- Opowiadanie: Pawel_Tramal - Autor w Stanie Wskazującym cz. I

Autor w Stanie Wskazującym cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Autor w Stanie Wskazującym cz. I

Prole są ludźmi
– George Orwell

PROLOG

 

Na wstępie, zanim zacznę rzygać własnymi wspomnieniami jak pęknięty hydrant tuż po zetknięciu ze zderzakiem ciężarówki, chciałbym was przed czymś uprzedzić.
Jestem Jezusem.

 

Oczywiście, żartuję, nie dość bystrych odwodzę od pomysłu ciśnięcia we mnie krucyfiksem.
Jestem kimś ciekawszym.
Między innymi dlatego, że, w porównaniu do wyżej wymienionego, istnieję naprawdę.
Stąd obecność nieśmiesznego żartu. Rozumiecie, poprzez przedstawienie się jako Bezpośredni Syn Boży amortyzuję siłę uderzenia rzeczywistego argumentu. W końcu w świecie Baracka Obamy i filmów porno w każdym kiosku nie może być nic bardziej zaskakującego, czujecie?
A jednak. Cholera, nie mogę się zebrać, żeby napisać prawdę, czuję, że się ośmieszę, a wam odechce się zapoznać się z moją historią, kiedy ja tak bardzo was potrzebuję. Tym bardziej nie mogę się skupić, bo w moim mieszkaniu jedzie padliną, czego całkowicie nie rozumiem z tego prostego powodu, że nie jadam mięsa.
Chyba, że ktoś tu był. Sądząc po smrodzie, należałoby użyć zaimka coś.
Bo wiecie, jest Nas więcej.
Kelnerzy, wasi zaufani hydraulicy, prezesi firm, domowi lekarze i tak dalej – następnym razem radzę się porządnie zastanowić, zanim wrzaśniecie na chłopaka od mleka za to, że się spóźnił. Może się zdarzyć, że po powrocie z pracy wasz dom z grzecznymi meblami z Ikei będzie stał w płomieniach i bynajmniej nie będzie to wina podpalacza. To będzie wasza wina. Nieszczelne rury, powiedzą śledczy.
Ale ja wiem swoje.
I wierzcie mi, czasem wolałbym tego nie wiedzieć. Mieć gromadkę dzieci, sadzić kwiatki, takie rzeczy – czasem chciałoby się tego posmakować. Zwłaszcza po całym dniu w dusznej dziurze. Co nie oznacza, że nie ma wśród Nas takich, co to mają całkiem legalne rodziny. Dajmy na to, Rodia z łącznictwa – porządny facet, do tańca i do różańca jak mówią w moim kraju (jakby granice miały jakieś znaczenie tam, na dole, zwłaszcza TAM) ma żonę i dom za miastem. Z tego co wiem, obchodził ostatnio dziesiątą rocznicę własnego szczęśliwego małżeństwa. Dziesięć lat!
Strasznie mało czasu jak na kogoś, kto widział nago carycę Katarzynę.
Chociaż mam podstawy twierdzić, że z tą golizną to bujda.
Mniejsza o to. Chciałem co nieco wprowadzić was w temat i myślę, że bzdury z różnicami wiekowymi na początek jak znalazł. Cały czas zastanawiam się jak ująć to w delikatny sposób i nic mądrego nie przychodzi mi do przepitego łba.
A tak, piję. Mniejsza o to, nie jestem już Niebieski, wolno mi. Anioły to pedały.
Zresztą, gdybyście widzieli to co ja, też byście pili.
Na początek: są trzy kolory: biały, Czarny i Niebieski. Biały to wy, pospolici – przepraszam – uczciwi zjadacze chleba, ale nie cieszcie się przedwcześnie, to najsłabszy kolor, byle czarniawy gówniarz, za przeproszeniem, może go zdominować.
Reszta jest oczywista. Czarni są źli, Niebiescy dobrzy, a tak naprawdę, wszystko to gówno prawda. Przedstawiam to tak jak jest na ogół przyjęte, nie oczekujcie ode mnie rzewnych deklaracji.
Ponieważ jestem Szary. Jestem Szary, miło mi, witam serdecznie, tak, wiem, że to brzmi co najmniej pretensjonalnie. Szarość – biel, która zasmakowała czerni i błękitu tylko po to, by je potem olać.
Prawda jest taka, że ciężko jest mi przejść do sedna sprawy.
To wasza wina. Zbrzydziliście i skarykaturowaliście świat, w którym przyszło Nam żyć, tylko po to, by zasmakować iluzji nieśmiertelności, a właściwie tylko tego, co w nieśmiertelności najprzyjemniejszego, bowiem reszta nie jest dość fotogeniczna. Te wszystkie komiksy, jacyś kolesie w kolorowych kalesonach, pedalskie elfy, romantyczne wampiry i reszta komercyjnego śmietniska – pomyślałby kto, że jesteście tacy tolerancyjni. Kolor biały: chętna do zachlapania paranormalnymi cętkami, oaza tolerancji! Jednak przez te wszystkie lata zbyt dobrze poznaliśmy zawartość waszych umęczonych konsumpcją mózgów, by wam zaufać.
I na zakończenie, zanim przejdę do moich wymiocin, bowiem to niezmiernie przewija się przez wszystkie aspekty współczesnej popkultury, jedno: Hitler nie był Czarny. Był pokurwieńcem.

