- Opowiadanie: RyanPolak - Błoto, cz.III

Błoto, cz.III

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Błoto, cz.III

Błoto cz.III

 

Sen to najintymniejsza część ludzkiego istnienia, jak mawiają, skrywająca najgłębsze sekrety i lęki. Odczytywanie go to czysta symbolika, zaś jakakolwiek próba zrozumienia zwykle kończy się bólem głowy. Tej bowiem nocy Katberry sen miał dziwny, żeby nie powiedzieć – chory. Stał oto całkowicie sam, na pustym polu, usłanym tylko różami. Biel kwiatów spowijała go zewsząd, raziła w oczy jak śnieg skropiony słońcem. Mimo spokoju tego koloru, gdzieś tu czaił się niepokój. Kat tępo wpatrywał się w dal, gdzie jak malowane ultramaryną niebo spotykało się z bezkresną bielą pustyni róż. Namacał skórzane paski okalające ubranie. Potem coś zimnego, metalowego. Obejrzał dokładnie, ujął zimny metal z olstry, spojrzał na broń. Ogarnął go mimowolny lęk, ręce zaczęły się trząść w rytm huraganu myśli. W głowie zaś szumiało niczym w ulu, w który ktoś natrętnie uderzał kijem. Owady brzęczały, uderzały tu i ówdzie po czaszce, formując dziwne zdania, które Katowi wydały się całkiem pozbawione sensu.

"Zabiłeś człowieka". "Bóg cię za to nie wynagrodzi".

Był odziany w ten sam, zabłocony mundur, teraz jak pajęczą siecią opleciony skórzanymi pasami licznych kabur, tejsaków i olstr, z których połyskiwały chwyty dziesiątków pistoletów. Było ich tak wiele, a były dziwnie lekkie. Pod pachami miał austriackie glocki siedemnastki, ponoć niewidzialne dla lotniskowych wykrywaczy metalu. Niżej walthery p99 i dwie trzydzieski-ósemki, pamiętające jeszcze czasy skórzanych płaszczy i insygnium z czaszkami. Na nogach stare rewolwery, peacemakery, wessony i rugery, pistolety parabellum i ruskie tetetki. Kat zapragnął wszystko to z siebie zrzucić, co do ostatniej sztuki, byle tylko uwolnić się od ciężaru. Począł nerwowo ciskać broń na białe róże, wyszarpywać z kabur, jednak miał jej tyle, że zwyczajnie nie nadążał. Tymczasem błękitne niebo zasnuły chmury koloru ciemnego grafitu, gęstego i złowrogiego, aż wreszcie zaczął padać deszcz.

Róże zakołysały się od milionów kropel, bombardujących delikatne płatki, falujące niczym morska toń podczas sztormu. I stało się coś dziwnego: róże zaczęły zmieniać kolor z każdą kroplą, z biali w kontrast krwistej czerwieni. Coraz mocniej i gęściej, coraz dalej, białe róże gdzie okiem sięgnąć czerwieniły się i spływały rubinem.

 

– Wstawaj! – krzyknął jakiś głos, brzmiący jak pijacki bełkot.

Kat zerwał się, róże zniknęły, niebo wyparowało, pasy i kabury rozpłynęły się w powietrzu, mieszając z jasnością poranka, zaś sterty żelastwa u jego nóg zwyczajnie nie zostawiły po sobie śladu, ustępując rażącemu światłu.

– Co… co się dzieje? – wymamrotał Kat.

– Już rano, wstawaj młody, zaraz ruszamy.

Dopiero teraz, niczym na prześwietlonej kliszy, rozmytą kreską wyrysowała się sylwetka człowieka w pekoku. O twarzy poznaczonej kilkudniowym zarostem.

– Sir! – krzyknął jeszcze na wpół śpiący Kat. – Szeregowy Katberry, na rozkaz!

– Dobra, młody, zjedz jakieś śniadanie i bądź gotów za pół godziny. Idziemy na patrol.

To powiedziawszy, kapitan Higgins odszedł, zarzuciwszy swój karabin na ramię.

– Ale dokąd idziemy? – spytał Kat.

Niestety, pytanie poleciało w nicość i upadło w błoto, które zaraz zresztą rozchlastały czyjeś buty. To był Red, oczy cały czas miał wielkie jak jajka, choć nieco już się uspokoił. Bez słowa wskoczył do okopu w cieniu drzewa, tego samego z widokiem na zakole kanału, które nie tak dawno temu przecinały setki pocisków. Sądząc po jego podkrążonych oczach nie zaznał spokoju tej nocy. Może zwyczajnie nie potrafił? Wreszcie Kat obudził się, tym razem już do reszty. Przetarł oczy, ale natychmiast je zmrużył, czując, że właśnie osmarował sobie gębę błotnistą breją i, krótko mówiąc, napchał sobie do oczu mokrego piachu. Zatem zapanowała czerń.

– Kurrrwa. – syknął w złości, po omacku szukając czegoś do wytarcia. – Może ktoś… ma ktoś wodę? Red? Red?

– Czekaj, stary… – rzekł czyiś głos. Jednak nie młodego rudzielca, ten bowiem był posiadaczem nieco niższego szczebiotu, kwintesencji żółtodzioba.

Chlust! Kat poczuł przenikliwy chłód i skapujące jedna po drugiej kropelki wody tak zimnej, że aż naciągającej skórę. Najpierw wytarł ręce w mokry mundur, potem namacał oczy i oto ponownie uderzyła go światłość. Nie ma co, niezła pobudka. Przed sobą ujrzał żołnierza z mahoniowym skrętem w ustach i pustym blaszakiem w ręku.

– Co to było? – wskazał na metalowy kubek.

– Woda z jeziora. Zatem uważaj, bo zaraz złapiesz jakiegoś syfa. Nie musisz dziękować.

Aha, zadzwoniło w głowie Kata, to ten kaemista z wczoraj. Dopiero teraz uderzył go cudaczny wygląd osobnika: brodę miał ściętą w szpic jak towarzysz Lenin, choć do tego i posklejane syfem wąsy. A szyję oplecioną kraciastym szemagiem, niby to anakondą. Mundur zaś miał nieco dziwny, jak na członka Trzeciego, bowiem przy ramionach pokryty był naszywkami wszelkiego możliwego kształtu i koloru, co aż biło w oczy. Sądząc po napisach na mundurowej bluzie i smocku, widocznych jeszcze spod wyblakłych plam barwnika, znać można było, że całym sobą reprezentuje wiecznie nieumarły ruch hippisowski. "You can't kill me" wołały plecy. "Frag my sides" odpowiadał kołnierz, z tego samego kołnierza strzelała zresztą wczepiona pacyfka. Widać kapral (nosił pojedynczy szewron) służbę zastał przy karabinie maszynowym, wyrwany gdzieś spomiędzy kolejnym skrętem z trawki, a jammowaniem na gitarze. Samo gpmg stało na dwójnogu, na wpół chwytu zanurzone w błocie brustwery, konsystencją przypominającą wystawione na słońce masło. Amunicyjny tymczasem z drugiego kubka polewał zamek przy otwartej pokrywie.

