się spięła akurat gdy podłączał do sieci swój stary radioodbiornik. Zresztą mógł jeszcze „Mamusi”, oczywiście po następnej wypłacie, kupić nowy zestaw do samoobrony, aby nic nie powiedziała jego kochanej Kasieńce.

Schodząc na dół ze zdziwieniem spostrzegł, że przestały mu się trząść ręce. Zdenerwowanie gdzieś zniknęło i pojawiła się dziwna pewność siebie, przekonanie że się uda. Wychodząc na zewnątrz nawet zapomniał, że z Jej okna widać akurat wyjście z klatki schodowej. W ostatniej chwili przywarł do ściany dzięki czemu znalazł się poza zasięgiem Jej wzroku. Teraz wystarczyło jedynie skręcić za róg budynku. Przejść dwie ulicę i sklep był jego.

Westchnął ciężko. Za jego młodości, zamierzchłych czasów gdy chodził jeszcze do podstawówki. Papierosy można było kupić w kiosku na rogu ulicy. Ale niestety czasy się zmieniły. A nowy wiek, a raczej druga jego dekada przyniosła niespodziewane, a do tego gwałtowne zmiany. Tak, było co wspominać. Kiedyś za rasistowskie napisy można było dostać uwagę w dzienniczku, a teraz takiego młodocianego czekał poprawczak. Nie mówiąc już o dorosłych obywatelach Miasta. Znikali gdzieś w tajemniczych okolicznościach. Teraz nikt nie zwracał uwagi na kolor skóry, czy też poglądy. Zresztą wszystko stało się nijakie, byle jakie, sztuczne. Brak nienawiści i uprzedzeń o dziwo zabijał też pozytywne emocje. Miasto, które w założeniu twórców nowego porządku miało być tak jednorodne jak homogenizowany serek zmieszany z gównem podzieliło się na dwie dzielnice. Jedna żyła zdrowym trybem życia nie pijąc, nie paląc i nie robiąc nic poza tym bo przecież praca i brak jakichkolwiek poglądów miał być sposobem na życie. Druga połówka stała się agresywna, niepracująca, pijąca i paląca. Tam dla odmiany nienawidzili wszystkich, a nawet siebie nawzajem. Jakby stare czasy zamrożone w nowej formie. Forma była nowa, gdyż rządzący w pewnym momencie uświadomili sobie, że wszystkich są w stanie wykarmić zatrudniając zaledwie co dziesiątego obywatela. Państwo było dla reszty miłosierne. Zasiłki socjalne miały rozwiązać problem bezrobocia, a żeby miejscowych bezrobotnych nie denerwować udawano, że nie dotyczą ich przepisy regulujące poprawność rasowo-religijną. I tak powstały dwa odrębne miasta.

Jego szczęście polegała na tym, że mieszkał na skraju tych dwóch światów. Stare blokowisko rozłożyło się między światem zakrawacionych szarych, bo wszystkie kolory skóry się zmieszały, a światem peciarzy, gdyż wszyscy tam pracowali namiętnie nad hodowlą raka płuc, którego kuracje nie obejmowało ich ubezpieczenie.

Z drugiej strony dużo ryzykował. Mogli go jako krawaciarza sprowadzić do poziomu, a nawet chociaż nie było to zbyt prawdopodobne, dzień był jasny, niebo błękitne, ptaszki śpiewały, wyprawić do lepszego świata.

Drogę miał krótką. Niecałe dziesięć minut spacerkiem. I zawsze ten sam obraz. Eleganckie wyremontowane witryny sklepów, ładne fasady domów zastępowała szarość i bylejakość. Tutaj nikt się nie starał o dotacje z Unii Europejskiej. Po prostu nie czuli takiej potrzeby. Ulica nawet tu była piękna. Czysta, asfaltowa, kolorowe chodniki. Różnice widać było tylko po domach, o które nikt nie chciał dbać, żadne z ich licznych prywatnych właścicieli.

Sklep także należał do poprzedniej epoki. Duża kapitalistyczna wystawa przysłonięta jedynie przezroczystą szybą, którą nikt tu nie zastąpił weneckim lustrem. Kogo to obchodziło, że uczucia jednej z pracownic zostaną obrażone bo przykładowo jej światopogląd nie pozwalał pracować na wystawię. Dziewczyny także były ubrane jak dziewczyny. Z daleka widać było kolorowe suknie. Wiedział także, bo już tam przecież był, że noszą kolczyki i malują usta. Nie do pomyślenia w normalnym świecie, gdzie ktoś mógłby się obrazić, bo wzięto go za kobietę, a czuje się mężczyzną, a może odwrotnie. Nie wiedział tego zbyt dokładnie.

Wszedł do sklepu. Nie myśląc już o Teściowej, ani o „przepalonej” instalacji kupił dwa piwa i paczkę papierosy. Ekspedientka nawet się do niego uśmiechnęła nie bojąc się najwyraźniej oskarżenia o molestowanie z jego strony.

Wychodząc natknął się na nich. Niepoprawnych barbarzyńców obecnego stulecia. Jak opisać to czwórkę złośliwie chichoczących obwiesiów?