1

 

Zacznijmy klasycznie, po misjonarsku. Nazywałem się Jakub Czartoryski, urodziłem się w toruńskim szpitalu na Rubinkowie w 6 grudnia 1968 roku, dziś, w roku dwa tysięcznym czternastym mam dwadzieścia dwa lata. Żeby wszystko było jasne: nie wciskam wam kitu i nie trzymam się kurczowo młodości – po prostu tak jest. Mam dwadzieścia dwa lata i w najbliższym czasie się to nie zmieni, choćbyście mieli się zesrać, nic mi się nie zmarszczy ani nie zwiśnie. Więc dalej. Mieszkałem w Polsce do osiemnastego roku życia, po czym wyjechałem do Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu pracy (faktycznie, można to tak nazwać) – były to czasy, gdy moi rodacy nie zaczęli masowo wyjeżdżali szorować kible na Wyspach, żeby po powrocie do Polski było ich stać na używany samochód. Dziś już przechadzając się po ulicach Londynu można poczuć się jak w Warszawie, tyle tu białych Słowian klnących i wrzeszczących jak u siebie.
Zawsze byłem ambitnym facetem. W moich marzeniach o spełnianiu marzeń nie przeszkadzało mi, że byłem biedny jak mysz kościelna. Moja matka miała w sobie popłuczyny arystokratycznej krwi, jednak nie uchroniło jej to przed ubóstwem – pracowała jako położna w szpitalu, w którym przyszedłem na świat. Nie miałem ojca – żaden pijak nie zajmował sypialni matki i nie bił mnie pasem, jak to się często przytrafiało kolegom z podwórka – nie odczuwałem więc specjalnie jego braku. Myślę, że pani Czartoryska szczerze mnie kochała, mimo wszystkich wydatków i kłopotów, które sprawiałem i które nosiły ze sobą kolejne wydatki. Tym bardziej wydaje mi się, że wstrząsnęło nią moje samobójstwo.
Nigdy nie uważałem siebie za wyjątkowego człowieka. Teraz, gdy patrzę myślą wstecz, a moje wspomnienia blakną, jakby należały do obcej osoby, mogę spojrzeć na pewne rzeczy z dystansem i stwierdzić, że to inni uważali mnie za kogoś wyjątkowego, czytaj dziwaka – tamto słowo brzmi po prostu zbyt miło. Stara ludzka zasada: jeśli ktoś wydaje ci się lepszy, zrób wszystko, żeby się o tym nie dowiedział. Z tego powodu zaliczyłem w swoim życiu kilka złamań kości z powodu szkolnych bójek, szybko jednak nauczyłem się kontrolować emocje otoczenia i przeżyłem kilka szczęśliwych lat w świadomości, że jestem Jedynym Uzdolnionym Człowiekiem na Ziemi.
Gdy przypomnę sobie, w jaki sposób wykorzystywałem swoje… zdolności, dziwię się, że nie skończyłem w Kazanie, więzieniu dla naruszających podstawowe prawa między Kolorami. Takie na przykład jedzenie. W czasach mojego dzieciństwa wszystkie produkty wydawane były na tzw. kartki – małe świstki papieru z miesięcznym przydziałem od czekolady po papier toaletowy. W moim przypadku taki drobiazg jak równowaga rynkowa miał mniej więcej takie znaczenie, jak heavy metal dla głuchego. Szło się do luksusowego Pewexu i napełniało kieszenie czekoladą do pełna, przed czym nakazywało obecnym na dyskretne odwrócenie wzroku. Tadam! Tyle z siódmym przykazaniem.
To trwało dłuższy czas. Skończyłem siedemnaście lat i zamiast łakociami firmy „Solidarność" bardziej interesowałem się wódką i amerykańskimi papierosami. Możliwe, że do pełnoletniości moja wątroba przypominałaby gąbkę nasączoną spirytusem, gdyby coś się nie wydarzyło.
