- Opowiadanie: Jackie - "Zbożny ładunek" [KOSMIKOMIKA 2011]

"Zbożny ładunek" [KOSMIKOMIKA 2011]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

"Zbożny ładunek" [KOSMIKOMIKA 2011]

Zbożny ładunek

Działo się to w niedalekiej przyszłości. Na przykład jutro.

 

Ludzie wylegli na ulice, a fala strajków przelała się przez centrum świata, Metropolis na wyspie Rapa Nui.

 

Rapa Nui, jak powszechnie wiadomo, jest pępkiem Ziemi.

 

W kameralnej sali bankietowej pałacu Ego zebrał się sztab kryzysowy w składzie: prezydent świata, jego pies, rzecznik rządu Pierre de Magog oraz głównodowodzący ziemskich legionów: generał Yako i admirał Tako.

 

Ostatni dwaj byli to wysocy, wąsaci, brzuchaci, skośnoocy, ponętni i potentni Murzyni.

 

– Mój sen został zakłócony – poskarżył się na wstępie prezydent. – Mój harmonogram dnia został zakłócony. Mój harmonogram tygodnia poszedł się łajdaczyć. Moje śniadanie zostało na stole. Co się, u diabła, wyprawia?

 

– Proletariat okazuje frustrację, sir – oznajmił przejęty jak nigdy Pierre de Magog. – Nie wiedziałem, że oni w ogóle potrafią mówić.

 

– Rzućcie im kilka głów na pożarcie – polecił prezydent, mrużąc powieki.

 

– Obawiam się, że to może nie wystarczyć – Pierre zasiał pośród zebranych ziarno niepewności.

 

– Żon dam wy jaśnie ń – zawołał generał Yako, wymachując rękami jak cyrkowy karzełek. – Cze Gua chcą?

 

– Przykro mi to stwierdzić, ale chyba mają dość wojen – powiedział zakłopotany rzecznik.

 

Generał i admirał zaskowytali ze zgrozy.

 

– Jak to mają dość wojen? – zdziwił się prezydent. – Poza tym oni nie mają prawa głosu, tak?

 

– Niestety, ale mają – wyjawił mu z żalem rzecznik. – Żyjemy na demokratycznym globie.

 

– Coś na to poradzimy, coś poradzimy – zarzekał się prezydent z zaciętą miną. – Nie rozumiem, co im się może nie podobać w wojnach?

 

– Doszły mnie słuchy, że nie uważają śmierci za właściwą drogę życia…

 

– Nonsens! – wrzasnął wzburzony generał Yako.

 

– Muszą tylko zabijać, a od tego się przecież nie umiera – wyjaśnił logicznie admirał Tako. – Nie mamy na celu doprowadzić do zejścia naszych obywateli, więc nawet w razie nieszczęśliwego wypadku to nie nasza wina. Każdego, ale nie nasza.

 

– To tylko motłoch – pocieszał ich Pierre. – Niczego nie rozumieją. Są jak dzieci we mgle. Uff, dobrze, że przynajmniej mają nas.

 

– Dajcie mi tu połączenie video z tymi robotnikami – warknął zniecierpliwiony prezydent. – Napluję im w twarz!

 

– W ekran – poprawił go usłużnie rzecznik rządu.

 

Prezydent włączył telewizor i raptem zarumienił się wstydliwie, bez powodzenia usiłując zasłonić obraz dłońmi. Pierre de Magog taktownie wyjął kompromitujące taśmy z odtwarzacza i dyskretnie schował je do kieszeni. Następnie przełączył na transmisję ze strajku.

 

Niespodziewany widok nieogolonej, niewyretuszowanej, nieprzypudrowanej, nieuśmiechającej się, nieuczesanej i niezadowolonej gęby ludzkiej przyprawił ich o mdłości.

 

– Kim pan, uli cha, jest? – spytał zdegustowany generał Yako, przysłaniając usta batystową chusteczką. – Czy to plan etam ałp?

