- Opowiadanie: Ked. - Zakad, czyli narodziny bohatera

Zakad, czyli narodziny bohatera

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zakad, czyli narodziny bohatera

Delikatny wietrzyk smagał zielone gałązki młodych drzew. Woda w strumyku szemrała wesoło przedzierając się przez okrągłe kamienie, którymi zasłane było dno koryta. Ptaki snuły swe trele ukryte pośród koron, wysoko, poza zasięgiem oczu drapieżników. Coś poruszyło się w zaroślach i spomiędzy gałęzi wyłoniły się pokaźne rogi jelenia. Tuż za nimi dumnie kroczył właściciel. Zwierzę podeszło do potoku i zaczęło chłeptać zimną, czystą jak kryształ wodę. Bacznie poruszało nozdrzami i co chwile podnosiło łeb rozglądając się wokół.

Strzała bez najmniejszego odgłosu wydostała się z kołczanu. Lotki mile połechtały opuszki palców. Łuk pewnie leżał w dłoni. Był idealnie wyważony, robiony na zamówienie przez najlepszych rzemieślników w całej elfiej wiosce, wykonany z tańczącej wierzby. Lewa ręka wyprostowana w kierunku celu, palce prawej ujęły koniec strzały i nałożyły na cięciwę z ogona jednorożca. Głęboki wdech, by ruch klatki piersiowej nie zepsuł strzału. Bystre oczy elfki skoncentrowały się na celu. Trafić należy w serce. Najpewniej i zwierzę się potem nie męczy. Grot wskazywał ofiarę. Nie kołysał się nawet o włos. Trwający krócej niż mgnienie oka syk przeszywanego powietrza, głuchy odgłos walącego się ciała i uśmiech na pięknych ustach.

Cilmaven wyprostowała się i wyszła z zarośli. Skierowała swe kroki ku zdobyczy, gdy z pobliskich chaszczy dał się słyszeć trzask łamanej gałązki. Kołczan, strzała, cięciwa, ugięte nogi i gotowość do strzału. To był odruch. Czynność trwająca niewiarygodnie krótko i opanowana do perfekcji.

Ptaki ucichły. Coś zawarczało przeciągle i z cienia wyłoniła się para czerwonych, nabiegłych krwią oczu. Podłużny pysk i arsenał długich, morderczo ostrych kłów. Syk powietrza, głuchy łoskot. Wilk legł martwy ze strzała sterczącą z rozdziawionego pyska. Utknęła w gardle i przeszyła mózg.

W cieniu zarośli pojawiła się następna para oczu, a potem kolejna i jeszcze jedna. Trzy czarne jak noc wilki, wielkie niczym młode cielęta stały nad trupem brata i szczerząc kły łypały wściekle na elfkę. Odwróciła głowę. Dwie strzały, trzy cele. Niedobrze.

Puściła się pędem nie oglądając za siebie. Przebiegła płytki strumyk rozbryzgując wokół fontanny wody. Przeskoczyła jednym susem duży kamień i odgarniając rękami zarośla pędziła poprzez las. Omijała wyskakujące pod stopami korzenie i kluczyła pośród konarów drzew. Biegła tak szybko jak tylko pozwalały jej na to smukłe nogi. Słyszała za sobą dyszenie trzech gardeł rozpalonych żądzą zemsty i chęcią mordu. Były coraz bliżej.