W połowie czerwca zorientowałem się, że jestem obserwowany.
Zbliżał się koniec szkoły. Jako, że zostałem posłany o rok wcześniej do szkoły, maturę miałem za sobą. Zadziwiające, jak wszystkie przypadki w moim życiu okazywały się trafnymi posunięciami. Szczerze mówiąc, nie miałem sprecyzowanych planów na przyszłość. Wpadłem w ten szczególny marazm, który charakteryzuje osoby zblazowane i ogólnie znudzone życiem. Z chwilą gdy uświadomiłem sobie, że manipulując ludzkimi umysłami mogę osiągnąć niemal wszystko, przestałem odczuwać jakiekolwiek zainteresowanie wcześniejszymi ambicjami. Kupiłem les Paula (właściwie, słowo „kupiłem" nie oddaje rzeczywistego stanu rzeczy, ale zachowajmy pozory normalności), pofarbowałem sterczące kłaki na blond i upajałem się zachwytem księży, ponadto chlałem całymi dniami i leżałem na łóżku wyjąc do młodego Johnny'ego Rottena, jedyne wyjścia z mieszkania ograniczając po wypady po żarcie i tzw. później, czasoumilacze. Wychodząc czułem się coraz bardziej nieswojo: coraz więcej nieznajomych ludzi kręciło się w na mojej ulicy, wychwytywałem coraz więcej zainteresowanych mną myśli. Broniłem się przed uczuciem zagrożenia w najbardziej prymitywny sposób jaki mógł mi przyjść do głowy: zrzuciłem zdenerwowanie na karb długotrwałego odosobnienia. I długotrwałego używania sobie ile wlezie. Spokojnie, człowieku, wmawiałem sobie. Ćpaj jeszcze trochę, a niedługo Najświętsza Panienka zejdzie do ciebie z obrazu. Wniosek nasuwał się jeden: powinienem się co nieco ogarnąć, przedtem jednak odprężyć.
Już wtedy pewna uporczywa myśl nie dawała mi spokoju, nie chciałem jednak przyznać się przed sobą do pospolitości własnej siły. Moje rozterki brały się z tej prostej przyczyny, że zostałem wychowany w iście katolickim kanonie postępowania, w którym granica między dobrem a złem jest jasno określona czerwoną linią. Kradzież mienia publicznego z pewnością należała do tej drugiej kategorii. Osobiście nie dawałem wiary wszystkim anegdotom o Bogu i cudach w Jerozolimie, dopóki nie dotarło do mnie, że sam urwałem się z powieści science-fiction. Odkrywając swoje zdolności, a miałem wtedy dziesięć lat, choć sądzę, że wcześniej nieświadomie psociłem (gdy np. eksplodowały szyby w autobusie z dzieciakiem, który pokazał mi język na skrzyżowaniu), byłem zdania, że nie różnię się od innych. Szybko jednak uderzył we mnie fakt, że to nie inni nie pasują do mnie, ale to ja odstaję do reszty. Świat, który mnie otaczał był porządnym miejscem, w którym trawa była zielona, a niebo niebieskie. W tym świecie drzewa nie rosły do góry pniem i nie było miejsca na podsłuchiwanie myśli innych ludzi. Miejsce takich rzeczy było w kinie albo w książkach w kolorowych okładkach, o których matka zwykła mówić, że są dla komunistów (ale tylko wtedy, gdy nikogo nie było w pobliżu). Ludzie nie chcieli uprawiać magii. Chcieli się najeść, zaspokoić seksualnie i kupić coś – obojętnie, byle drogiego – coś, co zbudzi zazdrość w oczach innych ludzi. Żreć i pieprzyć. Czysty atawizm. I niech ktoś powie mi, że człowiek nie pochodzi od obsranej małpy z głębi Amazonii.
Niestety, nie jestem już człowiekiem