 

– Mówio na mnie Lorenzo Florenzo – przedstawił się robotnik. – Jestem elektrostatykiem. Zarabiam 1200 Żetonów miesięcznie, ale nie narzekam.

 

– O, to tyle samo co mój piesek – ucieszył się prezydent. – Też nie narzeka.

 

– Miałem 3 synów, ale zostało mi tylko 0,5 syna – ciągnął twardo elektrostatyk. – Reszta zginęła w walkach o Tralfamadorię. Pieprzyć Tralfamadorię.

 

Wskazał gestem mocarnego ramienia na transparenty w rękach mężczyzn po dwakroć potężniejszych niż ktokolwiek ze sztabu kryzysowego i kobiet po dwakroć silniejszych od wszystkich polityków razem wziętych.

 

Na transparentach widniały skreślone czerwoną farbą obrazki takie jak: nogi kopiące w kalendarz, słynne dzieło „Człowiek Schodzący”, botanik wąchający kwiatki od spodu, mężczyzna biały jak wapno, goły jak turecki święty i sztywny jak drąg oraz slogany: „Make pudding, not war”, „Synowie do domów, literaci do literatek” – autorstwa stowarzyszenia pisarek, a także oddzielny slogan bojówki sanitariuszy – fanów szydełkowania: „Szyjmy swetry zamiast ludzi!”.

 

– Cało życie paro się ciężko, uczciwo praco – powiedział z dumą Lorenzo.

 

– A co to jest ciężka, uczciwa praca? – spytał zdezorientowany prezydent.

 

– Zaraz to sprawdzimy – obiecał skwapliwie rzecznik rządu i wykonał telefon do zaprzyjaźnionego językoznawcy z Oxfordu.

 

– Uważam, my uważamy, że przynależy się nam coś w zamian – kontynuował Lorenzo chrząkając. – My, robotnicy, nie ustąpimy, takie są nasze postulaty, takie są nasze żądania. Albo nam ustąpicie…

 

– Żadnych ustępstw, żadnych pertraktacji! – krzyknął zapalczywie admirał Tako. – Z rewolucjonistami się nie dyskutuje, do rewolucjonistów się strzela!

 

– Uch, to może ja pano szczele! – warknął ostrzegawczo robotnik i pogroził im swoją olbrzymią pięścią.

 

– Eureka! – wtrącił się Pierre de Magog, pękając z dumy. – Ciężka, uczciwa praca – zjawisko bliżej nieznane, jak dotąd nikt z nas, warstwy inteligenckiej nie doświadczył go na własnej skórze; pochodzi najprawdopodobniej z prymitywnych ludowych baśni i podań, gdzie oznacza wymianę formy twórczego wysiłku na korzyści materialne.

 

– Absurd – stwierdził prezydent.

 

Admirał i generał prychnęli pogardliwie. Pudel, dotąd dostojnie znieruchomiały, zwinął się w kłębek ze śmiechu.

 

– Albo nam ustąpicie – powtórzył zawzięcie Lorenzo – albo sami wylądujecie w ustępie!

 

– Coo? – oburzył się generał Yako, po czym w napadzie furii cisnął czapkę na ziemię i zaczął po niej skakać z parą buchającą z uszu.

 

– Hau, hau! – zawtórował mu nie mniej urażony pudel.

 

– Pora karmienia! – przypomniał sobie ze zgrozą prezydent. – Pan wybaczy, panie łamistrajku, ale są rzeczy ważniejsze nad życie. Ani słowa! – rozkazał, po czym dodał coś, co w jego mniemaniu koniecznie musiało zdruzgotać i wbić w ziemię bezczelną pewność siebie tego troglodyty: – Niech pan nie zapomina, że zostawiliśmy panu pół syna. I co pan na to?

 

Lorenzo Florenzo szczęka opadła na czubki butów.

 

– To świadczy o naszym miłosierdziu – wyjaśnił wstrząśniętemu robotnikowi rzecznik rządu.

 

Połączenie zostało przerwane. Do sali balowej wkroczył batalion kucharzy, kelnerów, treserów i tragarzy. Wchodził on w skład I Pułku Garcarmii i dzięki temu prezydent mógł rozkazać postawienie kogokolwiek z personelu przed plutonem egzekucyjnym w ramach wzmacniania dyscypliny albo czegoś równie szczytnego. Traktowano to jak rodzaj szkolenia w firmie usługowej.

 

Wszyscy sztabowcy zasiedli do wspólnego obiadu z pudlem prezydenta.

 

– Jesteśmy zaszczyceni – oświadczyli, śląc zwierzęciu wspaniałe uśmiechy, które wyrzeźbić może tylko silnie rozwinięty instynkt przystosowania serwowany na twarzy elastycznej jak plastelina.

 

– Ja także jestem zaszczycony – zapewnił swojego pupila prezydent, nakładając mu kocinę w sosie.

 

A kiedy uwinęli się z 133 rodzajami przystawek, 234 daniami do wyboru i 345 gatunkami cieczy spożywczych, prezydent podjął odpowiedzialną decyzję.

 

– Wezwijcie doktora Paradoxa – szepnął do kelnera-adiutanta.

 

W sali rozległa się grzmiąca cisza.

 

– Odejdźcie – polecił wszystkim.

 

– Mogę zabrać tro Che kur… CZEKA w cieście? – spytał niezręcznie generał Yako.

 

Prezydent machnął rozdygotaną ręką na przyzwolenie.

 

Ludzie zniknęli, pudel zniknął.

 

Doktor Paradox pojawił się.

 

W ślad za nim postępował obłok zielonych oparów i Kura.

 

Nie była to byle jaka kura. Tak naprawdę nazywała się Małgorzata. Dlatego też nazywano ich Mistrzem i Małgorzatą. Pisano o tym grube, a przez to mądre książki i kręcono długie, a przez to poważne filmy na podstawie ich CV. Małgorzata znosiła złote jajka, z których Mistrz Paradox czerpał swą nadprzyrodzoną, zdumiewającą moc. Według badań doktora najwięcej energii wstępowało weń po czarodziejskiej jajecznicy. Dowiedział się też, że cebula i boczek mogą zwielokrotnić efekt.

 

W wyniku 1000-go eksperymentu nad perpetuum mobile doktor Paradox został porażony olbrzymią dawką promieniowania i z tego powodu żył wiecznie, a każdy, kto choćby go ujrzał, natychmiast starzał się o rok. Dolegliwość ta szczególnie drażniła jego metresy, a miał ich na pęczki odkąd 1000-ny eksperyment w karierze doktora zaowocował powstaniem perpetuum mobile, a 1001 zamienił Paradoxa w odurzająco atrakcyjnego mężczyznę o ciele Apollina, który w atawistycznym zapomnieniu nieustannie kochał się w nadobnych córach Koryntu.

Pośród wszystkiego tego tkwił gorzki okruch lodu.

 

Pierwszą ofiarą straszliwej przypadłości stała się ukochana żona doktora, która jako jedyna istota na Ziemi potrafiła udowodnić mu, że poza instynktami posiada również zagrzebane gdzieś głęboko w popiele uczucia. Im bardziej podupadała na zdrowiu, tym częściej był przy niej, a im częściej był przy niej, tym szybciej wpędzał ją do grobu.

Zabiła ją jego miłość, stał się bowiem kaktusem parzącym jak piłka w zabawie w dwa ognie. Sam Napoleon grywał z Józefiną w dwa ognie.

 

Paradox poruszał się hydrokopterem z przyciemnianymi szybami i udzielał rad z każdej dziedziny wiedzy w zamian za finansowe gratyfikacje oraz rządowe stręczycielstwo – od śmierci żony posyłano mu na koszt państwa dziewczęta na tyle naiwne, że albo nie przeszkadzało im starzenie się przy doktorze, albo w ogóle nie będące świadome problemu. Doktor zdziwiłby się, z jaką łatwością przychodzi znajdywanie takowych. Wśród obu płci.

 

– Jedziemy na ludzi – powiedziała ryba – powiedział Paradox. Kiedy tylko mógł, rozpoczynał wszystkie rozmowy od drobnego żarciku. W końcu nie prowadził ich znowu tak wiele.

 

– Hi, hi – zachichotał niepewnie prezydent. Wiedział oczywiście, jakie są warunki korzystania z pomocy tego wytwornego, bezdusznego, otoczonego aurą niepokoju, zagadkowego, śliskiego jak pstrąg geniusza.

 

– Jest pan błaznem i jednym z najgorszych prezydentów świata – stwierdził beznamiętnie doktor. – Rzucam zatem Żetonem. Plus – problem dotyczy niezadowolonych z pańskiego warcholstwa ludzi, minus – psa. Przepraszam, pudla. W końcu pudle to nie psy.

 

– A niby co?

 

– Pudle to kundle. Występują tylko w jednej płci, męskiej, nie posiadają honoru ani charakteru, a rozmnażają się przez puszenie. To coś jak pączkowanie, tyle że potomstwo pochodzi z przerośniętego ego. Ha! Plus! Co pan na to? Będę wróżył. Chłopcy z Salem nagle wyparowali ku chwale ojczyzny, lokalna manifestacja, widzę duże bum, widzę strajk na skalę światową. O czymś zapomniałem? – wyrzucił jednym tchem, uśmiechając się na kształt litery V. Zrobił przerwę na drinka (Czarnego Rosjanina – przyp. aut.) i zaczął przechadzać się po sali, zerkając ukradkowo na prezydenta i hipnotyzując go szeroką gamą gestów. – Ludzie mają dość wojen, ponieważ wojny są bardzo brzydkie, brzydsze choćby od pająków. Od kałamarnico-robaka nawet. To stworzenie naprawdę istnieje. A teraz klęknie pan przede mną i zobaczymy, co da się zrobić w tej cuchnącej sprawie.

 

Prezydent klęknął posłusznie, obiecując sobie w duchu, że kiedyś każe powiesić na suchej gałęzi tego szarlatana.

 

– Niech mnie pan błaga.

 

– Błagam – zaskamlał prezydent.

 

– O co? – spytał Grek.

 

– O pomoc! – kwilił prezydent.

 

– Nie radzisz sobie sam?

 

– Nie radzę sobie sam! W ogóle sobie nie radzę.

 

– Jesteś moim bogiem.

 

– Dziękuję.

 

– To była instrukcja – pouczył go doktor.

 

– Jesteś moim bogiem – powtórzył posłusznie prezydent i ucałował go w żałośnie tandetny sygnet. Po czym ucałował Małgorzatę.

 

– A teraz – mruknął zadowolony Paradox – zaproś obywateli całego świata na darmowy seans kinowy. To będzie nasze Koloseum.

 

***

 

Stonoga kolejki przesuwała się powoli, aż wreszcie przed kasą stanął Jakub. Jakub uśmiechnął się w samozadowoleniu.

 

– Poproszę popcorn. Poproszę popcorn. Poproszę popcorn. Poproszę popcorn. Poproszę więcej popcornu. Poproszę więcej soli. Poproszę o wózek na popcorn. Poproszę colę. Poproszę colę. Poproszę colę. Poproszę colę. Poproszę więcej lodu. Poproszę więcej coli. Poproszę więcej słomek. Poproszę o wózek na colę. Dziękuję.

 

– Och, słodziutki! – westchnęła z pruderyjnym wyrzutem jego Miriam, po czym dodała, śmiejąc się perliście: – Ty jedyny wiesz, jak mnie uszczęśliwić!

 

Szczęka Jakuba skurczyła się w samozadowoleniu. Rzadko kiedy okazywał radość z innego powodu.

