- Opowiadanie: _purpura - Nibylandia

Nibylandia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nibylandia

Znużone krople pełzły wzdłuż kosmyków. Powoli posadzka zapełniała się wilgocią miękkiej skóry. Kornelia podniosła wzrok. Kot przeciągnął się wzdłuż swojego lustrzanego odbicia, muskając twarde futro zawiedzionym ogonem. Usiadł zrezygnowany, prychając pogardliwie i tępiąc pazury na ciele oszusta. Kornelia mimowolnie zwieńczyła tą scenę uśmiechem, przesuwając opuszkami palców po bursztynowych włosach. Czarne oczy zalśniły w świetle wschodzącego słońca. „Gdybyś tu teraz był… Jakbyś na mnie patrzył?"– zastanowiła się. Dziewczyna odkryła miękkie zagięcie ramion, delikatnie rozchylające się biodra i skórę znużoną oddechami. Odkryła, jakby patrzyła po raz pierwszy. Wtuliła dłonie w koszulę.

 

Mizernie spływające krople zadrżały. Po pokoju rozlało się pukanie. Kornelia zastygła w bólu. Obawiała się, że za drzwiami czeka na nią tylko rozczarowanie. Odważyła się i nacisnęła mosiężną klamkę. Maurycy. Może to zabawne, ale tęskny wzrok Kornelii przykuł zmoknięty płaszcz. Dopiero teraz usłyszała deszcz chlustający o poddasze.

 

-Mówiłem ci, żebyś zamykała drzwi na klucz. Prosiłem cię o to– Kornelia zadrżała pod mosiężnym głosem.

 

-Czekałam na ciebie. Bardzo długo.

 

Maurycy gwałtownie chwycił pomarszczone dłonie Korneli i ucałował nadgarstki. Nie potrafił spojrzeć w jej oczy, chociaż czuł, że błaga go o to swoim wzrokiem. Zrezygnowana, ściągnęła jego płaszcz i zarzuciła go na siebie. Był ciężki, jak zawsze. Przeszła do pokoju. Kot począł mruczeć zapraszająco. Dziewczyna usiadła obok, delikatnie trącając jego ogon.

 

-Gdzie i kiedy?– wychrapał Maurycy, rozparłszy się w fotelu.

 

-Nie pal– Kornelia zakasłała i ostentacyjnie zamachała dłonią.

 

Maurycy wstał i podszedł do zabrudzonego okna. Było szaro. Wiatr nosił śmieci wzdłuż opustoszałej ulicy. Po drugiej stronie stał dom z powybijanymi oknami i ścianą zbluzganą ponad półtorej metra nad chodnikiem. Deszcz zmywał ślady.

 

-Dobrze to znasz, prawda?– spytała Kornelia, kładąc dłonie na obojczykach Maurycego.

 

-Niektórzy strasznie się wykrwawiają i potem trzeba zaganiać ludzi do sprzątania.

 

-Do sprzątania?

 

-Krwi. Zwłoki zabierają ich… właściciele.

 

-Maurycy!- Kornelia starała się złapać jego spojrzenie.– Ilu? Ilu dziennie?

 

-Gdybyś wiedziała, dlaczego to robię…

 

-To powiedz! Powiedz! Chcę wiedzieć, Maurycy. Chcę wiedzieć, dlaczego ich mordujesz. Mnie zabijesz z taką samą… niewinnością?

 

-Ciebie?– zapytał zaniepokojony, nerwowo grzebiąc po kieszeniach.

 

-Mówiłam ci, żebyś nie palił! Siebie też zabijesz. I mnie. Wkrótce będę tam, razem z nimi– Kornelia gwałtownie spojrzała w siekący deszcz.

 

-Chyba nie zamierzasz być zdrajczynią?

 

-Zdrajczynią? Czego?– zapytała ze stoickim spokojem, nie odrywając wzroku od szarego muru.– Zniewolenia? Morderstwa? Ciebie?

 

-Nie chcę cię zabijać.

 

-Nie chcesz? Ale zrobisz to jeśli cię poproszą? Za jeden uśmiech Cypriana jesteś gotów nacisnąć na spust.

 

-Kornelio– Marcel zamknął powieki, spod których cisnęły mu się łzy.– Dobrze wiesz, że twój ojciec…

 

-Mój nibyojciec Cyprian jest głównym dowódcą, który może pomyśleć sobie coś nieodpowiedniego, jeśli nie zabijesz mojego prawdziwego ojca.

 

-Prawdziwego ojca?

 

-Tak, Remigiusza– potwierdziła Kornelia, wpatrując się wnikliwie w reakcję zaskoczonego Maurycego.

 

-Nie, nie… To nie tak, Kornelio.

 

-Oszukałeś mnie. Strzeliłbyś, bez wahania.

 

-Powiedz mi tylko gdzie i kiedy Remigiusz chce dokonać zdrady.

 

-Strzeliłbyś.

 

Maurycy spojrzał w oczy Korneli, po raz pierwszy dzisiejszego poranka. Pokój rozdarła cisza. Mężczyzna ścisnął nadgarstki dziewczyny tak mocno, że aż pisnęła. Pragnęła oddać się bez reszty losowi. I Maurycemu. Jej nienawiść owionęło bezgraniczne pragnienie.

 

-Moja narzeczona cię pozdrawia.

 

-Roksana?

 

-Odwdzięczę się– powiedział gorąco Maurycy po chwili, zatapiając usta we wgłębieniu na szyi Korneli.

 

-Za godzinę, w jaskini opuszczonej kopalni.

 

Maurycy gwałtownie oderwał się od dziewczyny i bez słowa wybiegł na zewnątrz, trzaskając drzwiami. Kornelia jeszcze przez długi czas wpatrywała się w okno, wtapiając się w zapach płaszcza. Usłyszała, jak miękkie kocie łapki lądują na boazerii i skradają się w stronę kuchni.

 

-Już idę, mój mały. Jeszcze tylko godzina.

 

 

 

***

 

 

 

Ulewa powoli przeradzała się w monotonię. Szczury przyglądały się zwisającym chmurom ze słabnącym entuzjazmem. Słońce schowało się za kurtynę niespełna pół godziny temu, niemalże równolegle z jego wschodem. Świat zasypiał i budził się jednocześnie. Powoli na ulice wkraczały opancerzone wozy i autobusy złożone ze zniszczonych części starych ciężarówek. W oddali przez drogę przebiegła smukła postać, element samoistnie się wykluczający; nieznajomego przepełniały emocje. Kilkakrotnie wdepnął w worki ze śmieciami. Dopiero po kilku chwilach zdawał sobie sprawę z tego, że za jego gumofilcami suną się zaplamione szmaty. Dziewczyna skręciła w wąską uliczkę, rozglądając się przezornie wokół. W zaułku poczęła przetrząsać worki ze śmieciami, aż odnalazła pomiędzy nimi wąskie przejście. Z trudem wślizgnęła się w wąski otwór, zastawiając go fragmentem drzwiczek od kuchenki. Po kilku metrach czołgania się pomiędzy pajęczynami i zdechłym robactwem dziewczyna znalazła się w maleńkim pomieszczeniu. Ciężkie buty upadły głośno na podłogę pokrytą śluzem.

 

-Ciii– Remigiusz przyłożył palec do ust, na co dziewczyna parsknęła śmiechem, w którym kryło się rozdrażnienie.– Felicjo!

 

-Tato– dziewczyna wtuliła swój przemoczony płaszcz w brudne ubranie Remigiusza.– Śmierdzisz szczurami.

 

-A ty wodą– mężczyzna zdjął sweter, zawieszając go na sznurze oblepionym czarną mazią.– Mów ciszej. Mamy mało czasu. Dzisiaj jest spotkanie, wiesz? Za pół godziny ostatecznie dopracujemy plan przewrotu.

 

-Ostatecznie? Tak jak wczoraj? I jak tydzień temu?– Felicja usiadła na stosie cegieł.– Tato, nic z tego. To nigdy się nie uda. Musisz się pogodzić z tym, że władza jest nasza. I moja, i twoja również. Wszyscy do niej należymy i musimy jej podlegać, czy nam się to podoba czy nie. Taka nasza rola społeczna, tato.

 

-A przed chwilą skrzywiłaś się mówiąc, że śmierdzę szczurami.

 

-Wolisz uciekać przed kotem w nieskończoność?

 

-A ty chcesz być zjedzona?– Remigiusz złapał się za głowę i zacisnął usta.– Kochanie, uważaj na siebie i uciekaj, uciekaj. Oni już wszystko o mnie wiedzą. Czuję, jak na mnie patrzą, jak obwąchują każdy krok.

 

-To dlaczego uciekasz? Gdyby chcieli, już by cię złapali– Felicja mocno wciągnęła powietrze, by nie wybuchnąć gniewem.– Po co to wszystko? Ta cała konspiracja, stara piwnica, moja samotność i twoje poświęcenie? Nie lepiej byłoby spędzić razem kilka chwil niż zawsze żyć tak…

 

-Jak?– policzki Remigiusza nabrały niezdrowych rumieńców, a oczy zapałały groźnie.

 

-Ukrywając się. Wiecznie rozglądając się, czy nikt nie patrzy…– Felicja podniosła głos, świadoma tego, że rozmowa wkracza na tor wyjeżdżony setki razy.