Jeśli ktoś sądzi, że typem łobuza jest ktoś kto ma fryzurę a la irokez, a spodnie opuszczone do kolan, co ma prawdopodobnie dziewczynom komunikować o rozmiarze przyrodzenia to muszę stwierdzić, że niestety się myli. Spotkana przez niego grupka reprezentowała dwa obecne we współczesnej modzie łobuzerii kierunki. Dwóch wysokich chudzielców założyło na siebie ciemnozielone wojskowe mundury. Proste w kroju, pozbawione zbędnych naszywek, można by rzec, polowe, z wielką ilością kieszeni, pasem przy spodniach, do którego przyczepiona była kabura z bronią. Za pas zatknęli również po parzę noży raczej nie służących do krojenia chleba oraz małą saszetkę prawdopodobnie z dokumentami i pieniędzmi. Pozostała dwójka różniła się od siebie, wzrostem, rozmiarem tuszy od wielkiej do gigantycznej oraz wyglądem twarzy, gdyż jeden miał wielką brodę, a drugi sumiaste wąsy. Ta dwójka założyła na siebie luźne koszule i spodnie bodajże od dresów. Mogliby sprawiać przyjemne wrażenie wyluzowanych chłoptasiów mających jedynie poważne problemy z tuszą gdyby nie bejsbolowe kije, które trzymali pewnie w garści szykując się do meczu swojego życia.

– Dzień dobry– szepnął przerażony– Czy mógłbym przejść. Chciał jakoś okazać, że jest jak najbardziej miejscowy. Uśmiechnął się nonszalancko ukazując zdrowe zęby, ale doskonale wiedział, że w dzielnicy wszyscy wszystkich znali, a on raczej nie należał do tych znanych.

-E… krawaciarz – odezwał się jeden z mundurowych co cię sprowadza w nasze strony?

– Może chce poudawać jednego z nas – odezwał się drugi mundurowy. Wyszczerzył zęby w nieszczerym uśmiechu. – Może tak go ustrzelimy? – dla podkreślenia wagi tych słów wyciągnął pistolet z kabury. – Taki owad przychodzi do nas to trzeba go zgnieść. Wiedział Przygłup na co się porywa.

– Panowie, ja tylko po papierosy – czuł, że po tym spotkaniu czeka go dłuższy pobyt w szpitalu.

– Chce mu się palić – zarechotał ten większy grubas – Ale do dzielnicy nie łaska się przeprowadzić. Pierdolony krawaciarz. – splunął pod nogi i pokazał z bliska jaki piękny ma kij bejsbolowy. – Zresztą nie możesz go ustrzelić bo za to jest resocjalizacji, od kiedy znieśli karę śmierci i więzienie bo niehumanitarne,, a za kija dają jedynie mandat, a my biedni to umorzą.

– Panowie – pisnął. – Piwko też kupiłem. Poczęstuje.

– Piwa mamy w brud. Kartki dają na piwo. – odparł na to drugi grubas. – A mordobicie z krawaciarzem. Rzadka okazja.

– Papierosy. – poprosił błagalnie – Możemy razem zapalić.

– Nie martw się. – zarechotał jeden z mundurowych– Odrestaurują ciebie. Technika robi teraz cuda z ludzkim ciałem, a ty na pewno masz podstawowe ubezpieczenie.

– My nie mamy – warknął grubas – Bić krawaciarza! – zamierzył się na niego kijem. Ale coś go powstrzymało. Znajoma ręka teściowej wynurzyła się spoza jego barku i chwyciła za jego rękę powstrzymując nieuchronny cios.

– O nie! – usłyszał twardy kobiecy – Nikt mi zięcia bić nie będzie.

Nie wiedział kogo bardziej się bać. Czwórki rozwydrzonych chłopaczków, bezrobotnych z urodzenia zasiłkowców, czy też tej wielkiej kobiety. Byłej komandoski, odznaczonej virtuti coś tam za męstwo. Zwolnionej ze służby ze względu na ilość wysłużonych lat, obecnie emerytki wojskowej. Przyszła po niego bez żadnego uzbrojenia. Potężna umięśniona wysoka kobieta z cycem jak należy. Prawdziwa walkiria.

– Jestem Teresa – przedstawiła się. I nie czekając na odpowiedź wszystkich obecnych poza jej ukochanym zięciem sprowadziła do parteru. Trudno ująć jakimikolwiek słowami tego co się działo. Żaden pistolet nie zdążył wypalić. Żadna pałka nie dotarła do swojego celu. Faktem natomiast było to, że na środku chodnika zwijała się z bólu czwórka napastników położona na ziemie kilkoma ciosami prawdziwej kobiety.

Poczuł silny ból. To bolało jego prawe ucho nadmiernie naciągnięte przez kochaną Teściową. Nie miał wyjścia musiał za nią, a w zasadzie obok niej nieco pochylony do przodu iść.

– No, kochaniutki– warknęła na niego – W domu sobie pogadamy.

W duszy cicho westchnął. Nie szlag trafi to równouprawnienie.

Koniec

Komentarze

CYTAT: "Ale to oznaczało pójście w prawo, przejście obok pokoju teściowej będącej jednocześnie jej salą treningów bodajże jogo, albo inszej sztuki medytacji,(...)"

Można zrozumieć: „Co to jest ropucha i czterdzieści żabek?", bo wiadomo, że jest to: " Teściowa wieszająca firanki!”

Nie można zrozumieć, albo to ja za głupia jestem: „Teściowa będąca jednocześnie jej salą treningów.”

Czy to jakaś ruja, porubstwo albo inne świństwo?

Patrz komentarz do poprzedniego opowiadania. Rozumiem, że "syknął z bólu" mimo, iż "czuł się bezpieczny w łazience". Bardzo logiczne...

Nowa Fantastyka