 

2

 

Dzień, w którym okazało się, że nie jestem jedynym dziwolągiem w okolicy, był deszczowy. Krople deszczu uderzały miarowo w blaszany parapet i ten dźwięk sprawił, że leniwie przewróciłem się na brzuch. Wychyliłem się z łóżka i obrzuciłem zaropiałym okiem na budzik. Dochodziła czwarta po południu, idealna pora na poranne wstanie. W końcu zwlokłem się z łóżka, guzik od dżinsów wbił mi się w podbrzusze – zasnąłem w ubraniu i trampkach, ostatnio coraz częściej mi się to zdarzało. Otumaniony snem, z pierwszymi objawami gigantycznego kaca w zaschniętym gardle, doczołgałem się do łazienki. Klęcząc nad kiblem i wyrzucając z żołądka to, co w alkoholu najzbędniejsze, próbowałem umiejscowić siebie w czasie. Po dłuższej chwili doszedłem do wniosku, że mamy trzeciego czerwca upalnego lata roku osiemdziesiątego szóstego – tego samego, w którym miało dojść do katastrofy w Czarnobylu, wtedy jednak niewiele mnie to obchodziło. Bardziej przejmowałem się wypłukaniem z ust resztek gąbczastych resztek wymiocin i pustą lodówką. Po przebudzeniu zawsze dopadał mnie nieziemski głód, niezależnie od tego jak mocno byłem nawalony poprzedniej nocy.
Matka zostawiła na kuchennym stole banknot tysiączłotowy z informacją na kartce z zeszytu, żebym kupił sobie coś do jedzenia. Zignorowałem go. Wyszedłem z bloku i z zadowoleniem stwierdziłem, że pogoda się poprawiła. Zza puszystych chmur wyglądało słońce, o poprzedniej ulewie świadczył jedynie wilgotny chodnik i przejmujący zapach mokrej ziemi. Śliczna dziewczyna w sukience w groszki obrzuciła mnie ciekawym spojrzeniem. Podsunąłem jej obraz przystojnego chłopaka w markowych ciuchach i przekonwertowałem smród rzygowin w zapach zagranicznych perfum. Dziewczyna rzuciła mi zalotny uśmiech.
Jestem seksowny.
Ruszyłem na przełaj przez bloki w stronę przystanku tramwajowego. Tramwaj już czekał, chociaż według planowego rozkładu powinien był ruszyć. Ostatni pasażerowie z niezrozumiałym pośpiechem wskoczyli do wagonu. Po jakiejś chwili (kiedy nawdychałem się wystarczająco rześkiego powietrza) też do niego wsiadłem. Kierowca otrząsnął się z zamyślenia i ruszył z miejsca.
Toruń jest pięknym miastem. Gdybym miał po co wracać do kraju, w którym się wychowałem, bez wahania zrobiłbym to. To niewielka, ale urocza mieścina, w porównaniu z molochem Nowego Jorku czy stolicą Wielkiej Brytanii małe miasteczko, fakt. Jest jednak coś uroczego w ciasnych uliczkach starówki i zakurzonej szosie lubickiej. Dla zagranicznego turysty Wisła pozostanie cuchnącym rowem, moje odczucia jednak, przez pryzmat samotnych nocy pod mostem, są pozytywne. Ludzka pamięć jest o tyle łaskawym mechanizmem, że uwypukla dobre przeżycia, zmniejszając wagę tych gorszych. Dlatego tak tęsknimy za dzieciństwem – nie sądzę, żebyśmy wszyscy pamiętali o realnym strachu przed potworem spod łóżka i biciu pasem za stłuczoną szybę.