 

-Oni widzą. Może i teraz.

 

-To po co to wszystko?!- wrzasnęła, wstając gwałtownie i spychając kilka cegieł na podłogę.

 

-Ciii…– w piwnicy rozległ się rumor, a kurz z podłogi zasnuł do tej pory względnie czyste powietrze.– Może o tobie jeszcze nie wiedzą.

 

-I co z tego? Chcesz mi pomóc w ten sposób? Nie dziwię się, że matka od ciebie odeszła– Remigiusz spuścił wzrok w postrzępione czubki butów.– Niedługo wszyscy cię opuszczą. Ja też.

 

-Twoja matka…– mężczyzna nawet nie usłyszał ostatnich słów Felicji.– Jej już nie ma– dodał z naciskiem.

 

-I tak ją odnajdę.

 

Felicja odwróciła się i wcisnęła w wąski tunel. Gdy przeciskała się ku wyjściu goniło ją echo słów Remigiusza:

 

-Przepraszam, ale ja chyba rzeczywiście zwariowałem. Nie przychodź tutaj więcej, tak, nie przychodź. I… uważaj. Felicjo. Te szczury… Te przeklęte szczury to moi przyjaciele. Tylko im mogę zaufać. Tak, jestem jednym z nich. Tylko pamiętaj, żeby zastawić wejście.

 

Dziewczyna już biegła przed siebie, przeskakując kałuże. A po policzkach spływały jej słone krople.

 

 

 

***

 

 

 

-W takim razie to już za dwadzieścia minut. W opuszczonej kopalni…– siwowłosy mężczyzna wyraźnie zamyślony przeszedł wzdłuż obszerny gabinet.– Jesteś pewien, że cię nie oszukała?

 

W odpowiedzi Maurycy posłał mu pogardliwe spojrzenie. Wbił paznokcie w miękką kanapę obitą oryginalnym atłasem. Starając się rozgraniczyć myśli od uczuć, wpatrywał się tępo w pomarszczoną twarz Cypriana. Przesunął wzrokiem po jego stroju poprzetykanym licznymi odznakami, uszytym na wzór kombinezonu. Strój Pierwszego Przywódcy Plutonu Admirałów bynajmniej nie wyglądał dostojnie.

 

-Kornelia… Szczwana suka. Że też tak tobą manipuluje. Kim jak kim, ale Kapitanem? Gdyby się dowiedziała, że właśnie dla niej z inną… He. Bo małżeństwo z władzą wziąłeś dobrowolnie, czy tak?

 

Cyprian wybuchnął śmiechem, wyraźnie zadowolony ze swojego żartu. Maurycy przeniósł roziskrzone spojrzenie na mahoniową biblioteczkę ze zdobnymi wykończeniami. Powlekł wzrokiem kilka pierwszych tytułów, które raczej sobie przypomniał, aniżeli przeczytał. „Jak przetrwać", „Wolność narodu wolnością jednostki", „Świat ludzi solidarnych". Na twarzy Maurycego pojawił się drwiący uśmiech; nawet w gabinecie Cypriana nie ma nic ponad to, co znajduje się w każdym domu i w każdej państwowej bibliotece i księgarni.

 

-Ty to zrobisz. Dam ci kilku ludzi. Podzielisz ich na dwie grupy. Jedna do Remigiusza, druga do jego córki.

 

-Jego córki?– zapytał blady Maurycy.

 

-Jego nibycórki, jak wolisz– Cyprian znów zaniósł się śmiechem, siadając za mosiężnym biurkiem.

 

-Po co?– dopytywał dalej, grając na zwłokę.

 

-Kapitanie! Proszę doprowadzić się do porządku, bo komu innemu powierzę zaszczyt przeprowadzenia tej akcji!- Maurycy wstał i stanął naprzeciwko.

 

-Przywódco, ja…

 

-Kapitanie!

 

-Pierwszy Przywódco Plutonu Admirałów, chciałbym…

 

-A co mnie to! Jeszcze tylko dziesięć minut! Odmeldować się! Pańscy ludzie będą czekali– powiedział, chwytając za telefon.– No, na co czekasz?

 

-Kornelia…– Cyprian podniósł wzrok, wyraźnie zainteresowany.– Wszystkiego się domyśla. Dzisiaj zasugerowała, że jej ojcem jest Remigiusz.

 

-Proszę więc zmienić jej poglądy. I to natychmiast. Chciałbym już poznać jej nibypostać. Nie po to czekałem na to kilkanaście lat, żebyś teraz mi mówił, że coś ci sugeruje. Jasne?

 

-A jeśli mi się uda?– spytał, po czym zmieszany dodał: Pierwszy Przywódco Plutonu Admirałów?

 

-Kapitanie, kapitanie…– Cyprian wstał i z ironicznym uśmiechem poklepał Maurycego po ramieniu.– Robi pan postępy. Nagrodę pan otrzyma, niech się pan nie martwi. I to sowitą!

 

-Ja jednak pragnę zaznaczyć… Pierwszy Przywódco Plutonu Admirałów że obiecywałeś mi… obiecywano mi wolność Kornelii.

 

-Jednak się myliłem. Jeszcze musisz się dużo nauczyć kapitanie, bardzo dużo. A teraz odmeldować się.

 

 

 

***

 

 

 

Felicja przez kilka minut starała się zamknąć zardzewiały zamek, ale wszelkie jej starania okazały się bezsensowne. Drzwi były spróchniałe, a futryna zniszczona, także nie mogła nawet przekręcić klucza. „Przecież nikt mnie nie zabije we własnym domu!"– pomyślała z goryczą, zirytowana myślą o straconym czasie. Niemalże napęczniała zdenerwowaniem, ruszyła do gabinetu Remigiusza. Do tajemnicy domu. Gdy odryglowywała drzwi, zatrzymała się na moment. Ostatecznie ciekawość i zniecierpliwienie wzięły górę nad zakazami ojca, który w przeświadczeniu Felicji już nie istniał. Pokój był niemalże znikomych wielkości. Obok łóżka znajdowała się tylko niska szafka, na której stało kilka świec i zapałki. Felicja usiadła na wełnianej narzucie i wysypała zawartość szafki na podłogę usianą zaschniętym woskiem.

 

-Niech to szlag.

 

Dziewczyna omiotła zrezygnowanym wzrokiem zapiski ojca. Nawet nie musiała ich czytać. Wiedziała, że są to „ostateczne plany przewrotu". Niedbale wrzuciła wszystko z powrotem, klęknąwszy na podłodze usłanej kurzem. Nagle jej wzrok przykuła zielona paczka, leżąca pod wysoką wersalką. Zarumieniona Felicja wyciągnęła ją i położyła na kolanach.

 

-Listy…– szepnęła, wertując zaklejone koperty z ostemplowanymi znaczkami.– Berenika?…– zdumiała się, dostrzegając, że wszystkie przesyłki mają tego samego adresata.

 

Felicja bez skrupułów otworzyła jeden z nich i poczęła zachłannie czytać, zatapiając się w charakterystyczne pismo Remigiusza.

 

Bereniko, przerasta mnie to. Długo myślałem o tym, co było. I co jest… smutek, żal. Nienawidzę się za to, że zostawiłem cię samą, że nie zauważyłem, że pozwoliłem… Ale jeszcze bardziej nienawidzę ciebie. Pokochałaś, to nic złego. Wszak zmusiłem cię do małżeństwa. Wiem, to było okrutne, jednak pozwoliłem ci kochać. Każdego, ale nie jego! Nie jego, Bereniko. Jego… Chcę zabić. Zabiję. Nawet w swoim ostatecznym planie przewrotu wziąłem pod uwagę jego śmierć. Długo nad nim pracowałem… Jeszcze bardziej chcę zabić ciebie i siebie samego. Ale beze mnie nic się nie uda. Już nikt nie wierzy oprócz mnie w zwycięstwo. Nie wiem nawet czy ten list przepuszczą. Pewnie dojdzie do mnie jak każdy. Wiesz co jest zaskakujące? Koperty wracają jakbym je dopiero zakleił. Ale kiedy sobie pomyślę… że je czytali… słowo po słowie! Ale kiedyś dojdzie, któryś dojdzie i dowiesz się o wszystkim. A może nawet on je czyta! Ojciec tego dziecka… Chcę się z nim spotkać. Żądam, nie proszę, Bereniko! W końcu jesteś mi coś winna za moją zniewagę. Jeśli nie chcesz się spotkać, trudno. I tak wiesz, że odbiorą ci to dziecko. Jesteś chora i nie masz grosza. Nie możesz wbrew temu mnie za to, że cię opuściłem. Miałem do tego prawo. Obowiązek. Ale i tak cię kocham. Niech ta myśl daje ci siłę. Do zobaczenia, twój Remigiusz.

 

„Kim on jest? kim on jest? kim on jest?"– dudniło w głowie Felicji. Nagle ktoś wywarzył drzwi, zamiast otworzyć je klamką. Dziewczyna otuliła się kocem i schowała list pod kurtkę. „Kim ja jestem?".

 

 

 

***

 

 

 

-Kiedy będziemy mogli uczestniczyć w tworzeniu Nibylandii?

 

-Masz na myśli, stanie w obronie sprawiedliwości oraz porządku publicznego poprzez tworzenie nowego pokolenia…– rozpoczął dumnie profesor Fryderyk, ogarniając wzrokiem grupę dwudziestu młodych ludzi.

 

-Morderców?

 

Po oszklonej sali przeszedł szmer zaskoczenia, które powoli przeistaczało się w pogardę. Spojrzenia uczniów padły w stronę Kornelii, która wyzywająco wpatrywała się w nauczyciela.

 

-Zabijamy tylko sporadycznie, w wypadkach absolutnie nieuniknionych, kiedy poszczególne elementy społeczeństwa działają jawnie wbrew prawu i solidarności państwa. Jeśli masz co do tego wątpliwości, zapraszam do lektury wybitnego dzieła Pierwszego Przywódcy Plutonu Admirałów „Wolność narodu wolnością jednostki"– powiedział pewny siebie, świadomy tego, że ma przeciwko sobie tylko jedną uczennicę.

 

-Proszę powtórzyć głośniej– powiedziała z sarkazmem Kornelia.

 

-Słucham?

 

-I niech pan wymieni jeszcze jakieś osiągnięcia– dodała konspiracyjnym szeptem, co profesor najwyraźniej odebrał za dobrą wskazówkę.

 

-Musicie wiedzieć, że nasz Pierwszy Przywódca Plutonu Admirałów jest autorem absolutnie całej literatury, która kształtuje już drugie pokolenie w duchu równości– uczniowie rozpoczęli rozmowy, albowiem wiedzieli, że przemówienie nie jest skierowane do nich, ale do Cypriana, który zapewne obserwował zajęcia zza lustrzanych ścian.

 

-To te nerwy, nie myśl o niej źle. Wiesz, że prawdopodobnie jutro zostaniemy namaszczeni– powiedziała Dagmara.

 

-Tak, ale taka zniewaga… To się odnosiło do nas wszystkich!- odparł Ernest.

 

-I do wszelkich władz!- dodał Herbert.

 

-Ona jest taka jak ci wszyscy ludzie, którzy oblepiają spojrzeniami tylko swoje sandały– Ernest spojrzał na Kornelię z niesmakiem.

 

-Nie docenia poświecenia naszego kochanego Pierwszego…– Olgierd przerwał gwałtownie.

 

Najwidoczniej Cyprian czujnie śledził nie tylko listę zasług głoszoną przez Fryderyka, albowiem właśnie pojawił się w drzwiach. Kornelia zauważyła, jak jego czoło powoli łagodnieje, a zmarszczki znikają. „Chce ze mną porozmawiać o Remigiuszu"– przemknęło jej w myślach.

 

-Dosyć. Koniec zajęć.

 

Wszyscy powoli zaczęli wychodzić z sali wraz z profesorem, który usłużnie kłaniał się raz po raz Cyprianowi, śląc mu dobrotliwe uśmiechy. Najwyraźniej mężczyzna przywykł już do zachowania podwładnego, poświęcając wszelką uwagę Kornelii, która powoli podeszła do podestu.

 

-Dziś kolejna akcja.

 

-Doprawdy?– zapytała, siląc się na charakterystyczną dla niej obojętność.

 

-Tak, Remigiusz– Cyprian spojrzał uważnie na Kornelię, która wbrew woli zapytała:

 

-Kim on jest?

 

-Nie wiesz? Maurycy opowiadał mi o waszej dzisiejszej rozmowie.

 

Kornelia zaklęła w duchu. Szybko wertowała swoje myśli, zdając sobie sprawę z tego, że jej słowa zaważą na tym, czy Cyprian zdecyduje się ją zabić. Wiedziała, że nawet się nie zawaha tego uczynić, jeśli dowie się, że zna prawdę. Że wie, kto jest jej ojcem. Chciała skłamać w nadziei, że Cyprian nie rozmawiał z Maurycym i chce ją tylko sprawdzić. Tylko dlaczego akurat teraz?

 

-To kłamstwo.

 

-Słucham?

 

-Nie spotykam się Maurycym odkąd zamierza poślubić Roksanę.

 

-Ale on…

 

-Kłamie.

 

-W każdym bądź razie…-czoło Cypriana pokryło się rzędem podłużnych zmarszczek.– Chcemy zabić Remigiusza.

 

-Nie!- Kornelia poniewczasie zakryła dłonią usta.

 

-Dlaczego nie?– Cyprian podszedł do dziewczyny tak blisko, że czubki ich nosów niemalże się stykały.

 

-Po prostu jest niewinny.

 

-Niewinny?– Kornelia zauważyła, jak Cyprian powoli wkłada dłoń do kieszeni, więc nerwowo złapała nóż leżący na biurku i Tylko trochę więcej determinacji!

 

-Powiedz mi prawdę. Kto jest moim ojcem?

 

-Jak śmiesz o to pytać?– z twarzy Cypriana gwałtownie zniknął uśmiech.– A kto cię stworzył? Komu zawdzięczasz to, że jesteś w dwudziestce Pierwszego Oddziału Podoficerów? Myślisz, że opiekowałbym się tobą, gdybyś nie była moją córką? Gdybyś nie była mi potrzebna? Gardzę ludźmi, tobą też. Ale ty… po prostu musisz żyć dla mnie. Jesteś moją córką, bo jeszcze żyjesz. Oto najlepszy dowód– Cyprian śmiało szedł przed siebie, aż przyparł Kornelię do ściany.

 

-Więc pozwól mi wycofać się stąd. Daj moje miejsce komuś, kto lepiej się do tego nadaje. Jestem córką Pierwszego Przywódcy Plutonu Admirałów? Tego nie da się zmienić. Ale nie chcę być Podoficerem.

 

-Nie chcesz być Podoficerem?!- zagrzmiał Cyprian, wybuchając szaleńczym śmiechem.– Zabij mnie, a nim nie będziesz. Śmiało, Kornelio. Jeśli to zrobisz będziesz bohaterem! Uratujesz zniewolony świat od kolejnych ofiar, od płaczu, nędzy, ognia i wojny! Tylko odważ się, Kornelio. Chyba nie chcesz mieć na sumieniu setek niewinnych istot?– dziewczyna zadrżała spazmatycznie.– Odważ się, odważ się!- poczuła, jak po jej dłoniach spływa ciepła strużka.

 

-Nie…– szepnęła, opuszczając nóż.

 

W tym samym momencie Cyprian upadł z hukiem na podłogę. Jego twarz rozdzierało zaskoczenie i nienawiść. Kornelia usłyszała głośne oklaski.

 

-Brawo! Brawo!- Konstanty stał na podeście, wyraźnie rozbawiony.– Uwielbiam takie pokazy.

 

-Ja… on nie miał umrzeć!- na czole Kornelii wystąpiły kropelki potu.

 

-Chciałbym ci się odwdzięczyć i chyba nawet mam już pewną propozycję– powiedział mężczyzna, gładząc szorstkimi dłońmi rozedrganą twarz dziewczyny.– Zostaniesz wypisana z Pierwszego Oddziału Podoficerów.

 

-Ale…?

 

-Ale będziesz moją osobistą…

 

-Nigdy– powiedziała z mocą Kornelia.– Proszę zostawić mnie samą… z nim.

 

-Chyba nie sądzisz, że pozwolę na to, żeby ktoś dowiedział się o jego śmierci? Dla ciebie byłoby najlepiej, gdybyś milczała. Teraz możesz już odejść. Powinnaś być dumna. Mnie nie byłoby na to stać.

 

-Nie mów tak. To ty go zabiłeś.

 

-Gdybyś jednak chciała o tym z kimś porozmawiać, to zgłoś się do mnie. Mam odpowiednie dowody, wystarczająco obciążające… mordercę.

 

Kornelia spojrzała na wykrzywioną twarz Cypriana, jego szeroko rozwarte oczy i rozdarty kombinezon. Po raz pierwszy wyglądał bezradnie. Kornelia zastanowiła się, czy jego śmierć rzeczywiście uwolni świat, nawet jeśli nikt nie będzie o niej wiedział. „Mój ojciec… nie żyje"– pomyślała i wybiegła z sali w rytmie rechotu Konstantego.

 

 

 

***

 

 

 

Pęcherzyki powietrza pokryły się charakterystycznym zapachem. Berenika nigdy nie czuła tak soczystej woni, będąc na zewnątrz. Być może jej szaleństwo podkreślało wrażenia zmysłowe, tym samym usypiając tęsknotę za światem. Kobieta zakasłała, rozglądając się bezradnie po izolatce, jakby pragnęła znaleźć wyjście ze szpitala.

 

-Ktoś zamurował okno.

 

-Tu nigdy ich nie było, Bereniko. Proszę cię, abyś przy doktorze nie zadawała takich głupich pytań. Jest szczerze zatroskany o twój los, więc odpowiadaj tak, jak to ustaliłyśmy wczoraj– kobieta w niebieskim fartuchu popatrzyła znacząco na Berenikę opatuloną cienkim kocem.– Dobrze wiesz, że wkrótce będziemy musieli cię…zutylizować.

 

-Dlaczego?– spytała smutno Berenika, która doskonale znała prawdziwe znaczenie słów pielęgniarki.

 

-Twój mąż od dawna…

 

-Od tygodnia.

 

-Od aż siedmiu dni nie płaci za twój pobyt, który jest doprawdy bardzo kosztowny…

 

-Oczywiście– cyniczny uśmiech nie znikał z posiniaczonej twarzy kobiety.