 

Bardzo przypominał ropuchę i to ich łączyło.

 

Weszli do sali trzymając wózki za ręce jakby te były ich dziećmi, a następnie zajęli miejsca. Między siedzeniami parowała ekscytacja i napięte oczekiwanie.

 

Na ekranie wyświetliło się uspokajające oblicze psychologa, który wytłumaczył wszystkim swoim owieczkom, że negatywne skojarzenia z wojnami mają swoją przyczynę w pobudzającym instynkcie samozachowawczym i są absolutnie nieuzasadnione. W rzeczywistości żaden członek ludzkiego ciała nie ma osobiście nic przeciw zabijaniu.

Potem zaprezentowano zapis video z demonstracyjnego nalotu na przypadkowe miasteczko. Bystry obserwator być może rozpoznałby Salem.

 

Zbliżenie: wszystkie bomby ozdobione złotymi wstążkami, kwiatami, z boku pacyfki wymalowane na luksusowym papierze pakowym. Prezenty wyposażono również w tajemnicze zbiorniki.

 

Kiedy ten zbożny ładunek wpadł między budynki i eksplodował, natychmiast wszystko roziskrzyło się tysiącem barw; całe zburzone osiedle mieniło się tęczowym blaskiem pośród nasączonych kolorem gruzów i ciał.

Stało się tak dlatego, że w zbiornikach ukryto puszki farb. I nie tylko.

 

Ponad wesołym rumowiskiem roznosiła się skoczna melodia emitowana przez uwolnione wybuchem, lewitujące radia, a lawendowy aromat perfum bez pośpiechu otulał wszystko rozkoszną kołderką.

 

Ofiary wreszcie mogły usłyszeć muzykę, kiedy przyszło im zatańczyć z Kostuchą.

 

Na ekranach kin zjawił się prezydent.

 

– Wszystkie pieniądze zarobione na bombardowaniu zostaną przekazane na cele charytatywne – oświadczył ciepło. – Uratują życie tysiącom chorych dzieci. Kombinezony bohaterskich pilotów armia wystawi na aukcji dobroczynnej. Bóg z nami.

 

W tysiącach sal kinowych długo jeszcze rozbrzmiewały gromkie brawa i szlochy wzruszenia.

Koniec

Komentarze

Czy mi się wydaje, czy przed chwilą było tu 2 razy mniej enterów? Ja wolałem tamto formatowanie ;)

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Ooowszem, do autora spóźnił się trochę Świętej Pamięci Mikołaj, ale w zamian zostawił pod świątecznym kaktusem duuużo enterów. No a poza tym ten sam gość (autor) stwierdził, że, do diabła, jak ktoś ma się z tym męczyć, to niech będzie chociaż przeciąg. Na wypadek, gdyby ktoś musiał ochłonąć...

Mnie się podoba. Fajne. :)

Teraz już przeczytałem. I tak wolałbym z mniejszą ilością enterów ;)
Zdecydowanie sympatyczne :) Czasem żarty wydawało się trochę wciśnięte, ale tylko trochę - nie na tyle, żeby były nieprzyjemne w czytaniu. Dobrze jest pisać liczebniki słowami. I tak, to czepiactwo :P
Pointa bardzo mi się podoba :)

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

OK, do konkursu.

Interesujące poczucie humoru. Na początku trochę mnie odrzuciło, ale przeczytałem i stwierdzam, że tekst jest dobry.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Podobało mi się :) Im dalej, tym bardziej, a zakończenie szczególnie :)

Ciekawy tekst. Poziom stężenia absurdu za wysoki jak na mój gust, ale opowiadanie spokojnie do poczytania.

Pozdrawiam.

Dzięki ferajna, właśnie wygrałem zakład z ziomami ze dwora, że 5 osób przetrwa do końca. Trzymajcie tak dalej!

Zajrzałam z ciekawości po lekturze twojego nowszego opowiadania.

Absurd! Bardzo mi się podoba :)

Nowa Fantastyka