Wysiadłem na Placu Teatralnym. O tej porze ruch na mieście nasilił się, pochowani dotąd przed deszczem ludzie wylegli na ulice. Swoją drogą, lubię tłum. Lubię czuć na skórze drżące od emocji powietrze, poddawać się delikatnym muśnięciom entuzjazmu i być uderzanym przez gorące prądy gniewu. Tylko zawiść jest nieprzyjemna w dotyku: szczególnie gwałtowna, przypomina dotknięcie czegoś oślizgłego. To nie jest tak, że każda emocja ma jeden, z góry określony stan: wszystko zależy od człowieka, który je generuje tym samym barwy, jakiej im nadaje. Z tego powodu wolę się otaczać młodymi białasami – zbyt dojrzałymi na naiwność i nie dość starymi, by okrutność świata skaziła ich przesadnym pesymizmem.
Nie ma na świecie ciekawszej rzeczy, oczywiście poza kinem Giliama, niż obserwowanie przechodniów, polecam serdecznie. Na pozór opanowani, kroczą z niezwykłym zaangażowaniem i oczami utkwionymi w jakiś punkt przed nimi i krzyczą. Usta zaciśnięte, pięści rozluźnione, a w środku krzyk. Żebyście słyszeli, jak głośno wrzeszczą!
Tego pana w garniturze w jodełkę żona niedawno porzuciła z powodu jego nieporadności – a chłopak starał się jak mógł, całą premię za nadgodziny wydał na futro z królików dla niej. Tamta kobieta z wyraźną nadwagą rysującą się pod kostiumem ze świecącej lycry – ależ pod tym musi być zaduch! – żałuje nocy z obcym mężczyzną: obawia się, że może być w ciąży, na wychowanie bękarta jej nie stać, a i skrobanka droga… Tam gdzieś lista zakupów, nuda. I całkiem ciekawy przypadek: wyrostek w obszernym golfie przyrzeka ojcu śmierć, strzeli śpiącemu w usta sztucerem dziadka i upozoruje samobójstwo po pijanemu. Stary skurwysyn nigdy więcej nie podniesie na niego cuchnącej ręki.
Niewiele czasu musiało upłynąć, żebym dowiedział się, że grzebanie w ludzkich umysłach jest niegrzeczne.
Ani się obejrzałem, a stałem przed swoim ulubionym Pewexem. Dziś określenie „Pewex" odnosi się jedynie to popularnych second handów, w czasach mojej pierwszej młodości jednak była to sieć sklepów z zagranicznymi produktami – jedynymi, którym udało się przedostać za żelazną kurtynę – należały do nich tak trywialne dziś artykuły jak coca-cola, czy krem nivea. Można się domyślić, że babskie kremy nie były powodem, dla którego byłem ich częstym klientem – zwyczajnie, było tam najlepsze jedzenie. W porównaniu ze zwykłymi sklepami, w których statystycznie najczęściej dostępnym wyrobem był grudziądzki ocet, Pewexy stanowiły ciekawą alternatywę.
W środku było pusto. Myślę, ze już wtedy zacząłem coś podejrzewać, bowiem nigdy nie zdarzało się, żeby nie było tam ani jednego klienta, nawet w końcu miesiąca. Zwyczajnie, zawsze znalazł się ktoś, komu ciocia z Ameryki przysłała kilka dolców i który mógł dzięki temu zasmakować namiastki zgniłego zachodu. Mimo to wszedłem.
Za ladą stał nowy kasjer, pomyłka, kasjerka. Początkowo zmyliła mnie krótka fryzurka i ta chłopięca pociągłość twarzy, jeśli rozumiecie o co chodzi. Właściwie, babka była całkiem do rzeczy i zastanawiałem się, czy po zakupach nie porozmawiać o nowym filmie w kinie. Myśl ta przemknęła przez moją głowę nie odciskając w niej trwalszego śladu, tak jak codziennie setki innych impulsów, na zasadzie pokoju „przychodź-wychodź". Do diabła, byłem głodny i nie w głowie mi były figle, zgodnie ze starą regułą o zaspokajaniu potrzeb, która głosiła, że niemożliwe jest zaspokojenie potrzeb wyższego rzędu bez wcześniejszego zneutralizowania potrzeb bla, bla niższego rzędu, coś w tym stylu, mam nadzieję, że załapaliście o co chodzi. Dość, że nie było mowy o odgrywaniu don Juana bez zapchania gęby.