– Kurwa, jak jakiś jebany klej. I kwasem tego chujstwa nie zmyjesz. – narzekał, starając się usunąć ziemiste liszaje.

– Kat. – wreszcie odezwał się Rudy.

– Tak?

Żołnierz chciał coś powiedzieć, ale nagle go zatkało. Tak zwyczajnie, jakby w sekundę zrezygnował i zmienił myśl. Wykrztusił z siebie tylko jakąś pojedynczą głoskę.

– Chcesz kawy? – podjął na nowo.

– Chętnie.

– I ja się piszę. – rzekł strzelec kaemu, na powrót napełniając kubek wodą z wiadra, które zanurzone w błocie spoczywało na dnie absztychu. – Aha, młodzi, mówcie mi… kapralu Looney. Czy jak tam wolicie. Co z tą kawą?

Red wyjął z kieszeni swojego plejta jakiś woreczek, owinięty w nawoskowany papier.

– Skąd masz tyle kawy?

– Matka mnie wyprawiła na wojnę jak do szkoły. Także nalejcie sobie wody i podgrzejcie.

Kapral Lonney sięgnął do leżącego z boku bergena, mieszając w przepaściastych kieszeniach. Wreszcie z jednej z nich wyciągnął małe, metalowe coś, co położył na brustwerze. Rozłożył widełki turystycznej kuchenki, kładąc kostkę stałego paliwa. Przypalił zapałką, żółta osełka zapłonęła w mgnieniu oka ledwie widzialnym językiem, liżąc delikatnie spodek kubka.

Kat obejrzał się na niedawne pole bitwy, teraz splamione krwią i wydeptane. Plaża była przecięta w poprzek powalonym pniem z którego aż zionęły wielkie dziury po kulach. Samo drzewo pewno ocaliło wczorajszej nocy niejedno istnienie, przy okazji będąc najeżonym ołowiem bardziej, niż poligon w Aberdeen niewypałami. Z okopów kawałek dalej, zza drzew wyszło kilku marines z nabitymi elkami w ręku. Wyszli na odcinek plaży na całej długości usłany trupami i nie-trupami Czeczeńców. Dochodziły stamtąd skowyczenia i jęki, choć ciche i pojedyncze. Z czarnej masy, która leżała na skrwawionym piachu, już przesiąkniętym czerwienią. Wtedy na wzgórek wyszedł kapitan Higgins, wskazując palcem na plażę.

– Dobić mi tych skurwysynów, nie chcę żadnych niespodzianek! Use your bayontes, lads!

To się nie dzieje naprawdę, myślał Kat. On to powiedział na serio?

Bam! Padł pierwszy strzał, któryś z marines huknął w leżące zwłoki. Bam-bam! To samo. Ktoś inny nasadził bagnet na lufę i zatopił go w którymś z zabitych. Wtedy gdzieś z końca plaży jedno z ciał… zwyczajnie wstało. Ktoś żył! Bojownik podniósł się na nogi i zaczął uciekać. Co robić, gorączkował się Kat. Strzelać? Zabić go? Wtedy poczuł na karku falę gorąca i głośny huk, w nozdrza uderzył zapach prochu. W geście obronnym złapał się za głowę, uskoczył w bok. Czeczen na przedpolu już leżał. A Kat zobaczył za sobą nikogo innego, jak sierżanta Harris'a z dymiącym coltem w ręku. Stary spojrzał się tylko i poszedł na plażę.

Prawda, co o nim mówili, że to kompletny świr. Ale nic dziwnego, że wciąż walczył, w końcu właśnie położył przeciwnika strzałem w głowę z prawie stuletniego pistoletu, bodajże z dystansu pięćdziesięciu metrów. Nawet na pułkowej strzelnicy coś takiego było niemożliwe, jak tylko niemożliwym jest nazwanie sierżantem bosmana z Royal Navy, nie powodując przy tym jego wkurwienia. Kat długo przyglądał się ponuremu procederowi, rozrywającemu się na plaży. Postanowił zejść nieco bliżej, zobaczyć na własne oczy. Umysł mu wzbraniał, jak to on zresztą, ale nogi jakoś same szły. Ciągnęły zwyczajnie nieoswojonego z wojną dzieciaka bliżej śmierci, jak natrętną muchę do sterty gówna.

– Hej, Rookie! – ryknął przez śmiech któryś z żołnierzy siedzących na popiersiu okopu, podobnie jak reszta kamratów akurat polerujący szmatką suwadło karabinu.

Wywołany, również z uśmiechem, szedł po plaży w towarzystwie dwóch zbrojnych: jakiegoś kaprala z sekcji wsparcia i kumpla po fachu. Znając po przepastnej torbie z krzyżem i przytroczonym ifaku, był medykiem.

– Rookie! – ponowił wołania okop. – Tamten się rusza! Nożem go, kurwa! Pod nerę jebanemu islamiście!

Faktycznie, jeden z askierów Allaha wciąż się ruszał. Choć leżał na brzuchu, widać było po nim sylwetkę chudego brodacza, teraz o gębie nakropionej cętkami prochu i wygryzionej przy lewym oku odłamkiem. Spazmatycznie drgał na całym ciele, trząsł się jak galareta, bynajmniej nie z zimna. I szeptał coś pod nosem: z racji położenia, albo wyzywał matki wszystkich obecnych, albo ciskał cytaty z świętego al-Quranu.

– O, tak… – rozmarzył się na głos medyk, dobywając kordu zza pasa. Dwaj towarzysze tylko się uśmiechnęli.

A Katberry stał w miejscu, przyglądał się.

– Chodź tu do pana, pan cię poskromi i otworzy. O, ty kurwo, jaja ci w mordę wbiję.

Podchodził coraz bliżej i bliżej. Mizerykordyja błyszczała już w słońcu.

– I gdzie ten twój Allah, skurwielu? – warknął, łapiąc leżącego na brzuchu za ramię.

– Allahu akbar! – rozległ się ryk.

Askier poderwał się z ziemi i rzucił na medyka! Złapał go, docisnął do piersi, łapiąc jeszcze chyłkiem żołnierza obok. Potem tylko jakby kliknięcie i uderzenie metal o metal. I donośne tąpnięcie. Kat padł na ziemię, przed oczyma mając burzę rubinu, dosłownie jakby ktoś huknął w nabity krwią balon. Powietrze zasnuł dym.

– Jezu Chryste! Medyyyyk!

Zawodzenie poskutkowało, jak brytany na pomoc rzucili się ludzie z zabezpieczenia, wyciagając broń i noże, piach rozgniotły buty z połowy plutonu. Kat odnalazł się siedząc tyłkiem na mokrym piachu. Spojrzał na to, co właśnie wyłoniło się spośród dymu: dwa skręcone ciała, jedno na drugim, wyglądające jak wygryzione, zwęglone miejscami arbuzy. A obok kłębowisko sinych patrochów, wylewające się z rozprutego brzucha.

– Rookie! Matko Boska! Rookie! – marine raz po raz uderzał w ramię medyka leżącego pod masywnym rebeliantem.

Szybko odrzucono zwłoki askiera. Rozcięto mundur Rookie'emu, ściągnięto kamizelkę, szarpiąc za szybkowyczepną linkę. Potrząsali nim, sprawdzali puls, zlepiając sobie ręce krwią, ktoś nawet rozchylił powieki. Lecz nad ponurym rytuałem nagle zawisł sierżant Harris, posępny niczym gradowa chmura.

– Weźcie go zostawcie, on jest bardziej martwy niż Elvis i Janis Joplin razem wzięci.

Ktoś zapłakał, inny osmarował sobie ręce krwią z potwornej rany na plecach medyka. Widać mudżahedin musiał przycisnąć granat do pleców przeciwnika, samemu ginąc wskutek wybuchu i odłamków.

– Co to, kurwa, było?

Harris podniósł z ziemi podłużny, esowato wygięty kawałek metalu. Łyżkę granatu.

– Ergiede. Kurwy to z Pakistanu i Czeczenii przerzucają.

Zaraz obok opatrywano tego drugiego marine, który miał pecha, ale jakby mniejszego niż nieszczęśnik Rookie – pociągnęło go nieco w bok, zatem poharatało mu tylko rękę. Postrzępiona kombatka na ramieniu delikatnie opływała zakrwawione ramię, rozorane odłamkami, z wywalonymi na zewnątrz purpurowymi mięśniami. Już pękły opakowania dwóch medycznych pakietów, już ktoś uniósł autostrzykawkę z morfiną do strzału.

Kat nie wytrzymał, musiał odejść. Żołądek ściskały mu czyjeś niewidzialne ręce, wykręcały go jak ręcznik. Zaczął się krztusić, widząc odbicie swojej umorusanej twarzy w wodzie. Nic nie jadł. Oj, rzyganie nicością w brzuchu będzie bolało. Wtedy poczuł klepnięcie w plecy.

– Przywykniesz… – rzekł spokojnym tonem kapitan Higgins. – A wy, panowie, zebrać małego Rookiego w worek i na tyły do reszty zabitych. Złamcie mu nieśmiertelnik.

Gdy już odszedł do reszty, Norm zobaczył coś ciekawego pośród ciał, coś, co pozwoliło mu nagle przestać postrzegać krew i postrzępione flaki. Skarby. Podszedł i ukląkł przy jednym z ciał, oglądając je dokładnie. Kierował nim jakiś automat, każący oklepać kieszenie i wyciągając papiery. Z dokumentów wynikało, że poległ tutaj niejaki Hakim Salmonowicz Kirewskij. Sądząc po cudacznej kombinacji imienia i nazwiska, z pewnością ścieżkę dżihadu obrał w Czeczenii. Oczy miał martwe, twarz od spodu zdobiła kozia broda, normalna rzecz u islamistów. Pod okiem ciągnęła się wąska blizna, stwarzając wrażenie pirata. Potem z kieszeni Kat wyjął jeszcze jakieś zawiniątko.

Karteczkę z nagryzmolonym rysunkiem.

Był tam niewymiarowy człowiek o czarnej bródce, z krzywym kałachem w ręku. Rysunek podpisany był również kredkami, cyrylicą. Lecz Norm odrobinę znał się na ojczystej mowie wielkiego wroga, wszak pochodził z warstwy lordów. "Tata". W pierwszej chwili chciał wszystko rzucić, odejść i przeklinać samego siebie, lecz wtedy ujrzał wystającą bojownikowi zza pleców rękojeść jakiejś broni. Wyszarpnął ją zdecydowanym ruchem, ostrze świsnęło w powietrzu. Okazała się to pięknie wykonana, lekko grawerowana maczeta.

– Weź. – poinstruował ni stąd, ni zowąd Higgins. – Przyda ci się.

 

* * *

Katberry wrócił do swojego okopu, gdzie zastał już zarówno kaprala Looney'a, jego amunicyjnego, jak i Reda delektujących się świeżą arabicą. Zapach niósł się razem z delikatnym wiatrem, łagodnie pieścił nos, z miejsca przeganiając odór rozkładających się ciał, który zasnuł powietrze niby epidemia grypy. Siorpali kawkę z gracją brytyjskich lordów, toteż na ich umorusanych gębach zagościły typowo lordowskie uśmiechy.

– Hej, Katy, kawę ci zrobiłem. – powitał przybysza Red.

– Dzięki.

Norm ujął blaszany kubek, zaś z leżących na brustwerze zapasów – trzy saszetki cukru. Mówi się, że ktoś kiedyś ten wojskowy cukier wysypał na szalkę i rozsmarował, by potem wsunąć pod wszystkowidzące oko mikroskopu. Potem ten sam pan w białym kitlu wymieszał preparat z jakimś chemicznym gównem i na kartce kredowego papieru zapisywał werdykt: "dwadzieścia procent cukru w cukrze, zdatny dla wojska". Katberry zmieszał z brejowatą kawą cukier, przy okazji nie zwracając uwagi, że zwyczajnie prawie się oparzył. Rozmyślając, tak samo gorący napój wlał w gardło.

Z nudów zaczął liczyć. Przetrząsnął ładownice, po czym stwierdził, że wczorajszej nocy wywalił cztery magazynki – całe sto dwadzieścia sztuk amunicji. Szczęściem nie wyrzucił stanagów, tylko trzymał w zrzutówce przy boku. Wreszcie ujął delikatnie zdobyczną pochewkę z tłoczonej skóry, w kilku miejscach przeszywaną dratwą, gdzie indziej kanelowaną. Wysunął bardzo lekką maczetę, wielkości bardziej małego berdysza. Rzecz przydatna, bynajmniej nie tylko do torowania drogi w buszu.

– Skąd to masz? – zagadał Red.

– Znalazłem.

I więcej mówić nie było potrzeby. Norm zwyczajnie zdjął kamizelkę i upiął na niej skórzane rzemyki. Dzięki czemu rękojeść miał teraz u prawego boku. Nie kłamiąc, przybrał wygląd dosyć kontrastowy: z jednej strony maczeta, atrybut kozaka, starego wariata i sztampowego poszukiwacza przygód. Na twarzy zaś prawie brak zarostu, twarz niemal dziecka, do tego żółtodziób, jak się patrzy. Mundur i wszelkiego rodzaju dodatki były tutaj jedyną cechą osobistą żołnierza, która nadawała mu nieco inny charakter, niż cyferki, jakimi był w papierach. Albo skrótem swego stopnia, czy ciągiem znaków, wyrytych na okrągłym dog tagu. Mundur stawał się czymś, co człowieka określało, wyłamywało z mantry "chujowo, ale jednakowo".

 

Nie dalej jak dziesięć minut później, gdzieś spomiędzy okopów rozległy się krzyki:

– Pierwszyyyyyy! Broń w łapy i stawać w szereg! Idziemy na wypad!

Katberry wyskoczył z okopu, przetykając bezpiecznik karabinu, następnie pociągając za uchwyt. Broń załadowana, gotowa do strzału, nastawa na ogień pojedynczy. W zgodzie ze świętą zasadą, którą za cel swych pogańskich praktyk wzięli wszelcy heretycy, rozkazem oszczędzania amunicji. Część pierwszego plutonu ustawiła się w szyk ubezpieczony, wymachując karabinami na wszystkie strony. Higgins trzymał właśnie mapę, uzgadniając coś z podoficerami. Czyli tymi, którzy jednocześnie prowadzą ludzi na rzeź i sami są na nią prowadzeni.

– Nasz wspaniały wywiad w swej świątobliwości nakazał nam sprawdzić pobliską wioskę. A, z racji że wszyscy urodziliśmy się w piątek trzynastego, wybrano właśnie nas. – oznajmił wprost kapitan.

– Sprawdzić wioskę? Znaczy… spodziewamy się kontaktu? – ktoś spytał.

– Nie, to standardowy patrol. Trzeba więc będzie pogadać z wioskowymi i jakby co, trochę ich postraszyć. Żeby szuszactwa nie trzymali w piwnicach. Jako, że wszyscy leżą tutaj, w wiosce nie powinno być Czeczeńców.

Ruszyli z wolna, żegnani pogardliwym wzrokiem kumpli z innych plutonów. Najpierw plażą, topiąc się w smrodzie zabitych tangoes, który sączył się z ciał aż nazbyt intensywnie. A jednostajny szczebiot gdzieś wysoko świadczył dobitnie, że mewy już namierzyły obiad. Woda wciąż miała purpurowy kolor, poranne fale jeziora wyrzuciły na brzeg martwe ryby, błyszczące łuskami niczym opiłkami metalu. Zwłok nikt nie miał zamiaru sprzątnąć, choć pozabierano już broń i rzucono na jedną stertę. I trzeba przyznać, islamiści żelastwa mieli sporo, bo usypało się na połowę pieńka wcale nie tak niskiego drzewa. Potem minęli las, w którym od wczorajszej nawały niektóre drzewa powywracały się jak zapałki. Od ciężkich kroków chrupały namoknięte gałęzie, ale nie było tu żywego ducha.

Skraj lasu przywitał czternastkę brytyjskich żołnierzy, oświetlonych niemrawym słońcem, które łowiło w sieć promieni brejowaty kolor ich mundurów. Weszli w błoto, zanurzając się po kostki, mlaskając ciążejącymi z każdym krokiem butami. Harris wyciągnął cygaro ze skórzanego futerału, po czym przyciął je nożem, na koniec przypalając zapałką. Teraz nadeszła jego kolej do pójścia na szpicę, co zresztą szybko uczynił, kciukiem napinając kurek pistoletu.

Wyszli na drogę, z której ponoć niedaleko było do wioski, jak informowała drogowa mapa. Musiała mieć trochę racji,wszak zaczynały się już przydrożne chaty. Asfalt był nierówny, pokryty szankrami niczym skóra trędowatego. Kamienie chrzęściły pod podkutymi podeszwami, chrupały głośno akompaniowane nierównym marszem. Chwilę potem z naprzeciwka nadjechał opancerzony transporter, obładowany bergenami i ze sterczącymi z baru antenami. Na jednym z drutów powiewał zapleciony, pstrokaty union jack. Higgins wyskoczył na drogę, krzyżując ręce nad głową, co kierowca zapewne zrozumiał. Warrior bowiem zwolnił, zachrzęścił gąsienicami, po czym zatrzymał się zaraz obok kolumny, dysząc i sapiąc spalinami o odorze tak okrutnym, że trawa więdła od najdrobniejszego powiewu. Otworzył się właz, z którego wyłonił się wąsaty czerep w komunikacyjnym hełmie i słuchawkach.

– Porucznik Williamson z pułku wsparcia pancernego, co tu robicie?

– Mam rozkaz sprawdzić wioskę przed nami, wiecie coś o wrogu? – zagadał kapitan.

– Nie, ale jedziemy w kierunku Jeziora Gazivode. Ponoć Czeczeńcy na was wpadli.

– Ano wpadli, ale już ci o tym nie opowiedzą.

Porucznik zaśmiał się, przyznać trzeba, że całkiem szczerze.

– Nie strzelali do nas, także w wiosce są chyba tylko trzęsący tyłkami cywile. Musieli słyszeć w nocy strzały, więc lepiej uważajcie, bo zaczną w was walić jak do kaczek.

I zapewne słyszeli strzały. Znając miejscową mentalność, Brytyjczycy mogli być pewni, że wioskowi siedzieli na gankach ze strzelbami w dłoni. Oczywiście wszelkie zakazy ostrzeliwania ludności cywilnej można było zgnieść, obszczać w wdepnąć w błoto, problem był jednak tego rodzaju, że rozkaz patrolu wydano niezbyt dużemu oddziałowi, raptem dwóm drużynom. Jeśli złapaliby kontakt, co znaczy "dostali się pod ogień", to zawsze zabraknie drużyny trzeciej, żeby osłaniała odwrót. Stare, wojenne prawo.

Katberry szedł w patrolu obok Reda, który spełniał funkcję drugiego gunnera-elkaemisty, ze swoim el-es-wu w ręku, wszak pierwszym był kapral Looney. Niósł ciężki gpmg na ramionach, niby to poprzeczkę chrystusowego krzyża, zarzuciwszy na nią ręce. Jego amunicyjny szedł zaraz obok, a był to młodszy nieco chłopak, choć sądząc po tatuażach i apaszce – też hippis. Tylko jakby mniej ortodoksyjny. Do brudnych uszu Kata dotarły szmery dochodzące z radiostacji, którą niósł radiooperator w patrolowcu. Trzaski układały się w słowa:

– Tu Delta 1-3, przyjechały dwie ciężarówki, zaczynamy ładować rannych. Tylko są, kurwa, na drodze i musimy ich nieść przez ten zasrany las.

– Przyjąłem Delta 1-3, tu Szermierz 1-1, nie możemy wysłać lotnictwa, w okolicy wykryto wiertuchy i kilka krokodiłów na patrolu. Odbiór.

– Ja pierdolę… a co, jeśli zaczną w nas walić, Szermierzu? Mamy pieścić ich ze szturmówek? Nie mamy ciężkiej broni.

– To wtedy wyślemy kawalerię na koniach, Delta 1-3. I złóż raport sytuacyjny, z łaski swojej, Warlord chce znać sytuację.

– Ha-ha-ha, śmieszne, kurwa, zaraz powiem reszcie. Delta 2-5 jest na patrolu w kierunku docelowej wioski, Delta 2-3 w lesie, Alfa zabezpiecza drogę. Szermierz, how copy?

- Solid copy, Delta 2-3.

– He, he, jesteśmy sławni. – ktoś zażartował, nasłuchując meldunków.

– Ty, Roland, zamknij pysk. Działasz mi na na nerwy. – burknął ktoś z tyłu.

– A ty co, kowboju? Na kumpla będziesz psioczył? – parsknął wyzwany Roland, niski operator.

– A wczoraj, kurwa, to co było? "Marty, naboje! Marty, naboje! Kurwa mać, Marty, zabiją nas! Marty, ratuj mnie! Jezu Chryste, Marty, magazynek!" A potem: "Marty, osłona!". Piszczałeś, kurwa, jak zarzynany prosiak.

– Weź spierdalaj. Ty nie lepszy, jak żeś zobaczył, jak temu ciulowi z drugiego wyjebało jajca przez uszy, toś się zrzygał.

– Wolę się zrzygać, niż nasrać w portki, Adonisie.

– Kurwa jego mać! – warknął zajadle sierżant Harris, niedaleko z przodu. – Jak się który jeszcze odezwie, to go przybiję za fiuta do najbliższej chaty!

Ucichło w sekundę, dwaj żołnierze z twardych operatorów trzeciego w mig stali się kadecikami z przyzakładowego esemesa, zaś miny obu skwitowały pojedynczymi śmiechami. A Norm poczuł wobec Harris'a tylko respekt. W końcu stary cały czas chodził bez kamizelki, w samych tylko pasoszelkach i ze skórzaną kaburą na colta. Swoje z pewnością robił też jego siwy włos i ściskane w ustach cygaro, które tliło się wolno i oszczędnie. Niełatwo było o paczkę nawet dobrych fajek.

Doszli do celu po krótkiej chwili, zresztą w tej samej chwili na skrzyżowanie przy domach wtoczyły się ubłocone dwie pantery, lekkie, pancerne puszki, rolą podobne jankeskich humvee, które zresztą i tak pewnie kręciły się w okolicy. Z racji, że prawie wszystko rzucano do Afganu, to aż dziw łapał za pysk i wypluwał najwymyślniejsze wiązanki, że pod tą szerokością geograficzną można było spotkać ten wóz. Herbaciane mocarstwo, widać, aż takie biedne nie było. Obie pantery zatrzymały się, jeden za drugim, omiatając perymetr lufami półcalowych browningów i osiadając głęboko w brejowatej ziemi, prawie po osie. Wtedy drzwiami wysypali się dziwnie ubrani żołnierze, z dosyć nieprzepisowym sprzętem i bronią.

Było ich czterech: wszyscy zbrojni w karabinki m4a3, ubrani zaś w kombinowane stroje maskujące. Najdziwniejszy był prawdopodobny dowódca: człowiek o włosie ciemno-siwym, układającym się w zarost kogoś, kto przed imieniem ma "sir". Trochę musiało w nim z lorda być, choć był ubłocony po kolana. Trzech pozostałych ustawiło się zaraz za nim.

– Andrew Hartman, dwudziesty drugi pułk SAS. – wyciągnął rękę na powitanie.

– Myślałem, że jednostki powietrzne działają w innym kwadracie… sierżancie. – zdziwił się Higgins, odwzajemniając uścisk.

– SBS chwilowo zawiązano walką przy Serbicy na południe stąd. Podobno teraz jest tam niezła jebanka, do miasta wkroczyła regularna armia.

– Mamy zabezpieczyć tą wioskę, podobno przyjadą tu nasi ze sztabem. Muszą mieć oko na tą hołotę, co się przeprawia przez góry. – rzekł Higgins.

– Aha, i jestem kapitanem… kapitanie. – oznajmił Hartman.

Dziwne, bo na swoim znoszonym swetrze wszyte miał potrójne szewrony, nie licząc sasowskich skrzydełek i korony. Odszedł ze swoimi kawałek dalej, wchodząc między domy. Wedle pokreślonej przez sztabowych mapy, w tej bezimiennej wiosce znajdować miały się punkty oznaczone jako: "meczet", "tawerna" i "dom starosty". Czemu wysyłać patrol w takie zadupie, myślał Kat. Zwykle bierze się to na logikę: skoro jest tu meczet, muszą być i muzułmanie. A skoro są muzułmanie, musieli ukrywać Czeczeńców, którzy, jak oni, w zwyczaju mają wykrzykiwanie "Allahu akbar", modlenie się na dastarchanie z twarzą zwróconą ku Mekce, a pewnie i spanie z kałasznikowem w roli misia.

 

Podążyli w kierunku gospody, która okazała się być nieco zmurszałą stodołą, sporej zresztą wielkości, zbudowanej z kamienia i drewna. Wtedy Harris spostrzegł coś podejrzanego: mianowicie z tawerny dochodził gwar rozmów, zaś przed schodami wejściowymi stał samochód. I to nie byle jaki, bo uaz ciągnięty zieloną farbą, z nieodłącznymi tutaj zabłoconymi fartuchami. Kawałek dalej drugi, identyczny. Za zakrętem wyglądała z kolei ciężarówka, znając po froncie – zjeżdżony ził.

– Co to, kurwa, święto jakieś?

– Czyje to niby? – spytał Kat, wskazując samochody.

– Wioskowi takimi jeżdżą, albo to od wojska albańskiego. Nasi, kurwa, sojusznicy. Pewno zamiast lać skurwieli bawią się teraz w stawianie muru z flaszek.

– A mnie to na ruskie wygląda. – zauważył Harris, choć rejestracje były całkowicie zamazane. Nie brązowym błotem, a farbą.

Zbliżali się coraz bliżej karczmy, z której okien sączyło się światło i dobiegały wesołe rozmowy, przerywane co chwila salwami śmiechu. ściany jednak były na tyle cienkie, by słyszeć co najmniej pięć osób, a jednocześnie na tyle grube, że nie dało się rozpoznać języka. Kosowo, to Kosowo, kraj na mapie używanych języków przypominający psa-dalmatyńczyka.

– Wchodzimy? – spytał Harris. – Chyba nie przerwiemy im zabawy.

– Broń w pogotowiu, tam mogą być cywile. – poinstruował Higgins.

Mocniej schwycił elkę, po czym ruszyła za nim piątka ludzi, w tym Red i Norm. Oficer zbliżył się do drzwi, ujął klamkę i Uchylił wrota. Delikatnie zaskrzypiały. Kapitan wszedł do środka, reszta zaraz za nim. Już całkowicie szybko, okucia podeszew zaklekotały na betonowych stopniach. Ktoś coś krzyknął niezrozumiale, przewróciło się krzesło, stłukł się kufel.

Szczęknął karabinowy zamek.

– Brosai' orużje! – ryknął czyiś mocny głos wewnątrz. – Brosai' orużje, britanskij!

– Szljuha mac! Paszli won, sucze siny!

Kat skoczył przez próg, gdy uderzył go słup gorąca i światełka z baru zaigrały w oczach. Stali wewnątrz w sześciu, mierząc we wszystkie strony.

A przy stole, spokojniutko, na wysokim taborecie siedział wysoki i barczysty osobnik o dosłownie kwadratowej szczęce, rozszerzonej w uśmiechu.

Na kolanach trzymał wystraszoną, młodą dziewczynę o kasztanowych włosach, w jej zaś usta wpychał szyjkę butelki z wódką. Ta piła mimo woli, choć krztusiła się mocnym trunkiem.

– Kapitanie… – jęknął w przestrachu któryś z angoli.

Zza stołów, zza baru i ponad krzesłami celowały lufy ludzi odzianych w chimery, smersze i jegry. Ruscy! Sołdaty mierzyły w komandosów z Trzeciego, sytuacja była patowa, jak mówią niektórzy: gówniana. A dowódca przy barze powoli strącił dziewczynę i pociągnął zdrowego łyka z flaszki.

– Rzućcie broń, Anglicy. – powiedział całkiem niezłą angielszczyzną, zacinając jednak siarczystym akcentem z głębi serca mateczki Rosji.

– Kim wy jesteście? – spytał Higgins, nie spuszczając krzyża acoga z czoła rosyjskiego majora.

– Major Griszczenko, 42 Dywizja Zmechanizowana. Jak zapewne zauważyłeś kapitanie, jesteśmy obserwatorami z ramienia Federacji Rosyjskiej.

Faktycznie, sądząc po żółtych beretach. Mitrowcy jednak nie zwykli chodzić w pełnym oporządzeniu i z ilością amunicji dalece wykraczającą ponad wojskowe przepisy. No i przepasani byli też bandolierami z ergiedeszkami i efkami.

– Nie dostałem meldunku o waszej obecności. – gorzko stwierdził kapitan. – Co przez się mówi, że nie powinno was tu być.

Wtedy jedna z szyb z hukiem posypała się po podłodze, zaś przez otwór zajrzała lufa karabinu, a za nią lordowski zarost Hartman'a z SAS.

– Lepiej rzućcie broń, skurwysyny. – poinstruował młodych żołnierzy w chimerach i razwiedczykach, celując grupce w plecy.

Norm mierzył w młodego Rosjanina w berecie z krótkim kałasznikowem w ręku. Nie wiedział, kto bał się bardziej, on sam, czy ten młody. W każdym razie tamten celował bez ustanku i nawet nie mrugnął podbitymi oczyma. Katowi z kolei ręce skleiły się potem, trzęsąc się ze strachu. Nie potrafił utrzymać lufy w jednym położeniu. Szczęściem ruscy żołnierze, w ilości dziewięciu osobników, zaczęli powoli opuszczać broń. Do karczmy przez frontowe drzwi wszedł jeden z operatorów Hartman'a, o brodzie zawiązanej w warkoczyki, za nim kroczył posępny jak zwykle sierżant Harris. – A pan, kapitanie, niech powoli zapnie pana majora Griszczenkę w kajdanki, bo ja też nie widziałem meldunku. To mogą być obserwatorzy, jeno nie z ramienia wojska, a GRU.

– Kto jest waszym dowódcą? – spytał major, czerwieniejąc ze złości. – Odpowiadać!

Nikt nie zająknął się nawet słowem. Tymczasem Rosjanin przy pasie miał drewniany futerał na pistolet, a do automatu leżącego na ladzie niecałe dwa metry.

– Katberry. – stoicko rzekł Higgins.

– Sir!

– Zapnij pana majora. A jak się będzie opierał – to w pysk.

– Tak jest!

Kat powoli wycelował w przysadzistego dowódcę, który ze złością w oczach spojrzał na tego niskiego dzieciaka, który właśnie sięgał do kieszeni po plastikowe zipy.

– Kto jest twoim dowódcą, gawniuk?

– Monty na Cromwellu, cioto.

Sam przez moment nie dowierzał, że właśnie to powiedział. Tymczasem karabiny Rosjan wylądowały na stołach i podłodze, zaś ręce zaczęły kierować się ku górze w poddańczym geście. Zwyczajnie nie wiedzieli, co mają robić.

Kat zbliżył się, wyciągając rękę. Wtedy dziewczyna o kasztanowych włosach postąpiła krok dalej. I krok. I krok. I jeszcze jeden…

Nagle major szarpnął dziewczynę za ramię i przyciągnął do siebie! Wyrwał z futerału stieczkina, celując jej w głowę, osłaniając się żywą tarczą. Zapiszczała, chciała się wyrwać, lecz nic to nie dało. Żelazny uścisk zdusił delikatną dziewczynę jak konopny sznur szyję wisielca.

– Rzućcie broń! Wszyscy! – ryknął Griszczenko.

Komandosi nadal celowali w towarzyszy, część wymierzyła w majora. Nastał chaos i wrzawa. Karabiny krzyżowały się z sobą, ktoś się ruszył, ktoś wrzasnął. Lecz nikt nie opuścił rąk.

– Puść ją! Bo będziemy strzelać!

– Bądź rozsądny, tu ruski szpionie. – mówił Hartman, wciąż zza okna.

– Rzućcie broń, albo ona umrze!

 

 

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Objaśnienia:

 

 

Olstro, tejsak – zdobiona kabura na broń. Tejsak pochodzi z Turcji, elegancki i zdobiony, obnosiły się z takowymi głównie bogatsze kasty.

Brustwera – inaczej popiersie okopu, jego szczyt. Słowem tym określa się także szczyt wału.

"Tango" – dla niewtajemniczonych: w nomenklaturze wojsk NATO w ten sposób określa się wroga. Tu swe źródło ma prześmiewczy zwrot: "tango down".

Esemes – inaczej szkoła podoficerska, zwykle po jej ukończeniu otrzymuje się stopień podoficerski. W Polsce pierwszym podoficerem jest kapral, w Mocarstwie Herbacianym Lance Corporal. Czyli również kapral. Co ciekawe, w toku rozumowania, w armii brytyjskiej po stopniu Lance Corporal jest stopień… Corporal, co na polski tłumaczy się jako "starszy kapral". A Hitler podczas I WŚ był stopnia "obergefreitieger", czyli kimś pośrednim między starszym szeregowym, a kapralem. Szwabskie stopnie to jednak temat na odrębną rozprawę.

"Jedziemy w kierunku Jeziora Gazivode…" – wszelkie nazwy własne użyte w tekście jak najbardziej odpowiadają rzeczywiście istniejącym miejscom.

"Wszyscy zbrojni w karabinki M4A3…" – uprzedzając komentarze: SAS zamiennie używa kanadyjskich C8. Zarówno jedna, jak i druga konstrukcja nie jest wcale tak futurystyczna i w żadnym calu nie odpowiada tej z "arcynieomylnej" księdze wiedzy o broni i wojsku, jaką jest Call of Duty: Modern Warfare, czy Counter-Strike.

"W chimerach, smerszach i jegrach…" – to elementy rosyjskiego moderunku. Chimera to letnio-jesienny wzór kamuflażu w plamiak a'la flectarn, smersz z kolei jest zwyczajową nazwą napierśnej kamizelki taktycznej, po amerykańsku zwaną "chest-rigg", po polsku zaś "stanik". Jegr to inny model kamizelki, nazwa nie ma nic wspólnego z Mickiewiczowskim pułkiem jegierskim. Wspomniany w jednym miejscu razwiedczyk to z kolei rosyjska kurtka podszyta goreteksem.

"Wyrwał z kabury stieczkina…" – APS, czyli Awtomatycznyj Pistoliet Stieczkina to broń niemal legendarna, strzelająca nabojem 9x18 makarow. Ciekawostką jest wspomniana kabura-futerał z drewna, która służyła także za kolbę, podobnie jak w niemieckim mauserze C96.

GRU – Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije, rosyjska służba wywiadowcza zbudowana na ruinach KGB.

 

Koniec

Komentarze

"Było ich tak wiele, a były dziwnie lekkie."
"Kat zapragnął wszystko to z siebie zrzucić, co do ostatniej sztuki, byle tylko uwolnić się od ciężaru."
Niby błąd w znaczeniu merytorycznym nie jest, ale czytelnik (a przynajmniej ja) założyłem po tym pierwszym zdaniu, że mu nie ciążą.
"- Wstawaj! - krzyknął jakiś głos, brzmiący jak pijacki bełkot."- Mi pijacki bełkot nie kojarzy się z krzykiem.
Skąd ja wiedziałem, że ten muzułmanin będzie miał jeszcze coś w zanadrzu:(.
"- Nie strzelali do nas, także w wiosce są chyba tylko trzęsący tyłkami cywile."- tak że?
Trochę mnie dziwi, skąd się wzieło SAS na "takim zadupiu".
Heh, a ja się przez całego COD-a zastanawiałem, skąd pochodzi to "Tango".
Piszesz sprawnie i przede wszystkim realistycznie, jeśli chodzi o dialogi żołnierzy to wręcz je "słyszę". GJ, my commander!  Będę wiernie czekał na kolejne części, jesli się jeszcze jakieś pojawią.
Aha, pod sam koniec byłem niemal pewny, że odpowie coś w stylu:
"A strzelaj sobie. Moja jest, żebym sie przejmował?":).


Sen to najintymniejsza część ludzkiego istnienia, jak mawiają, skrywająca najgłębsze sekrety i lęki. Sny nie skrywają lęków, sny  ujawniają lęki skrywane przez nas w podświadomości.

Odczytywanie go to czysta symbolika, zaś jakakolwiek próba zrozumienia zwykle kończy się bólem głowy. Odczytywanie snu  jest  czynnością,  nie „czystą symboliką".  Można  „odczytywać symbolikę snu". Dlaczego niby próba zrozumienia symboliki zwykle kończy się bólem głowy?

Tej bowiem nocy Katberry sen miał dziwny, żeby nie powiedzieć - chory. „Bowiem" używamy, gdy wyjaśniamy jakąś przyczynę, chcemy coś uzasadnić, np. „To spory kłopot, bowiem nie mam kasy..." U ciebie wychodzi (w lekkim skrócie), że: „Odczytywanie snu to symbolika kończąca się bólem głowy, bo (bowiem, dlatego że) Katberry miał chory sen". Jakby niekoniecznie poprawnie. Zdania to ciąg logiczny - z poprzedniego powinno sensownie wynikać kolejne.

Stał oto całkowicie sam, na pustym polu, usłanym tylko różami. Biel kwiatów spowijała go zewsząd, raziła w oczy jak śnieg skropiony słońcem. Mimo spokoju tego koloru, gdzieś tu czaił się niepokój. To chyba nie kolor był spokojny, lecz widok  przestrzeni usłanej różami. Zresztą biel nie jest spokojnym kolorem, prędzej „pozornie spokojnym", ale i tak nie na pewno.

Kat tępo wpatrywał się w dal, gdzie jak malowane ultramaryną niebo spotykało się z bezkresną bielą pustyni róż. Albo poprawnie wydziel zdanie wtrącone, albo jeszcze lepiej zmień szyk wyrazów, bo „gdzie jak malowane..." itd. brzmi strasznie. Masz problem z interpunkcją. Zapominanie o przecinkach w zdaniach złożonych doposażonych wtrąconymi, najczęściej zniekształca  sens całości.                                                                                          
 Metaforyczna "różana pustynia" - mogłoby oblecieć, "pustynia róż" - zdecydowanie do kitu.

Namacał skórzane paski okalające ubranie. (...)Ogarnął go mimowolny lęk, ręce zaczęły się trząść w rytm huraganu myśli. Informacji w tym zdaniu wystarcza jedynie na wyobrażenie sobie jakiegoś ubrania  (bez ciała właściciela w środku) ujętego w obwódkę ze skórzanych pasków. Okolić - znaczy obrzeżyć, obramować  albo otoczyć coś, ale w sensie: miasto okolone (otoczone) rzeką, wałami, murem. Skórzany pasek mógł więc  okalać  brzegi ubrania, nie całe ubranie, a przecież nie o to chodzi. Może: „Poczuł na ciele plątaninę ciasno opasujących go rzemieni" lub coś w tym guście?  Przynajmniej lęk Katberry'ego  znalazłby jakieś uzasadnienie - zanim gość zakumał, że to paski do militarnych trzymadełek, mógł się poczuć spętany.

Obejrzał dokładnie, ujął zimny metal z olstry, spojrzał na broń. Wyciągnął metal,  a spojrzał na broń?   I nie, wcale nie jest oczywiste, że w olstrach musiał tkwić kolejny pistolet. Mogła to być na przykład srebrna łyżka podróżna lub podręczne, stalowe obcążki. Śnimy przecież, czyż nie?  No i nie „ujął", lecz wyjął, bo z twojego zdania wynika, że metal był wykonany  z olstry. Dla porównania: Ujął zimną filiżankę z porcelany = Chwycił w dłoń zimną filiżankę wykonaną z porcelany.

W głowie zaś szumiało niczym w ulu, w który ktoś natrętnie uderzał kijem. Owady brzęczały, uderzały tu i ówdzie po czaszce, formując dziwne zdania, które Katowi wydały się całkiem pozbawione sensu. Nie „uderzał kijem" w czasie przeszłym, tylko w czasie teraźniejszym „uderza", bo ten czasownik należy do porównania i z czasem narracji nie ma nic wspólnego.  Powtórzenie - „uderzać".                                                                                       
  Nie rozumiem dlaczego najpierw używasz porównania, a w następnym zdaniu niespodziewanie urealniasz zawartość ula i  bohaterowi naprawdę we łbie latają owady, na dodatek  gadające od rzeczy. Oniryczne wizje - wizjami, ale albo rybki albo akwarium, albo porównanie albo paplające pszczółki .


To tyle, co do wstępnego fragmentu. Podejrzewam, że nie poddałeś tego tekstu przyzwoitej autoredakcji, nawet powtórzeń nie usunąłeś. Pzdr.

Pani baskerville, odpowiadanie na komentarze zdecydowanie nie jest w moim stylu, bo zwyczajnie niespecjalnie interesuje mnie cudze wytykanie błędów, zwłaszcza na takiej stronie jak ta. To jednak, co napisałaś, przeszło moje najśmielsze oczekiwania i powiem to wprost: czuję się urażony i obrażony, jak tam chcesz. Czepiasz się potwornie i to takich szczegółów, że z chęcią będę się bronił.

Co do twojej obiekcji na temat konwencji onirycznej: co to za różnica, czy "sny skrywają lęki", czy "ujawniają lęki skrywane"? Jezu Chryste, toż to jest czepialstwo ponad wszelką miarę. To nie jest praca naukowa o śnie, a opowiadanie! Poza tym znajdź mi drugą, neutralną osobę, która się do tego przyczepi.

"Bowiem" - otóż nie, szanowna pani baskerville, absolutnie nie masz racji. Słowo to jest używane także w ten sposób, w jaki użyłem go ja. Skąd to wiem? Piszę (i tu nie przechwalam się) naprawdę dużo, zatem wiem co nieco o poprawnej polszczyźnie i języku literackim.
 Zapomnienie przecinka - ludzka rzecz, Bóg niestety stworzył nas po to, byśmy błądzili. Wytykasz mi problemy z interpunkcją na podstawie faktu, że w kilku miejscach zapomniałem interpunktorów. Litości... Chociaż pewnie rykniesz śmiechem: w wytkniętym mi miejscu nie popełniłem błędu, nie ma tu potrzeby wydzielać podrzędnego zdania.

Biel to kolor spokoju i melancholii, chociaż może symbolizować wiele innych rzeczy. Jeśli zauważyłaś, miejscami tekst jest odrobinę poetycki, zatem to liryczne porównanie. I, tak, to widać. Jeśli nie dostrzegasz granicy - wybacz. Pewnie czytasz tylko trochę więcej, niż piszesz, więc to normlana rzecz.

"Różana pustynia" mnie z kolei brzmi beznadziejnie, jakby toto wyciągnięto z bajki dla dzieci albo z dennego opowiadania fantasy."Pustynia róż" to zestawienie obrazowe.

Kolejny kwiatek:
"Okolić". Szanowna pani beskerville, to jest tekst literacki, mogę użyć tego słowa w tym kontekście, a i tak wszyscy zrozumieją, o co chodzi. To jest środek literacki. Z tego, co ogółem piszesz, wnioskuję, że nie znasz się na literaturze. Zapewne stąd nie opublikowałaś żadnego opowiadania. Albo boisz się, że staną ci na drodze tacy ludzie, jak ty sama. Zaś w twojej propozycji jest błąd! W jednym zdaniu użyłaś bardzo pokrewnych słów, mianowicie "opasać" i "rzemienie". Czym można "opasać", jeśli nie w domyśle jakimś paskiem/rzemieniem? I wyszło ci masło maślane, do tego spadające w dół.

Co do lęku głównego bohatera i jego poczucia spętania... tu przegięłaś. Nie mów mi, co mam pisać, bo wiem lepiej.

Następny twój kwiatek:
Stwierdziłaś, że w olstrze niekoniecznie musiała być broń. To zamiast sypać wypocinami i tłumaczeniami aż powiem ci wprost: nie masz wiedzy, zatem nie czytaj moich tekstów. Opowiadanie opiera się na chociaż szczątkowej wiedzy czytelnika (objaśnienia niektórych słów są na końcu). Nie masz pojęcia, co to jest olstro, więc wpisz w wujku google. I, tak, wiadomo, że jest tam broń. Łyżki to można nosić w jukach albo przewiązane za srebrnym kutasem.

"Uderzanie" - fakt, nie wyłapałem powtórzenia. Mój błąd. Ale czas jest w porządku, tu nie ma tu błędu.
Ul urealniłem, bo to jest środek literacki - przejście z symboliki do dosłowności. Może niekoniecznie na twoją, ale czytelnika wyobraźnię działa.

Kończąc wywody, muszę powiedzieć, że nie mam najmniejszego zamiaru się z tobą kłócić, bo ty wcale nie chciałaś przeczytać tekstu, tylko skrytykować cokolwiek. I co ci to dało? Twoje kochane ego przebiło sufit, jak kliknęłaś "dodaj"? A może teraz, gdy to czytasz? Tacy jak ty szkodzą tej stronie i umęczonemu zawodowi pisarstwa. Zrażasz ludzi do pisania. Mój kolega wysłał jedno ciekawe opowiadanie (też militarne), ale został zjechany podobnie jak ja przez ciebie. I co? Przestał pisać, mówiąc (bardzo przepraszam, ale muszę to napisać): "pierdolę to, nie będę pisał dla ciot". Kobieto, jeśli chcesz się wyładować, to wyjdź na ulice i daj jakiemuś facetowi w ryj.
 Rozumiem, nie powinienem tego pisać i odpowiadać na komentarze kogoś takiego, jak ty. Kogoś, kto tylko potrafi się czepiać. Bo to opowiadanie wojenne, a ty jesteś pacyfistką. Bo lubisz się czepiać. Bo chcesz się popisać. Bo nie lubisz facetów. Bo jesteś emancypantką. Bo jesteś wroga do wszystkiego, co się rusza. Ale piszę to z jednego, prostego względu: mam dość takich ludzi, sam zaś wiem, co jestem wart. I wiem doskonale, że potrafię dobrze pisać. Jedna czepialska tego nie zmieni.
Zwyczajnie wlazłaś akurat tutaj i wlepiłaś mi komentarz, z którego aż zionie bardzo prostym uczuciem. Tak prostym, że aż wstydliwym.
 To uczucie to... zaraz, przecież już wiesz.

Pozdrowienia, pani baskerville.

Co do reszty, jeśli ktokolwiek inny to czyta: proszę, wybaczcie mi.


Chociaż w rzeczy samej, to nieźle się uśmiałem...

Granat!!!
Kryć się!

Nowa Fantastyka