 

-Jeśli dzisiaj doktor będzie z ciebie zadowolony, będziesz mogła stąd wyjść.

 

-Dokąd? Myśli pani, że mam dokąd?

 

-Proszę się o to nie martwić– brunetka ścisnęła dłoń pacjentki.– Już załatwiliśmy pani pracę.

 

Berenika nie zdążyła dowiedzieć się nic więcej, albowiem potężny doktor wszedł do izolatki. Spojrzał na Berenikę, po czym zmarszczył brwi i posłał błagające spojrzenie pielęgniarce, która w odpowiedzi powiedziała tylko:

 

-Proszę usiąść. Szczegółowy test osobowościowy zrobimy później. Najpierw niech opowie nam pani, dlaczego się tutaj znalazła– lekarka popatrzyła groźnie na Berenikę, która milczała uparcie przez kilka minut.– Proszę nam opowiedzieć…

 

-Znowu?

 

-Proszę nam opowiedzieć, jak było naprawdę– kobieta zacisnęła usta i spojrzała na znużonego mężczyznę.

 

-Miałam córeczkę i wychowywałam ją samotnie. Pewnego poranka zbudziły mnie strzały… Z rozkazu Cypriana mordowano…

 

-Proszę mówić dalej!- zakrzyknął lekarz, nadymając policzki.

 

-Wybiegłam na ulicę, żeby zobaczyć, czy moja sąsiadka jeszcze żyje…– mężczyzna odchrząknął głośno.– Gdy wróciłam do domu, mojej córeczki już nie było… to znaczy… pojawiła się inna dziewczynka. Podobna, niemalże identyczna. Ale to nie była moja córeczka!- lekarka wstała oburzona, tupiąc nogą w podłogę jak dziecko, które nie dostało deseru.– To nie była ona. Musicie mi pomóc! Proszę!

 

-Zutylizujcie ją jeszcze dziś wieczorem.

 

-Dziś wieczorem– syknęła lekarka, opluwając twarz Bereniki.

 

„Znowu zostałam sama… Do wieczora, może ją wtedy spotkam".

 

 

 

***

 

 

 

Remigiusz stał na środku wielkiej jaskini, poprzecinanej stalaktytami i stalagmitami. Biegał pomiędzy skałami, uszczęśliwiony wizją ostatecznego zakończenia swojego projektu.

 

-Sukinsynie… umrzesz jeszcze dziś.

 

Roztaczając w swojej wyobraźni widok uniwersytetu usłanego trupami, ukazał rząd pożółkłych zębów. Usiadł na twardej skale, czyszcząc zabłocone dłonie w kałuży. Z wylotu w suficie spadło kilka drobnych kamyczków, a po chwili na podłogę zeskoczyła drobna blondynka w czarnej czapce. Rozejrzała się po jaskini i usiadła naprzeciwko Remigiusza, który nawet na nią nie spojrzał.

 

-Gertruda… gdzie są wszyscy?

 

-Już nie przyjdą.

 

-Dlaczego akurat dziś? Dziś, kiedy nasz plan dobiega końca?!- zawołał, rozchlapując po jaskini wodę z kałuży.

 

-Remigiuszu, to już koniec– powiedział smutno Dagmara, wycierając rękawem mokre spodnie.– Oni i tak poświęcili ci bardzo wiele. Musisz zrozumieć, że narażali swoje życie wystarczająco długo. Boją się, że przez nasze spotkania zabiją swoje żony, mężów, dzieci… Zrozum, Remigiuszu. Poddaj się– Gertruda nachyliła się ku mężczyźnie, kładąc dłonie na jego kolanach.

 

-My walczymy dla wszystkich żon i mężów. Chcesz, żeby po naszej śmierci dzieci obudziły się w zniewolonym kraju, w klatce dla szczurów?

 

-Obawiam się, że właśnie tego chcę. Tylko ta myśl nie wzbudza we mnie strachu– piegi Gertrudy zamigotały w przyćmionym blasku świec.– Żegnaj Remigiuszu. Poddaj się i żyj. Nie daj się zabić.

 

-Nie dam się zniewolić. Dobranoc, Gertrudo. Miłych snów.

 

-Dobranoc, Remigiuszu. Śnij koszmary, jeśli wolisz– Gertruda zniknęła w ciemnościach, pozostawiając po sobie zapach metalu i gumy.

 

Remigiusz wstał, zakrył twarz dłońmi, po czym rozpędzony wbiegł w ścianę. Przez kilka minut jak obezwładniony walił głową w skałę. Wśród zaburzeń świadomości i nieokrzesanego wrzasku rozklekotanych myśli mężczyzna usłyszał, jak przez wylot w suficie ktoś ześlizguje się do jaskini.

 

-Sukinsynie… to ty miałeś dzisiaj umrzeć.

 

 

 

***

 

 

 

Konstanty przesunął palcem wzdłuż blatu biurka. Rozejrzał się. Podszedł do biblioteczki i wyrzucił wszystkie książki na dywan. Wszystkie książki autorstwa Cypriana! „Odpowiedzialności karnej podlega tylko ten, kto dopuścił się czynu zabronionego pod groźbą kary przez ustawę bądź godzi w poczucie moralności Pierwszego Przywódcy Plutonu Admirałów, tym samym zagrażając suwerenności władzy"– przeczytał w „Encyklopedii Praw i Obowiązków", dumnie wypiąwszy pierś. „Teraz moja moralność będzie wymierzać sprawiedliwość".

 

-Witam kapitanie– zasalutował służący, pełniący również rolę portiera uniwersyteckiego.

 

-Proszę zwracać się do mnie tytułem Cypriana, który przekazał mi tymczasowo swoje obowiązki.

 

-To jest niezgodne z prawem.

 

-Proszę przeczytać, Ambroży– Konstanty podał mu otwartą książkę.– Artykuł dwudziesty szósty punkt czternasty.

 

-„Każdy ma prawo zostać namaszczonym tytułem Pierwszego Przywódcy Plutonu Admirałów, o ile jego poprzednik wyrazi taką wolę ustnie bądź na piśmie w obecności przynajmniej jednego świadka"– przeczytał na głos, po czym podniósł podejrzliwy wzrok: Kto jest świadkiem?

 

-Maurycy. A oto pismo– powiedział, podając mu zapieczętowaną kopertę.– Ceremonia namaszczenia za godzinę. Przygotuj wszystko w sali zgromadzeń, niech uczniowie, profesorowie i Kapitanowie będą obecni. Zadbaj o to, żeby przybyła Kornelia z Pierwszego Oddziału Podoficerów.

 

-Tak jest– Ambroży wyszedł z gabinetu.

 

Gdy kroki na korytarzu ucichły, Konstanty otworzył mahoniową szafę i wyjął szary worek. Gdy zaryglował drzwi i zasłonił kotary, rozłożył ciało Cypriana na podłodze. Przez chwilę mężczyzna klęczał nad jego ciałem, mocno zafrasowany. Nagle jakby ocknął się i przeniósł zmarłego do łazienki, kładąc w wannie. Bladą twarz powoli pokrywał grymas odrętwienia, a oczy roztwierały się jeszcze szerzej. Od kosmyków włosów zapaliła się skóra głowy. Wanna napełniała się popiołem tak długo, aż w końcu zostały w niej tylko metalowe odznaki.

 

-Ambroży– rozległo się wołanie z gabinetu.– Jeszcze kombinezon! Tylko żeby miał jak najwięcej zdobień!

 

 

 

***

 

 

 

Drzwiczki kuchenki upadły na ziemię, zatapiając się w sterty śmieci. Remigiusz z trudem wygramolił się z szybu, zeskakując na mokry asfalt. Z rynien powoli sączyła się woda, która sunęła strumieniami wzdłuż ulicy. Remigiusz ruszył w jej kierunku, zatrzymując się przy nierównym chodniku. Rozejrzał się ze zdenerwowaniem, wypatrując wśród dymu i mgły jakiegoś człowieka. Po kilku minutach opary rozstąpiły się przed smukłą postacią, która niezgrabnie biegła w stronę Remigiusza. Mężczyzna przywarł do nierównego muru, z uwagą wsłuchując się w jednostajnie przybliżające się kroki. „Młoda dziewczyna"– stwierdził, wyskakując zza muru. Chwycił swoją ofiarę za szyję, pchnął w zaułek i przypierając do ściany, z całej siły uderzył metalową belką w głowę. Dziewczyna osunęła się na ziemię. Remigiusz pozbierał jej dokumenty, z namaszczeniem odsunął przejście do piwnicy i począł wpychać w nie nieprzytomną dziewczynę. Gdy znalazł się w swoim przytulnym schronieniu, jej ubranie było całe oblepione pajęczynami, odchodami i brunatno– szarą mazią.

 

-Kochana!- zawołał w przypływie radości Remigiusz, sadzając dziewczynę na zapadającym się fotelu.

 

Z ekspresją zdejmował pomięte gazety z przyrządów porozstawianych po całym pomieszczeniu. Wyglądały na nowe i bardzo drogie, więc od razu przykuwały uwagę. Remigiusz zastanowił się, dlaczego Felicja nigdy nie zauważyła, że zaszczurzona piwnica jest jego gabinetem laboratoryjnym. Nagle ktoś złapał mężczyznę za kołnierz i przyparł do muru.