Jakoś gdy przeglądałem dział ze słodyczami, zorientowałem się, że się myliłem. Sklep wcale nie był pusty. Omal nie odskoczyłem, gdy stanąłem twarzą w twarz (właściwie, moją twarzą w jego klatę, takiej facet był słusznej postawy) z gościem na którego natknąłem się przy półce z karmelkami. Mało brakowało, a zesrałbym się ze strachu, kiedy podniosłem głowę i spojrzałem prosto w jego oczy.
Przez jedną, trwającą dokładnie ułamek sekundy chwilę, te oczy były czarne.
Słowo „czarne" nie dość dokładnie oddaje realizm sytuacji, jak tak na to patrzę. W pierwszej chwili faktycznie te oczy mogły sprawiać wrażenie czarnych – jedna wielka źrenica, bez wyodrębnienia tęczówki i białka, jakby ich twórca poszedł na łatwiznę – po chwili jednak wychodziła na jaw rzeczywista przyczyna takiego stanu rzeczy. Tam po prostu nic nie było.
Zdążyłem dostrzec coś mlecznego, przelewającego się we wnętrzu lewego oczodołu…
Mrugnąłem i upiorne wrażenie zniknęło.
Stał przede mną długowłosy mężczyzna i delikatnie się uśmiechał.
– Przepraszam, czy my się znamy?
Zanim cokolwiek odpowiedziałem, uważnie zlustrowałem jego spojrzenie. Patrzyły na mnie niebieskie dobrotliwe oczy. Takim spojrzeniem kierownicy szkół zwykli obdarzać swoich niesfornych podopiecznych.
– Żałuję, ale nie – obdarzyłem go jednym ze swoich czarujących uśmiechów. Postanowiłem przestać mieszać alkohol z prochami.
Nieznajomy wzruszył ramionami i skierował się w stronę działu z damskimi kosmetykami. No tak, pomyślałem. W każdym razie jest z nim coś nie tak. Zagrzmiało. Chwilę mi zajęło zorientowanie się, że to nie burza nadchodzi, ale mój skurczony żołądek domaga się porcji czegoś wysokoenergetycznego. Zanim chwyciłem za pierwszą z brzegu czekoladę z truflami, westchnąłem głęboko i rozejrzałem się na boki.
Coś było nie tak.
Dla niepoinformowanych: za pomocą westchnienia uwolniłem pewien rodzaj tarczy, który pozwalał mi zajmować się swoimi sprawami. Nie muszę dodawać, że reszta ludzi była w tym czasie nadzwyczaj skwapliwie zajęta własnymi problemami. Zazwyczaj kiedy to robię, w mojej głowie coś przeskakuje – mam wtedy nieodparte wrażenie, że wszyscy wokół słyszą osobliwe pstryknięcie i stąd to wzdychanie, żeby zagłuszyć kompromitujące dźwięki.
Zachowując, jak mi się wydawało, największą ostrożność, rozejrzałem się na boki.
Tak jak przypuszczałem, kasjerka zaabsorbowała się własnymi paznokciami, poświęcając im co najmniej tyle uwagi, jakby był to znaleziony na strychu sznur pereł, a nie kościany narośl na palcu. W dużej mierze był w tym mój udział, więc się nie czepiałem.
Ale ten facet… Przysiągłbym, że w chwili, kiedy na niego spojrzałem, odwrócił wzrok i zagłębił się w lekturze ulotki na opakowaniu szamponu.
Cóż, najwyraźniej nie dość się skupiłem.
Westchnąłem ponownie, tym razem nieco donośniej. Dla postronnego obserwatora musiało to wyglądać na kiepską scenę z brazylijskiej telenoweli, powstrzymałem się jednak przed zatańczeniem do piosenki filmowej Niewolnicy Izaury i skupiłem się na zadaniu.
Natychmiast poczułem, że odwaliłem kawał dobrej roboty. Pstryknięcie w mojej czaszce było nieco wyraźniejsze, niemal poczułem, jak skondensowana energia pochłania falami wnętrze sklepu. Co prawda, specjalnie się nie wysiliłem, ale i tak poczułem się jak mężczyzna, który upolował dla swojej kobiety kawał wołu.
Chwyciłem płaską tabliczkę i ledwo rozerwawszy sreberko, wpakowałem czekoladę do gęby.
– Achhh – jęknąłem, z ustami pełnymi lepkiej słodyczy. Wiecie, dzisiejsze łakocie, choć napompowane ulepszaczami, smakują o niebo gorzej. – Tak, kochanie, to jest to.
Przełknąłem głośno, rozkoszując się gorącą kulą, która rozepchała mi przełyk i od nowa zaatakowałem mój posiłek. Odwróciłem się w stronę wyjścia, z postanowieniem, że zajrzę jeszcze do baru mlecznego na coś gorącego i wtedy mój wzrok zatrzymał się na tym facecie od babskich kosmetyków.
Patrzył prosto na mnie, spojrzeniem tak trzeźwym i analizującym, jakiego sam nigdy nie zaznałem w chwilach absolutnej abstynencji. Musiałem wyglądać jak ostatni debil, z policzkami wzdętymi od pożartej czekolady w okrutnej parodii chomika Tomka, z wargami w brązowej czekoladzie jakbym nie powiem, z jakiego kibla chłeptał kakao i oczami w słup.
Nie straciłem wtedy panowania nad sobą, jeszcze nie. Przyznam się przed wami, że zareagowałem podejrzanie chłodno, jak na moje zdolności do panikowania. Powoli się wyprostowałem i delikatnie, na ile było to możliwe w tej sytuacji, spróbowałem zajrzeć do jego głowy. Tak sobie to wyobrażałem: twoje powieki stają się ciężkie… twoje czoło jest elastyczne jak gąbka…
Niewidzialna bariera odrzuciła mnie z subtelnością zawodowego boksera. Było to dla mnie coś całkowicie nowego, taka fizyczna reakcja na penetrację cudzego umysłu i nie ma w tych słowach krztyny przesady. Jak mną walnęło, to zatrzymałem się dopiero na regale z pomarańczami. Coś gorącego załaskotało mnie pod nosem. Obtarłem się ręką i zauważyłem na niej krew.
– Ho ho – na więcej nie było mnie stać.
Pewnie zastanawiacie się, dlaczego nie ruszyłem tyłka i nie oddałem facetowi tego, co przypadkiem upuścił. Niestety okazało się to trudniejsze, niż mogłoby się wydawać, gdyż zwyczajnie straciłem władzę w członkach. Nie w członku, facet był zwyczajnie nie w moim typie, W CZŁONKACH. Cały ja. Sprośne poczucie humoru nie opuszcza mnie nawet w sytuacji skrajnego zagrożenia.
Tymczasem podejrzany typ poczynił kilka kroków w moją stronę. Bałem się spojrzeć mu w twarz, żeby nie dostrzec tego, co wcześniej wydawało mi się delirką. W całości skupiłem się na jego wielkich stopach, odzianych w błyszczące mokasyny, zbyt eleganckie, żeby były radzieckiej produkcji i zastanawiałem się, jaki, u licha, może mieć rozmiar buta.
– Witaj, Jakubie – powiedział facet.

cdn

 

 

 

Koniec

Komentarze

Między innymi dlatego, że, w porównaniu do wyżej wymienionego, istnieję naprawdę.
Tu skończyłem. przyznam, że udało ci się wk**** moją osobe w kilkudziesięciu znakach.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Przyznam ,że całkiem dobre opowiadanie, ciekawa koncepcja.
Czekam na ciąg dalszy.

Przyznam ,że całkiem dobre opowiadanie, ciekawa koncepcja.
Czekam na ciąg dalszy.

Irytujący i niezgrabny tekst z wyjątkowo nieudanym początkiem i wyjątkowo nieudanym bohaterem: zblazowanym idiotą, który najwyraźniej ma bardzo wysokie mniemanie o sobie i tryska na przemian pseudogłębokimi przemyśleniami oraz mocno czerstwymi, kloacznym dowcipasami.
Naprawdę nieprzyjemnie się to czyta, ledwo dotrwałem do końca. Motywowało mnie tylko wyszukiwanie błędów. Bardzo dużo tu niezręcznych sfromułowań, ale nie będę ich wymieniał, zwrócę tylko uwagę na najgorszy, moim zdaniem grzech, jaki można popełnić: narrator obraża czytelnika. I to już w trzecim zdaniu:
Oczywiście, żartuję, nie dość bystrych odwodzę od pomysłu ciśnięcia we mnie krucyfiksem.
Po czymś takim człowiek zaczyna się zastanawiać, czy jest dość „bystry" by dalej czytać tak „ambitne" dzieło. W kilku innych miejscach ponownie wyłazi wywyższanie się narratora, niepoważne, protekcjonalne, nonszalanckie traktowanie odbiorcy tekstu. I pozostawia fatalne wrażenie.

Ludzie ,trochę dystansu do siebie jeszcze nikogo nie zabiło. Czy nie jesteście w stanie zauważyć ,że narratorem jest bohater który ma zawyżone mniemanie o sobie i dla tego wszystkich obraża?
 Sam uważam ,że taki bohater motywuje do czytania choćby dla tego ,żeby zobaczyć jak dostaje po pysku:)

No przeca zauważyłem. I właśnie to mnie odrzuca. Czytam zasadniczo dla jakiejśtam przyjemności. Mam czerpać przyjemność z tego, że ktoś mnie obraża? Nie umiem, nawet jeśli to wynika ze świadomych decyzji artystycznych: sposobu prowadzenia narracji, kreacji postaci itp. Aż tyle dystansu do siebie nie mam, przyznaję. Może, gdyby to było ogólnie lepiej napisane...

A poza tym jakoś nie jestem pewien, czy w zamierzeniu autora ten osobnik miał być bohaterem negatywnym i w końcu dostać po tym pysku.

  Miałem mieszane uczucia, trochę to odbierałem jak Geralt trochę jak b&c.

 Narratora od samego początku utożsamiałem z autorem i sądzę że nie ja jeden (szczególnie tytuł nastawia do takiego odbioru); z tego powodu uraziła mnie arogancja (chociaż się przed tym broniłem, ale niestety wylazł ze mnie zwyczajny kolorek). Arogancje trzeba umie skrywać, w tym przypadku radziłby autorowi napisać to tak, żeby nie utożsamiać autora z narratorem.

 Druga rzecz, która sprawiła że nie dokończyłem czytać to zapowiedź uzewnętrzniania się. Mało kto lubi zwierzenia, każdy ma swój świat wewnętrzny i mało kiedy chce się otwierać na cudzy. Dlatego nie można (tak mi się wydaje), jasno zapowiadać „rzygania", takie coś trzeba umieć sprzedać, zakamuflować. Po co straszyć czytelnika na samym początku?

 

Te dwa błędy tworzą combo, które mnie zniechęciło, a szkoda bo mogło być naprawdę fajnie, (parę rzeczy bardzo mi się podobało, szczególnie prowokacja na samym początku) dlatego zdecydowałem się na dłuższy komentarz.

Już dawno nie widziałem tak dobrze napisanej pracy. Czuję się, jakbym dostał w mordę - postawiłeś poprzeczkę naprawdę wysoko... Nie przejmuj się krytyką (jest po prostu zawistna). Odwaga i talent, o błędach nie będe pisał, bo nie wypada... Szkoda, że nie moge ci przybić piony (właściwie czytałem tylko cześć pierwszą i ryzykuje zbyt wczesną pochwałą...), never mind... Owy fragmęt wystarczy, aby stwierdzić, że jesteś Slayerem chałtury. Nie spoczywaj na laurach, rozwijaj się dalej - na pewno na tym skorzystasz. Z kimś takim można rywalizować!

Pozdrawiam!

Bez wątpienia jest to tekst dobrze napisany. Pierwsza część mnie zaciekawiła i sięgnę po kolejne.

Jeśli chodzi o bohatera, to mnie on odpowiada, choć generalnie nie jestem miłośnikiem narracyjnego cwaniactwa. Trzeba jednak przyznać, że nie jest wcale łatwą sztuką wykreować postać, która będzie wzbudzała takie emocje, jak wynika z komentarzy.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka