- Opowiadanie: LuqashQ - Ksenointegracja

Ksenointegracja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ksenointegracja

1.

XXII wiek w pełni, a ja robię pranie. Pralka, co prawda nie używa wody, tylko kontrolowaną próżnię, ale kilka czynności nie uległo zmianie – ubrania trzeba włożyć, a potem wyjąć i posortować. Dobrze, że suszenie nie jest potrzebne.

Moje ubrania są zwyczajnie nijakie. Ani modne, ani drogie, ani brzydkie, ani ładne. Wciąż nosi się dżinsy, bluzy, koszule, majtki, skarpetki. Świat zmienił się bardzo, a jednak ludzie, i aknidzi nadal potrzebują ubrań. Mam swoją metodę prania. Zamiast wrzucać jak leci, wolę każdy rodzaj garderoby prać osobno. Teraz, na przykład, zajmuję się spodniami mojej żony. Sprawdzam kieszenie, wyjmując z nich całą masą niepotrzebnych przedmiotów, które układam na pralce. Zużyte chusteczki, połamane wykałaczki, opakowania po kostkach smakowych klin-thi i inne drobiazgi o nieustalonym pochodzeniu. Upycham spodnie zwracając uwagę, aby zamki rozporka były zasunięte i guziki nad dziurą ogonową pozapinane. Przy praniu jej majtek sprawa tych guzików jest wyjątkowo ważna, bo mają zwyczaj się plątać, lub odpruwać, a ona nigdy tego nie zapina, kiedy wkłada do kosza na pranie – o ile w ogóle sama coś do niego chowa. Już kilka razy próbowałem podejmować ten temat, ale zawsze sprawa kończyła się jej obrażoną miną i musiałem ustąpić.

Dziś mam wolny dzień. Korzystam z chwili spokoju, aby przygotować się do przyjęcia, które będzie u nas w domu już jutro. Magri, moja żona postanowiła zaprosić kilka koleżanek z pracy wraz z mężami, narzeczonymi lub po prostu ze znajomymi. Przewidujemy, że przyjdzie około 20-25 osób. Zaprogramowałem i uruchomiłem wszystkie roboty sprzątające, ale są takie miejsca w mieszkaniu, gdzie najlepiej sprawdza się ludzka (o przepraszam: ludzka lub aknidzka) ręka. Poza tym lubię sprzątać. Czuję się wtedy bezpiecznie i spokojnie. W pracy czas i pośpiech kompresują 8 obowiązkowych godzin do 15 minut. Po wyjściu z biura zaczynam dopiero myśleć o czymś innym niż programowanie. Dobrze płacą, to fakt, ale człowiek (lub aknida oczywiście) czuje się po takim dniu, jakby mu ktoś przekręcił mózg przez maszynkę do mielenia odpadków.

Przysuwam stołeczek do lustra i sięgam ku najwyższej półce. Mógłbym podarować sobie to miejsce, ale z doświadczenia wiem, że aknidzcy znajomi Magri mogą być uczuleni na kurz. Po co narażać się na niepotrzebną awanturę w trakcie przyjęcia? Wiem, przecież, jak bardzo Magri zależy na jej aknidzkich znajomych. Czasem mam nawet wrażenie, iż stara się im pokazać, że fakt związania z człowiekiem nie odsunął jej od aknidzkich korzeni.

Całe szczęście, że moja żona jest tylko uczulona na konie, pyłki topoli oraz tulipany. Trzeba przyznać, że aknidzi mają bardzo dużo problemów związanych z alergiami. Mimo blisko 50 lat adaptacji do ziemskich warunków nadal cierpią z powodu niedopasowania ich organizmów do środowiska naturalnego Ziemi.

Wychodzę z łazienki i kieruję się do kuchni. Nie przepadam za pichceniem, ale w końcu to dla Magri, a dla niej gotów jestem na bardzo wiele. Pamiętam, że kiedy się poznaliśmy nie zdawałem sobie sprawy jak silnie może działać na ludzkiego mężczyznę aknidzka kobieta. Nie tylko na poziomie fizycznym, ale przede wszystkim psychicznym. Magri zmieniła mnie tak, bardzo, że kiedy po trzech latach spotkałem dawnych kolegów ze szkoły nie wiedziałem jak z nimi rozmawiać. Śmiali się ze mnie. Uważali, że stałem się uległy i miękki, tymczasem nie rozumieli za grosz tego, co łączy mnie z Magri. Wciąż jeszcze związki ludzko-aknidzkie są traktowane pobłażliwie. Nawet moi rodzice nie byli zadowoleni, ale z czasem, kiedy poznali Magri lepiej, zrozumieli, że nie mogli sobie wymarzyć lepszej synowej. Minęło 10 lat naszego małżeństwa, a ja wciąż pamiętam pierwszy dzień, który spędziliśmy razem. Pierwszą rozmowę, pierwszy dotyk. W ciągu tak długiego czasu tych „pierwszych razów” – nie zawsze dobrych – zebrałoby się więcej. Nie należę jednak do ludzi, którzy lubią rozwodzić się nad własnymi krzywdami, nawet jeśli z boku wyda się to przekroczeniem granic. Wszystko opiera się na zaufaniu.

Magri jest utalentowaną rzeźbiarką systemów. Jej praca jest tak zaawansowanym rodzajem programowania, że nawet nie podejmuję z nią rozmowy na ten temat. Owszem wymieniamy się uwagami o naszych firmach, ale głównie są to plotki o bliższych i dalszych znajomych. Czasami, choć już nie tak często jak dawniej, Magri uczy mnie podstaw języka si-oh-ka, którym posługują się aknidzi. Kłopot polega na tym, że o ile potrafię zrozumieć nawet dość dłuższe sekwencje tych dziwnych dźwięków, to wciąż mam mnóstwo problemów z artykulacją, która wymaga od ludzkiego aparatu mowy wyjątkowych zdolności i praktycznie uniemożliwia opanowanie wymowy w stopniu idealnym. Z kolei ludzkie języki są dla aknidów łatwe. Problemem okazuje się semantyka i używanie związków frazeologicznych, przysłów oraz idiomów, które w si-oh-ka praktycznie nie występują.

W początkowym okresie pobytu aknidów na Ziemi to właśnie na tym tle występowało najwięcej nieporozumień. Najsłynniejsza sytuacja miała miejsce chyba w 2156, kiedy Naczelny Aknida w rozmowie z Prezydentem Stanów Zjednoczonych Azji poczuł się urażony angielskim sformułowaniem raining cats and dogs, które uznał za wyjątkowo złośliwy komentarz do faktu, że aknidzi, którzy uwielbiają deszcz posiadają ogony – tak, jak koty i psy. Gdyby nie przytomna interwencja tłumaczy oraz secret service drobne nieporozumienie mogło się skończyć bardzo poważnym kryzysem politycznym. A wydawało się, że rozmowa o pogodzie to najbezpieczniejszy temat pod słońcem.

Potrawy, które zamierzam przygotować nie są wyszukane. Wspominałem już, że jestem raczej słabym kucharzem, niemniej wszystkie należą do typowych przykładów adaptacji kuchni aknidzkiej do ziemskich składników. Oczywiście poza prawdziwą, aknidzką przyprawą dagh-on-to, której smak najłatwiej opisać jako połączenie ostrych papryczek piri-piri z cukrem i czosnkiem.

Kończę sprzątanie i wychodzę na spacer. Jest wiosna, ciepły, słoneczny dzień. Siadam na pomalowanej na zielono ławce. Naprzeciw, na małym placu zabaw ludzkie i aknidzkie matki obserwują bawiące się dzieci. Choć ludzie i aknidzi łączą się w związki to nie ma biologicznych możliwości poczęcia potomstwa. Mieszane pary najczęściej decydują się na adopcję, przy czym zwykle przyjmują dwoje dzieci – z obu ras. Uśmiecham się widząc, jak jeden z blond aniołków ciągnie za ogon długowłosą koleżankę-aknidkę. Dziewczynka błyskawicznie odwraca się i typowym dla drapieżników ruchem uderza chłopca w twarz. Gdyby nie miała przycinanych pazurów zostawiłaby głębokie na centymetr ślady. Zaskoczony malec zaczyna płakać. Matki nie reagują. Dzieci muszą same rozwiązywać swoje problemy. Po chwili sytuacja uspokaja się. Maluchy rozchodzą się w różne strony placu.

Ruszam dalej w park. Mijają mnie rowerzyści, biegacze i sporadyczni spacerowicze. Zamyślony docieram do wyludnionej i zaniedbanej części parku, która wiele lat temu stanowiła fragment ogródków działkowych. Tu i ówdzie stoją jeszcze resztki altanek. Wszystkie bez wyjątku popisane są sprejami. Na większości z nich powtarza się symbol przekreślonego A, będący znakiem rozpoznawczym ruchu antyaknidzkiego. Naraz zatrzymuję się słysząc warkot silnika. Dopiero teraz uświadamiam sobie, gdzie dotarłem. Lepiej nie spotykać tutaj nikogo. Ryk silnika nasila się. Schodzę z nierównej, rozmiękczonej po zimie drogi i wchodzę do najbliższej altanki. Właściwie są to same mury, bo nie ma dachu, a z okna wyrwano okiennice. Z parku wyskakuje samochód terenowy. Choć to niemożliwe, aby mnie ktoś zobaczył, chowam się za załomem muru. Pojazd rozjeżdżając ścieżkę mija moją kryjówkę i szybko wspina się na niewielkie wzniesienie, a potem znika po drugiej stronie. Odgłos silnika cichnie w oddali.

Wyrzucając sobie od głupków odklejam się od muru i chcę wrócić na ścieżkę, kiedy mój wzrok przesuwa się po resztkach pomieszczenia, które kiedyś było domkiem na działce. Rdzawe plamy na podłodze są teraz tak wyraźne, że nie wiem, jak mogłem ich wcześniej nie widzieć. Może to krew jakiegoś zwierzęcia? W końcu mieszka tu mnóstwo dzikich kotów i psów. Jednak obok połamanych szczątków krzesła dostrzegam coś jeszcze. Robię krok i czuję, jak śniadanie podchodzi mi do gardła. W środku jednej z plam krwi leży podeptany, brudny ogon aknidy – z typową dla nich kitką czarnych i białych włosów. Cofam się. Nadeptuję kawałek butelki. Szkło z chrzęstem pęka pod stopą, a mi się wydaje, że rozdeptałem kawałek szkieletu.

Sięgam po komórkę. Powinienem wezwać policję. Tylko, co ja im powiem? Zgubiłem się w parku, wystraszyłem samochodu i schowałem? Niby prawda, ale z policją różnie bywa. Poza tym nie mam pewności, kto przyjedzie. Aknidzki funkcjonariusz mógłby się zrobić nerwowy… Opuszczam altankę. Cokolwiek się tutaj wydarzyło, miało miejsce dawno temu. Rozglądając się na boki wracam pod osłonę drzew parku. Dopiero, w pobliżu placu zabaw zwalniam kroku. Już mi się odechciało spacerów. Jestem tylko programistą. Nie zamierzam się angażować. Gdyby to była ludzka ręka – zareagowałbym tak samo.

Mieszkanie sprzątnięte. Kuchnia zaprogramowana. Dokonuję ostatnich zakupów przez sieć i rozkoszuję się spokojem. Za godzinę wróci Magri. Wulkan energii i coraz to innych pomysłów. Seksowna, piękna, moja. Przymykam oczy. Chyba pobyt na świeżym powietrzu zrobił swoje, bo czuję jak powieki opadają i robię się senny. Jeszcze tylko…

Budzę się gwałtownie z jakiegoś snu, którego szczegółów nie pamiętam. Spoglądam na zegarek. Minęły dwie godziny. Magri już powinna być. Zaczynam się martwić. Wydarzenia z parku wracają makabrycznym wspomnieniem. W domu jest cicho i spokojnie, ale ja czuję się jakoś dziwnie. Strasznie.

Magri zjawia się pół godziny później. Szczebiocąc radośnie obejmuje mnie i całuje w usta. Pachnie wiatrem i resztką zapachu perfum, które sam jej dałem miesiąc temu z okazji Dnia Przybycia. Idzie do pokoju przebrać się, a ja nie mogę oderwać od niej wzroku. Zwłaszcza od jej ogona. Jego widok zawsze działał na mnie tak samo… Tym razem czuję nieokreślony strach. Staję w drzwiach i przyglądam się. Magri zdejmuje bluzkę i stanik. Ma śliczne, pełne piersi pokryte drobnymi, zielono-żóltymi centkami. Otrząsa się, jak zawsze po zdjęciu ubrania z pracy. Lubi mawiać, że w ten sposób zrzuca z siebie wszystkie troski i zapomina o całym dniu. Następnie rozpina rozporek oraz guzik przy rozcięciu ogonowym i zsuwa spodnie. Uwolniony ogon, jak zawsze w takiej sytuacji, skręca się kilka razy, owija wokół nóg, by znów rozpocząć swój ulubiony taniec na prawo i lewo. Magri jest zadowolona. Widzę to po jej ogonie.

Pyta mnie, co robiłem i jak minął dzień. Opowiadam o sprzątaniu i programowaniu kuchni. Magri całusem dziękuje za to, że pamiętałem o wytarciu kurzu. Nie wspominam o wizycie w parku. Jakoś nie bardzo wiem od czego zacząć i w końcu wcale nie zaczynam.

Magri sprawdza potrawy i dosypuje przyprawy dagh-on-to do jednej z sałatek. Zjadamy szybki obiad złożony z warzyw gotowanych na parze, a następnie robię kawę. Aknidzi mają metabolizm tak podobny do ludzkiego, że praktycznie mogą odżywiać się tym samym. Niemniej niektóre potrawy działają na nich inaczej niż na ludzi. Doskonałym przykładem jest kawa, która zamiast dodawać aknidom energii powoduje rozluźnienie i uspokojenie. Z kolei naturalnym środkiem nasennym jest dla nich zwykła marchewka, która podana w dużej ilości może nawet wywołać śpiączkę.

Słuchamy muzyki. Oczywiście takiej, jak lubi Magri. Chwilę jeszcze rozmawiamy o przyjęciu, a potem pytam ją o dzień w pracy. Okazuje się, że dziś miała ciężko. Jej przełożonym jest człowiek o imieniu Jack, który nie kryje się ze swoimi antyaknidzkimi poglądami. Nie może oficjalnie znęcać się nad Magri, ale daje jej jasno do zrozumienia, że uważa aknidów za zwierzęta, a nie pełnoprawnych obywateli. Magri nienawidzi go, choć musi przyznać, że wciąż mogłaby się wiele od niego nauczyć.

Aknidzi są dumną rasą, ale umiejącą przyznawać się do błędu. W końcu fakt lądowania na Ziemi był efektem pomyłki nawigatora jednego ze statków kolonizacyjnych, których zaledwie garstka uciekła z rodzinnej planety aknidów Szar-hi-makt, w którą uderzyła asteroida wielkości ziemskiego księżyca.

Aknidzi byli uciekinierami. Bezdomnymi, których Ziemia przyjęła z otwartymi rękami. W języku aknidów ludzie nazywani są wil-akn-then-sy, co można przetłumaczyć jako „przyjaciele-podobni-do-nas-ale-inni-co-dnia-inaczej”. Ludzie, którzy przyjęli aknidów do swojej społeczności faktycznie zmieniali się. Choć wcześniej wydawało się, że wszelkie postacie rasizmu uległy marginalizacji, to z chwilą przybycia na Ziemię tak silnej konkurencji na rynkach pracy i popularności nienawiść rasowa pojawiła się na nowo. Ruch zwany NoA, którego symbol widziałem w parku z roku na rok stawał się coraz bardziej popularny. Doszło do wielu aktów okrucieństwa, przy czym trzeba przyznać, że aknidzi nie pozostawali dłużni. Wreszcie Zgromadzenie Ludzi przyjęło rezolucję oficjalnie uznającą aknidów za równych ludziom obywateli Ziemi. Ruch NoA został zdelegalizowany i zabroniony. Międzyrasowa nienawiść wypaliła się, a przynajmniej taka była wersja oficjalna.

Wśród ludzi jest z tym różnie. Znamy z Magri sporo mieszanych, szczęśliwych par. Wielu ludzi ma większe zaufanie do aknidzkich lekarzy, niż do ludzkich. Po za tym od dwóch kadencji Przewodniczącym Zgromadzenia Ziemi jest aknida. Wciąż jednak zdarzają się tacy, jak Jack albo ci, którzy w parku wypisali sprejami znak NoA. Moje myśli ponownie zatrzymują się na odciętym ogonie. Chyba mam wyrzuty sumienia. Dobrze zrobiłem, że nie powiedziałem o tym Magri – jest bardzo czuła w kwestiach poszanowania prawa i równości.

2.

Kiedy pierwszy z gości pojawia się w drzwiach czuję, że to będzie długi wieczór. Aknidzcy i ludzcy znajomi Magri uwielbiają spotkania u nas w domu. Nie jest, to zasługa mojej kuchni, ale mogę chociaż wyobrażać sobie, że tak właśnie jest. Chodzi oczywiście o Magri. Piękną i doskonałą, a przy tym uroczą i zabawną. Każdy z gości czuje się tak, jakby tylko on jeden przyszedł.

Teraz jest tak samo. Patrzę na nią, jak rozdaje uśmiechy i opowiada coś parze aknidów, którzy słuchają kiwając ogonami w takt ruchów jej rąk. Rozmawiają po aknidzku, dlatego dociera do mnie zaledwie cień znaczenia historyjki, którą snuje moja żona.

Roznoszę właśnie kolejną porcję sałatki, kiedy wyczuwam, że ktoś mi się intensywnie przygląda. Wysoki mężczyzna, którego dotąd nie spotkałem. Stoi oparty o framugę i sączy whiskey z lodem. Podaję ostatnią miseczkę i przepraszając gości w różnych językach przebijam się do niego.

Witam się i pytam, kim jest. Odpowiada, że zaprosiła go Magri, choć sam nie wie dlaczego, bo spotkali się zaledwie raz, czy dwa. Pracuje w innym dziale. Ma niski głos, którym z łatwością mógłby czarować kobiety. Chwilę stoimy przyglądając się gościom, kiedy naraz słyszę jak Zack, tak ma na imię, zadaje mi pytanie. Chce wiedzieć, czy zawsze jestem takim posłusznym mężem i czy sprawia mi przyjemność płaszczenie się przed „ogonami”. To ostatnie słowo jest uważane za odpowiednik dawnego określenia czarnuch, albo żółtek. Jak zawsze w podobnych sytuacjach jego głos przebija się przez gwar rozmów i wszyscy mogą wyraźnie usłyszeć całe zdanie. Oczywiście zapada cisza. Najgorsza z możliwych.

Magri nie mówi nic otwarcie, ale wyczuwam w jej zachowaniu, że ma do mnie pretensje o ten incydent. Choć moja reakcja – wyproszenie Zacka – była szybka i zdecydowana, to i tak uważa, że winę ponoszą po prostu ludzie, którzy od początku mieli mnóstwo obiekcji, co do uznania aknidów za obywateli. Tak, czy owak, od czasu wyjścia ostatniego z gości milczymy, a cisza rozchodzi się między nami jak zapadający wieczorem mrok, który zamazuje kontury przedmiotów i wydobywa tylko to, co błyszczy najsilniej: złość. Takich sytuacji boję się najbardziej.

Tydzień później, kiedy wracam do domu zostaję potrącony przez biegnącego aknidę. Ponieważ są to istoty o większej, niż ludzie masie mięśni, znacznie gorzej znoszę zderzenie. Dodatkowo upadając rozbijam sobie kolano. Aknida nie tylko mnie nie przeprasza, ale nawet się nie zatrzymuje. Jeszcze słyszę jak pod moim adresem rzuca kilka słów po aknidzku – nie jestem pewny dosłownej treści, ale brzmi to jak gokh-wil-sy-khat, czyli „niby-przyjaciel-który-wchodzi-nam-w-drogę”.

Tego dnia wracam później. Stłuczone kolano boli tak bardzo, że nie mam siły iść. Magri czeka na mnie i jest wściekła. Okazuje się, że moja komórka nie działa – ona także uszkodziła się w trakcie upadku. Tymczasem Magri była umówiona, ale potrzebowała dokumentów, które omyłkowo zabrałem – no i teraz przepadło. Choć opowiadam co mi się przydarzyło, to jej złość nie maleje.

Kłócimy się dłuższą chwilę, kiedy dochodzi do mnie, że zaraz Magri sięgnie do odmętów mroku, który dzieli nas od kilku dniu. Sprawa incydentu z przyjęcia musi w końcu wrócić. Magri przechodzi na aknidzki i wypowiada zdanie, które można podsumować tak: z tymi przeklętymi ludźmi to właśnie tak jest…

Moja riposta jest natychmiastowa, choć sam nie wiem dlaczego tak silna. Ni stąd, ni zowąd używam słowa „ogony” na określenie aknidów. Magri uderza mnie w twarz. Tym samym, błyskawicznym ruchem drapieżnika, który widziałem na placu zabaw – tylko, że ona nie przycina pazurów. Ostre jak żyletki i długie na blisko dwa centymetry szpony rozdzierają policzek. Kłótnia kończy się błyskawicznie.

Jedziemy na pogotowie, gdzie zakładają mi kilkanaście plastroszwów, które według zapewnień lekarzy powinny zostawić po sobie zaledwie cień blizny. Kiedy wychodzę z gabinetu zauważam grupkę aknidów, którzy nerwowo kręcą się wokół innego gabinetu zabiegowego. Wówczas otwierają się drzwi i na korytarz kulejąc wychodzi starszy aknida. Pielęgniarka i ktoś z rodziny ostrożnie pomagają mu usiąść na specjalnym wózku inwalidzkim przystosowanym do istot posiadających dłuższe nogi oraz ogon. Z tym, że ten osobnik: nie ma ogona. Gruba warstwa plastrów i bandaża widoczna jest pod niezapiętym guzikiem ogonowym.

Magri przeprasza mnie. Jak zawsze w takich sytuacjach wkłada w te przeprosiny całą siebie – dosłownie, bo tego dnia kochamy się bardzo namiętnie. Kilka razy podczas pieszczot i potem w trakcie aktu chwytam ją za ogon, co zawsze budzi w nas dodatkowe pożądanie. Tym razem jednak, dla mnie ma to inne znaczenie. Złość już mi przeszła, ale gdzieś na dnie czuję strach, którego nie rozumiem.

 

3.

 

Zbliża się święto Dnia Obywatela. Ludzie i aknidzi obchodzą je bardzo hucznie, tak, jakby wielkością uroczystości chcieli przyćmić ilość problemów, jakie wywołują narzucone zasady obywatelskie. Podobnie jest w tym roku. Barwne parady, pokazy sztucznych ogni, gigantyczne koncerty, słowem wielka zabawa, w której, jak zawsze nie zamierzam uczestniczyć. Magri idzie na spotkanie z koleżankami z pracy, więc mam wieczór dla siebie. Popijając cienkie piwo stoję na balkonie i patrzę na miasto. Mieszkamy z dala od centrum, za to na 30 piętrze. Przede mną z morza kolorowych świateł dobiegają dudniące dźwięki parad i zabaw. Z lewej po kilkupiętrowych wstęgach autostrad przesuwają się setki pojazdów. Z prawej wyraźnie widoczna jest ciemna plama parku. Patrząc w mrok, który się tam kłębi znów myślę o zrujnowanej altance, błotnistej drodze oraz tym, co tam zobaczyłem. Widok odciętego ogona leżącego w rdzawej plamie zaschniętej krwi wraca w najdrobniejszych szczegółach. Jakby w odpowiedzi na moje myśli wprost ze środka parku w niebo wystrzeliwuje snop światła. To musi być gigantyczny reflektor, bo wydaje się, że jego promień sięga chmur. Na moment przygasa, a potem pojawia się znowu, jednak tym razem w centrum światła umieszczono znak przekreślonego A.

Przechodzą mnie ciarki. Tak bezczelnego przejawu wrogości wobec aknidów nie było od dawna. Niemal od razu słychać syreny pojazdów policji, które kierują się do parku.

Nie wiem, co mnie popycha, ale ubieram się i wybiegam z domu. Korzystam ze skrótów i już po chwili jestem w parku. Okazuje się, że nie ja jeden wpadłem na pomysł sprawdzenia, co zrobi policja z reflektorem. Po drodze mijam grupki ludzi i aknidów, którzy zmierzają w tym samym kierunku. Na miejsce docieram równocześnie z jednostkami policji, które z rykiem i piskiem opon wdzierają się na parkowe alejki. Wokół reflektora zebrała się już większa grupa gapiów, którzy niechętnie odsuwają się na bok. Policjanci, którzy wysiedli z wozów są co do jednego aknidami. Barczyści, wyżsi od ludzi, uzbrojeni w tarcze, pałki i oczywiście broń palną. Budzą respekt.

Zatrzymuję się w cieniu potężnego dębu, który rośnie opodal. Dochodzę do wniosku, że lepiej nie rzucać się w oczy. Pod wpływem kolejnego, niezrozumiałego impulsu postanawiam wspiąć się na drzewo, zwłaszcza, że najbliższa gałąź znajduje się w zasięgu moich rąk. Na górze czuję się bezpieczny, jakby bliskość twardej kory, zapach mchu, liści i drewna działały na mnie uspokajająco.

Tymczasem policja otacza reflektor i natychmiast go wyłącza. Teraz polanę oświetlają światła z wozów policyjnych. W pierwszej chwili wydaje się, że jest po sprawie, kiedy jeden z policjantów wskazuje coś, co leży obok szperacza. Dochodzą mnie słowa w języku aknidów. Jest tam coś o mordercach i wil-ty-kwen-sa`oh-te, co można przetłumaczyć jako „przyjaciele-mięso-do-zabicia-szybko”. Policjant, który wykrzykuje te słowa zostaje ostro upomniany przez dowódcę. Tymczasem jeden z techników podnosi z ziemi trzy podobne do siebie kawałki sznurka. Wśród najbliżej stojących rozchodzi się pomruk. Wytężam wzrok i widzę, że to nie sznurek, tylko ucięte ogony aknidów.

Spośród stojących dookoła ludzi ktoś rzuca z rechotem zdanie: „Patrzcie, szczurze ogonki!”. Po tych słowach wielu głośno się śmieje. W odpowiedzi, bez ostrzeżenia, aknidzcy policjanci otwierają ogień do tłumu. Huk jest ogłuszający. Kulę się na gałęzi i jeszcze silniej przywieram do chropowatej kory. Wśród gapiów podnosi się wrzask. Kule świszczą pode mną bzycząc niczym wściekłe szerszenie i raz po raz słychać głuche, przerażające pacnięcia, kiedy pociski trafiają w uciekających.

Chmura dymu przesłania strzelających. Dowódca nie traci zimnej krwi i chwyciwszy megafon wrzeszczy coś, czego nie udaje mi się zrozumieć, ale jego podwładni natychmiast przestają strzelać.

Nie mam pojęcia ile czasu spędzam na gałęzi. Przyjeżdżają karetki pogotowia i na polanie pojawia się mnóstwo ubranych na biało ludzkich i aknidzkich lekarzy. Stwierdzam, że czas się ewakuować. Zsuwam się z drzewa i kryjąc w cieniu, czołgając w krzakach oddalam się w mrok. Kilkanaście metrów od drzewa na którym siedziałem ktoś łapie mnie za kostkę. To ranny aknida. W końcu wśród gapiów byli przedstawiciele obu gatunków. W słabym świetle księżyca widzę paskudną ranę na szyi. Z przestrzelonego uda obficie płynie krew. Taka sama, jak ludzka – czerwona. Chcę zawołać o pomoc, kiedy aknida chwyta mnie za kurtkę i przyciągnął do ziemi. Charczy coś, ale rana na szyi nie pozwala mu mówić. Zaczynam go uspokajać i wtedy zauważam w jego ręku niewielkie urządzenie, rodzaj pilota lub komórki, z kilkoma mniejszymi i jednym dużym, czerwonym przyciskiem. Przerażenie dodaje mi sił. Wyrywam się z uścisku, wstaję i w tym momencie następuje detonacja.

Reflektor okazał się makabryczną pułapką wypchaną po brzegi ładunkiem wybuchowym. Eksplozja jest tak silna, że odrzuca mnie kilka metrów wstecz. Udaje mi się przeżyć tylko dzięki temu, że od reflektora odgradza mnie ów dąb, na którym wcześniej się ukryłem. Drzewo zachwiało się, ale nie przewróciło, za to gałąź, gdzie jeszcze przed chwilą siedziałem spłonęła w kuli ognia.

Dzwoni mi w uszach i ledwo mogę się poruszać, ale postanawiam wrócić do rannego aknidy. Jestem pewien, że to on jest zamachowcem. Na czworakach, ignorując ból i starając się nie myśleć o piekle, które rozpętało się dookoła podpełzam do miejsca, gdzie leżał zamachowiec. Aknida jest martwy. Trudno powiedzieć, czy zginął od wybuchu, czy zabiła go któraś z wcześniejszych ran. W jego dłoni nadal znajduje się urządzenie, które prawdopodobnie było detonatorem. Chcę po nie sięgnąć, kiedy czuję szturchnięcie w plecy. Odwracam głowę i patrzę wprost w lufę karabinu. Aknidzki policjant celuje we mnie i coś krzyczy, jednak do mnie nie dochodzi żaden dźwięk. Kiedy gestem każe mi wstać podnoszę się tylko po to, by zaraz upaść, bo nogi odmawiają posłuszeństwa.

 

4.

 

Tydzień później wychodzę z aresztu do zupełnie innego świata. W tym czasie akty terrorystyczne przybrały na sile. Wprowadzono godzinę policyjną. Na ulicach pojawiło się ludzkie i aknidzkie wojsko, które w mieszanych patrolach sprawdzało każde podejrzane zachowanie. Mimo to wybuchały bomby, lub dochodziło do katastrof spowodowanych przez cyberataki na fabryki, systemy zarządzające ruchem drogowym, czy też lotniczym.

Wracam z aresztu sam. Magri nie przyszła po mnie. W ogóle nie chciała ze mną rozmawiać, ani się widzieć. W mieszkaniu panuje bałagan i złowieszcza cisza. Magri wyprowadziła się do jednej z koleżanek. Musiała pakować się w pośpiechu, bo rzeczy są powywlekane z szuflad i porzucone bezładnie. Zaczynam sprzątać. Powoli uspokajam się. Nie programuję robotów, tylko sam wszystko układam. Wciąż nie mogę zrozumieć, jak w ciągu zaledwie kilku dni świat mógł tak po prostu oszaleć, a moje małżeństwo się rozsypać.

Kiedy kończę porządki robi się późno. W lodówce Magri także niewiele mi zostawiła. Muszę jeszcze przed godziną policyjną skoczyć do sklepu. Wychodzę z domu i kieruję się do najbliższego marketu. Wyrzucam sobie, że to głupota, bo wystarczyło zamówić zakupy w necie, ale tłumaczę się, że chciałem się przejść. Znów idę skrótem między blokami.

Nagle słyszę szamotaninę i zduszony krzyk. W ciemnościach jednej z bram majaczą szarpiące się postacie. Ktoś syczy z bólu, a potem następuje uderzenie. Wtedy słyszę jęk i jakieś słowa po aknidzku. Znam ten głos. Kocham. Uderzenie adrenaliny jest tak silne, że omal nie rzucam się z bezmyślnym wrzaskiem na napastników. Zwycięża rozsądek.

Ukryty w cieniu podbiegam bliżej. Jest ich trzech. Magri klęczy na ziemi – z jej ust i nosa sączy się krew. Najwyższy kopie ją w twarz. Magri upada. Zauważam, że jeden z nich trzyma w ręku siekierę, a pod pachę ma włożone coś, co przypomina bęben. Po chwili orientuję się, że to nieduży pieniek.

Włosy jeżą mi się na całym ciele. Obnażam zęby, jak dzikie zwierzę. Magri leży nieruchomo. Nagle dwóch łapie ją i dociska do ziemi. Trzeci stawia pieniek i trzymając w jednej ręce siekierę, drugą chwyta ogon. Wtedy atakuję. Dzięki zaskoczeniu udaje mi się wyrwać katu broń. Mężczyzna, którego natychmiast rozpoznaję patrzy na mnie zdziwiony. To Zack, człowiek, który zepsuł nasze przyjęcie. Uderzam go obuchem prosto w czoło. Zalewa się krwią i upada. Pozostali dwaj puszczają Magri i rzucają się na mnie. Tracę równowagę, a oni dopadają mnie i popychają. Upadając macham na oślep siekierą i trafiam jednego w rękę. Sapie z bólu, ale nie zatrzymuje się. Po chwili obezwładniają mnie i odbierają broń. Wykrzykują, że jestem zdrajcą i sługusem ogonów. Wreszcie dochodzą do wniosku, że utną mi rękę, którą ośmieliłem się podnieść na człowieka.

Szarpię się, ale trzymają mocno. Wyciągają moją rękę i siłą prostują. Napinam mięśnie, próbuję krzyczeć, ale zostaję skutecznie uciszony własną kurtką, której kołnierz wciskają mi w usta. Unieruchamiają mnie z twarzą dociśniętą do mokrego chodnika. Siekiera błyszczy w świetle odległej latarni. Ostrze wznosi się i opada. Słyszę zgrzyt metalu na chodniku. Ból uderza obezwładniającą falą. Przestraszony otwieram oczy. Moja dłoń wciąż jest na miejscu. Straciłem dwa palce. Mały i serdeczny, na którym wciąż jest obrączka leżą odrzucone na bok. Wokół rośnie plama krwi. Ten, który na mnie siedzi odwraca się, aby zobaczyć dlaczego kumpel spudłował. W tym momencie facet z siekierą przewraca się na plecy. Zamiast gardła w jego szyi widnieje okropna, krwawa dziura. W następnej chwili zza upadającego z charkotem ciała wyskakuje bestia. Cała we krwi, z dłońmi zagiętymi w szpony. Mężczyzna, który na mnie siedzi próbuje się zasłonić, ale pazurzasta dłoń drapieżnika jest szybsza. Z rozszarpanego gardła napastnika bluzga krew.

Magri wyciera zakrwawione dłonie i pomaga mi zepchnąć ze mnie dogorywające ciało. Chwiejnie wstaję i rozglądam się. Zwyczajny dotąd chodnik teraz przypomina podłogę rzeźni. Wszędzie pełno krwi. Podnoszę do góry okaleczoną dłoń i rozglądam się za swoimi palcami. Może jak się pospieszymy, to będzie można je przyszyć. Magri wyciąga ze spodni Zacka pasek i owija mój nadgarstek. Kiedy gwałtownie zaciska tracę przytomność.

Budzę się w nieznanym pomieszczeniu. Leżę na termomacie bez przykrycia. Musiałem zostać nafaszerowanym środkami przeciwbólowymi, bo niczego nie czuję. Z przerażeniem zauważam, że moja dłoń, która nawet nie została zabandażowana – wciąż jest okaleczona. Przyglądam się ranie i czuję jak treść żołądka podchodzi do gardła. W miejscu, gdzie były palce widnieje spieczona, sucha rana. Brzegi skóry są zwęglone. Chcę coś powiedzieć, ale znów tracę przytomność.

Kiedy odzyskuję świadomość ponownie znajduję się w nieprzeniknionych ciemnościach. Wokół słyszę mnóstwo głosów. To ludzie. Tylko ludzie. Wszyscy jesteśmy zamknięci w jakiejś hali bez okien. Posługując się głosem i dotykiem badamy pomieszczenie. Okazuje się, że w jednym z rogów hali znajdują się butelki z wodą. Wystarczy jej dla wszystkich na długi czas.

W mniej więcej trzecim dniu zamknięcia przestają działać środki przeciwbólowe i dłoń zaczyna rwać. Znajduję sobie wolne, spokojne miejsce i skulony staram się nie jęczeć z bólu. Piję wodę, aby zagłuszyć głód i w kółko myślę o tym, jak będę pisał programy przy pomocy ośmiu palców. Moja wydajność pewnie strasznie spadnie…

Do pomieszczenia nie dochodzą żadne dźwięki z zewnątrz. Nikt z zamkniętych nie posiada zegarka, ani telefonu. Niektórzy umawiają się, aby obmacać dokładnie ściany w poszukiwaniu drzwi, ale nikomu nie udaje się nic znaleźć. Około piątego dnia słyszymy pierwszy dźwięk. Szczęknięcie mechanizmów, brzęk łańcuchów, a potem jedna ze ścian unosi się. Blask światła oślepia i zmusza do zasłonięcia się.

Nikt nas nie popędza. Po dłuższej chwili, kiedy oczy nie bolą już tak bardzo rozglądam się dookoła. Wokół mnie klęczą, kucają lub leżą blisko dwie setki innych ludzi, którzy zasłaniają oczy. Przed nami, w blasku słońca stoi oddział aknidów uzbrojonych w karabiny. Dowódca podnosi do ust megafon. Rozlega się pisk sprzężenia, a potem padają pierwsze słowa.

 

5.

XXII wiek w pełni, a ja wciąż robię pranie. Zajmuję się również sprzątaniem oraz programowaniem robotów kuchennych. Dbanie o porządek to moje najważniejsze zadanie. Nawet minimalnie zakurzone powierzchnie mogą być źródłem podrażnienia alergicznego dla znajomych mojej Pani.

Dziś jest ważny dzień. Święto. Nazywa się Wam-ekh-wam-slith-o-ma-teh, co można przetłumaczyć jako „Dzień-rozstania-dzień-przybycia-czas-zwycięstwa-zgodnie-z-planem”. Moja Pani spotyka się z koleżankami, dlatego muszę bardzo dokładnie posprzątać. Chcę być przydatny. Jestem wdzięczny, że dostałem szansę na życie, szansę na bycie potrzebnym.

Po południu wychodzę z domu po zakupy. Moja Pani zapomniała, że skończył się zapas napoju myl-o-tek, a ja nie mogę korzystać z urządzeń podłączonych do ogólnej sieci. Dlatego muszę pójść i kupić, co trzeba. Jest piękny dzień. Idę chodnikiem wyznaczonym dla ludzi i nie podnoszę wzroku. W sklepie szybko dokonuję zakupów. Płacę specjalną kartą, z której mogą korzystać ludzie. Wracam tą samą drogą. Obok wejścia do bramy ktoś palcem na piasku wypisał słowo „NoA”. Przechodzą mnie ciarki i szybko butem zacieram napis.

Tego wieczora koleżanki mojej Pani są niezwykle wymagające. Donoszę napoje i potrawy, ścieram plamy, zamiatam okruszki i przez cały czas się uśmiecham. Kiedy wreszcie, w nocy wychodzą jestem bardzo zmęczony. Sprzątam samodzielnie, bo o tej porze nie wolno używać robotów. Moja Pani jest zadowolona. Dostaję punkt do Karty Wolności. Jeszcze kilkanaście lat i będę mógł zdecydować, czy nadal chcę być własnością mojej Pani, czy wolę wyjechać na jedną z zamkniętych enklaw dla ludzi.

Moja Pani idzie spać. Pomagam jej ubrać się i szczotkuję kitkę na ogonie. Wiem, że nie powinienem, ale myśli oraz wspomnienia same do mnie przychodzą i podniecam się. Kryjąc się przed wzrokiem Pani cicho wychodzę z sypialni. Nie wolno mi z nią sypiać – takie jest Prawo.

Idę do swojego pokoju. Jeszcze zanim się położę podchodzę do lusterka nad umywalką. Patrzę sobie w oczy i zadaję w myślach pytanie, czy to się musiało tak skończyć? A zaraz potem drugie: kto powiedział, że faktycznie to już koniec?

Chucham na lustro, a następnie na zaparowanej powierzchni rysuję palcem przekreślone A. Patrzę jak para znika. Po znaku zostaje zaledwie smuga na szkle. Biorę chusteczkę i dokładnie przecieram lusterko. Potem gaszę światło. Zwijam się na przydzielonej mi termomacie i, tuląc okaleczoną dłoń, która czasem jeszcze odzywa się bólem, myślę o obrączce, która została na odciętym palcu. Ciekawe, czy Magri ją zabrała? A może po prostu zostawiła na chodniku – razem z resztą ludzkiego ścierwa.

 

Koniec

Komentarze

...robię pranie...
...pralka nie używa wody...
...kilka czynności nie uległo zmianie....
...bo pranie mimo wszystko trzeba włożyć...
jakiż to byłby temat do śpiewania,
gdyby przed praniem nie trzeba było
do pralki wkładać prania...

Nowa Fantastyka