Nagle las rozstąpił się. Drzewa zostały w tyle, a elfka wbiegła na okrągła polankę. Trawa sięgała powyżej kolan. Na środku rósł stary, rozłożysty dąb. Iskierka nadziei zapaliła się w sercu młodej łuczniczki. Nie na długo jednak. Najniższe gałęzie rosły zbyt wysoko by można było do nich doskoczyć. Pościg zbliżał się z każdą chwilą, drzewo również. Wiedziała że to jej jedyna szansa na wyjście z tej opresji z całym gardłem. Zdjęła łuk z pleców. Ostatnie dwie strzały. Chwyciła jedną i wyjęła z kołczanu. Drzewo z każdą chwilą rosło w oczach. Napięła cięciwę i wypuściła strzałę prosto w konar. W duchu przeprosiła Matkę Naturę za skrzywdzenie jej dziecka. Dobiegła do dębu, podskoczyła, oparła stopę na konarze w miejscu tuż nad strzałą, by noga się nie ześlizgnęła. Odbiła się mocno i jedną ręką chwyciła najniżej rosnącej gałęzi. Najszybszy z wilków, który przybiegł jako pierwszy, długim susem skoczył w jej kierunku, lecz kłapnął paszczą tuż pod butem elfki. Uciekinierka założyła jedną ręką łuk na ramię i wspięła się na drzewo. Usadowiła wygodnie w koronie i głęboko odetchnęła. Nie był to jednak koniec problemów. Wprawdzie odwlekła moment spotkania z rozwścieczonymi bestiami, ale nie uniknęła go do końca. Przecież nie będzie tu siedzieć nie wiadomo ile.

W kołczanie została już tylko jedna strzała.

 

***

 

Jaskinia rozświetlona była pochodniami przyczepionymi za pomocą metalowych obręczy. do ścian. W dużym pomieszczeniu ustawiony był drewniany stół, a przy nim osiem krzeseł. Czterech orków grało w karty akompaniując sobie rozmową i częstymi wybuchami śmiechu. Dwóch innych toczyło zaciętą partie szachów, a jeszcze jeden siedział wygodnie i w okularach na nosie czytał książkę. Do jaskini wszedł majestatycznie największy ork, ubrany w podarte skóry, trzymając w ręku topór.

– Panowie! Mamy robotę. – położył na stole kartkę papieru złożoną na czworo.

– Co tym razem? – spytał jeden odrywając się od lektury i puszczając dym z fajki.

– Nic nadzwyczajnego. Tylko jedna osoba. Coraz ciężej jest, od kiedy na rynku pojawiły się

smoki. – westchnął – Jeden młody bohater, człowiek. Oczywiście zabijamy rodziców, paaaalimy – ziewnął – całą wioskę. Tylko tu jest jedno ale. Rozkaz jest odgórny. Musimy go porwać a on ma nam uciec w lesie.

Po jaskini rozległy się ciche jęki i westchnienia.

– A nie może się po prostu schować pod stołem albo ukryć w jakimś innym zakamarku jak zwykle? Znowu mu się zachce uchodzenia ledwo z życiem ze śmiertelnej walki ze zgrają orków, zabijając ich przy okazji, tępym, zardzewiałym, odziedziczonym po ojcu mieczykiem, który to posiada niesamowite ukryte moce i właściwości. Załatwmy to normalnie, bez udziwnień.

Po jaskini rozległy się pomruki aprobaty i ciche przytakiwania.

– Panowie. Bez pracy nie ma kołaczy, za siedzenie w ciepłej przytulnej jaskini nam nie zapłacą. Przebierać się i do roboty!

Orkowie mamrocząc zdejmowali spodnie, białe koszule i kamizelki i zakładali wyciągnięte z dużego okutego kufra poszarpane skóry oraz przepaski. Każdy dostał służbową broń: topory, miecze, pałki i włócznie.

Przywódca stanął u wejścia do jaskini i wyciągniętą ręką dał znak do wymarszu.

– Naprzód! Panowie!

Towarzysze spojrzeli na niego z lekkim uśmiechem.

– To znaczy tego… – chrząknął – My zabijać! My chcieć krew!

Orkowie z krzykiem wybiegli z jaskini potrząsając bronią i robiąc wokół masę hałasu.

 

***

 

Słońce świeciło wysoko. Nieliczne chmury szybujące po nieboskłonie rzucały plamiste cienie na zielone równiny daleko w dole. Wiatr smagał małe obłoczki i przeganiał z miejsca na miejsce. Niósł skrzydła zarówno tych malutkich ptaszków jak i ogromnych władców przestworzy. Błoniaste skrzydła wydymały się delikatnie pod naporem powietrza. Całe ciało na pozór wielkie i ociężałe w bezmiarze przestworzy stawało się zwinne niczym zwiewna wstęga. Duże, błyszczące łuski odbijały promienie słońca rzucając zielonkawe refleksy ginące w chmurach. Lot smoka. Bajkowe połączenie mistycznego piękna i śmiertelnego niebezpieczeństwa. Natchnienie wielu artystów. Gracja i lekkość. Marzenia.