 

-Kim jesteś?

 

-Jestem dobrym człowiekiem, proszę mnie puścić. Porozmawiamy.

 

Dziewczyna opuściła zaciśnięte pięści, cofając się i chaotycznie szukając wzrokiem wyjścia. Zatrzymała spłoszone spojrzenie na Remigiuszu. Zmierzwione włosy, czarne oczy, wąskie usta.

 

-Tato?…– zamyśliła się, padając mu w ramiona.– To ja, Kornelia!

 

-Och, Kornelia…– powtórzył, przytomniejąc z nagła.– Ach! Jak dobrze, że to ty! Musisz mi pomóc. Moja córka…

 

-Twoja córka? To ja mam siostrę?– spytała, przyglądając się z uwagą mężczyźnie.

 

-Nie, nie…– Remigiusz stropił się w obawie, że może stracić wyjątkową szansę.– Córka mojej sąsiadki została… zamrożona… Przez władzę. Muszę ją pomścić, żeby odżyła. Trzeba zabić ludzi odpowiedzialnych za jej stan. I tylko ty możesz mi w tym pomóc– dostrzegłszy zasmucone oczy Kornelii, kontynuował: Przekształcę cię tylko na moment, potem wrócisz do normalności.

 

-Nie, nie na moment. Nigdy albo na zawsze.

 

-Proszę, zaufaj mi. To się uda. Jestem doświadczony.

 

-Widzę– odrzekła ironicznie dziewczyna, rozglądając się po zagrzybionej klitce.– Skąd masz to wszystko? Przecież to jest profesjonalny sprzęt uniwersytecki!

 

-Kiedyś byłem przyjacielem Cypriana– Kornelia cofnęła się gwałtownie.– Tak, byłem przed laty Pierwszym Kapitanem.

 

Remigiusz otworzył granatową teczkę, którą miała przy sobie dziewczyna, wczytując się z uwagą w znajdujące się w niej dokumenty. Jego policzki zapłonęły, a w głosie rozbrzmiała ekscytacja:

 

-Jesteś jedną z nich! Nawet nie będą podejrzewać cię o zdradę.

 

-Obawiam się, że być może właśnie snują plan zamordowania mnie– odparła z goryczą Kornelia.

 

-Musimy spróbować, proszę! Pomyśl, jak wiele istnień możesz uratować od zagłady!- zakrzyknął, zapominając o zachowaniu ciszy i o zamrożonej Felicji.

 

-Dobrze, ale co potem? Do końca życia nibyczłowiek? Zabiję samą siebie.

 

-Uwolnię cię, obiecuję. Opracowałem nową technologię, jeszcze pracując w uniwersytecie. Będę montował w twoim mózgu wymienne implanty. Po wszystkim po prostu się ich pozbędę, a ty o wszystkim zapomnisz.

 

Konstancja zatonęła w ufnym spojrzeniu Remigiusza, który patrzył na nią z nadzieją i radością myśli o słonecznej przyszłości. Zapadła się w fotel i orzekła pewnym głosem:

 

-Zaczynajmy.

 

 

 

***

 

 

 

Ambroży rozsiadł się wygodnie w fotelu, zasłuchany w ciszę. Najwidoczniej przespał się dobre pół godziny, bo gdy się ocknął, herbata była zupełnie zimna. Zdenerwowany, wylał zawartość szklanki na przeźroczystą ścianę.

 

-Ambroży!- mężczyzna drygnął zaskoczony.

 

-Kornelia? A niech to…– Ambroży przyłożył palec do ust, jakby nagle coś sobie przypomniał.– Posłuchaj…

 

 

 

-…do sali numer pięćdziesiąt cztery, blok 2c. Zapamiętasz?

 

-Tak jest!

 

-Daj mi ten kombinezon! I pamiętaj, żeby zaciągnąć tutaj Kornelię…

 

-Dlaczego szanownemu…

 

-Odmeldować się!

 

 

Kornelia przetarła oczy. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Grzebać w cudzych wspomnieniach!

 

-Kornelio! Słyszysz mnie?– dziewczyna zobaczyła Ambrożego, który teraz stał naprzeciwko.

 

-Tak, tak. Do zobaczenia!

 

Dziewczyna zbiegła kilka schodów w dół i popędziła wzdłuż korytarza do głównej klatki schodowej. Ocierając dłońmi czarne poręcze, dotarła na trzecie piętro.

 

-Pięćdziesiąt cztery– przeczytała zziajana i odczekując unormowania oddechu, weszła do środka.

 

Zapewne było to największe pomieszczenie w całym uniwersytecie. Żadne z setek krzeseł nie było puste. Wielu ludzi stało wzdłuż ścian. Po bokach rozstawiono wysokie świece, a u sufitu rozwieszono stalowosrebrne girlandy. Z głośników sączyły się odgłosy wojny, pełne wrzasków i płaczu. Kornelia otrząsnęła się z niesmakiem i spojrzała w stronę Konstantego, stojącego na podeście. Maurycy podstawił pod jego wyciągnięte dłonie grubą księgę.

 

-Przysięgam– odrzekł z mocą Konstanty, całując z namaszczeniem okładkę.

 

Kornelia rozejrzała się wokół, rozbawiona tą nostalgiczną sceną, która skrawała o groteskę. „Pierwszy Przywódca Plutonu Admirałów jest zwolniony z wszelkich zobowiązań na rzecz społeczeństwa, jeżeli uzna, że mogą one działać wbrew suwerenności jego władzy", przypomniała sobie. Wiedziała, że wszyscy znali ten fragment na pamięć, albowiem „Encyklopedia Praw i Obowiązków" była obowiązkową lekturą wszystkich mieszkańców Nibylandii. Jednak na twarzach zgromadzonych dostrzegła jedynie patos. Kobiety wyciągały z torebek chusteczki, a mężczyźni dumnie unosili podbródki. Wokół panowała tak obezwładniająca cisza, że Kornelia miała ochotę przedrzeć ją oskarżeniem Konstantego o zabójstwo Cypriana. „Nikt mi nie uwierzy, bo im to nie na rękę".

 

-Oddajmy pokłon Pierwszemu Przywódcy Plutonu Admirałów– orzekł Maurycy, który również stał na podeście.

 

Wszyscy posłusznie powstali z krzeseł i upadli na podłogę, nie dbając o wystające gwoździe i zabłocony dywan. Konstanty utkwił rozwścieczone spojrzenie w Kornelii, która wspierała się o drzwi ze skrzyżowanymi rękami.

 

-Dziękuję, możecie się rozejść– powiedział, wyrywając Maurycemu mikrofon.

 

Wszyscy ruszyli ku drzwiom, jakby chcieli czym prędzej opuścić salę i oddalić się od gniewu Konstantego. „Wy też jesteście szczurami, kot jest tylko jeden"– zaśmiała się w duchu Kornelia. Gdy sala opustoszała, dziewczyna oprócz brudu zobaczyła tylko pustkę. Zrezygnowana weszła na podest. Usłyszała dziwne odgłosy spod biurka, więc nachyliła się.

 

-Profesor?…– spytała, wpatrując się w gruby tyłek.

 

-Och…– zaskrzeczał, wyłażąc spod biurka.

 

 

 

-Nic mnie to nie obchodzi, Fryderyku!- zawołał Cyprian, nerwowo obracając się na krześle.

 

-Mam kompetencje! Mam prawo! To ja jestem profesorem i mogę ustanawiać zasady działania. Proszę tylko pomyśleć… Nibyarmia!

 

-Niech pan nie zapomina, profesorze, że do stworzenia każdego z nibyżołnierzy trzeba poświęcić godziny! Chyba nie muszę panu tłumaczyć, że dobra wola jest niezbędna do wszczepiania tej umiejętności! Jeśli nie nauczymy potencjalnych kandydatów na żołnierzy nienawiści do reszty społeczeństwa, nie zgodzą się na to… Zresztą, nie sądzi pan, że wtłaczanie w życie ludzi strachu i niepewności nie jest lepszą bronią?– spytał, poprawiając złote guziki przy kołnierzu.

 

-Strach i niepewność? To wyimaginowana broń! Gdybyśmy posiadali armię ludzie byliby nam posłuszni. Zwerbujmy całe nowe pokolenie do służenia w niej. Dzieci są zbyt prostoduszne, by odmawiać.

 

-Przeciwko komu byś wtedy zwracał tą armię, profesorze?– zaśmiał się.– Przeciwko starcom? To i tak się nie uda. Ludzie nie oddadzą swoich dzieci i nawet jeśli będziemy je wyrywa, nie puszczą.

 

 

-…się do porządku! Potem porozmawiamy!

 

-Niech pan zaczeka…– oczy profesora zagrzmiały.– Poczułam się słabo. To z tego stresu, w końcu jutro nasz pierwszy raz. Już jutro staniemy się prawdziwymi nibyobywatelami, prawda?

 

-Rzeczywiście– odparł Fryderyk, siadając uspokojony na fotelu.– W takim wypadku stres nie tylko jest czymś naturalnym, ale wręcz wskazanym!

 

-Tak…– Kornelia przygryzła usta, poszukując bezpiecznego tematu.– Proszę mi o tym opowiedzieć.

 

-O niby…

 

 

 

-Tak, Ernest– odparł Konstanty z nieodgadnionym grymasem na twarzy.

 

-Dobrze, a ja?– zapytałem z nadzieją, że przydzieli mnie do grupy, która miała zając się Remigiuszem.

 

-Ty pójdziesz z nim i z Maurycym– ukryłem uśmiech cisnący się na usta.

 

 

-…Rozumiesz?

 

-Tak, dziękuję profesorze.

 

-Okropnie rozbolała mnie głowa… Czuję się jakoś opustoszały…– skóra na jego twarzy zaczęła się intensywnie marszczyć.

 

-Przepraszam, ale spieszę się.

 

-Przeklęta!…

 

Kornelia wiedziała, że Ernest mógł już wyjść z uniwersytetu, o ile w ogóle pojawił się na uroczystości namaszczenia. Nie mogła uwierzyć, że jej przyjaciel próbował zabić jej ojca… albo zrobił coś o wiele gorszego. Ludzie cisnęli się w wąskim korytarzu, popychając Kornelię. Nagle dziewczyna wpadła na wysokiego chłopaka o rudych włosach.

 

-Ernest!

 

-Kornelio– przytulił dziewczynę, prowadząc w kierunku przeciwnym do wyjścia.– Co prawda miałem już iść, ale skoro się spotkaliśmy, to musimy porozmawiać. Jak stoją sprawy z Maurycym?

 

-Dobrze. Jak najlepiej właściwie– Kornelia starała się nie zagłębiać we wspomnienia chłopaka, aż znajdą się sami.

 

-Chodźmy do mojego gabinetu. Opowiadałem ci o tym, że Konstanty w ramach wdzięczności…

 

Gdy tylko drzwi się zamknęły, Kornelia odblokowała swoje myśli.

 

 

 

Szary mur. Szary, krew. Brunatna krew na szarym murze. To tylko krew.

 

-E! Ty! Posprzątasz to!- jakiś oficer rzucił w moją stronę podartą szmatę.

 

Ciała przesuwano w szparę pomiędzy klatkami. Usłyszałem krzyk. Mamo… Mamo! Krew zbluzgała mur.

 

-No, dalej!

 

Ścierałem. Kropla po kropli. Wąski strumyk potu spływał po moim ramieniu, wzdłuż rozdarcia koszuli.

 

 

-Herbata gotowa. A ty jeszcze stoisz? No, co tak patrzysz Kornelio? Coś nie tak?

 

-Wszystko w porządku– szepnęła dziewczyna, siadając na krześle.– A co u ciebie? I u Dagmary?

 

-Och… Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo się kochamy. Ostatnio namawiała mnie do tego, żebym zgłosił swoją kandydaturę na zastępcę Korneliusza. A ja nie potrafię jej odmawiać…

 

 

 

-Synku, musisz tam iść. Musisz iść do uniwersytetu i dobrze wiesz o tym, że to jedyne wyjście. Inaczej zabiją nas wszystkich– spojrzałem na zapłakane oczka mojej kochanej siostry.

 

-No, wytrzyj buźkę, maleńka.

 

-Nie mamy co jeść. Ona umrze z głodu. Nawet nie możemy pochować twojej matki.

 

Spojrzałem na podarty rąbek jej spódniczki. Na rączkach miała gęsią skórkę.

 

 

 

-…jest to, że dysponowałbym prawem wydawania wyroków. Co o tym myślisz, Kornelio?

 

-Naprawdę chcesz zabijać niewinnych ludzi? Po tym, co sam przeszedłeś?…

 

-Co masz na myśli?– zapytał blady Ernest, prostując się w krześle.

 

-A jeśli ja bym cię zabiła… teraz?

 

-Połóż się Kornelio. Źle wyglądasz.

 

 

 

Stoczyliśmy się przez cuchnący szyber do jaskini. Remigiusz stał pod ścianą i walił w nią głową. Spojrzałem na Maurycego i Fryderyka. Profesor sądził, że to on będzie przewodził naszym pododdziałem. Stary dureń.

 

-Hej!- zawołałem, delektując się zazdrosnym spojrzeniem Fryderyka.

 

-Tak?– Remigiusz spojrzał na nas niemalże z dyplomatyczną powagą.

 

-Mamy dla ciebie układ– zimna woda skapywała prosto na mój nowy hełm.– Pierwszy Przywódca Plutonu Admirałów proponuje ci układ…

 

-Nie– odrzekł z mocą.

 

-Co takiego?

 

-Nie, nie, nie. Wolę umrzeć.

 

-Nie zabijemy cię, nawet nie myśl o tym– Remigiusz usiadł na głazie i zaczął czyścić sobie paznokcie.– Oddasz się nam do nibyeksperymentów albo zabijemy twoją córkę– nawet nie przestał chlustać w kałuży.– Zabijemy…

 

-Wiem, nie przeszkadzajcie mi już.

 

-My nie żartujemy.

 

-Ja też. Do widzenia.

 

Cholerny odkrywca. Nie dziwię się, że Konstanty jeszcze go nie zabił. Niech cierpi jak najdłużej.

 

 

Twarz Ernesta przybrała nienaturalny wyraz. Powoli zaczęła kruszeć.

 

-Przepraszam, Ernest– Kornelia złożyła pocałunek na jego policzku, który po chwili opadł na podłogę jako piasek.

 

Kornelia zasępiła się na moment, rozglądając się po gabinecie. Szczotkę i szufelkę znalazła za komodą. Dokładnie zmiotła czarny piasek i wyrzuciła go przez okno. Jeszcze długo wirował na wietrze, roznoszony wokół wysokich budynków.

 

-Kornelio?– dziewczyna zamknęła szczelnie okiennice i odwróciła się.– Och! Chyba nie sprzątałaś?

 

-Witaj, Dagmaro– Kornelia zaklęła w duchu.-Powiedz mi co wiesz o dzisiejszej akcji?

 

-U Remigiusza?– Dagmara potrząsnęła zawadiacko złotymi lokami.– Usiądź. Zrobię herbaty.

 

-Nie! Powiedz mi, kto był w tej drugiej grupie! Tam, gdzie nie było Ernesta!

 

-Chyba Olgierd i …

 

Kornelia wybiegła z pokoju, gdy poczuła, jak jej myśli wbiegają powoli we wspomnienia Dagmary. „Cholera, o mały włos byś już nie żyła". Dziewczyna wybiegła na ulicę i udała się w stronę oberży Olgierda. Była niemalże pewna, że razem z nim akcję przeprowadził Herbert, który często przebywał w upiornej karczmie. Zaczesała włosy do tyłu i zarzuciła obszerny kaptur na głowę, przesłaniając oczy. Obawiała się, że ktoś ją rozpozna i zechce się wdać w morderczą rozmowę. Zdawała sobie sprawę z tego, że za każdym razem będzie jej coraz trudniej oderwać od wspomnień, które zaczną przytłaczać rzeczywistość. Postanowiła, że nie zabije Olgierda i Herberta przez pozbawianie ich wspomnień, albowiem miała dosyć jasne pojęcie o ich doświadczeniu i obawiała się, że mogą odkryć jej prawdziwą tożsamość. Gwałtownie włożyła dłoń do zaśmieconej kieszeni.

 

-Są– odetchnęła z ulgą, wyczuwając dwie drobne strzałki, takie same, jakimi Konstanty zabił Cypriana.

 

Pchnęła ciężkie drzwi. Automatycznie zakasłała, odurzona odorem w oberży. Rozejrzała się po posiniaczonych mordach opijusów. Jakiś naćpany mężczyzna złapał dziewczynę za obojczyki i jęcząc coś niewyraźnie, opluł jej policzki. Dziewczyna pchnęła go na ścianę, pod którą stało dwóch postawnych gości. Wybuchła krwawa jatka.

 

-Fuj!- jęknęła, wycierając ciemną maź z policzka.– Jest Olgierd?– zapytała, gdy stała już przy ladzie.

 

-A co?– kobieta ociekająca tłuszczem i potem nachyliła się nad Kornelią, ziejąc w nią czosnkowym oddechem.

 

-Muszę z nim porozmawiać.

 

-Przekaże się.

 

-Teraz– dodała z naciskiem dziewczyna, gdy kobieta powróciła do nalewania piwa w brudne kielichy.

 

Oberżystka szarpnęła Kornelię za rękaw, prowadząc za drzwi. Jej tłuste ciało ledwie przeciskało się przez wąski korytarz pokoi. W końcu odsapnęła, wskazała brudnym palcem na jedne z dziesiątek drzwi i odeszła. Kornelia zapukała kilkakrotnie, aż zniecierpliwiona wparowała bez pardonu do środka. W niskim pomieszczeniu wytapetowanym na niebiesko unosiła się woń kiełbasy i spirytusu. Kornelia poczęła oddychać ustami i podeszła do wysokiego stołu, przy którym siedział Olgierd i Herbert.

 

-We śnie?– zastanowiła się, wsłuchując się w jednostajne chrapanie i beknięcia.

 

Kornelia wgramoliła się na stół i wpatrując się w robaki buszujące po mokrej podłodze postanowiła, że zaczeka. Aż się obudzą. „Może zostało we mnie chociaż trochę godności…".

 

 

 

-Wchodzimy…-wywaliliśmy drzwi i wpełzliśmy do środka.

 

Wszystko było zasyfione, gorzej niż u nas. Wparowaliśmy do kuchni. Nikogo. W pokoju na zdezelowanej wersalce leżała ta dziewczynka, córka jego. Herbert zarechotał i usiadł obok niej, zsuwając z niej koc.

 

-E! Zabieraj te grube łapy! Chyba nie chcesz się zadawać z nibyczłowiekiem? Hę?

 

Herbert opanował się i zaczął wertować w jej wspomnieniach. Zawsze robi wtedy śmieszną minę.

 

-No.

 

Ruszyłem do kuchni. Nigdzie żadnej wódki. Trochę spirytusu było, o dziwo. I kiełbasa.

 

-Olgierd! Idziemy!- zawołałem, łapiąc za prowiant.

 

 

Kornelia opanowała odruch wymiotny. Po raz pierwszy tak mocno dotarły do niej zapachy ze wspomnień. Przesunęła palcami po swojej miękkiej i czystej skórze. Spojrzała na chrapiących mężczyzn.

 

-Śpijcie dobrze– powiedziała ze wstrętem, wbijając w ich brzuchy zatrute strzałki.

 

Gdy ruszyła w stronę drzwi, ktoś nagle wparował do środka. Na szczęście kobiety były mocno pijane, więc nie miała problemu, ażeby wymsknąć się na korytarz. Poprawiła kaptur i ruszyła w drogę powrotną pomiędzy fajkami i szklanicami. Aż nagle ktoś złapał ją mocno w pasie.

 

-Kim jesteś?– szepnął jej do ucha znajomy głos.

 

-A ty?– spytała, nie będąc w stanie się obrócić.

 

-Wychodzimy stąd. Szybko, do drzwi.

 

Kornelia posłusznie wysunęła się z oberży w powietrze zatęchłego miasta.

 

 

 

***

 

 

 

Remigiusz skrupulatnie układał listy, czyszcząc je z śladów brudnych podeszw. Gdy zielone pudełko zostało zapełnione po brzegi, uniósł smutny wzrok na Felicję. Miała opuszczone powieki i przerażony wyraz twarzy. Wtulała się w wełniany koc, zaciskając drobne piąstki na jego brzegach. Remigiusz delikatnie zdjął go z ciała dziewczyny, gdzieniegdzie obłamując części jej skóry. Końcówki kosmyków monotonnie zsypywały się na wersalkę.

 

-Jak długo jeszcze? Wystarczy zabić tylko tych, którzy ją zamrozili! To tak niewiele za tak wiele…

 

Remigiusz powoli wsunął się na poplamione prześcieradło, gasząc wszystkie świece. Spojrzał na jej bursztynowe włosy i jasną skórę. Była piękna, po raz pierwszy zdał sobie z tego sprawę. Nagle w pokoju zapanowała cisza.

 

-Co u licha…?– zaczął Remigiusz, gdy nagle dotarło do niego to, że piasek przestał się zsypywać na prześcieradło, a ciało Felicji powoli nabierało dawnej konsystencji.

 

Dziewczyna powoli podniosła powieki i delikatnie obróciła głowę w stronę Remigiusza.

 

-To prawda?– spytała niemal bezgłośne.

 

-Co, Felicjo?– Remigiusz troskliwie położył swoją grubą dłoń na jej splecionych nadgarstkach.

 

-To nie o mnie są te listy. Nie jestem córką Bereniki.

 

-Co ty mówisz? Odpocznij, wrócę później– Remigiusz z wysiłkiem wybawił na twarz uśmiech.

 

-Tato… mogę tak do ciebie jeszcze mówić? Mimo wszystko? Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? Powiedziałeś, że już wszystko o tobie wiedzą. Miałeś rację. To dzięki mnie znali terminy tajemnych zebrań, plany przewrotu… Jestem nibyczłowiekiem. Zjadałam twoje wspomnienia, a oni potem je czytali. Wiedzieli o tobie wszystko. I to dzięki mnie. Powiedziałam wtedy… rano… że zabiliby cię, jednak tego nie zrobią. Chcą cię zranić jeszcze bardziej, tato. Chcą, żebyś cierpiał życie – powiedziała Felicja, z odrazą powracając wspomnieniami do słów obrzydliwych mężczyzn.

 

-Prześpij się kochanie. Potem…– urwał Remigiusz, zostawiając uchylone drzwi.

 

 

 

***

 

 

 

-Zostaw mnie!- głos Kornelii rozlał się po ulicy, spływając strużkami deszczówki.

 

Z każdą chwilą coraz bardziej wątpiła w plan Remigiusza. Dziewczyna wiedziała, że od początku był skazany na niepowodzenie. Co prawda udało jej się pomścić dziewczynę, o której mówił mężczyzna i przez to przywrócić jej życie. Jednak na wykładach w uniwersytecie uczono ją, że nibyczłowiek nie zabija wszystkich swoich rozmówców, w których wspomnienia się zagłębi. Remigiusz powinien to kontrolować, ale najwidoczniej nawet nie przyszło mu do głowy, że implant powinien być w pewien sposób zaprogramowany. Siła władzy Nibylandii polegała na tym, że rodząc nowych nibyludzi wtłaczano w życie społeczeństwa strach. Nikt bowiem nie wiedział, kto jest nibyczłowiekiem, przez co ludzie nie mogli ufać nawet osobom najbliższym. W dodatku nikt nie wiedział, czy jego wspomnienia i myśli są wyłącznie jego własnością.

 

-Skąd wiesz, że nie jestem nibyczłowiekiem?– spytała, nawet nie patrząc na Marcela.

 

-Bo jesteś sobą. Tak jak zawsze.

 

-Może od zawsze jestem zaprogramowana… Może zaprogramowano mnie do miłości?

 

-Wszyscy jesteśmy do niej zaprogramowani, samoistnie.

 

-Doprawdy? A ty?– wtrąciła z przekąsem Kornelia, przyśpieszając kroku.

 

-Ja też jestem zaprogramowany do miłości– Marcel zatrzymał Kornelię i stanął naprzeciwko niej.– Dlaczego zawsze zadajesz tyle pytań? Dlaczego nie potrafisz po prostu milczeć? Przecież wszystko jest takie proste.

 

-Tak, jest. Ty jesteś zabójcą, ja oszustem, a cały świat jednym wielkim gównem.

 

-Kornelio, proszę…!- niebieskie oczy Marcela zamigotały.

 

-Odejdź albo cię zabiję… Proszę…

 

 

 

Przez ulicę przechodziła piękna dziewczyna o bursztynowych lokach. Poruszała się z gracją, jakby tańczyła. Tak bardzo nie pasowała do tej szarości. Do tego smutku.

 

-Kto to?– spytałem ojca.

 

-Córka Cypriana.

 

-Myślałem, że jest przeciwko władzy… Jest taka…

 

-Daj spokój. Nie masz szans, jesteśmy szarymi obywatelami, a ona złym człowiekiem.

 

 

W oddali zamigotały neonowe światła ciężarówek, przecinające mgłę.

 

-Stoimy na ulicy!- powiedziała z przerażeniem.

 

-Tak, wśród spalin pocałunek smakuje najlepiej.

 

 

 

-Mój drogi… Maurycy… wiesz, o co walczysz?– Cyprian mrugnął do mnie porozumiewawczo.

 

-Wiem, o jej bezpieczeństwo.

 

-A więc się postaraj, inaczej wszystko zaprzepaścisz. Tutaj masz teczki. Przejrzyj je. Wszyscy mają się wyprowadzić z tego świata przed zachodem słońca, jasne?

 

-Tak jest– szepnąłem, przepełniony ciepłem i nienawiścią, do siebie samego.

 

 

Kornelia zapadła się w otchłań srebrnych oczu.

 

-Masz piękne oczy… koloru miasta…– Maurycy zaśmiał się kpiarsko.– Ale.. są piękne, mimo wszystko.

 

 

 

-Będę oficjalnie twoją narzeczoną, potem żoną– odparła skwaszona Roksana, zdejmując płaszcz.

 

-Może papierosa?– rzuciłem, drżąc na całym ciele.

 

-Dzięki. Wiesz po co to wszystko? Cyprian ci nie ufa, obawia się, że możesz go zdradzić… przez tą…

 

-Nie zdradzę go– wtrąciłem, beznamiętnie przyglądając się jak z jej ust wydobywają się obłoki dymu.

 

 

-Kocham cię, po prostu.

 

 

 

Uniosłem strzelbę. Drżeli, drżeli, błagali mnie wzrokiem. Mur był jeszcze czysty, tylko gdzieniegdzie poprzetykany brunatnymi plamami. Jakiś dzieciak podbiegł do mnie. Płakał. Chciałem zabić siebie samego. Tak bardzo nienawidziłem…

 

-Raz, dwa, trzy i…

 

Strzał.

 

 

Maurycy zamarł w uścisku Kornelii. Ciężarówki niemalże ocierały się o ich ramiona. Kornelia długo tak stała. Czarne ziarenka sypały się na bruk. Wiatr ochlustywał nimi twarze zdenerwowanych ludzi, nierówno poukładane płyty chodnikowe i klatki dla niewiernych, wmontowane w ściany bloków.

 

-Ja ciebie też– odparła Kornelia, wybuchając spazmatycznym płaczem.

 

 

 

***

 

-Szybciej, szybciej.

 

Pielęgniarka popchnęła Berenikę, która wpadła na metalowe łóżko.

 

-Przepraszam– szepnęła, wpatrując się w żałośnie bladą i pomarszczoną skórę młodego mężczyzny.-Dlaczego ja nie jestem wśród nich?– spytała pielęgniarkę, nawet nie odwracając głowy.

 

-Jesteś za stara.

 

Berenika szurała stopami po nierównej podłodze, najwyraźniej wylanej w pośpiechu. Czuła, jak strupy na jej piętach pękają. Zostawiała za sobą czerwone ślady.

 

-Kiedy mnie… zutylizujecie?– spytała drwiąco.

 

-Za jakąś godzinę.

 

-To dobrze. Może ją tam spotkam.

 

-Kogo?

 

-Moją córkę– szepnęła uśmiechnięta.

 

-Nadzieja głupców. Że też nawet wariaci w to wierzą, umarli za życia– syknęła kobieta, trącając Berenikę scyzorykiem.

 

Przechodząc wzdłuż korytarza, zapełnionego płaczem i pojękiwaniem, dotarły do wąskich drzwi. Pielęgniarka kopnęła Berenikę, która stoczyła się ze schodów, wpadając w tłum ludzi. W pomieszczeniu panowała tak wielka ciemność, że kobieta jedynie po szeptach i okrzykach mogła stwierdzić, jak wielu ludzi oczekuje egzekucji; głosów było dziesiątki. Berenika oparła się o czyjeś zapocone ramię, z trudem siadając na zapchanej podłodze. Po chwili jakieś dziecko wpełzło na jej kolana.

 

-Duszno…– szepnęło, a Berenika pocałowała je w policzek.

 

 

 

***

 

 

 

Remigiusz precyzyjnie wyjął implant z mózgu Kornelii, wczepiając jej kolejny. Trapiły go wyrzuty sumienia, albowiem zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna już nigdy nie będzie normalna. Kłamał, mówiąc, że opracował nowoczesną technologię. Tak naprawdę Kornelia zawsze będzie żyła tylko na niby. Trzymając implant w nożycach, włożył go delikatnie do specjalnego urządzenia, dzięki któremu będzie mógł obejrzeć wspomnienia, które czytała Kornelia w umysłach innych ludzi. W obawie, że dziewczyna po przebudzeniu będzie chciała z nim porozmawiać, zasiadł na drugim fotelu. Zamontował aparaturę i przeniósł się poza rzeczywistość.

 

 

 

***

 

 

 

Było późno. Wiatr ucichł i wszystko zamarło. Głucha pustka. Felicja obróciła w dłoniach strzałkę. Wyglądała niepozornie. Dziewczyna otworzyła okno. Jej włosy zapełniły się dymem. Kochała go, mimo wszystko. Wiedziała, że jej miłość jest naturalna, że nikt jej nie zaprogramował do tęsknoty za szarym brukiem. Za krzykiem. Za kratami. Za nocą. Chciała umrzeć przed zachodem słońca, które teraz nieśmiało wychylało się zza chmur. Będzie jej żal opuszczać ten świat, chociaż była w nim tylko więźniem. Może gdyby była wolna, nie potrafiłaby tak bardzo nienawidzić klatki i tak bardzo kochać niezależności. Byłaby ograniczona i pusta. Tylko być może. Promień słońca padł na jej skroń. Felicja wkłuła strzałkę w nadgarstek. Poczuła ciepło.

 

 

 

***

 

 

 

Kornelia zwinęła się w kłębek, otulając mruczącego kota. Łzy cicho sączyły się spod jej powiek. Bała się. Czuła, że za chwilę świat się dla niej skończy, że wszystko znów będzie ciche i ciepłe, jak na początku. Pogłaskała kota po mokrym pyszczku.

 

-Kochany.

 

Czuła kroki, których echo powoli docierało do jej uszu. Ktoś wszedł do środka bez pukania. Konstanty usiadł na podłodze, oparłszy się o kanapę. Czuła, jak z głowy uciekają jej myśli. Wielka pustka. I niepewność.

 

 

 

Stanąłem za kolumną.

 

-Proszę, daj mi do niej prawo. Przecież jej nie kochasz…– błagał Cyprian.

 

-Nigdy– odparł zirytowany Remigiusz, chaotycznie chodząc po sali.– Nigdy!

 

-Przyjacielu… Oddam ci mój tytuł…

 

-Teraz? Gdybyś mi go oddał, gdy o niego walczyłem… Wtedy mógłbyś kochać Berenikę.

 

-Kocham ją wbrew wszystkiemu– Cyprian wyglądał jak oszalały.– A ona kocha mnie i nosi moje dziecko pod sercem. Nie zabijaj nas trojga.

 

-Nie zabiję…– Remigiusz stanął nagle naprzeciwko, dodając z satysfakcją: Ale dopilnuję tego, abyś do końca swoich dni mógł cierpieć jej niedole.

 

-Jeśli to zrobisz…– Cyprian zawahał się.– Zostaniesz wydalony z uniwersytetu.

 

-A więc żegnaj.

 

 

Kornelia złapała się za głowę. Rozdzierający ból pulsował coraz mocniej. Krzyknęła. Poczuła, jak kocie pazury wbijają się w jej uda.

 

 

 

***

 

 

 

Berenika wyjrzała zza okratowanego okna. Głęboko wciągnęła powietrze, niemalże dusząc się w ciasnej ciężarówce. Co chwila podskakiwała na wertepach, ani razu nie upadając. Z powodu ciasnoty. Ktoś kasłał, kilka osób zemdlało. Wymiociny na spodniach. Jej śmierć będzie pokazem. „Niech patrzą… wydrapują sobie oczy… niech za mnie płaczą"– pomyślała Berenika, przesączona nagłą falą zawiści.

 

 

 

***

 

 

 

Powietrze przeszył strach. Remigiusz wpadł przez szeroko rozwarte drzwi. Przy oknie stał Konstanty, wpatrując się w purpurowe niebo. Kornelia leżała na wersalce. Kot lizał jej policzki, które powoli się zapadały. Mruczał smutno, jakby chciał ją pocieszyć. Gdy Remigiusz podniósł wzrok, Konstantego już nie było. Podszedł do okna. Na ulicy gromadziły się tłumy ludzi, niektórych zagarniano siłą. Ciężarówki zatrzymywały się i zainteresowani kierowcy przepychali się do przodu. Przy budynku ustawiano w nierównym rzędzie ludzi. Wszyscy byli tacy sami. Chudzi, bladzi, niemi, smutni, na podeście śmierci. Remigiusz przyjrzał się ich osowiałym twarzom i zobaczył ją.

 

Była sina, miała nabrzmiałe policzki i całe ręce pomarszczone, aż po ramiona. Jako jedyna była błogo uśmiechnięta, jakby z upojeniem oczekiwała momentu śmierci. Tylko czasami rzucała wokół pogardliwe spojrzenia. Remigiusz wyciągnął z kieszeni pistolet. Zamierzył się na oficera z karabinem i strzelił. Tłum przesycił chaos. Strzelił jeszcze raz. I jeszcze.

 

-Uciekajcie głupcy!- wrzeszczał na całe gardło.

 

Spoglądał z góry na dziką szamotaninę. Niektórzy znikali w wąskich uliczkach, inni w ciężarówkach. Oficerowie strzelali na oślep. Remigiusz nieprzytomnym wzrokiem szukał Bereniki. Chciał jeszcze raz zobaczyć jej czarne oczy, choćby już martwe.

 

Odwrócił się. Na wersalce leżał czarny piasek, który powoli zsypywał się na podłogę. Usłyszał kroki. Szczęk karabinów, bojowe okrzyki, swąd śmierci. Remigiusz cofnął się pod ścianę i rozpędził się w stronę okna.

 

-Niech żyje wolność!

 

Wyskoczył.

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem fragment i dalej nie mogę. Nie wiem, może za słabo czuje ten tekst. Powiem tylko tyle, że zdania typu "Powoli posadzka zapełniała się wilgocią miękkiej skóry." gwałcą moją chłoporobotniczą wyobraźnię.

Mam podobne odczucia jak Lassar. Przeczytałem cztery strony i zwątpiłem. Nie zrozumiałem z nich za wiele i w dodatku rozbolała mnie głowa. A to niedobry objaw, bardzo niedobry...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Wybacz, ale w moim odczuciu to jest słabe.

Pierwszy akapit to killer, dalej nie wiem - mam dość wrażeń, jak na jeden dzień... (żart). Problem tkwi w sposobie pisania: opisy są strasznie ciężkostrawne (żeby nie było, że się wymądrzam - MI też takie wpadki się zdarzają i to często). Na twoim miejscu postarałbym się o lepszą korektę;wykreślił wszystkie zbędne wyrazy, uprościł język... Twoje zdania przypominają nalot bombowy, następnym razem postaraj się, aby przypominały krótką serię z karabinu. Nie liczy się kaliber tylko efekt; lepiej używać mniejszego i być bardziej celnym.

Pozdrawiam!

Opisy chyba miały być poetyckie, a są kompletnie niezrozumiałe. Jakaś wilgotna skóra na posadzce, twarde futro kota, tępienie pazurów na czyimś ciele... Przy "zbluzganej ścianie" dałam sobie spokój z lekturą.

...a  ja przy deszczu "przeradzającym się w monotonię"...

Nowa Fantastyka