- Opowiadanie: victor - Dla zemsty. Cz.I "Sen"

Dla zemsty. Cz.I "Sen"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dla zemsty. Cz.I "Sen"

Tak zatłoczonych dziedzińców w Tanarii nie było od wielu, wielu lat. Wydawało się, że na palcach jednej ręki można by wyliczyć ludzi, którzy siedzieli w domach, nie próbując wykorzystać tej szczególnej okazji.

Na każdej, nawet najmniej uliczce co kilkadziesiąt metrów stały stoiska z przeróżnymi wyrobami. Handlarze z całego królestwa oferowali dziś swoje najokazalsze usługi, mając na celu zarobienie góry pieniędzy. Zewsząd, oprócz pieczonej dziczyzny, czuć było podekscytowanie i niewyobrażalną nadzieję. Nikt nie chciał próżnować, bo zgodnie z legendą jakość przeżycia tego „nowego" dnia odbije się na przyszły byt. Jeżeli ktoś miał pieniądze, wydawał je na wino, jedzenie, broń, pokazy minstreli i wszystko to co dostarczało radości. Niemajętni mieszkańcy plebsu wykorzystywali ogólne zamieszanie, kradnąc co i gdzie popadnie. Jednak głównym celem większości zgromadzonych w mieście, było zobaczenie na żywo wydarzenia, dzięki któremu ten dzień był tak niezwykły.

Gdy tylko zajdzie słońce, Lord Sylvien van Dreist miał zostać koronowany na króla Tanarii.

– Synku, ja…to wszystko jest jak sen. – matka nie przestawała płakać od kilku dni. Klęczała przed młodym – dopiero szesnastoletnim – Sylviennem, trzymając głowę na jego kolanach. W środku murów zamkowych panowało nie mniejsze zamieszanie, niż na zewnątrz. Kuchmistrze przygotowywali całą masę najznamienitszych potraw, by godnie przywitać władców innych królestw. Zaproszenia na ceremonie wysłano między innymi do królów Faustii, Khakis, Berdrii, Tar'kavehl, Andtery, a nawet do kanclerza dalekiego Yalmondu – Lady Turnbohr. Wszystkie zostały przyjęte. Przyszły król był się z tego powodu zarówno szczęśliwy, jak i lekko zawstydzony. Myśl o tym, że będzie zasiadał przy jednym stole tuż obok największych monarchów na świecie, przyprawiała go o charakterystyczne nieprzyjemne kłucie w brzuchu.

Sylvienn odczekiwał zachodu słońca wraz z matką, w małej komnacie gościnnej, wewnątrz północnego holu zamku. Od samego rana szwaczki i krawcowe biegały wokół niego, dobierając rozmiary, kolory i kroje uroczystego ubioru. Teraz kiedy wszystko było już gotowe, chciał spędzić te kilka chwil sam na sam z matką w cichym, odosobnionym miejscu.

– Sylvienn, synku, wyglądasz jak bóg. – powiedziała Vitia van Driest, podnosząc na niego, zaszklony wzrok. Spójrz. Proszę cię synku, podejdź do lustra.

Młodzieniec popatrzył na matkę pytającym wzrokiem, lecz widząc jej spojrzenie od razu wstał i odwrócił się w prawo, by stanąć naprzeciwko dużego, pozłacanego lustra. Wydawało mu się, że dopiero teraz, na kilka chwil przed koronacją, zobaczył siebie prawdziwie. „To naprawdę ja?" myślał, wpatrując się w swoje odbicie.

Przed lustrem stał wysoki młody mężczyzna, odziany w błyszczącą od kolorowych brylantów, czerwoną szatę, która okrywała jedynie ramiona i plecy, co idealnie współgrało z sięgającą samego podbródka, flanelową koszulą. Zdobione w czarne pasy, bawełniane spodnie, zgodnie z tradycją Tanarii, do kolan schowane były pod białymi pończochami, a czarne skórzane buty, prócz okazałego wyglądu, były tak lekkie, że niemal nie czuł ich na nogach.

Twarz Sylvienna całkiem zatraciła już młodzieńczy tłuszczyk, zostawiając wyraźne, ostre rysy i pierwszy, rzadki zarost. Niebieskie oczy wydawały się przechodzić szarością, jakby schowane za mgłą, a spięte w kucyk, długie do ramion, blond włosy perfekcyjne zgrywały się z resztą ubioru.

– Tak Sylvienn. To się właśnie dzieje. Za moment zostaniesz królem Tanarii.

Sylvien patrzył przez lustro na odbicie matki. W głowie pojawił się jej obraz z czasów, kiedy sam miał nie więcej niż pięć lat. Ależ się zmieniła, pomyślał. Kiedyś, jak jeszcze żył ojciec, Vitia prawie zawsze była w dobrym nastroju. Oczywiście, zdarzały się między nimi typowo małżeńskie kłótnie. Nie trwały one jednak dłużej niż kilka donośnych i szczerych zdań, z których ostatnie przeważnie padało z ust obojga, w tym samym czasie. Gdyby ktoś spytał chłopca, czy rodzice byli małżeństwem idealnym, przytaknąłby bez wahania.

Ale teraz, w pięć lat po śmierci Hawrona van Dreist, ten, kto znał Vitię dłużej, mógł powiedzieć jak bardzo się zmieniła. Nie fizycznie. Wyglądem wciąż była atrakcyjną, jak na swój wiek, kobietą, o drobnej, szczupłej figurze i kręconych blond włosach. Problem tkwił w tym, że matka przestała o siebie dbać, przez co wydawała się być wiecznie zmęczoną. Sprawy dotyczące jej własnego samopoczucia, schodziły na daleki plan, bo i tak nic nie było (i nie jest) w stanie wypełnić pustki, zostawionej po odejściu Hawrona.

Sylvien patrzył jak matka się do niego uśmiecha, trzymając go mocno za ramię. Z jej oczu nie przestawały cieknąć łzy. Chłopiec milczał. „Dlaczego ja dopiero teraz to widzę?!" „Co ze mnie za syn?" „Przez cały czas cierpiała tuż koło mnie, a ja nie zrobiłem nic. Bo…tak było mi wygodniej". „Ja…"

– Ojciec byłby z ciebie taki dumny, synku – powiedziała szeptem, nie przestając się uśmiechać. – Jesteś do niego taki podobny.

Sylvienn poczuł jak oczy nagle zaczynają go piec. Flanelowa koszula raptem stała się zbyt ciasna.

– Mamo, ja…

Pomimo, że pukanie do drzwi było delikatne, oboje lekko podskoczyli, jakby wyrwani z transu.

– Wejść. – rozkazał donośnie młodzieniec. Do pokoju wbiegła zdyszana służąca i od razu padła na kolana.

– Wybacz, milordzie, że przeszkadzam. Kazano mi jaśnie pana poinformować, iż już czas na rozpoczęcie koronacji.

„To już?" pomyślał przyszły król. Przez chwilę zapomniane uczucie kłucia w brzuchu powróciło teraz ze zdwojoną siłą.

– Czy monarchowie wszystkich państw są już obecni? – zapytał, gestem dłoni pozwalając jej wstać.

– Dziękuję, milordzie. Tak, cała lista gości honorowych jest w tym momencie na terenie zamku, w sali gościnnej. Niedawno stawiła się Lady Turnbohr.

Sylvienn spojrzał na matkę, która nie przestawała ściskać mu ramienia.

– Poproś kapłanów o jeszcze chwilę niecierpliwości. Lada moment zacznie się ceremonia – zwrócił się do pokojówki.

– Tak, milordzie. – odpowiedziała, pochylając się nisko, po czym wybiegła z pokoju.

Odwróciwszy się do matki, wpatrywał się w jej przesłonięte mgłą, niebieskie oczy, które to po niej odziedziczył. Chciał jej powiedzieć to co przed chwilą sobie uświadomił. Przed wyjściem na koronację, chciał jeszcze przeprosić. Wciągał już powietrze, by wszystko z siebie wyrzucić…

– Nie, synku – Vitia zatkała mu dłonią usta, drugą ręką wycierając coraz częściej lecące, gęste łzy. – Nic już nie mów. Idź już. Idź zostać królem Tanarii. To twój dzień

Sylvienn. Mój synek. No idźże, bo zaraz któryś z królów wypowie nam wojnę.

Młodzieniec przez moment stał nieruchomo, ze zdziwieniem patrząc na matkę, po czym pocałował ją w policzek i uścisnął.

– Do zobaczenia przed zamkiem, mamo.

Kiedy szedł – otoczony przez pięć pokojówek, dokonujących ostatnich poprawek w królewskim ubiorze – zamkowym korytarzem, do sali gościnnej, by przywitać honorowych gości, myśli wiły mu się w głowie niczym rój pszczół, których bzyczenie zagłuszało każdy inny dźwięk. „To wszystko jest jak sen…" myślał, kiedy drzwi do dużej Sali otwierały się powoli.

Wnętrze komnaty wyglądało tak, jak ustalił to z dekoratorami. Wystawiony na środku, długi stół był w całości pokryty przeróżnymi potrawami, by każdy z gości honorowych mógł znaleźć coś dla siebie. Z sufitu zwisały, przymocowane o kamienne belki, duże szarfy o czerwono – zielonych barwach Tanarii. Niewykorzystaną część Sali ozdabiały lśniące zbroje rycerzy, poustawiane w rządkach. Całość wyglądała niezbyt doniośle, ale efektownie. Dokładnie tak, jak Sylvienn zażądał.

Bardziej – a raczej całkowicie – zaskoczyła go postawa gości, zasiadających przy stole. W Sali było łącznie około trzydziestu specjalnie zaproszonych osób, z czego żadna nawet nie zauważyła tego, że przyszły król wszedł do środka. Monarchowie, kapłani oraz ludzie ważni w kraju dyskutowali ze sobą tak zażarcie, iż bójka wydawała się być kwestią czasu, a ciężko dyszący kuchmistrz co i raz biegał by dostarczyć więcej wina, lub posprzątać, gdy ktoś wywrócił jedzenie na podłogę.

[W tym morzu musi być potwór, nie ma tam potwora, Ruth, jak mówię, że jest, to jest, nie pij już więcej Ruth, nie będziesz mi mówił co mam robić, niech ręka Panów nad tobą spoczywa, w dupę se pan wsadź te kazania, puste, cholera puste, ej grubciu, wina jeszcze podaj…]

„To są ci niezwyciężeni i owiani legendą władcy, których tak się obawiałem?"

Przez moment zastanawiał się czy po prostu nie wrzasnąć, by goście okazali mu choć krztę zainteresowania. Po chwili namysłu, jednak uznał, że lepiej zachowywać – przynajmniej na razie – oficjalny ton.

[To ja pierwszy ruszyłem na Feggrund, z moją pomocą, gówno prawda Kaliforn, beze mnie byś przegrał, coś ty powiedział…]

– Ekhm. – Sylvienn odchrząknął głośno. W tym samym momencie sprzeczki całkowicie umilkły. Wszyscy zwrócili na niego oczy, gapiąc się jak w pomnik. Młodzieniec przełknął ślinę. Starał się brzmieć jak najbardziej oficjalnie.

– Serdecznie witam, szanowni milordzi. Witam piękną Lady Turnbohr oraz wszystkich zgromadzonych. Jestem wielce zaszczycony waszą obecnością w dniu przeznaczenia mi insygni królestwa Tanarii. Pragnę również przeprosić, za naruszanie państwa konwersacji, lecz słońce właśnie zachodzi poza horyzont. Jeżeli jaśnie państwo pozwolicie, strażnicy odprowadzą was przed zamek, na miejsca honorowe. – Powiedział poważnym głosem, na koniec nisko się pochylając, by okazać szacunek.

Goście patrzyli na niego z wytrzeszczonymi oczyma. Przez moment panowała absolutna cisza. Po chwili jednak kanclerz Yalmondu zaczęła się cicho podśmiewać. W następnej sekundzie wszyscy pokładali się na stole, rycząc niby zwierzęta. Sylvienn czuł jak cały czerwienieje. „Co się stało? Co zrobiłem?" pytał się w duchu.

– O cholera! – krzyknął jeden z władców, ze śmiechu ledwie łapiąc oddech. Chłopiec szybko przypasował opis z książek do figury monarchy. Gruby i niski jegomość o rzadkich rudych włosach i długich do brody wąsach. To musiał być Lord Rutherford z Khakis.

– No,no. Widzę, że oficjalnie przygotowali dzieciaka pierwszorzędnie. Szkoda tylko, że nie zna obyczajów stricte królewskich. – powiedział średniego wzrostu mężczyzna o gęstych czarnych włosach i dziwacznie długim nosie („Lord Aspargran", domyślił się książę), uśmiechając się pobłażliwie. – No cóż musisz się jeszcze dużo nauczyć bracie. Wszystko w swoim czasie. Póki co, prowadź nas przed zamek.

Odprowadzani przez najlepszą straż honorowi goście wciąż podśmiewali się od czasu do czasu, posyłając przy tym, czerwonemu jak burak, Sylviennowi rozbawione spojrzenia. Młodzieniec próbował doszukać się w nich pogardy, jednak ta nie malowała się na twarzy żadnego z władców.

Kiedy w Sali został jedynie z kilkoma strażnikami usiadł na jednym z krzeseł, chowając głowę w ręce. W myślach próbował powtórzyć przygotowaną wcześniej przemowę koronacyjną, jednak nic z tego nie wychodziło. Zbyt wiele zdarzeń miało miejsce w tak krótkim odstępie czasu. Sam nie wiedział czy tak naprawdę chciał tego wszystkiego.

Tak Sylvienn. To już się dzieje… w głowie odbijały się słowa matki.

– Milordzie. Goście honorowi zajęli już swoje miejsca. Kapłani czekają przed wejściem. Wszystko gotowe. – oznajmił osobisty doradca i strażnik księcia, Theus Suingrep, klękając na jednym kolanie.

Sylvienn maskował drżenie warg i stres jak tylko było to możliwe. Serce waliło mu jakby za moment miało przebić klatkę piersiową i wylecieć na zewnątrz.

– Doskonale. Proszę, prowadź mnie przed zamek.

Kolejne próby wyrecytowania w pamięci przemowy, spełzały na niczym. „ Przypomnę sobie. Muszę spojrzeć na matkę. Będę na nią patrzył i wszystko jakoś samo pójdzie." Pocieszał się w duchu.

Kiedy tylko jego sylwetka stała się widoczna dla osób znajdujących się najbliżej specjalnie robionego wysokiego podestu, mieszanina pojedynczych rozmów przeobraziła się w kakofonię ryku i okrzyków, która nasilała się w miarę jak książę był bliżej celu.

Sylvienn czuł, że robi mu się niedobrze. Z każdym krokiem nogi stawiały coraz większy opór. Ten na co dzień krótki dystans, wydawał się być najdłuższym torem przeszkód, jaki młodzieniec mógł sobie tylko wyobrazić. Gdy postawił nogę na pierwszym stopniu schodków na podest, wiedział, że nie było już wyjścia. „To tylko chwila. Moment i po wszystkim."

„Na bogów! To miało być aż tak?"

Mimo, że Sylvienn był wcześniej informowany jak wielu ludzi ma zamiar obejrzeć koronację, widok tłumu zebranego przed zamkiem sprawiał ogromne wrażenie. Tanaryjczycy oraz mieszkańcy innych królestw podnosili w górę ręce, skandując imię ich przyszłego króla. Ponad głowami poddanych latały czapki oraz falowały czerwono– zielone flagi nowego od dzisiaj królestwa. W ciemnopomarańczowym odcieniu nieba, jaki rzucało już prawie całkowicie schowane słońce, obraz ten mroził krew w żyłach. „Tanaria jest potęgą. Oni będą mi służyć." myślał książę i nagle poczuł się pewnie. Krew zaczęła pulsować szybciej, a całe ciało zalała fala przyjemnego i pobudzającego ciepła. „To moi poddani, moi poddani, moi poddani. Będą mi służyć. Moi poddani…" powtarzał ciągle.

Podniósł wysoko głowę, starając się ogarnąć wzrokiem jak największą część przybyłych. Właśnie wtedy, kiedy wymieniał spojrzenie z każdym gościem loży honorowej, poczuł jak żołądek podchodzi mu do gardła, a uczucie ciepła zamienia się w mrożący całe ciało paraliż.

Miejsce, na którym powinna siedzieć matka było puste.

„ To niemożliwe."

– Theus! Theus! – wrzeszczał, czując coraz większy strach. – Theus!

Tłumy zebranych pod zamkiem i wszyscy dokoła zniknęli. Sylvienn widział tylko to duże eleganckie, przerażająco puste krzesło, przeznaczone dla Vitii van Dreist. Matka oddałaby wszystko żeby obejrzeć jego koronację. Nic by jej przed tym nie powstrzymało. Nic oprócz…

Na podest wbiegł zdyszany Theus, od razu padając księciu do kolan. Mimo, iż skulił głowę najniżej jak było to możliwe, Sylvienn dostrzegł jego bladą twarz.

– Milordzie. – powiedział powoli rycerz. – Wysłałem straże na przeszukanie zamku, jak tylko zobaczyłem, że Lady Vitii nie ma na swoim miejscu. Jaśnie Panie… – Theus urwał, spuszczając głowę jeszcze niżej, jakby następne słowa miały powoli zadawać mu ciężki ból.

– Mów! – wrzasnął Sylvienn.

Rycerz spojrzał mu z ubolewaniem w oczy.

– Lady Vitia nie żyje. Jej zwłoki znaleziono w jednym z pokojów gościnnych we wschodnim holu.

Tak Sylvienn. To się właśnie dzieje. Za moment zostaniesz królem Tanarii. Nie, synku, nic już nie mów. Ojciec byłby z ciebie taki dumny, synku. Mój synek…

– Paniczu – głos Theusa brzmiał niewyraźnie, jakby dobiegał spod wody. Wszystko nagle zaczęło się trząść.

– Paniczu. Ja…czy dobrze się panicz czuje?

Błysk. Spadał w niezdefiniowaną próżnię. Trwało to nie więcej niż ułamek sekundy.

Młodzieniec wyprostował się niczym sprężyna. Wciąż znajdując się w półśnie, nie wiedział do końca gdzie jest i co robi. Przez spocone ciało przebiegły zimne dreszcze. Popatrzył wokół siebie na skromny pokój, w którym prócz czterech biblioteczek znajdowało się tylko łóżko. Umysł powoli wracajął do rzeczywistości.

„To nie mogło być snem". „Ja…ja tam byłem"

Dopiero kiedy zobaczył, że nad jego łóżkiem stoi zawsze poważny Theus Suingrep, uwierzył do końca. Bo mimo, że wyglądem nie różnił się niczym, nie był to Theus ubrany w zbroje i uzbrojony w miecz, a Theus, który uczył go piśmiennictwa i nauki o przyrodzie. Co więcej, nie leżał w łożu królewskim, a w domu Theusa. Nie było mowy o żadnej koronacji. Teraz Sylvienn zrozumiał, iż musiał to być sen. Niezwykle prawdziwy i przerażający, ale wciąż sen. Ulga jaką poczuł, była tak błoga, że z powrotem zachciało mu się spać.

– Przepraszam, jeśli cię obudziłem, Theusie. Obiecuję, że już więcej się to nie powtórzy. – powiedział, nie przestając się uśmiechać.

Nauczyciel nie odpowiedział. Stał tak samo jak wcześniej, z grobową twarzą.

– Paniczu Sylviennie, przed chwilą był tu jeden z królewskich sługów. Dostałem rozkaz niezwłocznego przekazania Paniczowi wiadomości o śmierci Vitii van Dreist. Jej ciało znaleziono kilka godzin temu w jednej z komnat zamku królewskiego.

Chłopiec przez chwilę patrzył na stojącego przed nim mężczyznę pustym, pozbawionym wyrazu wzrokiem.

– To dalej sen. Zły, straszny, koszmar. Zły, straszny… – zaczął powtarzać bez żadnych emocji, okładając twarz pięściami, jakby znajdował się w transie.

Theus złapał chłopca za ręce, wpatrując się w jego mglisto niebieskie oczy.

– Paniczu, to nie wszystko. Ze stanu w jakim znaleziono ciało, wynika, iż pańska matka nie żyje od przynajmniej dwóch dni. Jako, że przebywał Panicz dwa ostatnie popołudnia wyłącznie z Lady Vitią, jest Panicz posądzony o dokonanie tej zbrodni. Dostałem rozkaz oddania milorda strażnikom. Czekają przed domem.

Sylvienn nie wierzył. Nie mógł. To musiał być sen.

– Paniczu. Tak mi przykro – nauczyciel schował zachowującego się jak kukła Sylvienna w duże ramiona..

Synku, ja…to wszystko jest jak sen.

Chłopiec uderzył się jeszcze raz. Jednak tym razem wiedział, że nic to nie da. Nie było czasu się nad wszystkim użalać. Trzeba uciekać z Tanarii. A potem ułożyć plan złapania zabójcy matki.

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Super! Naprawdę bardzo fajnie się to czyta, tak płynnie i szybciutko. Fajny pomysł i ciekawy ten "sen". Fajny pomysł na prawdę. Chociaż nie wyobrażam sobie dalszej części tego opowiadanie, być może jestem w błędzie. Ode mnie 5,6 na 6,0 choć niestety nie mogę dac oceny.

Pozdrawiam

JA nie setety nie podzielam zachwytu Areota

Jest to moje subiektywne odczucie ale narracja jest trochę sztuczna i "urwana" najpierw opisujesz jakąś sytuację następnie zaczynasz opowiadać o czymś innym by po chwili znów wrócić do pierwszego tematu.

Powinny być także trochę bardziej rozbudowane opisy uczuć obojga bohaterów.

Jednak suma summa summarum tekst jest ciekawy i z niecierpliwością czekam na dalsze losy młodego monarchy

P.S "pukanie do drzwi było delikatne [...] do pokoju wbiegła zdyszana służąca" jeżeli pukała do drzwi to raczej ciężko było by jej wbiec do pokoju :)

Bardzo dziękuję za komentarze! Ciesze się, że choć w jakimś stopniu się podobało :)
Shalafi, dzięki za pokazanie tego błędu z drzwiami i służącą. Przyznaję, że wcześniej w ogóle nie widziałem tego oczywistego absurdu :) Dzięki jeszcze raz. 

Bardzo dziękuję za komentarze! Ciesze się, że choć w jakimś stopniu się podobało :)
Shalafi, dzięki za pokazanie tego błędu z drzwiami i służącą. Przyznaję, że wcześniej w ogóle nie widziałem tego oczywistego absurdu :) Dzięki jeszcze raz. 

Stara prawda mówi, że jeśli chcesz mieć ciekawego bohatera już na samym początku daj mu moc i władzę, a potem zabierz wszystko. Podobno to się zawsze sprawdza, więc nie będę komentował pomysłu. 
Niemniej: szwankuje Ci przecinkologia. Czasami za dużo, czasami za mało. 
Opisy są raczej... Do opisów tworzonych przez średniej klasy rzemieślnika jeszcze wiele, bardzo wiele im brakuje, nie mówiąc nawet o dziełach prawdziwych artystów.
Czasami też nawala logika: sam początek - skoro każdy chce sprzedać (na palcach jednej ręki można by wyliczyć ludzi, którzy siedzieli w domach, nie próbując wykorzystać tej szczególnej okazji, przy dalszym wspomnieniu o handlarzach sprawia takie wrażenie), to kto ma kupować?
najokazalsze usługi  - ja się pytam: jak usluga może być okazała?
Zewsząd, oprócz pieczonej dziczyzny, czuć było podekscytowanie i niewyobrażalną nadzieję - wrzucenie w jeden worek zapachu i odczuć nie robi najlepszego wrażenia. Do tego - ludzie, nawet w średniowieczu, częściej jadali mięso zwierząt hodowlanych, niż dziczyznę. Zawsze było tańsze i łatwiej dostepne.
Nikt nie chciał próżnować, bo zgodnie z legendą jakość przeżycia tego „nowego" dnia odbije się na przyszły byt - na przyszłym bycie, jeśli już. Jakość przeżycia? Dziwnie brzmi. Do tego - dlatego właśnie ludzie, którzy mieli pieniądze je przewalali, tak? (piszesz o tym kawałek dalej) Troszkę to nielogiczne, stracić kasę w dniu, który ma rzutować na twoją przyszłość.
mieszkańcy plebsu - przepraszam, że co? To oni temu plebsowi gdzie mieszkali? Chyba jednak nie chcę znać odpowiedzi...
Jesteś niekonsekwentny nawet w zapisie imienia głównego bohatera - raz jest jedno "n", raz dwa. 
kanclerza dalekiego Yalmondu - Lady Turnbohr - Jeśli Lady oznacza kobietę (a zwykle tak jest) to nie do kanclerza, tylko do kanclerz. 
Od samego rana szwaczki i krawcowe biegały wokół niego, dobierając rozmiary, kolory i kroje uroczystego ubioru - wierz mi albo nie, ale zrobienie dobrego ubioru reprezentacyjnego trwa nieco więcej, niż jedno popołudnie. Takie sprawy załatwia się na tygodnie przed uroczystością. Główni goście przyjeżdżają najczęściej kilka dni wcześniej, w najgorszym wypadku jeden dzień przed... I tak dalej.
Czy monarchowie wszystkich państw są już obecni? - zapytał - władcy nie przejmują się takimi drobnostkami. Od dbania o szczegóły są specjalni urzędnicy. Jak majordom, dla przykładu.Albo inny mistrz ceremonii.
Wiele dialogów masz źle napisanych. Polecam znajdujący się gdzieś na stronie poradnik Mortycjana.
Wnętrze komnaty wyglądało tak, jak ustalił to z dekoratorami - ponownie: od tego są inni ludzie. Nie władca. Nawet przyszły.
Wystawiony na środku, długi stół był w całości pokryty przeróżnymi potrawami - brzmi, jakby potrawy leżały bezpośrednio na stole. Ale to mało ważne. Ważniejszą kwestią jest fakt, że praktycznie nigdzie nie zaczyna się ucztować bez gospodarza. Potrawy wnoszone są dopiero, kiedy wystawiający ucztę na to zezwoli.
duże szarfy o czerwono - zielonych - "w kolorach". Nie "o".
Bardziej - a raczej całkowicie - zaskoczyła go postawa gości - bardziej od czego? 
ciężko dyszący kuchmistrz co i raz biegał by dostarczyć więcej wina, lub posprzątać, gdy ktoś wywrócił jedzenie na podłogę - rozumiem, że cała uczta była wystawiana w karczmie, gdzie sam karczmarz przygotowywał żarło, zanosił je i w dodatku biegał ze szmatą? Biedny dwór, którego nie stać na służbę podczas przedkoronacyjnej wyżerki.
Dopiski w nawiasach są kompletnie bez sensu. Można to było zrobić normalnie, w dialogach, czy też strzępkach dialogów. Taki "urozmaicenie" tylko utrudnia czytanie.
w dniu przeznaczenia mi insygni królestwa - przekazania. Insygniów. 
zachodzi poza horyzont - zachodzi za. Wychodzi poza. 
 
Tekst jest pełny takich błędów. Miałem nie lada trudność, żeby zmusić się do przeczytania całości, ale wypisywanie wszystkich błędów, niezręczności językowych i nieścisłości jest już ponad moje siły. Nie podzielam entuzjazmu przedmówcy - opowiadanie jest nudne i mocno naciągane.
Życzę więcej powodzenia na przyszłość (takie "powodzenie" to w dużej mierze przemyślenie i dopracowanie opowiadania, wraz z późniejszą korektą)

Pozdrawiam 

Sprecyzuję tylko - przepraszam, nie chodziło mi o "źle napisane dialogi", tylko "źle zapisane". Istotna róźnica. Inna sprawa, że i tak są drętwe, ale może akurat taka specyfika wszystkich bohaterów. :)

Nowa Fantastyka