Wielkie żółte oczy łypnęły w dół pionowymi źrenicami. Pomiędzy pojedynczymi drzewami przebiegała śpiesząc się trójka osób. Rodzice i ich dziecko.

Smok zniżył lot.

 

***

 

Cilmaven grotem strzały wydłubywała sobie bród spod paznokci. Pod drzewem warcząc co chwile krążyły wilki. Skrajem polany przebiegła grupa pokrzykujących orków.

 

***

 

– Szybko moje dziecko. Musimy się śpieszyć. – ponaglał ojciec dysząc ciężko.

– Tato! – krzyknął najwyżej dziesięcioletni chłopiec wymachując kawałkiem patyka – Obronie nas! Ciach ciach i tyle. Nie bójcie się, to mój magiczny miecz. Nic nam nie grozi.

– Synku, szybciej, szybciej. – matka kryła łzy – jesteśmy w niebezpieczeństwie, musimy uciekać.

Nagle na krótką chwile słońce przykrył cień. Poruszał się szybko. Zatrzymali się gwałtownie i spojrzeli w górę.

– Po nas – stwierdził ojciec i rozpłakał się w ramiona kobiety.

– Ha! To smok! – malec krzyczał i wymachiwał na wszystkie strony swoim patykiem. – No chodź tu, no pokaż się. Wcale się ciebie nie boje.

– Byliście wspaniałą rodziną

– Zawsze chciałem abyście wiedzieli, że was kocham.

– Ha! Za chwile go zabije. Patrzcie na to!

Smok zataczał coraz niższe kręgi zbliżając swój lot do ziemi. Szybował wkoło siejąc grozę i nasycając powietrze lękiem.

Chłopiec wziął zamach, zamknął oczy i cisnął patyk w górę celując w bestie. Promienie słońca skupiły się na wirującym orężu. Niesamowita jasność przysłoniła wszystko. Źródło jej tkwiło w mieczu obracającym się z zawrotną prędkością i pędzącym w kierunku smoka. Łuski były nie do przebicia. Nie istniała siła na tej ziemi zdolna zniszczyć ochronę jaką stanowiły. Znajdował się jednak jeden słaby punkt. Skóra pod skrzydłami była delikatniejsza i nieosłonięta. Los chciał by wirujący oręż trafił właśnie w to miejsce. Pradawna bestia wydała z siebie przeszywający wrzask. Niebiosa rozdarły się na dwoje, a pioruny wstąpiły tnąc przestworza z niemiłosierną wściekłością. Wielki huk wstrząsnął światem i smok runął na ziemie martwy. Z nozdrzy wydobywały się ostatnie strużki dymu, a ciałem targnął bezwładny spazm.

Chłopiec podbiegł do cielska i jednym szybkim ruchem wyciągnął miecz tkwiący pod skrzydłem gada. Podniósł klingę do góry. Była piękna. Rękojeść w kształcie głowy smoka wysadzana rubinami i inkasowana złotem połyskiwała wdzięcznie. Posoka spływająca po długim ostrzu wsiąkła z sykiem w metal nadając mu czerwonawej poświaty widocznej nawet przy tak mocnym świetle.

– Mówiłem że nas ocalę. Nie potrzebnie się lękaliście. Przy mnie, Pogromy Smoków nic wam się stać nie może.

Na horyzoncie pojawiła się grupa orków.

 

***

 

Zmierzchało powoli. Elfy w zasadzie kochały drzewa, ale po to wymyślono łóżka, żeby właśnie w nich spać. Wilki po stracie kompana nie chciały dać za wygraną. Krążyły nie odstępując swej ofiary na kilka kroków.

– Sio! Poszły! – spodziewała się ze krzyki i wymachiwanie rękami nic nie dadzą, ale nie zaszkodziło spróbować.

Zrezygnowana siadła na gałęzi i podrapała się po głowie. Jedna strzała. Trzy wilki. Mogła zabić jednego, ale nie chciała marnować ostatniej broni, jaka jej pozostała. W swym długim elfim życiu nigdy nie przypuszczała , że zakończy je na drzewie, lub tuż pod nim. Sytuacja była beznadziejna, a narastający głód i pragnienie tylko ją pogarszały.

 

***

 

– Dobra panowie. Jesteśmy prawie na miejscu. Niech jeden sprawdzi pole a resztę proszę tutaj. Przestawię teraz pokrótce sytuację.

Przywódca wyjął zza pasa skrawek pergaminu i kawałek węgielka. Narysował jedno kółko a obok dwa mniejsze.

– To duże to nasz bohater, a te dwa małe to nasz cel, czyli rodzice. Sprawa jest prosta, wystarczy…

– Mamy przesrane – zwiadowca wrócił sapiąc i trzymając się za brzuch. – smoki znów coś spartoliły. Mały zarąbał jednego, a teraz ma jakiś wielki mieczysko i macha nim we wszystkie strony. Na szczęście rodzice przeżyli.

– Smoki psia ich mać! – dowódca splunął siarczyście na ziemie – zero kwalifikacji i pchają się w cudzą robotę. No dobra, ale przynajmniej nie spaprał nam rodziców. Sytuacja się utrudniła bo do gry wszedł jakiś kolejny magiczny mieczysko. Musicie uważać, jest niebezpieczny. Zatem zrobimy tak.

Na pergaminie narysował obok kółek kilka strzałek i dwa krzyżyki.

– Wy dwaj odciągniecie uwagę gówniarza z mieczem. Ty i ty będziecie ich osłaniać. Wy trzej zajmiecie się naszymi celami, tylko mi się nie znęcać, i tak ten idiota poprzysięgnie zemstę na orkach. Ja będę w pobliżu i pomogę jakby coś nie poszło po naszej myśli. Ech… w rozkazach wszystko było inaczej, ale to już nie nasza wina. Do dzieła!

Pergamin został zwinięty, topory włócznie i pały trafiły do swoich właścicieli. Orkowie wybiegli z dzikim wrzaskiem w kierunku trójki uciekinierów.

– O nie – jąknęła kobieta – teraz na pewno zginiemy.

– Nie martw się mamo, ze mną nic wam nie grozi.

Chłopiec puścił się biegiem w kierunku zbliżających się napastników unosząc oburącz miecz nad głową.

Orkowie rozdzielili się według planu. Czterech ruszyło na młodego bohatera, trzech zatoczyło koło by zajść niepostrzeżenie rodziców, a jeden został lekko z tyłu.

Chłopak wymachiwał klingą ile sił, lecz wrogowie odskakiwali i nie zbliżali się na odległość zasięgu ostrza.

Ojciec przytulił płaczącą matkę. Trzech zielonoskórych zbliżyło się do nich wrzeszcząc dziko i wymachując bronią..

– Przepraszam – odezwał się jeden – Nie chcemy abyście nam to poczytali za zły czyn. Robimy to tylko dla dobra waszego syna. Taką mamy prace i musimy ją szanować.

W Oczach dwojga ludzi malowała się mieszanka przeraźliwego lęku i zdziwienia. Mężczyzna chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle.

– Proszę – po policzkach kobiety spływały dwoma strużkami gorzkie łzy – nie krzywdźcie chłopca, darujcie nam życie.

– Przykro nam. Obiecujemy że małemu włos z głowy nie spadnie, ale wy niestety musicie zginąć. Inaczej on nigdy nie zostanie bohaterem. Nie czytaliście książek? Nie będzie bolało.

– Więc kogo najpierw? – spytał inny ork z uśmiechem na ustach unosząc do góry pokaźnych rozmiarów topór. – wszystko odbędzie się całkowicie bezboleśnie. Jesteśmy profesjonalistami.

Rodzice przytulili się mocno i zamknęli oczy.

– Kocham cię.

– Ja ciebie też.

Świst ostrza, chrupnięcie miażdżonych kości. Krew bryzgnęła, ale nie słychać było nawet najmniejszego jęknięcia.

– No, no. Muszę przyznać, ze ładny cios. Za jednym razem oboje i z wszystkimi zasadami, humanitarnie. Jak sobie radzą pozostali?

Reszta skakała wokół chłopca nie pozwalając zrobić sobie krzywdy wielkim, świecącym mieczem. Dowódca widząc że zadanie zostało wykonane wydobył zza pasa dwa kamienie połączone dość długim sznurem. Złapał w połowie i rozkręcił nad głową. Zbliżył się do szamoczącego się młodzieńca i cisnął broń w jego kierunku. Trafił idealnie. Sznur oplątał nogi chłopca nie pozwalając na poruszanie się, lecz kamienie nawet go nie drasnęły.

Uniósł głowę do góry i wydał z siebie donośny ryk – znak odwrotu.

Orkowie rzucili się biegiem w kierunku, z którego przybyli i po chwili zniknęli chłopcu z oczu.

Mały przeciął sznur mieczem i podbiegł do ciał rodziców. Opadł na kolana, skrył twarz w dłoniach i zalał się łzami.

– Dlaczego? – szlochał.

Przytulił się do ciała matki i płakał. Długo trwał w tej pozycji tocząc strumienie łez spływających po martwym ciele i wsiąkających w ziemie.

Wstał podpierając się na mieczu, otarł twarz rękawem i zacisnął zęby.

– W tym oto miejscu przysięgam na własne życie, że nie spocznę, póki śmierci waszej nie pomszczę. Dokonam zemsty. A bogowie moimi świadkami.

Bogowie pokiwali głowami.

 

***

 

Zrobiło się prawie ciemno. Pierwsze gwiazdy zaczęły pojawiać się na niebie, a pełny księżyc świecił coraz wyraźniej. Elfka siedziała na gałęzi beznamiętnie wpatrując się w wilka który równie znudzonym wzrokiem spoglądał na nią z dołu. Pozostałe dwa upolowały jakiegoś królika, który szybko zniknął w ich paszczach.

Długich uszu łowczyni dobiegł dziwny hałas. Wytężyła oczy i zobaczyła, że skrajem polany przebiega grupka postaci. Nie miała nic do stracenia.

– Hej, tu na drzewie! Niech mi ktoś pomoże.

Nieznajomi zatrzymali się, i po chwili skierowali swe kroki w kierunku środka polany.

Elfka odetchnęła z ulgą.

Kiedy zbliżyli się na wystarczającą odległość, by elfie oczy mogły przebić mrok uśmiech z twarzy Cilmaven zniknął równie szybko jak się pojawił.

Wilki wyczuły obcych. Jeden pozostał pod drzewem a reszta rzuciła się biegiem w kierunku orków. Piski i wycie spowodowały, że największy z watahy orientując się w sytuacji puścił się szaleńczym biegiem w stronę lasu. Nie dotarł daleko, po kilku krokach padł martwy przebity strzałą.

Młoda łowczyni zeskoczyła zwinnie na ziemie, gdzie czekali już jej wybawiciele.

Chciała prosić o litość, ale przyjazne uśmiechy na ich twarzach zbiły ją lekko z tropu.

– Uh uh! Ty być dobrze? Nic się nie stać?

– Ja, e, nic mi nie jest. Dziękuje za pomoc.

– Podać imię panienka.

– Ja? – spytała zdziwiona. – Cilmaven.

Jeden z orków odwrócił się i rozwinął pergamin z kolumną imion, tak by elfka nie widziała. Upewniwszy się, że nie figuruje ona na liście przyszłych bohaterów odetchnął z ulgą.

– My iść. Ty musieć sobie poradzić.

– Dziękuję bardzo. Teraz na pewno dam sobie rade. Rodzice muszą się niepokoić.

Po tych słowach skierowała swe kroki w kierunku lasu i zniknęła pomiędzy drzewami.

Orkowie dochodzili już do jaskini ciesząc się dobrze wykonanym zadaniem. Rozmawiali wesoło i opowiadali dowcipy.

Wielki, czarny kruk wylądował na ramieniu przywódcy. W dziobie trzymał małą karteczkę.

Adresat wziął list, wpatrywał się przez chwilę w niego, po czym westchnął głęboko i pacnął się w czoło.

-Panowie, wracamy.

Karteczka wysunęła mu się z ręki i upadła na mech. Lekko pochyłym, starannym pismem nakreślone widniały na niej słowa: „Cilmaven – elfka, łuczniczka. Oboje rodziców. Sposób dowolny

Koniec

Komentarze

Pierwsza scena przywiodła mi na myśl "Avatara". Czyli: bez sensu, za to efektownie. I tak też jest, w teorii. W praktyce natomiast okazuje się, że "bez sensu", faktycznie, zostało, ale efektownie jest tak nie do końca, bo  cała ta efektowność mocno oparła się o komizm. W dodatku, nie wiem, czy autor interesował się kiedyś strzelaniem z łuku. Ja jestem dumnym posiadaczem całkiem przyzwoitego refleksyjnego laminata i doświadczenie podpowiada mi, że strzela się na wydechu, nie na wdechu. W dodatku nie wiem, po co łuczniczka miałaby podczas naciągania strzały uginać kolana. Dobrzy łucznicy celują już w momencie naciągania strzały. Jeśli pokusisz się o obejrzenie kilku filmików z zawodów łuczniczych zauważysz, że strzelający stoją jak statuy - nie bez powodu. Jeśli podczas naciągania strzały ruszysz się, to całe celowanie idzie w cholerę, czas oddawania strzału wydłuża się. Dlatego też uginanie nóg jest kompletnie bez sensu.
W ogóle cała scena z wilkami wydaje mi się dość irracjonalna.
Źle zapisujesz dialogi - polecam poradnik Mortycjana, do znalezienia na stronie.
Jeśli scena z orkami miała być zabawina, to, fakt, kąciki moich ust się poruszyły. Niemniej - zbyt lekko, żeby nazwać to uśmiechem.
Przeczytałem jeszcze fragment sceny ze smokiem i odpuściłem. Szczerze mówiąc, dla mnie to opowiadanie to całkowity przerost formy nad treścią. 

Pozdrawiam

 

Co to znaczy, że woda „szemrała wesoło"? Mi szemranie mocno kojarzy się z niezadowoleniem, poza tym woda nie może być wesoła, albo niezadowolona, a na pewno nie w zwyczajnym opisie przyrody.

W zdaniu z rogami rozumiem, że chciałeś powiedzieć, że najpierw można było dostrzec  wielkie rogi a dopiero potem całe zwierza, ale jak dla mnie wyszło trochę inaczej. To znaczy najpierw wyszły sobie rogi, a za nimi osobno jeleń.

Musze wracać do pracy, ale jeszcze tu przyjdę i dokończę czytać, bo widać, że to twoje pierwsze opowiadania, a następne będą lepsze.

Początek jak dla mnie za długi i zbyt "epicki". Potem jest już lepiej, bardzo spodobał mi się pomysł z orkami i smokami.
Wyłapałem parę literówek: "...ma wielki mieczysko..." przy "wielki" brakuje  -e i jeszcze "...wszedł jakiś kolejny magiczne mieczysko." zamień "mieczysko" na "miecz" i będzie dobrze.

 Nie potrzebnie - niepotrzebnie
Przeczytałam, trochę groteskowate albo takie odniosłam wrażenie. Jak napisał exturio chyba troszkę "przerośniete". Ot historia jakich wiele, barwnie opisana.  A ja lubię konkrety.
Pozdrawiam.

Nie podobało mi się. Odrzuciły mnie zbyt dokładne opisy wszystkiego i Twój styl opisywania tego, co się dzieje. W dodatku te elfy i orki... Gdzieś jakos mam dość ostatnio tego typu fantasy (Tzn. właśnie orki, krasnoludy, smoki)...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka